Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • nowość
  • promocja
  • Empik Go W empik go

Śmierć to tylko chwila - ebook

Tłumacz:
Data wydania:
16 kwietnia 2025
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Śmierć to tylko chwila - ebook

Dlaczego łatwiej obwinić ofiarę przemocy niż jej sprawcę?

Po ucieczce od przemocowego męża, szanowanego lekarza, Esther znajduje schronienie w ośrodku interwencji kryzysowej. Kobieta nadużywa alkoholu, ma problemy natury psychicznej i kiepskie relacje z resztą mieszkanek placówki. Obawia się dnia, w którym mąż otrzyma dokumenty rozwodowe, bo wie, że mężczyzna nigdy nie pozwoli jej odejść…

Zwolniony z policji David rozpoczyna pracę jako prywatny detektyw. Pewnego dnia zgłasza się do niego kobieta, aby śledził jej znajomą, która niedawno odeszła od agresywnego męża. David z czasem odkrywa przerażającą historię mężczyzny zdolnego do brutalnej przemocy, któremu żadna z ofiar nie była w stanie udowodnić winy. W tym samym czasie kobiety z ośrodka odkrywają, że Esther zniknęła.

„Śmierć to tylko chwila” to klaustrofobiczny thriller psychologiczny o kłamstwach, intrygach, przemocy mężczyzn wobec kobiet i o rzeczywistości, z którą zmagają się pokrzywdzone, aby dowieść prawdy.

Jest to również debiut autorski Lisy Holmfjord. Holmfjord przez długi czas była dyrektorką Duńskiego Stowarzyszenia Kobiet i działa na rzecz równouprawnienia, przestrzegania praw człowieka i przeciwdziałania przemocy.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-91-8076-456-8
Rozmiar pliku: 2,9 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

Wnę­trze do­bu­dówki prze­ni­kał za­pach zim­nego be­tonu i wil­got­nego drewna. Ko­bieta była za­do­wo­lona, że wło­żyła płaszcz i za­mszowe ko­zaki, za­nim wy­bie­gła z domu.

Kwa­dra­towe po­miesz­cze­nie wy­po­sa­żono w aneks ku­chenny, roz­kła­daną sofę, stół i grzej­nik elek­tryczny, który tego wie­czoru nie zo­stał włą­czony. Po­de­szła do szafki pod zle­wo­zmy­wa­kiem, od­su­nęła bu­telkę z ter­pen­tyną i ob­kle­jony tłusz­czem fla­kon z ole­jem tun­go­wym, wy­pchnęła tylną ściankę, wzięła dzien­nik i wło­żyła go do to­rebki od Lo­uisa Vu­it­tona. Na­stęp­nie z ziemi w do­niczce wy­ło­wiła bank­not pię­ciu­set­ko­ro­nowy, zwi­nięty w ru­lo­nik i za­pa­ko­wany w prze­źro­czy­stą fo­lię.

Zo­sta­wiła włą­czoną lampę su­fi­tową, żeby ni­czego nie po­dej­rze­wał. Prze­mie­rzała traw­nik, wstrzy­mu­jąc od­dech. W sa­lo­nie pa­liło się świa­tło. Może na­dal sie­dział na ka­na­pie, skąd przez ostat­nią go­dzinę wy­gła­szał ty­rady o tym, co było z nią nie tak, oraz o wielu po­wo­dach, dla któ­rych już go nie krę­ciła.

Naj­pierw pró­bo­wała prze­mó­wić mu do roz­sądku. Li­czyła na to, że prze­sta­nie, kiedy so­bie uświa­domi, do czego to pro­wa­dzi. On jed­nak cią­gnął nie­zra­żony.

– Co za­mie­rzasz z tym zro­bić? – spy­tał, pa­trząc na nią z mie­sza­niną po­gardy i re­zy­gna­cji.

– Ja­kiej od­po­wie­dzi się spo­dzie­wasz? – od­parła, na co on po­krę­cił głową i stwier­dził, że nie może już na nią pa­trzeć, bo wy­rzą­dziła mu tyle zła. Wła­śnie wtedy wstała i opu­ściła po­kój. Nie pró­bo­wał jej za­trzy­mać, po pro­stu po­zwo­lił jej odejść.

A prze­cież wie­czór za­po­wia­dał się do­brze. On przy­niósł jej stor­czyka z oka­zji wa­len­ty­nek. Zje­dli ko­la­cję, otwo­rzyli bu­telkę czer­wo­nego wina. Opo­wia­dał za­bawne hi­sto­rie, które przy­da­rzyły mu się tego dnia w szpi­talu. Ona słu­chała, śmiała się. Upra­wiali seks. Szybki nu­me­rek na sto­jąco z ple­cami opar­tymi o ko­modę, któ­rej kra­wędź iry­tu­jąco wbi­jała się w skórę. Ona przy­kuc­nęła i do­koń­czyła ustami, żeby mieć to już za sobą. Póź­niej sie­dzieli na so­fie, ra­cząc się gi­nem z to­ni­kiem do dźwię­ków I Know You Know Espe­ranzy Spal­ding. Kiedy jaz­zowe dźwięki zmie­niły się w ko­lejny nu­mer o ty­tule Pre­cious, wszystko się za­częło. Wy­szła z sa­lonu, żeby ode­tchnąć. Na ko­ry­ta­rzu coś w nią wstą­piło.

Te­raz jed­nak upo­je­nie i od­waga zdą­żyły ją opu­ścić. Czuła się senna i pu­sta w środku, gdy wbrew zdro­wemu roz­sąd­kowi sta­nęła na po­bo­czu przy Stran­dve­jen.

Czarna tak­sówka zmie­rzała nie­śpiesz­nym tem­pem w kie­runku pół­noc­nym.

Ko­bieta mach­nęła ręką. Auto się za­trzy­mało. Wsia­dła.

– Niech pan po pro­stu je­dzie – po­wie­działa, wrę­cza­jąc kie­rowcy pięć­set ko­ron.

Męż­czy­zna włą­czył lampkę i przyj­rzał się uważ­nie pa­sa­żerce, po czym uru­cho­mił sil­nik, za­wró­cił i po­je­chał w prze­ciw­nym kie­runku.

Spu­ściła wzrok na swoje dło­nie. Do­strze­gła brud za pa­znok­ciami, czarne ślady od ziemi z do­niczki. Nud­no­ści po­ja­wiły się na­tych­miast. Żo­łą­dek, nie wie­dzieć czemu, prze­szyło ukłu­cie stra­chu. Go­rącz­kowo sta­rała się po­zbyć brudu, ale pa­znok­cie oka­zały się zbyt dłu­gie. Spró­bo­wała je po­ob­gry­zać, przez co zia­renka gleby do­stały jej się do ust. Czuła je mię­dzy zę­bami.

Kie­rowca prze­je­chał przez trzy dziel­nice Ko­pen­hagi. Po jed­nej stro­nie cią­gnęło się ciemne mo­rze, a po dru­giej stały za­byt­kowe wille wznie­sione wy­soko nad Stran­dve­jen, skąd roz­ta­czał się wi­dok na fort Mid­del­grund i wy­brzeże Szwe­cji. Prze­mie­rzył Hel­le­rup, gdzie piękni, znani i wy­kształ­ceni wy­da­wali kro­cie w skle­pi­kach dla ko­ne­se­rów, a po­tem je­chał da­lej ulicą Øster­bro­gade w kie­runku cen­trum mia­sta – przez oko­lice wyż­szej klasy śred­niej. Był to jakby pas bu­fo­rowy od­dzie­la­jący umiar­ko­wa­nie za­moż­nych nu­wo­ry­szy i tych bez­wstyd­nie bo­ga­tych, za­miesz­ku­ją­cych nieco da­lej na pół­noc od więk­szo­ści spo­łe­czeń­stwa. Od tych, któ­rzy rzadko do­sta­wali to, czego pra­gnęli, ale co ty­dzień grali w lotto, za­do­wa­la­jąc się ma­rze­niem o wiel­kiej wy­gra­nej. Czyli od ka­sty, do któ­rej ona także na­le­żała. Wła­śnie w to miej­sce wra­cała.

Z każdą se­kundą rósł jej żal z po­wodu tego, co zro­biła. Spoj­rzała na tak­so­metr. Nie był włą­czony. Z pew­no­ścią mo­gła skło­nić kie­rowcę, by za­wró­cił i od­wiózł ją do domu, za­nim on do­strzeże jej znik­nię­cie. Bała się my­śleć o kon­se­kwen­cjach. Bo wie­działa, że ją spo­tkają, jak za­wsze. Cza­sem można było dys­ku­to­wać, czy słusz­nie ją spo­ty­kały. In­nym ra­zem jego po­stę­po­wa­nie było jaw­nie nie­spra­wie­dli­wie, a ona tylko wszystko po­gar­szała kłam­stwami, za­dzior­no­ścią, pi­jań­stwem. I za­po­mi­nal­stwem. Do­stała przez to wiele punk­tów kar­nych. Za­po­znała się z tym sys­te­mem po raz pierw­szy przy awan­tu­rze o kar­ton po mleku. Prze­stęp­stwo kar­to­nowe wy­ce­nił ni­sko, jako że było jej pierw­szym wy­kro­cze­niem. Przy­znał jej za nie tylko dwa punkty. Od­tąd za­wsze pa­mię­tała o skła­da­niu kar­to­nów po mleku – naj­pierw wzdłuż, a póź­niej w co­raz mniej­szą kostkę. Po­nie­waż było to dla niego ważne. Tak jak ważne było dla niego pro­wa­dze­nie ewi­den­cji jej prze­wi­nień i li­cze­nie punk­tów kar­nych. Nie­na­wi­dziła tego ter­minu. Kiedy osią­gnęła okre­śloną liczbę punk­tów, znaj­do­wał dla niej od­po­wied­nią karę. Ni­gdy nie wie­działa, kiedy zo­sta­nie wy­mie­rzona i jaki bę­dzie jej za­kres. Ocze­ki­wa­nie było naj­gor­sze. Zda­rzało jej się bły­ska­wicz­nie uzbie­rać punkty i szybko mieć karę za sobą. By­wało też tak, że po­stę­po­wała ostroż­niej, z obawy przed tym, co ją cze­kało – naj­czę­ściej wtedy, gdy liczba punk­tów była na­prawdę duża. Tak jak po dzi­siej­szym wie­czo­rze.

Tak­sów­karz skrę­cił z Nørre Fa­ri­mags­gade w Gyl­den­løves­gade. Wy­rósł przed nimi ośro­dek in­ter­wen­cji kry­zy­so­wej, czarny i prze­ra­ża­jący na tle ciem­nego nieba, z czte­rema ozdob­nymi szczy­tami wzno­szą­cymi się nad ciem­no­sza­rym da­chem. Wzdłuż ściany bu­dynku zwró­co­nej fron­tem do nad­jeż­dża­ją­cego sa­mo­chodu świe­cił się po­je­dyn­czy rząd okien, który ni­czym ciąg lam­pek noc­nych ła­go­dził upiorne wra­że­nie.

Kie­rowca prze­je­chał przez że­la­zną bramę i za­trzy­mał się przed drzwiami. Pró­bo­wała mu wy­ja­śnić, żeby za­wiózł ją z po­wro­tem, ale męż­czy­zna od­wró­cił się i po­ma­chał bank­no­tem, który od niej do­stał.

– Wej­dzie tam pani – po­wie­dział ła­ma­nym duń­skim, chwy­cił jej dłoń i wci­snął w nią pie­nią­dze.

Wy­sia­dła. Po­sta­no­wiła zna­leźć inną tak­sówkę. Kiedy sa­mo­chód wy­jeż­dżał ty­łem przez bramę, przy­glą­dała się po­dwój­nym ciem­no­zie­lo­nym drzwiom wej­ścio­wym z du­żymi prze­szkle­niami. Dzwo­nek był stary i za­rdze­wiały. Czuła się obco w tym miej­scu, ale na dwo­rze pa­no­wał ziąb, a ona jed­nak nie miała od­wagi wra­cać. Rów­nie do­brze mo­gła po­szu­kać schro­nie­nia tu­taj. Za­dzwo­niła. Nikt nie otwie­rał. Wtedy do­strze­gła urzą­dze­nie z gło­śni­kiem umiesz­czo­nym na wy­so­ko­ści jej głowy. Wci­snęła gu­zik i roz­legł się zgrzyt, po któ­rym ode­zwał się ko­biecy głos:

– Pro­szę chwilę za­cze­kać.

Przez mo­ment roz­wa­żała, czy się nie od­wró­cić i nie wy­biec przez bramę. Kilka se­kund póź­niej w jed­nej z szyb uka­zała się okrą­gła twarz. Ko­bieta uchy­liła drzwi.

– W czym mogę po­móc?

– Po­trze­buję miej­sca, w któ­rym mo­gła­bym spę­dzić noc. – Wszel­kie wy­ja­śnie­nia na­gle ule­ciały z jej głowy. – Tylko dzi­siaj.

Ko­bieta otwo­rzyła drzwi sze­rzej i dała jej znak, żeby za nią po­szła. Po­pro­wa­dziła ją dłu­gim ko­ry­ta­rzem i za­pro­siła do oszczęd­nie ume­blo­wa­nego biura. Tuż przy wej­ściu stał pro­sto­kątny stół z krze­słami, a przy oknie biurko z kom­pu­te­ro­wym mon­strum.

– Boli, kiedy pani prze­łyka? – Ko­bieta przyj­rzała się jej szyi.

– To się nie stało dzi­siaj – od­parła, złosz­cząc się na sie­bie, że za­po­mniała o sza­liku.

– Pro­szę dać mi płaszcz. – Ko­bieta wy­cią­gnęła rękę w jej stronę.

Do­piero kiedy zdjęła okry­cie, zo­rien­to­wała się, że ma na so­bie tylko swe­ter od Soni Ry­kiel i raj­stopy marki Wol­ford. Spód­nica zo­stała na pod­ło­dze w domu.

– Prze­pra­szam – po­wie­działa, pró­bu­jąc jak naj­bar­dziej ob­cią­gnąć swe­ter.

– Jak pani na imię? – spy­tała ko­bieta, wie­sza­jąc płaszcz.

– Es­ther.2

– Na­zy­wam się Da­vid Brandt. Je­stem al­ko­ho­li­kiem. – Po­wie­dział to gło­śno i wy­raź­nie, po czym ro­zej­rzał się po­nad gło­wami ze­bra­nych. – Je­stem trzeźwy od pię­ciu i pół mie­siąca. To sto sześć­dzie­siąt osiem dni.

Słu­cha­cze za­częli bić brawo. Męż­czy­zna przy­jął że­ton i opu­ścił po­dium. Do­szedł do siód­mego rzędu krze­seł i za­czął prze­ci­skać się bo­kiem obok dłu­giego ciągu ko­lan. Czuł, że musi za­pa­lić. Po­wie­trze było su­che i cięż­kie. Za­mknięte okna i wi­szące pod nimi od­krę­cone do mak­si­mum ka­lo­ry­fery trzy­mały co prawda zimno z da­leka, ale po­zba­wiały przy tym po­wie­trze tlenu i wil­goci, tak że parę osób zdą­żyło przy­snąć i bu­dziło się te­raz z po­czu­ciem winy trą­cone przez mi­ja­ją­cego ich Da­vida. Sia­da­jąc, mi­mo­wol­nie wes­tchnął. Nie prze­pa­dał za tymi upo­ka­rza­ją­cymi kon­wen­tami z ko­niecz­no­ścią pu­blicz­nej spo­wie­dzi i wrę­cza­niem że­to­nów. Wo­lał bar­dziej ka­me­ralne spo­tka­nia, na któ­rych zda­rzało mu się by­wać. Były do­brze zor­ga­ni­zo­wane i rzadko trwały dłu­żej niż go­dzinę.

Ma­gnus ob­ró­cił się za sie­bie, z trze­ciego rzędu po­ka­zu­jąc mu unie­sione kciuki. Da­vid złą­czył kciuk i pa­lec, for­mu­jąc z nich ide­alne koło. Mu­siał wyjść w cza­sie prze­rwy, je­śli miał zdą­żyć na spo­tka­nie z Ka­ren Sin­dal.

Na­stępna na mów­nicy po­ja­wiła się ko­bieta, któ­rej nie znał. Wy­da­wała się po­de­ner­wo­wana.

Ma­gnus wstał i za­czął się prze­ci­skać w stronę przej­ścia po­środku, da­jąc mu znak głową, żeby do niego do­łą­czył. Da­vid wes­tchnął prze­pra­sza­jąco do są­siada, a po­tem po­now­nie otarł się o ko­lana jego i reszty sie­dzą­cych.

Tycz­ko­waty chło­pak cze­kał na niego przy sto­liku z kawą z tyłu sali.

– Prze­spa­ce­ru­jemy się po­tem wo­kół je­zior? – Od­gar­nął na bok długą grzywkę.

Da­vid po­my­ślał, że chyba obie­cał mu to przed­wczo­raj, ale te­raz miał na gło­wie waż­niej­sze sprawy.

– Idę na spo­tka­nie z no­wym klien­tem – od­parł.

– Spoko. – Ma­gnus po­ki­wał głową ze zro­zu­mie­niem. – Twoje pierw­sze praw­dziwe zle­ce­nie de­tek­ty­wi­styczne?

– Je­stem do­radcą do spraw bez­pie­czeń­stwa – po­pra­wił go, z wes­tchnie­niem wy­po­wia­da­jąc na­zwę sta­no­wi­ska.

– Do­radca do spraw bez­pie­czeń­stwa brzmi jak ja­kiś pseu­do­gang­ster. – Chło­pak na­lał so­bie kawy do pa­pie­ro­wego kubka. – Je­steś pry­wat­nym de­tek­ty­wem, a ja mogę zo­stać twoim Wat­so­nem.

– Mo­żesz co naj­wy­żej stra­cić kilka zę­bów – od­parł Da­vid.

Ma­gnus, który nie miał ani grama wy­czu­cia sy­tu­acji, wy­ma­gał spe­cjal­nego po­dej­ścia, Da­vid jed­nak nie czuł się dzi­siaj na si­łach, by się z nim cac­kać, i szybko zde­cy­do­wał, że musi na­tych­miast wyjść. To prze­cież ża­den wstyd zja­wić się tro­chę wcze­śniej.

– Jest pan sam? – Kel­nerka po­pa­trzyła na niego i trzy wolne krze­sła sto­jące wo­kół pro­sto­kąt­nego pa­li­san­dro­wego sto­lika. W ręku trzy­mała tacę z kawą.

– Nie – od­parł.

– Bo je­śli tak, to chcia­łam pana spy­tać, czy nie prze­niósłby się pan do in­nego, mniej­szego sto­lika. Ale tylko je­śli jest pan sam. – Wy­ce­lo­wała pa­lec w mi­nia­tu­rowy sto­lik przy oknie z jed­nym krze­słem i po­dusz­kami uło­żo­nymi na pa­ra­pe­cie dla ewen­tu­al­nego dru­giego go­ścia. Da­vid wąt­pił w to, żeby Ka­ren Sin­dal za­do­wo­liła się czymś ta­kim.

– To dla mnie? – Wska­zał kawę.

Ko­bieta po­słała mu uśmiech pod ty­tu­łem „pieprz się”, po­sta­wiła na bla­cie szklankę i ob­ró­ciła się na pię­cie.

Pa­li­san­drowe sto­liki w ka­wiarni Mau­des Sa­lon wy­stę­po­wały we wszyst­kich roz­mia­rach i mo­de­lach. Tak samo jak sie­dzące wo­kół nich ko­biety, w więk­szo­ści młode stu­dentki. Miej­sce było za­tło­czone, a sto­liki usta­wione zbyt bli­sko sie­bie. Da­vid zaj­rzał tu­taj w dniu, kiedy szu­kał od­po­wied­niego miej­sca na spo­tka­nia z klien­tami i za­zna­jo­mił się ze wszyst­kimi co ele­gant­szymi ka­wiar­niami przy Gam­mel Kon­ge­vej. Za­miast dać się zwieść pierw­szemu wra­że­niu, po­wi­nien był jed­nak spraw­dzić to miej­sce.

Za jego ple­cami sie­dzieli dwaj na­uczy­ciele z pod­sta­wówki. Obaj zgod­nie do­szli do wnio­sku, że mają ob­jawy ze­społu stresu po­ura­zo­wego na sku­tek nie­ludz­kiej pre­sji, na którą byli na­ra­żeni pod­czas dy­żu­rów na szkol­nym po­dwórku. Gdzieś na­prze­ciwko roz­pła­kało się gło­śno nie­mowlę. Matka ko­ły­sała je ener­gicz­nie, nie prze­ry­wa­jąc pi­cia latte ani roz­mowy z przy­ja­ciółką. Ta zaś roz­sia­dła się na po­dusz­kach na pa­ra­pe­cie i ki­wała głową do taktu stru­mie­nia słów – wy­da­wała się, w prze­ci­wień­stwie do wszyst­kich in­nych go­ści, od­porna na dzie­cięce wrza­ski.

Da­vid za­sta­na­wiał się, jak wy­gląda Ka­ren Sin­dal.

Roz­ma­wiali wczo­raj przez te­le­fon. Sin­dal z afek­to­wa­nym chło­dem w gło­sie po­pro­siła o po­stę­po­wa­nie po­ufne. Jej dia­lekt zdra­dzał, że po­cho­dziła z pół­noc­nej Ze­lan­dii. Z tej czę­ści re­zer­watu, który ni­gdy nie pił kawy ze sta­cji ben­zy­no­wej. „Dys­kre­cja to moja spe­cjal­ność” – rzu­cił w od­po­wie­dzi ni­czym lekko ob­le­śny sprze­dawca uży­wa­nych sa­mo­cho­dów. Umó­wił się z nią na spo­tka­nie w ka­wiarni, tłu­ma­cząc to re­mon­tem biura. Od­niósł wra­że­nie, że mu nie uwie­rzyła.

Mi­nuty wle­kły się w nie­skoń­czo­ność. Spoj­rzał na ze­ga­rek. Może po­sta­no­wiła go wy­sta­wić. Wy­pił pra­wie całą kawę, a wtedy ona sta­nęła w drzwiach. Ka­ren Sin­dal, nie miał co do tego wąt­pli­wo­ści. Smu­kła, za­dbana i roz­ta­cza­jąca wo­kół sie­bie aurę luk­susu, w czar­nym dwu­rzę­do­wym płasz­czu. Cho­ciaż pa­no­wał przej­mu­jący ziąb, przy­szła w czar­nych szpil­kach i bez rę­ka­wi­czek.

Ko­bieta prze­ska­no­wała wnę­trze ta­kim spoj­rze­niem, jakby przez po­myłkę we­szła do pu­blicz­nej to­a­lety dla męż­czyzn. Da­vid uniósł rękę. Ona po­wścią­gli­wie ski­nęła mu głową i ru­szyła do jego sto­lika.

Wstał i po­dał jej dłoń.

– Mogę za­pro­po­no­wać kawę, wodę albo coś in­nego?

Po­krę­ciła głową i usia­dła. Nie zdjęła płasz­cza, ale go roz­pięła, uka­zu­jąc czarną su­kienkę. Czerń była naj­wy­raź­niej jej ko­lo­rem, styl od­po­wia­dał na­stro­jowi.

Da­vid da­ro­wał so­bie wstęp. Sie­dząca na­prze­ciwko niego ko­bieta ra­czej nie prak­ty­ko­wała small talku.

– W czym mogę pani po­móc? – spy­tał. Przy­brał po­ważny wy­raz twa­rzy albo ra­czej pró­bo­wał to zro­bić, ma­jąc na­dzieję, że od­wróci to uwagę klientki od dzie­cię­cego pła­czu i nie­prze­rwa­nego ja­zgotu to­czą­cych się wo­kół roz­mów.

– Chcę, żeby pan ko­goś śle­dził – po­wie­działa. Jej głos brzmiał ni­żej niż przez te­le­fon.

– Ro­zu­miem – od­parł. – A z ja­kiego po­wodu?

Spoj­rzała na niego ze zdu­mie­niem.

– Czyż­bym mar­no­wała tu­taj swój czas?

Przez dłuż­szą chwilę żadne z nich nie ode­zwało się ani sło­wem.

– Niech pani sama to oceni – po­wie­dział, przy­glą­da­jąc się jej twa­rzy, nie­na­tu­ral­nie po­zba­wio­nej ży­cia. – Mu­szę po­znać tło i cel sprawy, za­nim po­dejmę się zle­ce­nia.

Ko­bieta pa­trzyła na niego ba­daw­czo, jakby był nie­spełna ro­zumu. Osta­tecz­nie jed­nak ski­nęła głową. Z apro­batą.

Jak do­tąd wszystko szło do­brze.

– Co mam panu po­wie­dzieć?

Da­vid cier­pli­wie cze­kał.

Sin­dal wes­tchnęła.

– Es­ther jest nie­zrów­no­wa­żona i uza­leż­niona od al­ko­holu. By­ła­bym spo­koj­niej­sza, gdy­bym wie­działa, gdzie prze­bywa. – Wy­jęła z to­rebki zdję­cie i po­ło­żyła je na sto­liku.

Da­vid mi­mo­wol­nie drgnął. Wziął do ręki fo­to­gra­fię.

Stała na niej wy­pro­sto­wana ko­bieta w sukni ślub­nej po­dob­nej do bezy i wła­śnie za­raz miała się ro­ze­śmiać. Pan młody miał bar­dziej po­wścią­gliwy wy­raz twa­rzy. Wy­glą­dał jak mo­del ze zdjęć stoc­ko­wych. Ide­alny pro­to­typ mę­skiego, a przy tym czu­łego pana mło­dego o fa­lu­ją­cych ciem­nych wło­sach, któ­rych po­je­dyn­czy nie­sforny lok od­wra­cał uwagę od prze­kor­nego spoj­rze­nia. Da­vid z tru­dem na to pa­trzył.

Spoj­rzał bez słowa na roz­mów­czy­nię, która błęd­nie zin­ter­pre­to­wała jego mil­cze­nie.

– Cho­dzi mi o to, żeby śle­dził ją pan dzi­siaj, a póź­niej wszystko mi prze­ka­zał.

Na od­wro­cie zdję­cia wid­niały resztki tek­tury – po­zo­sta­ło­ści po kartce z po­dzię­ko­wa­niami, do któ­rej kie­dyś zo­stało przy­kle­jone.

– Nie mogę pani po­móc – po­wie­dział po kilku se­kun­dach na­my­słu i odło­żył zdję­cie.

– Dla­czego? – W jej gło­sie brzmiało za­sko­cze­nie, cho­ciaż twarz po­zo­stała nie­ru­choma jak u ma­ne­kina.

Wzru­szył ra­mio­nami.

– Spe­cja­li­zuję się w zle­ce­niach dla firm ubez­pie­cze­nio­wych i pry­wat­nych przed­się­biorstw.

– Czyli nie zaj­muje się pan śle­dze­niem lu­dzi?

– Ow­szem, ale tylko w spra­wach do­ty­czą­cych nie­uspra­wie­dli­wio­nej nie­obec­no­ści w pracy albo do­mnie­ma­nych uszko­dzeń ciała – skła­mał.

– Ro­zu­miem – po­wie­działa, za­bie­ra­jąc zdję­cie. – Czyli nie chce pan tego zle­ce­nia. – Nie brzmiało to jak py­ta­nie.

Za­pa­dło kło­po­tliwe mil­cze­nie. Da­vid czuł się roz­darty. Z jed­nej strony chciał się do­wie­dzieć wię­cej, z dru­giej pra­gnął się ulot­nić, tak jak przed dzie­się­cioma laty. Za­schło mu w ustach i nie mógł prze­łknąć śliny. Upił łyk kawy i od­sta­wił szklankę na sto­lik. Po chwili znowu ją uniósł i opróż­nił do dna.

– Pro­szę za­cze­kać – po­wie­dział, kiedy Sin­dal za­mie­rzała wstać. – Pro­szę, żeby wy­ra­żała się pani ja­śniej. Czemu chce mi pani za­pła­cić za śle­dze­nie swo­jej przy­ja­ciółki? Bo za­kła­dam, że się przy­jaź­ni­cie.

– Mar­twię się o nią. – Ka­ren odło­żyła zdję­cie na sto­lik i prze­su­nęła je w stronę Da­vida. – Bar­dzo lu­bię Es­ther. – Na po­ke­ro­wej twa­rzy ko­biety nie drgnął ani je­den mię­sień.

– Wie pani, gdzie ona mieszka?

Po­krę­ciła głową.

– To pana za­da­nie. Spo­ty­kam się z Es­ther za go­dzinę w Café Vic­tor. Kiedy stam­tąd wyj­dzie, ma ją pan śle­dzić.

Da­vid wy­jął te­le­fon i spraw­dził ka­len­darz. Do końca dnia miał wolne, co nie sta­no­wiło nie­spo­dzianki.

– Mogę tam być naj­wcze­śniej za dwie go­dziny – oznaj­mił.

– Zna­ko­mi­cie.

Skwi­to­wał to ski­nie­niem głowy, jakby to, co miało się zda­rzyć za dwie go­dziny, było naj­więk­szą bła­hostką pod słoń­cem. Mu­siał się do­wie­dzieć, co tu jest grane. Mimo wszystko był jej to wi­nien. Poza tym gdyby nie przy­jął tego zle­ce­nia, zro­biłby to ktoś inny.

Sin­dal po­dała mu wi­zy­tówkę.

– Naj­le­piej, żeby kon­tak­to­wał się pan ze mną mej­lowo.

Da­vid przy­jął kar­to­nik, wziął zdję­cie ze sto­lika i wstał. Wy­cią­gnął dłoń do ofi­cjal­nego po­że­gna­nia. Ko­bieta za­wa­hała się, ale uści­snęła ją krótko.

Ka­ren Sin­dal nie przy­pa­dła mu do gu­stu i ta nie­chęć była wy­raź­nie od­wza­jem­niona.

Woń sta­rego ku­rzu zmie­szana z nutką nie­ży­wego kota ude­rzyła go w noz­drza za­raz po wej­ściu do przed­po­koju. Na krótką chwilę uj­rzał swoje od­bi­cie w ma­łym lu­strze za­wie­szo­nym tuż przy drzwiach na ster­czą­cym gwoź­dziu, który przy­wi­tał go jako pierw­szy, kiedy Da­vid się tu­taj wpro­wa­dził. Gwóźdź był ni­czym ta­bliczka „Tu by­łem” zo­sta­wiona przez po­przed­niego wła­ści­ciela. De­nat le­żał w kuchni przez mie­siąc i nikt nie zgło­sił jego za­gi­nię­cia. „Zmarł ze sta­ro­ści” – mó­wili są­sie­dzi, krę­cąc lekko gło­wami. „Cza­sem tak bywa”. Sa­mot­ność to dziwna rzecz.

Da­vid prze­cze­sał pal­cami włosy, przyj­rzał się kil­ku­dnio­wemu za­ro­stowi. Mógł świad­czyć za­równo o nie­chluj­no­ści i obo­jęt­no­ści, jak i o wy­lu­zo­wa­nym i po­zba­wio­nym for­ma­li­zmu sto­sunku do pracy. Kiedy wy­bie­rał się na kon­went AA, a póź­niej na spo­tka­nie z Sin­dal, zde­cy­do­wał się na tę drugą opcję.

Wszedł do kuchni, wy­jął z tyl­nej kie­szeni zdję­cie, rzu­cił je na stół obok sterty pra­nia i otwo­rzył na­rożną szafkę. Żeby się­gnąć za ta­le­rze na naj­wyż­szej półce, mu­siał wy­cią­gnąć pełne sto osiem­dzie­siąt dwa cen­ty­me­try swo­jego ciała. Do­piero wtedy koń­cówki pal­ców mo­gły chwy­cić na poły opróż­nioną paczkę prince’ów. Przez dwa dni opie­rał się po­ku­sie. Z al­ko­ho­lem po­że­gnał się w tej sa­mej se­kun­dzie, w któ­rej pod­jął o tym de­cy­zję, ale na­łóg ni­ko­ty­nowy nie chciał go tak ła­two wy­pu­ścić ze swo­ich szpo­nów. Da­vid za­pa­lił pa­pie­rosa i wcią­gnął dym do płuc – przez oskrzela, ka­na­liki płucne, aż do wszyst­kich naj­mniej­szych za­ka­mar­ków. Wy­peł­nił je ni­ko­tyną, tlen­kiem wę­gla, amo­nia­kiem, sub­stan­cjami smo­li­stymi, siar­ko­wo­do­rem i fe­no­lem. Po­wi­tał wy­tę­sk­nio­nego kopa zre­lak­so­wa­nym wy­de­chem. Ni­ko­tyna nie usu­wała bólu ani nie izo­lo­wała Da­vida od ży­cia. Tłu­miła za to nie­po­kój, po­zwa­lała znieść ko­lejne sie­dem mi­nut smut­nej eg­zy­sten­cji. Dla­tego tak kosz­mar­nie trudno było się obyć bez tej sub­stan­cji.

Za­cią­ga­jąc się głę­boko i szybko aż do roz­grza­nia pa­pie­rosa, Da­vid przy­glą­dał się Es­ther i jej mał­żon­kowi. Oni od­wza­jem­nili jego spoj­rze­nie. Od­su­nął od sie­bie na­tar­czywe my­śli, za­cią­gnął się jesz­cze raz i zga­sił pa­pie­rosa w umy­walce. Ci­snął resztę paczki z po­wro­tem na półkę i od­krę­cił pal­nik ku­chenki. Mu­siał mocno po­trzą­snąć za­pal­niczką, za­nim wy­krze­sał pło­mień. Z dol­nej szafki wy­jął ron­del i ostat­nią puszkę sie­ka­nych ko­tle­tów w so­sie pie­cze­nio­wym. Po­tem wy­cią­gnął z lo­dówki słoik z ziem­nia­kami. Wy­sy­pał za­war­tość puszki i sło­ika do ron­dla i mie­szał masę wi­del­cem do mo­mentu, aż do­pro­wa­dzony do wrze­nia sos upstrzył mu dłoń ma­łymi kro­pel­kami.

Da­vid stał przy bla­cie ku­chen­nym i jadł pro­sto z garnka. Pił mleko z kar­tonu. Kiedy miesz­kał z Anną, było to nie do po­my­śle­nia. Tę­sk­nił za nimi oboj­giem. Za nią. Za Isa­kiem. Od­dałby ży­cie, żeby od­wró­cić to, czego nie dało się zmie­nić.

Od­sta­wił ron­del do zlewu, we­tknął zdję­cie ślubne do tyl­nej kie­szeni spodni, wy­szedł do przed­po­koju i chwy­cił płaszcz.

Anna była w ciąży, kiedy się po­bie­rali. Jesz­cze nie było tego wi­dać, ale i tak na­zy­wali swój por­tret ślubny pierw­szą fo­to­gra­fią ich trojga. Trudno wy­brać naj­szczę­śliw­szą, naj­do­sko­nal­szą chwilę z ich wspól­nego ży­cia, ale mo­ment, w któ­rym stał w ko­ściele obok Anny, świę­cie prze­ko­nany, że spę­dzą ra­zem resztę ży­cia, był temu naj­bliż­szy. Za­sta­na­wiał się, co by się stało, gdyby pew­nego dnia przy­pad­kowo na sie­bie wpa­dli. Miał na­dzieję, że kie­dyś do tego doj­dzie, i jed­no­cze­śnie się tego oba­wiał.

Za­trza­snął za sobą drzwi.3

Bo­tok­sowa twarz się uśmiech­nęła.

Gdyby Ka­ren zo­stała za­mor­do­wana i za­ko­pana w po­bliżu wód grun­to­wych, mo­głaby za­truć śred­nich roz­mia­rów wio­skę. An­dreas szep­nął jej to kie­dyś na ucho pod­czas wspól­nej ko­la­cji z mał­żeń­stwem Sin­da­lów. Oby­dwoje spoj­rzeli na Es­ther ze zdu­mie­niem, kiedy wy­buch­nęła śmie­chem.

– Tom i ja ku­pi­li­śmy dom let­ni­skowy w Ti­svilde – oznaj­miła Ka­ren.

Ze wszyst­kich rze­czy ta ob­cho­dziła Es­ther naj­mniej, ale po­zba­wiona ży­cia twarz roz­mów­czyni wpa­try­wała się w nią wy­cze­ku­jąco. Na­de­szła jej ko­lej, żeby coś po­wie­dzieć.

– A dom w Ska­gen? – spy­tała wresz­cie.

– Sprze­da­jemy go.

– No tak.

Spraw­dziła go­dzinę. Po­winna była wy­krę­cić się z tego za­pro­sze­nia ja­kimś kłam­stwem. Sie­działa te­raz w Café Vic­tor i mar­no­wała czas, któ­rego żadna z nich nie lu­biła spę­dzać ra­zem. Po­sta­no­wiła od­cze­kać jesz­cze dzie­sięć mi­nut i bez po­czu­cia winy za­koń­czyć spo­tka­nie.

– Wła­ści­wie to gdzie te­raz miesz­kasz? – Ka­ren upiła mi­kro­sko­pijny łyk po­dwój­nego espresso. – U matki?

– Nie – od­parła Es­ther, lekko krę­cąc głową.

– Czyli udo­stęp­niła ci swój dom na Lol­land?

– Matka ma dom let­ni­skowy w Gil­le­leje, ale nie ko­rzy­stam z niego. Nie da­ła­bym rady do­jeż­dżać stam­tąd do pracy.

Eks­pres do kawy za­zgrzy­tał, roz­ta­cza­jąc wo­kół aro­ma­tyczną woń świeżo zmie­lo­nej kawy. Była to je­dyna przy­jemna rzecz w po­miesz­cze­niu za­sta­wio­nym zbyt wie­loma sto­li­kami i skó­rza­nymi fo­te­lami.

– Czyli miesz­kasz w mie­ście. U ko­goś zna­jo­mego?

– Nie. – Od­chrząk­nęła. – Miesz­kam w ta­kim jakby pen­sjo­na­cie.

– Pen­sjo­na­cie?

– Tylko tym­cza­sowo – do­dała i za­bęb­niła pa­znok­ciami o szklankę z latte, któ­rej jesz­cze nie ru­szyła.

– Mam na­dzieję. Ze względu na was oboje – po­wie­działa Ka­ren. – An­dreas za tobą tę­skni.

– Aha. – Es­ther wzru­szyła ra­mio­nami. Wda­wa­nie się z Ka­ren w dys­ku­sję było ry­zy­kowne, go­dziła się więc na po­ni­że­nie, ale tylko na tyle, na ile nie dało się go unik­nąć.

– Nie mie­ści mu się w gło­wie, że tak po pro­stu znik­nę­łaś. Nikt w to nie wie­rzy. Co cię na­pa­dło?

Nie było na to ła­twej od­po­wie­dzi. Es­ther chwy­ciła szklankę z ja­sno­brą­zo­wym pły­nem, ale się roz­my­śliła i opu­ściła dłoń na sto­lik. Ka­ren na­kryła ją swoją dło­nią i uści­snęła. Za­bo­lało.

– Na­dal bie­rzesz te leki?

– Ka­ren, to było dwa lata temu. – Es­ther wy­szarp­nęła rękę z uści­sku ko­biety pod pre­tek­stem za­ło­że­nia nią wło­sów za ucho. Ob­ser­wo­wała kel­nerkę, która spraw­nymi ru­chami zbie­rała z są­sied­niego sto­lika brudną por­ce­lanę.

Ka­ren coś po­wie­działa, ale Es­ther nie wy­chwy­ciła jej słów po­śród pa­nu­ją­cego wo­kół gwaru. I tak nie miały zna­cze­nia. Ski­nęła jej głową, jakby wie­działa, o co cho­dzi, i skie­ro­wała wzrok ku pa­no­ra­micz­nej szy­bie.

– Pada śnieg. – Z uśmie­chem po­ka­zała na okno.

– Mar­twimy się o cie­bie. – Ka­ren przy­trzy­mała jej spoj­rze­nie. – Mamy w pa­mięci twoją cho­robę. An­dreas o mało się wtedy nie za­ła­mał. A te­raz znowu jego ży­cie le­gło w gru­zach. Po tym wszyst­kim, przez co prze­szedł.

– Wszystko u mnie do­brze, Ka­ren. Nie ma się czym mar­twić. – Es­ther znowu chwy­ciła szklankę i unio­sła ją do ust. W tej chwili znacz­nie lep­szy byłby gin z to­ni­kiem, naj­le­piej dwa.

Zwró­ciła uwagę na matkę z małą có­reczką na chod­niku po dru­giej stro­nie szyby. Dziecko usi­ło­wało zła­pać krysz­tałki śniegu ję­zy­kiem i tak bar­dzo od­chy­lało głowę, że pra­wie prze­wró­ciło się na plecy. Matka uśmiech­nęła się do to­wa­rzy­szą­cego im męż­czy­zny, który zbli­żył się do niej i ją po­ca­ło­wał, po czym wszy­scy troje znik­nęli za ro­giem. Może gdyby uro­dziło im się dziecko, by­liby te­raz szczę­śliwi?

– Es­ther, czy ty w ogóle mnie słu­chasz?

Es­ther po­słała Ka­ren prze­pra­sza­jący uśmiech.

– Je­stem przy to­bie. Pro­szę cię, po­zwól so­bie po­móc.

– Je­śli na­prawdę chcesz mi po­móc, pro­szę cię, że­byś się w to nie wtrą­cała. Ta sprawa cię nie do­ty­czy – po­wie­działa, pró­bu­jąc roz­broić swoją wy­po­wiedź uśmie­chem.

– I tu się my­lisz, Es­ther. An­dres to mój przy­ja­ciel. Je­stem w sta­nie wiele dla niego zro­bić.

– A ja na­iw­nie są­dzi­łam, że przy­szłaś tu­taj z mo­jego po­wodu. – Es­ther wstała. Ża­ło­wała, że nie po­że­gnała się wcze­śniej, bo na­dal roz­ma­wiały o ni­czym, a obec­nie jej wyj­ście bar­dziej przy­po­mi­nało ucieczkę. – Mu­szę się zbie­rać do pracy. – Wło­żyła ręce w rę­kawy kar­me­lo­wego płasz­cza z kasz­miru i pod­nio­sła z pod­łogi to­rebkę.

– Jak so­bie ży­czysz.

Nogi krze­sła za­szu­rały de­mon­stra­cyjne, kiedy Ka­ren wstała. Z pre­cy­zją godną de­ko­ra­torki por­ce­lany kró­lew­skiej mu­snęła war­gami naj­pierw je­den, a po­tem drugi po­li­czek Es­ther, która zre­wan­żo­wała się iden­tycz­nym po­że­gnal­nym ry­tu­ałem.

– Cu­dow­nie było cię znowu zo­ba­czyć.

– Wza­jem­nie – od­parła i w po­śpie­chu opu­ściła sto­lik. Obej­rzała się tuż przed wyj­ściem, po­ma­chała i po­zwo­liła drzwiom ob­ro­to­wym wy­pro­wa­dzić się na chod­nik.

* * *

Pra­wie jej nie roz­po­znał. Zmy­lił go spo­sób, w jaki stała. I te ko­zaki na wy­so­kich ob­ca­sach. Wtedy no­siła tylko buty spor­towe i pła­skie san­dały. Dłu­gie ja­sne włosy znik­nęły. Były te­raz ciem­no­brą­zowe, przy­strzy­żone w ide­al­nie rów­nego pa­zia. Za­pięła płaszcz, na włosy na­rzu­ciła szal. Skrzy­żo­wała ra­miona na piersi i ru­szyła Ny Øster­gade w kie­runku dep­taka. Da­vid po­dą­żył za nią. Wiatr za­ci­nał im śnie­giem w po­liczki, kiedy wy­szli z za­ci­sza bu­dyn­ków przy Kon­gens Ny­torv. Męż­czy­zna nie­na­wi­dził ta­kich za­dań, zwłasz­cza kiedy mu­siał ko­goś śle­dzić na pie­chotę. Miał w tym jed­nak sporo do­świad­cze­nia jako były czło­nek po­li­cyj­nego od­działu spe­cjal­nego, a póź­niej służby wy­wia­dow­czej.

Za­trzy­mali się na przy­stanku au­to­bu­so­wym przy Te­atrze Kró­lew­skim i cze­kali wśród mar­z­ną­cej grupy lu­dzi, która co­raz bar­dziej ro­sła. Da­vid pod­niósł koł­nierz płasz­cza, żeby osło­nić uszy. Sta­rał się nie pa­trzeć pro­sto na nią. Stała ja­kieś dwa me­try da­lej w tych swo­ich za­mszo­wych ko­za­kach i z to­rebką przy­ci­śniętą do piersi. Była star­sza i bar­dziej… za­my­ślona? Smutna? Zgorzk­niała? Nie po­tra­fił tego zin­ter­pre­to­wać. Może ten po­nury wy­raz twa­rzy spo­wo­do­wała głów­nie po­goda? Po­winna już na­dejść wio­sna, ale zima upar­cie nie da­wała za wy­graną. Szal ob­le­piał włosy ko­biety, stop­niowo nik­nąc pod śnie­giem pró­szą­cym co­raz więk­szymi płat­kami, pod­czas gdy ona nie­cier­pli­wie spo­glą­dała na ze­ga­rek. Jako pierw­sza wsia­dła do au­to­busu li­nii 1A. Da­vid prze­ci­skał się w stronę po­jazdu. Ro­sła w nim obawa, że au­to­bus szybko się za­pełni i kie­rowca za­mknie przed­nie drzwi. Męż­czy­zna zdą­żył jed­nak wejść na sto­pień i po­ło­żyć na tacce mo­nety na bi­let.

Wy­sie­dli przy skrzy­żo­wa­niu Trian­glen i po­dą­żyli Øster­bro­gade. Ko­bieta znik­nęła pod nu­me­rem osiem­dzie­siąt cztery.

* * *

Es­ther we­szła na klatkę scho­dową i otrze­pała szal ze śniegu. Zja­wiła się za późno. Wie­czorne kon­sul­ta­cje za­czy­nały się lada mo­ment. Dok­tor Jep­sen spra­wiał wra­że­nie wiecz­nie roz­draż­nio­nego. Był sta­rym, zgorzk­nia­łym męż­czy­zną, ona jed­nak po­trze­bo­wała tej pracy. Kiedy wy­słała po­da­nie, za­dzwo­nił do niej jesz­cze tego sa­mego dnia z prośbą, żeby sta­wiła się na­tych­miast. Zga­dy­wała, że po­przed­niczka trza­snęła drzwiami, co Es­ther do­sko­nale ro­zu­miała.

Idąc scho­dami w górę, grze­bała w to­rebce w po­szu­ki­wa­niu klu­czy tylko po to, żeby po chwili się prze­ko­nać, że Jep­sen już otwo­rzył kli­nikę. Mi­nęła jego ga­bi­net ze spoj­rze­niem wbi­tym w pod­łogę, po czym lek­kim truch­tem prze­bie­gła przez re­cep­cję na za­ple­cze. Zrzu­ciła tam z sie­bie płaszcz i szal, wy­su­nęła szu­fladę usta­wio­nej pod lu­strem ko­mody i wzięła z niej pro­stow­nicę.

Prze­su­wała roz­grza­nym urzą­dze­niem po pa­smach wło­sów od na­sady po koń­cówki. Dzień był dziwny. Mi­nął do­kład­nie mie­siąc. Od tam­tego wie­czoru ona i An­dreas prze­by­wali w jed­nym po­miesz­cze­niu tylko raz. Do tego prze­ra­ża­ją­cego epi­zodu do­szło z po­wodu in­ter­wen­cji pra­cow­ni­ków ośrodka, któ­rzy uzy­skali zgodę, by Es­ther ode­brała swoje rze­czy w asy­ście po­li­cji. Gdyby mo­gła, wo­la­łaby so­bie tego oszczę­dzić. Dwóch funk­cjo­na­riu­szy spo­tkało się z nią przy furtce pro­wa­dzą­cej do ogrodu i już kiedy uści­snęli jej dłoń na po­wi­ta­nie, było wi­dać, że trak­tują tę sprawę jak iry­tu­jącą prze­szkodę na dro­dze ku upra­gnio­nemu wol­nemu. Es­ther do­stała pół go­dziny na wrzu­ce­nie swo­ich rze­czy do czar­nych wor­ków, które ze sobą za­brała. Więk­szo­ści jed­nak nie użyła, bo czas się skoń­czył. Przy każ­dej rze­czy, na­wet ze­sta­wie ste­reo, który do­stała w pre­zen­cie na kon­fir­ma­cję i który tylko się ku­rzył w do­bu­dówce, An­dreas za­sta­wiał się pra­wem wła­sno­ści. Chwy­ciła ubra­nia i do­ku­menty oso­bi­ste, pod­czas gdy on za­ba­wiał po­li­cjan­tów aneg­do­tami o jej uza­leż­nie­niu od al­ko­holu i o tym, jak to pe­chowo na­łóg ten sprzągł się z cho­robą psy­chiczną, a po­tem jesz­cze o utra­cie pa­mięci po elek­trow­strzą­sach. Otwar­cie się z niej na­bi­jał, mó­wiąc, że Es­ther nie od­róż­nia po­jęć ta­kich jak „twoje” i „moje”. Tamci dwaj ci­cho się za­śmiali. Ro­biła, co mo­gła, żeby się nie roz­pła­kać. Funk­cjo­na­riu­sze za­pro­po­no­wali, że pod­wiozą ją do ośrodka. Po­je­chała tak­sówką.

W ko­lej­nych dniach bała się, że An­dreas się po nią zjawi, ale nic ta­kiego się nie wy­da­rzyło. Zu­peł­nie jakby prze­stał ist­nieć, jakby ni­gdy nie byli mał­żeń­stwem. Nie czuła braku. Dziw­nie było nie tę­sk­nić za do­brymi chwi­lami, któ­rych mimo wszystko tro­chę do­świad­czyli w ciągu tych sze­ściu lat. Zo­stał tylko nie­po­kój, nie­okre­ślony i nie­da­jący się wy­ple­nić. Tkwił gdzieś po­mię­dzy gar­dłem a prze­poną jak krzyk, który nie może się wy­do­stać i nie po­zwala od­dy­chać. Wszystko było te­raz nowe i obce. Nie­pewne. Przed­tem każdy dzień przy­po­mi­nał po­przedni. Obec­nie dni w pew­nym sen­sie na­dal się od sie­bie nie róż­niły, ale tuż po prze­bu­dze­niu Es­ther kon­fron­to­wała się z rze­czy­wi­sto­ścią, któ­rej cen­trum nie sta­no­wił już An­dreas. Prze­ra­żało ją to. W tym sta­nie du­cha za­czy­nała wąt­pić, czy kie­dy­kol­wiek go ko­chała. Dzi­siaj, po spo­tka­niu z Ka­ren, ta myśl nur­to­wała ją jesz­cze bar­dziej.

Chwy­ciła to­rebkę, wy­jęła z niej tubkę z pod­kła­dem, wy­ci­snęła odro­binę na opuszki pal­ców i roz­sma­ro­wała na za­czer­wie­nio­nych po­licz­kach. To do­brze, że go nie ko­chała. Mi­łość była prze­re­kla­mo­wana. Es­ther miała ser­decz­nie dość uga­nia­nia się za tym uczu­ciem ni­czym pies wy­ści­gowy za me­cha­nicz­nym za­ją­cem. Czuła to przez cały tam­ten wie­czór. Dla­tego so­bie po­szła. Tak­sów­karz uj­rzał ślady na jej szyi i źle to zro­zu­miał. Tak samo jak pra­cow­nicy ośrodka. Ona zaś nie za­prze­czała. Odej­ście od An­dre­asa ni­gdy nie było jej za­mia­rem, tak się jed­nak stało.

To była do­bra de­cy­zja.

Dzi­siej­szego ranka po raz pierw­szy od dawna po­czuła się szczę­śliwa. Trwało to do mo­mentu, aż za­dzwo­niła Ka­ren. Aż do tej chwili Es­ther łu­dziła się, że An­dreas to prze­szłość. Unio­sła wzrok ku su­fi­towi, żeby po­wstrzy­mać łzy. Wez­brała w niej fala mdło­ści, tak jak tego dnia, kiedy wsu­nęła do ko­perty po­zew o se­pa­ra­cję – de­kla­ra­cję ich mał­żeń­skiego ban­kruc­twa. Urząd jesz­cze się z An­dre­asem nie skon­tak­to­wał. Gdyby było ina­czej, Ka­ren zre­fe­ro­wa­łaby jej jego złość. Na­wet je­śli ko­bieta zo­stała wy­słana z mi­sją przy­pro­wa­dze­nia Es­ther do domu, a nie pra­wie­nia jej mo­ra­łów. Es­ther nie ro­zu­miała tej lo­jal­no­ści Ka­ren, ale szybko się na­uczyła, że je­śli po­stawi się An­dre­asowi, od­po­wie za to przed nimi oboj­giem. Przy­jaź­nili się od dzie­ciń­stwa. Ka­ren była jego wierną pod­ko­mendną i ni­gdy go nie za­wio­dła. Kilka lat wcze­śniej Es­ther są­dziła, że Ka­ren jest rów­nież jej przy­ja­ciółką. Ta błędna in­ter­pre­ta­cja oka­zała się jed­nak zgubna.

Od tam­tego zda­rze­nia ni­gdy ze sobą nie roz­ma­wiały, nie o waż­nych spra­wach. Ich roz­mowy do­ty­czyły wy­łącz­nie An­dre­asa. Na­wet je­śli nie wspo­mi­nały o nim ani sło­wem. Dzi­siaj też nie było ina­czej.

* * *

Da­vid mia­rowo tu­pał sto­pami o po­sadzkę, żeby nie do­pu­ścić do wy­chło­dze­nia ciała, i gło­śno prze­kli­nał, my­śląc o swoim nis­sa­nie pri­mera. Po­rzu­co­nym na Sta­rym Mie­ście, w tej chwili za­pewne z man­da­tem za wy­cie­raczką. Marzł jak sto dia­błów i po­now­nie prze­ana­li­zo­wał swoją de­cy­zję. Może by­łoby dla wszyst­kich naj­le­piej, gdyby dał so­bie spo­kój i wró­cił do domu. Tak, bez dwóch zdań. Mimo to stał w miej­scu, wga­piony w nu­mer osiem­dzie­siąt cztery.

Schro­nił się w bra­mie mię­dzy ban­kiem a biu­rem nie­ru­cho­mo­ści. Ob­ser­wo­wa­nie lu­dzi to gów­niana ro­bota. Za­wsze uwa­żał ją za coś naj­gor­szego i naj­nud­niej­szego pod słoń­cem. Od­le­wasz się na po­dwór­kach. Od­wad­niasz or­ga­nizm, żeby unik­nąć od­le­wa­nia się na po­dwór­kach. Sto­isz nie­ru­chomo, aż drę­twieją ci nogi, ty­łek, aż całe twoje tru­chło za­pada w śpiączkę. Nie ro­zu­miał, ja­kim cu­dem uznał, że to coś dla niego. Praca de­tek­tywa skła­dała się prze­cież głów­nie z tego typu za­dań. Chyba do­znał chwi­lo­wego udaru, kiedy re­je­stro­wał dzia­łal­ność. W śle­dze­niu lu­dzi nie było nic chwa­leb­nego. Nie żeby ktoś twier­dził ina­czej, ale Da­vid po­przy­siągł so­bie, że da pię­ścią w twarz każ­demu, kto to zrobi.

Po­czuł nie­wy­sło­wioną ulgę, która ob­ja­wiła się lek­kim dresz­czem, kiedy Es­ther wy­szła z klatki scho­do­wej. Za­nu­rzyła dło­nie w kie­sze­niach płasz­cza i ru­szyła szyb­kim kro­kiem po chod­niku z to­rebką za­wie­szoną na ra­mie­niu. Da­vid po­dą­żył za nią. Za­trzy­mała się przy Lille Trian­glen. Zro­bił tak samo. Oby­dwoje wsie­dli do au­to­busu li­nii 37, który po­wiózł ich przez mia­sto, pod­czas gdy zmar­z­nięte mię­śnie Da­vida ta­jały z de­li­kat­nie szczy­pią­cymi drga­niami. Es­ther na­ci­snęła „stop” przed sta­cją Ve­ster­port i po­ma­sze­ro­wała w kie­runku Gyl­den­løves­gade. Na ko­niec prze­szła przez bramę z ku­tego że­laza.

Twier­dza. Wła­śnie z nią ko­ja­rzył się ten wy­soki bu­dy­nek oko­pany za wy­ce­lo­wa­nymi w niebo słup­kami czar­nego ogro­dze­nia, które osła­niało bu­dowlę przed świa­tem ze­wnętrz­nym. Twier­dza z rzę­dami po­dłuż­nych okien przy­po­mi­na­ją­cych ar­kady. So­lidne trzy­pię­trowe mury z ce­gieł wią­za­nych krzy­żowo, z wy­su­nię­tymi kon­so­lami na każ­dej kon­dy­gna­cji. To wszystko wień­czyły cztery ma­je­sta­tyczne łu­ko­wate szczyty wzno­szące się nad ciem­no­sza­rym da­chem jak tar­cze.

Da­vid rzu­cił się na prze­łaj przez Gyl­den­løves­gade, la­wi­ru­jąc mię­dzy spie­szą­cymi się kie­row­cami. Po­śli­zgnął się w śnież­nej brei, od­zy­skał rów­no­wagę, wszedł z rynsz­toka na chod­nik i sta­nął w za­ci­szu naj­bliż­szej wiaty przy­stan­ko­wej ze spoj­rze­niem utkwio­nym w ośro­dek in­ter­wen­cji kry­zy­so­wej. Mu­siał za­pa­lić.

Go­dzinę i sied­miu zdzi­wio­nych kie­row­ców póź­niej uznał, że Es­ther mieszka wła­śnie tam i od­trą­bił wy­ko­na­nie mi­sji.

* * *

Fie po­ja­wiła się w holu opa­tu­lona w płaszcz i sza­lik. Es­ther wy­tu­pała na wy­cie­raczce naj­gor­szą breję z po­de­szew i przy­trzy­mała ko­bie­cie drzwi.

– Ko­niec pracy? – spy­tała, cho­ciaż było to oczy­wi­ste.

Ko­bieta przy­tak­nęła ski­nie­niem głowy.

– Za­po­mnia­łaś o wczo­raj­szej roz­mo­wie o do­bro­sta­nie psy­chicz­nym. To już drugi raz z rzędu.

– Prze­pra­szam, ale… – Pró­bo­wała wy­my­ślić ja­kieś wy­ja­śnie­nie, bo nie pa­mię­tała o żad­nym spo­tka­niu. Ani tym, ani po­przed­nim.

– W po­rządku. Zaj­rzyj ju­tro do biura, to usta­limy nowy ter­min – po­wie­działa Fie i znik­nęła w ciem­no­ści.

Es­ther pa­mię­tała o tym, żeby się uśmie­chać, za­nim drzwi się za­mknęły. Po­tem we­szła na schody i po­dą­żyła na dru­gie pię­tro. W rze­czy­wi­sto­ści nie miała tu­taj czego szu­kać. Nie była taka jak tamte. Bite ko­biety. Za każ­dym ra­zem, kiedy otwie­rała drzwi ośrodka, czuła nie­od­partą chęć, żeby się od­wró­cić i uciec. Ale bez żad­nego celu i kie­runku mo­głaby tylko biec aż do utraty sił. Chyba że wró­ci­łaby do domu, na to jed­nak bra­ko­wało jej od­wagi.

Ko­biety sie­działy w po­koju dzien­nym. Es­ther oparła się o fu­trynę. Żadna z nich nie ode­rwała wzroku od te­le­wi­zora.

Na każ­dym pię­trze było miej­sce dla sze­ściu ko­biet ulo­ko­wa­nych w sze­ściu iden­tycz­nych ma­łych po­ko­jach, do któ­rych przy­na­le­żały po­miesz­cze­nia wspólne: po­kój dzienny, ła­zienka i kuch­nia. Łą­czył je wspólny ko­ry­tarz wy­ło­żony li­no­leum w od­cie­niach sza­ro­ści i o ścia­nach w ko­lo­rze zła­ma­nej bieli oka­la­ją­cych ja­sno­szare fu­tryny i cią­gną­cych się klau­stro­fo­bicz­nie nie­mal w nie­skoń­czo­ność. Przy­mu­sowa wspól­nota oto­czona gru­bymi mu­rami. Nie­ma­jący nic wspól­nego z do­bro­wol­no­ścią azyl, w któ­rym le­czyło się rany i przy­go­to­wy­wało do dal­szej drogi pod ła­god­nym nad­zo­rem osoby kon­tak­to­wej. Pod­czas nie­zli­czo­nych roz­mów o do­bro­sta­nie lub o pla­nach na przy­szłość mó­wiło się o swo­ich ocze­ki­wa­niach i pra­gnie­niach oraz o tym, jak można je zre­ali­zo­wać lub sko­ry­go­wać. Męka nie do wy­trzy­ma­nia.

Es­ther ob­ró­ciła się na pię­cie i we­szła w ciem­ność kuchni. Otwo­rzyła szafkę nad zle­wo­zmy­wa­kiem, wzięła szklankę i na­peł­niła ją wodą. W ciem­no­ści nikt nie mógł jej zo­ba­czyć, a ona mo­gła w spo­koju ob­ser­wo­wać mia­sto. Lu­dzie na chod­niku otu­lali się szczel­niej płasz­czami, śpie­sząc się we wszyst­kie strony. Do domu. Z mia­sta. Na przed­mie­ścia do cze­ka­ją­cych tam ro­dzin. W od­dali roz­le­gło się wy­cie po­jazdu na sy­gnale.

Miała dzi­siaj uro­dziny. Czter­dzie­ste. Dzień, który naj­le­piej ob­cho­dzić z za­kry­tym lu­strem, aspi­ryną i bu­telką wódki. An­dreas za­pra­szał ją za­wsze do re­stau­ra­cji. W ze­szłym roku byli w No­mie, która poza wy­róż­nie­niem trzema gwiazd­kami Mi­che­lin zo­stała też uznana za naj­lep­szą re­stau­ra­cję na świe­cie. O in­nym miej­scu nie mo­gło być mowy. Stało się to ry­tu­ałem, tak samo jak stor­czyki. Za­wsze je od niego do­sta­wała. Za­wsze ja­kiś rzadki ro­dzaj. Nie po­tra­fiła się z nimi ob­cho­dzić, zbyt ob­fi­cie je pod­le­wała. Kiedy gniły, An­dreas ro­bił jej awan­tury. Mó­wił, że jest nie­wdzięcz­nicą, i wy­zy­wał ją od naj­gor­szych.

Za jej ple­cami roz­bły­sło ostre świa­tło lampy. Od­wró­ciła się ku Layli, która zwin­nym ru­chem wsko­czyła na ku­chenny blat, do czego było zdolne tylko dwu­dzie­sto­let­nie ciało. Ciemny koń­ski ogon prze­su­nął się do przodu i uło­żył na ra­mie­niu, kiedy dziew­czyna wy­stu­kała z paczki pa­pie­rosa.

Es­ther lu­biła tę ma­ło­mówną współ­lo­ka­torkę. Layla w nic się nie wtrą­cała, ni­gdy nie pró­bo­wała za­ini­cjo­wać roz­mowy. Tuż po przy­by­ciu Es­ther do ośrodka Fie po­le­ciła jej wy­mie­nić się nu­me­rami z resztą ko­biet z pię­tra, żeby w ra­zie po­trzeby mo­gły się ze sobą skon­tak­to­wać. Ona nie umiała so­bie wy­obra­zić ta­kiej po­trzeby. Spy­tała o nu­mer tylko Laylę.

Od­sta­wiła szklankę do zmy­warki. Kiedy wy­cho­dziła z kuchni, Layla po­sy­łała fa­lu­jące kółka dymu w stronę po­żół­kłego su­fitu.

* * *

Da­vid zzuł buty i po­wie­sił płaszcz na pu­stym ha­czyku. Wy­jął z kie­szeni zdję­cie przed­sta­wia­jące Es­ther i jej męża, wszedł do du­żego po­koju i rzu­cił fo­to­gra­fię wraz z wi­zy­tówką Sin­dal na sto­lik ka­wowy. Otwo­rzył okno i na­peł­nił płuca mroźną bryzą z ulicy, którą chwilę temu po­że­gnał przed drzwiami na klatkę scho­dową.

Czuł dziwny wstyd z po­wodu śle­dze­nia Es­ther. Po­wi­nien był od­mó­wić, kiedy zdał so­bie sprawę, że cho­dzi wła­śnie o nią. Zwłasz­cza że nie za­pro­po­no­wano mu ja­kiejś cho­ler­nie wiel­kiej kasy za by­cie ta­kim gnoj­kiem. Pro­blem po­le­gał na czym in­nym. Da­vid znowu wziął zdję­cie do ręki. Przyj­rzał mu się z uwagą. Oby­dwoje spra­wiali wra­że­nie ra­do­snych. Szczę­śli­wych. Od tam­tej pory wiele się naj­wy­raź­niej zmie­niło. Da­vid ży­czył kie­dyś skry­cie Es­ther, żeby zna­la­zła wielką i trwałą mi­łość. Po­mo­głoby mu to uśmie­rzyć wła­sne wy­rzuty su­mie­nia.

Roz­su­nął drzwi prze­suwne, tak że skrzy­dła scho­wały się w ścia­nie. Umiej­sco­wiony na­prze­ciwko wej­ścia do po­koju re­gał od su­fitu do pod­łogi za­peł­niały równe rzędy ksią­żek. Przy­naj­mniej one tra­fiły na swoje miej­sce. Da­vid prze­ci­snął się mię­dzy kar­to­nami prze­pro­wadz­ko­wymi usta­wio­nymi dwój­kami je­den na dru­gim, żeby dojść do biurka. Krze­sło za­trzesz­czało pod jego cię­ża­rem. Zrzu­cił z kla­wia­tury skar­petki na pod­łogę i włą­czył kom­pu­ter. Wy­słał mejl do Sin­dal. Po­tem klik­nię­ciem otwo­rzył wczo­raj­szą par­tię sza­chów. Skon­cen­tro­wał się na ko­lej­nym ru­chu.4

– I jak po­szło? – Ma­gnus do­padł go w mo­men­cie, kiedy Da­vid wszedł do piw­nicz­nej sali.

– Do­brze – od­parł i skie­ro­wał się ku sto­li­kowi z kawą.

Chło­pak nie od­stę­po­wał go na krok.

– Czyli twoje biuro jest te­raz stu­pro­cen­towo up and run­ning?

– Działa już od pew­nego czasu – po­twier­dził z wes­tchnie­niem.

– Daj znać, je­śli bę­dziesz po­trze­bo­wał po­mocy – po­wie­dział Ma­gnus, na­le­wa­jąc ciem­nego płynu do pa­pie­ro­wego kubka. – Je­stem cał­kiem nie­zły w te klocki.

Da­vid wy­jął mu z ręki ter­mos i też na­lał so­bie kawy. Po­ża­ło­wał, że wy­brał się na mi­tyng. Z tego wszyst­kiego za­po­mniał, że uczest­nic­two au­to­ma­tycz­nie ozna­czało ob­co­wa­nie z Ma­gnu­sem. Mu­siał jed­nak za­jąć my­śli czymś in­nym. Es­ther nie da­wała mu spo­koju. Co ona, do ja­snej cho­lery, ro­biła w ośrodku in­ter­wen­cji kry­zy­so­wej? Mógł się je­dy­nie po­cie­szać, że to nie on był temu winny. Na roz­my­śla­nia o tym, czy po­wi­nien ją tam od­wie­dzić, zu­żył całą paczkę prince’ów.

Da­vid przy­glą­dał się przy­gar­bio­nemu Han­sowi usta­wia­ją­cemu krze­sła w okręgu. Ni­gdy nie zwie­rzył się gru­pie z tego okresu swo­jego ży­cia. Wmó­wił so­bie, że na­le­żał do in­nej epoki. Po­dzie­lił swoje ży­cie na dwie czę­ści. Tę przed Anną i tę po niej. Do­brze się to spraw­dzało. Do wczo­raj.

Ma­gnus stał zde­cy­do­wa­nie zbyt bli­sko i drep­tał w miej­scu, żeby zwró­cić na sie­bie uwagę. Chło­pak bar­dzo po­waż­nie trak­to­wał swoje obo­wiązki wy­ni­ka­jące z roli spon­sora AA, ale miał trud­no­ści z trzy­ma­niem się te­matu. Ich roz­mowy z kwe­stii wy­trwa­nia w trzeź­wo­ści szybko prze­ska­ki­wały na po­li­cyjną prze­szłość Da­vida albo jego nowy pro­jekt de­tek­ty­wi­styczny.

– Da­vid, mu­szę ci o czymś po­wie­dzieć – ode­zwał się chło­pak. Upił łyk z kubka i ro­zej­rzał się do­okoła. – Je­stem człon­kiem grupy re­se­ar­che­rów, któ­rzy roz­pra­co­wują siatkę skraj­nych pra­wi­cow­ców.

Da­vid po­czuł jego ka­wowy od­dech. Nie­znacz­nie od­wró­cił głowę.

– Wła­ści­wie to roz­bi­jamy wła­śnie pod­ziemną lożę pra­wi­co­wych eks­tre­mi­stów.

– Aha – sko­men­to­wał Da­vid.

Nie pierw­szy raz Ma­gnus dał się po­nieść in­fan­tyl­nym fan­ta­zjom, że mo­gliby zo­stać part­ne­rami śled­czymi.

Chło­pak zbli­żył się do niego jesz­cze bar­dziej, tak że stali te­raz ra­mię w ra­mię, i po­wiódł wzro­kiem po ze­bra­nych. – Je­śli po­trze­bu­jesz do­brego re­se­ar­chera, to wiedz, że je­stem chętny – po­wie­dział ści­szo­nym gło­sem jak ja­kiś tajny agent.

– Na­żar­łeś się grzyb­ków czy co? – Da­vid po­krę­cił głową, jed­nym hau­stem opróż­nił pa­pie­rowy ku­bek i wy­rzu­cił go do ko­sza na śmieci. Po­trze­bo­wał ni­ko­tyny, ale w dro­dze na spo­tka­nie za­po­mniał się za­opa­trzyć. – Sko­czymy na fajkę, za­nim za­cznie się show?

Ma­gnus ocho­czo przy­tak­nął.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: