- nowość
- promocja
-
W empik go
Śmierć to tylko chwila - ebook
Śmierć to tylko chwila - ebook
Dlaczego łatwiej obwinić ofiarę przemocy niż jej sprawcę?
Po ucieczce od przemocowego męża, szanowanego lekarza, Esther znajduje schronienie w ośrodku interwencji kryzysowej. Kobieta nadużywa alkoholu, ma problemy natury psychicznej i kiepskie relacje z resztą mieszkanek placówki. Obawia się dnia, w którym mąż otrzyma dokumenty rozwodowe, bo wie, że mężczyzna nigdy nie pozwoli jej odejść…
Zwolniony z policji David rozpoczyna pracę jako prywatny detektyw. Pewnego dnia zgłasza się do niego kobieta, aby śledził jej znajomą, która niedawno odeszła od agresywnego męża. David z czasem odkrywa przerażającą historię mężczyzny zdolnego do brutalnej przemocy, któremu żadna z ofiar nie była w stanie udowodnić winy. W tym samym czasie kobiety z ośrodka odkrywają, że Esther zniknęła.
„Śmierć to tylko chwila” to klaustrofobiczny thriller psychologiczny o kłamstwach, intrygach, przemocy mężczyzn wobec kobiet i o rzeczywistości, z którą zmagają się pokrzywdzone, aby dowieść prawdy.
Jest to również debiut autorski Lisy Holmfjord. Holmfjord przez długi czas była dyrektorką Duńskiego Stowarzyszenia Kobiet i działa na rzecz równouprawnienia, przestrzegania praw człowieka i przeciwdziałania przemocy.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-91-8076-456-8 |
Rozmiar pliku: | 2,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wnętrze dobudówki przenikał zapach zimnego betonu i wilgotnego drewna. Kobieta była zadowolona, że włożyła płaszcz i zamszowe kozaki, zanim wybiegła z domu.
Kwadratowe pomieszczenie wyposażono w aneks kuchenny, rozkładaną sofę, stół i grzejnik elektryczny, który tego wieczoru nie został włączony. Podeszła do szafki pod zlewozmywakiem, odsunęła butelkę z terpentyną i obklejony tłuszczem flakon z olejem tungowym, wypchnęła tylną ściankę, wzięła dziennik i włożyła go do torebki od Louisa Vuittona. Następnie z ziemi w doniczce wyłowiła banknot pięciusetkoronowy, zwinięty w rulonik i zapakowany w przeźroczystą folię.
Zostawiła włączoną lampę sufitową, żeby niczego nie podejrzewał. Przemierzała trawnik, wstrzymując oddech. W salonie paliło się światło. Może nadal siedział na kanapie, skąd przez ostatnią godzinę wygłaszał tyrady o tym, co było z nią nie tak, oraz o wielu powodach, dla których już go nie kręciła.
Najpierw próbowała przemówić mu do rozsądku. Liczyła na to, że przestanie, kiedy sobie uświadomi, do czego to prowadzi. On jednak ciągnął niezrażony.
– Co zamierzasz z tym zrobić? – spytał, patrząc na nią z mieszaniną pogardy i rezygnacji.
– Jakiej odpowiedzi się spodziewasz? – odparła, na co on pokręcił głową i stwierdził, że nie może już na nią patrzeć, bo wyrządziła mu tyle zła. Właśnie wtedy wstała i opuściła pokój. Nie próbował jej zatrzymać, po prostu pozwolił jej odejść.
A przecież wieczór zapowiadał się dobrze. On przyniósł jej storczyka z okazji walentynek. Zjedli kolację, otworzyli butelkę czerwonego wina. Opowiadał zabawne historie, które przydarzyły mu się tego dnia w szpitalu. Ona słuchała, śmiała się. Uprawiali seks. Szybki numerek na stojąco z plecami opartymi o komodę, której krawędź irytująco wbijała się w skórę. Ona przykucnęła i dokończyła ustami, żeby mieć to już za sobą. Później siedzieli na sofie, racząc się ginem z tonikiem do dźwięków I Know You Know Esperanzy Spalding. Kiedy jazzowe dźwięki zmieniły się w kolejny numer o tytule Precious, wszystko się zaczęło. Wyszła z salonu, żeby odetchnąć. Na korytarzu coś w nią wstąpiło.
Teraz jednak upojenie i odwaga zdążyły ją opuścić. Czuła się senna i pusta w środku, gdy wbrew zdrowemu rozsądkowi stanęła na poboczu przy Strandvejen.
Czarna taksówka zmierzała nieśpiesznym tempem w kierunku północnym.
Kobieta machnęła ręką. Auto się zatrzymało. Wsiadła.
– Niech pan po prostu jedzie – powiedziała, wręczając kierowcy pięćset koron.
Mężczyzna włączył lampkę i przyjrzał się uważnie pasażerce, po czym uruchomił silnik, zawrócił i pojechał w przeciwnym kierunku.
Spuściła wzrok na swoje dłonie. Dostrzegła brud za paznokciami, czarne ślady od ziemi z doniczki. Nudności pojawiły się natychmiast. Żołądek, nie wiedzieć czemu, przeszyło ukłucie strachu. Gorączkowo starała się pozbyć brudu, ale paznokcie okazały się zbyt długie. Spróbowała je poobgryzać, przez co ziarenka gleby dostały jej się do ust. Czuła je między zębami.
Kierowca przejechał przez trzy dzielnice Kopenhagi. Po jednej stronie ciągnęło się ciemne morze, a po drugiej stały zabytkowe wille wzniesione wysoko nad Strandvejen, skąd roztaczał się widok na fort Middelgrund i wybrzeże Szwecji. Przemierzył Hellerup, gdzie piękni, znani i wykształceni wydawali krocie w sklepikach dla koneserów, a potem jechał dalej ulicą Østerbrogade w kierunku centrum miasta – przez okolice wyższej klasy średniej. Był to jakby pas buforowy oddzielający umiarkowanie zamożnych nuworyszy i tych bezwstydnie bogatych, zamieszkujących nieco dalej na północ od większości społeczeństwa. Od tych, którzy rzadko dostawali to, czego pragnęli, ale co tydzień grali w lotto, zadowalając się marzeniem o wielkiej wygranej. Czyli od kasty, do której ona także należała. Właśnie w to miejsce wracała.
Z każdą sekundą rósł jej żal z powodu tego, co zrobiła. Spojrzała na taksometr. Nie był włączony. Z pewnością mogła skłonić kierowcę, by zawrócił i odwiózł ją do domu, zanim on dostrzeże jej zniknięcie. Bała się myśleć o konsekwencjach. Bo wiedziała, że ją spotkają, jak zawsze. Czasem można było dyskutować, czy słusznie ją spotykały. Innym razem jego postępowanie było jawnie niesprawiedliwie, a ona tylko wszystko pogarszała kłamstwami, zadziornością, pijaństwem. I zapominalstwem. Dostała przez to wiele punktów karnych. Zapoznała się z tym systemem po raz pierwszy przy awanturze o karton po mleku. Przestępstwo kartonowe wycenił nisko, jako że było jej pierwszym wykroczeniem. Przyznał jej za nie tylko dwa punkty. Odtąd zawsze pamiętała o składaniu kartonów po mleku – najpierw wzdłuż, a później w coraz mniejszą kostkę. Ponieważ było to dla niego ważne. Tak jak ważne było dla niego prowadzenie ewidencji jej przewinień i liczenie punktów karnych. Nienawidziła tego terminu. Kiedy osiągnęła określoną liczbę punktów, znajdował dla niej odpowiednią karę. Nigdy nie wiedziała, kiedy zostanie wymierzona i jaki będzie jej zakres. Oczekiwanie było najgorsze. Zdarzało jej się błyskawicznie uzbierać punkty i szybko mieć karę za sobą. Bywało też tak, że postępowała ostrożniej, z obawy przed tym, co ją czekało – najczęściej wtedy, gdy liczba punktów była naprawdę duża. Tak jak po dzisiejszym wieczorze.
Taksówkarz skręcił z Nørre Farimagsgade w Gyldenløvesgade. Wyrósł przed nimi ośrodek interwencji kryzysowej, czarny i przerażający na tle ciemnego nieba, z czterema ozdobnymi szczytami wznoszącymi się nad ciemnoszarym dachem. Wzdłuż ściany budynku zwróconej frontem do nadjeżdżającego samochodu świecił się pojedynczy rząd okien, który niczym ciąg lampek nocnych łagodził upiorne wrażenie.
Kierowca przejechał przez żelazną bramę i zatrzymał się przed drzwiami. Próbowała mu wyjaśnić, żeby zawiózł ją z powrotem, ale mężczyzna odwrócił się i pomachał banknotem, który od niej dostał.
– Wejdzie tam pani – powiedział łamanym duńskim, chwycił jej dłoń i wcisnął w nią pieniądze.
Wysiadła. Postanowiła znaleźć inną taksówkę. Kiedy samochód wyjeżdżał tyłem przez bramę, przyglądała się podwójnym ciemnozielonym drzwiom wejściowym z dużymi przeszkleniami. Dzwonek był stary i zardzewiały. Czuła się obco w tym miejscu, ale na dworze panował ziąb, a ona jednak nie miała odwagi wracać. Równie dobrze mogła poszukać schronienia tutaj. Zadzwoniła. Nikt nie otwierał. Wtedy dostrzegła urządzenie z głośnikiem umieszczonym na wysokości jej głowy. Wcisnęła guzik i rozległ się zgrzyt, po którym odezwał się kobiecy głos:
– Proszę chwilę zaczekać.
Przez moment rozważała, czy się nie odwrócić i nie wybiec przez bramę. Kilka sekund później w jednej z szyb ukazała się okrągła twarz. Kobieta uchyliła drzwi.
– W czym mogę pomóc?
– Potrzebuję miejsca, w którym mogłabym spędzić noc. – Wszelkie wyjaśnienia nagle uleciały z jej głowy. – Tylko dzisiaj.
Kobieta otworzyła drzwi szerzej i dała jej znak, żeby za nią poszła. Poprowadziła ją długim korytarzem i zaprosiła do oszczędnie umeblowanego biura. Tuż przy wejściu stał prostokątny stół z krzesłami, a przy oknie biurko z komputerowym monstrum.
– Boli, kiedy pani przełyka? – Kobieta przyjrzała się jej szyi.
– To się nie stało dzisiaj – odparła, złoszcząc się na siebie, że zapomniała o szaliku.
– Proszę dać mi płaszcz. – Kobieta wyciągnęła rękę w jej stronę.
Dopiero kiedy zdjęła okrycie, zorientowała się, że ma na sobie tylko sweter od Soni Rykiel i rajstopy marki Wolford. Spódnica została na podłodze w domu.
– Przepraszam – powiedziała, próbując jak najbardziej obciągnąć sweter.
– Jak pani na imię? – spytała kobieta, wieszając płaszcz.
– Esther.2
– Nazywam się David Brandt. Jestem alkoholikiem. – Powiedział to głośno i wyraźnie, po czym rozejrzał się ponad głowami zebranych. – Jestem trzeźwy od pięciu i pół miesiąca. To sto sześćdziesiąt osiem dni.
Słuchacze zaczęli bić brawo. Mężczyzna przyjął żeton i opuścił podium. Doszedł do siódmego rzędu krzeseł i zaczął przeciskać się bokiem obok długiego ciągu kolan. Czuł, że musi zapalić. Powietrze było suche i ciężkie. Zamknięte okna i wiszące pod nimi odkręcone do maksimum kaloryfery trzymały co prawda zimno z daleka, ale pozbawiały przy tym powietrze tlenu i wilgoci, tak że parę osób zdążyło przysnąć i budziło się teraz z poczuciem winy trącone przez mijającego ich Davida. Siadając, mimowolnie westchnął. Nie przepadał za tymi upokarzającymi konwentami z koniecznością publicznej spowiedzi i wręczaniem żetonów. Wolał bardziej kameralne spotkania, na których zdarzało mu się bywać. Były dobrze zorganizowane i rzadko trwały dłużej niż godzinę.
Magnus obrócił się za siebie, z trzeciego rzędu pokazując mu uniesione kciuki. David złączył kciuk i palec, formując z nich idealne koło. Musiał wyjść w czasie przerwy, jeśli miał zdążyć na spotkanie z Karen Sindal.
Następna na mównicy pojawiła się kobieta, której nie znał. Wydawała się podenerwowana.
Magnus wstał i zaczął się przeciskać w stronę przejścia pośrodku, dając mu znak głową, żeby do niego dołączył. David westchnął przepraszająco do sąsiada, a potem ponownie otarł się o kolana jego i reszty siedzących.
Tyczkowaty chłopak czekał na niego przy stoliku z kawą z tyłu sali.
– Przespacerujemy się potem wokół jezior? – Odgarnął na bok długą grzywkę.
David pomyślał, że chyba obiecał mu to przedwczoraj, ale teraz miał na głowie ważniejsze sprawy.
– Idę na spotkanie z nowym klientem – odparł.
– Spoko. – Magnus pokiwał głową ze zrozumieniem. – Twoje pierwsze prawdziwe zlecenie detektywistyczne?
– Jestem doradcą do spraw bezpieczeństwa – poprawił go, z westchnieniem wypowiadając nazwę stanowiska.
– Doradca do spraw bezpieczeństwa brzmi jak jakiś pseudogangster. – Chłopak nalał sobie kawy do papierowego kubka. – Jesteś prywatnym detektywem, a ja mogę zostać twoim Watsonem.
– Możesz co najwyżej stracić kilka zębów – odparł David.
Magnus, który nie miał ani grama wyczucia sytuacji, wymagał specjalnego podejścia, David jednak nie czuł się dzisiaj na siłach, by się z nim cackać, i szybko zdecydował, że musi natychmiast wyjść. To przecież żaden wstyd zjawić się trochę wcześniej.
– Jest pan sam? – Kelnerka popatrzyła na niego i trzy wolne krzesła stojące wokół prostokątnego palisandrowego stolika. W ręku trzymała tacę z kawą.
– Nie – odparł.
– Bo jeśli tak, to chciałam pana spytać, czy nie przeniósłby się pan do innego, mniejszego stolika. Ale tylko jeśli jest pan sam. – Wycelowała palec w miniaturowy stolik przy oknie z jednym krzesłem i poduszkami ułożonymi na parapecie dla ewentualnego drugiego gościa. David wątpił w to, żeby Karen Sindal zadowoliła się czymś takim.
– To dla mnie? – Wskazał kawę.
Kobieta posłała mu uśmiech pod tytułem „pieprz się”, postawiła na blacie szklankę i obróciła się na pięcie.
Palisandrowe stoliki w kawiarni Maudes Salon występowały we wszystkich rozmiarach i modelach. Tak samo jak siedzące wokół nich kobiety, w większości młode studentki. Miejsce było zatłoczone, a stoliki ustawione zbyt blisko siebie. David zajrzał tutaj w dniu, kiedy szukał odpowiedniego miejsca na spotkania z klientami i zaznajomił się ze wszystkimi co elegantszymi kawiarniami przy Gammel Kongevej. Zamiast dać się zwieść pierwszemu wrażeniu, powinien był jednak sprawdzić to miejsce.
Za jego plecami siedzieli dwaj nauczyciele z podstawówki. Obaj zgodnie doszli do wniosku, że mają objawy zespołu stresu pourazowego na skutek nieludzkiej presji, na którą byli narażeni podczas dyżurów na szkolnym podwórku. Gdzieś naprzeciwko rozpłakało się głośno niemowlę. Matka kołysała je energicznie, nie przerywając picia latte ani rozmowy z przyjaciółką. Ta zaś rozsiadła się na poduszkach na parapecie i kiwała głową do taktu strumienia słów – wydawała się, w przeciwieństwie do wszystkich innych gości, odporna na dziecięce wrzaski.
David zastanawiał się, jak wygląda Karen Sindal.
Rozmawiali wczoraj przez telefon. Sindal z afektowanym chłodem w głosie poprosiła o postępowanie poufne. Jej dialekt zdradzał, że pochodziła z północnej Zelandii. Z tej części rezerwatu, który nigdy nie pił kawy ze stacji benzynowej. „Dyskrecja to moja specjalność” – rzucił w odpowiedzi niczym lekko obleśny sprzedawca używanych samochodów. Umówił się z nią na spotkanie w kawiarni, tłumacząc to remontem biura. Odniósł wrażenie, że mu nie uwierzyła.
Minuty wlekły się w nieskończoność. Spojrzał na zegarek. Może postanowiła go wystawić. Wypił prawie całą kawę, a wtedy ona stanęła w drzwiach. Karen Sindal, nie miał co do tego wątpliwości. Smukła, zadbana i roztaczająca wokół siebie aurę luksusu, w czarnym dwurzędowym płaszczu. Chociaż panował przejmujący ziąb, przyszła w czarnych szpilkach i bez rękawiczek.
Kobieta przeskanowała wnętrze takim spojrzeniem, jakby przez pomyłkę weszła do publicznej toalety dla mężczyzn. David uniósł rękę. Ona powściągliwie skinęła mu głową i ruszyła do jego stolika.
Wstał i podał jej dłoń.
– Mogę zaproponować kawę, wodę albo coś innego?
Pokręciła głową i usiadła. Nie zdjęła płaszcza, ale go rozpięła, ukazując czarną sukienkę. Czerń była najwyraźniej jej kolorem, styl odpowiadał nastrojowi.
David darował sobie wstęp. Siedząca naprzeciwko niego kobieta raczej nie praktykowała small talku.
– W czym mogę pani pomóc? – spytał. Przybrał poważny wyraz twarzy albo raczej próbował to zrobić, mając nadzieję, że odwróci to uwagę klientki od dziecięcego płaczu i nieprzerwanego jazgotu toczących się wokół rozmów.
– Chcę, żeby pan kogoś śledził – powiedziała. Jej głos brzmiał niżej niż przez telefon.
– Rozumiem – odparł. – A z jakiego powodu?
Spojrzała na niego ze zdumieniem.
– Czyżbym marnowała tutaj swój czas?
Przez dłuższą chwilę żadne z nich nie odezwało się ani słowem.
– Niech pani sama to oceni – powiedział, przyglądając się jej twarzy, nienaturalnie pozbawionej życia. – Muszę poznać tło i cel sprawy, zanim podejmę się zlecenia.
Kobieta patrzyła na niego badawczo, jakby był niespełna rozumu. Ostatecznie jednak skinęła głową. Z aprobatą.
Jak dotąd wszystko szło dobrze.
– Co mam panu powiedzieć?
David cierpliwie czekał.
Sindal westchnęła.
– Esther jest niezrównoważona i uzależniona od alkoholu. Byłabym spokojniejsza, gdybym wiedziała, gdzie przebywa. – Wyjęła z torebki zdjęcie i położyła je na stoliku.
David mimowolnie drgnął. Wziął do ręki fotografię.
Stała na niej wyprostowana kobieta w sukni ślubnej podobnej do bezy i właśnie zaraz miała się roześmiać. Pan młody miał bardziej powściągliwy wyraz twarzy. Wyglądał jak model ze zdjęć stockowych. Idealny prototyp męskiego, a przy tym czułego pana młodego o falujących ciemnych włosach, których pojedynczy niesforny lok odwracał uwagę od przekornego spojrzenia. David z trudem na to patrzył.
Spojrzał bez słowa na rozmówczynię, która błędnie zinterpretowała jego milczenie.
– Chodzi mi o to, żeby śledził ją pan dzisiaj, a później wszystko mi przekazał.
Na odwrocie zdjęcia widniały resztki tektury – pozostałości po kartce z podziękowaniami, do której kiedyś zostało przyklejone.
– Nie mogę pani pomóc – powiedział po kilku sekundach namysłu i odłożył zdjęcie.
– Dlaczego? – W jej głosie brzmiało zaskoczenie, chociaż twarz pozostała nieruchoma jak u manekina.
Wzruszył ramionami.
– Specjalizuję się w zleceniach dla firm ubezpieczeniowych i prywatnych przedsiębiorstw.
– Czyli nie zajmuje się pan śledzeniem ludzi?
– Owszem, ale tylko w sprawach dotyczących nieusprawiedliwionej nieobecności w pracy albo domniemanych uszkodzeń ciała – skłamał.
– Rozumiem – powiedziała, zabierając zdjęcie. – Czyli nie chce pan tego zlecenia. – Nie brzmiało to jak pytanie.
Zapadło kłopotliwe milczenie. David czuł się rozdarty. Z jednej strony chciał się dowiedzieć więcej, z drugiej pragnął się ulotnić, tak jak przed dziesięcioma laty. Zaschło mu w ustach i nie mógł przełknąć śliny. Upił łyk kawy i odstawił szklankę na stolik. Po chwili znowu ją uniósł i opróżnił do dna.
– Proszę zaczekać – powiedział, kiedy Sindal zamierzała wstać. – Proszę, żeby wyrażała się pani jaśniej. Czemu chce mi pani zapłacić za śledzenie swojej przyjaciółki? Bo zakładam, że się przyjaźnicie.
– Martwię się o nią. – Karen odłożyła zdjęcie na stolik i przesunęła je w stronę Davida. – Bardzo lubię Esther. – Na pokerowej twarzy kobiety nie drgnął ani jeden mięsień.
– Wie pani, gdzie ona mieszka?
Pokręciła głową.
– To pana zadanie. Spotykam się z Esther za godzinę w Café Victor. Kiedy stamtąd wyjdzie, ma ją pan śledzić.
David wyjął telefon i sprawdził kalendarz. Do końca dnia miał wolne, co nie stanowiło niespodzianki.
– Mogę tam być najwcześniej za dwie godziny – oznajmił.
– Znakomicie.
Skwitował to skinieniem głowy, jakby to, co miało się zdarzyć za dwie godziny, było największą błahostką pod słońcem. Musiał się dowiedzieć, co tu jest grane. Mimo wszystko był jej to winien. Poza tym gdyby nie przyjął tego zlecenia, zrobiłby to ktoś inny.
Sindal podała mu wizytówkę.
– Najlepiej, żeby kontaktował się pan ze mną mejlowo.
David przyjął kartonik, wziął zdjęcie ze stolika i wstał. Wyciągnął dłoń do oficjalnego pożegnania. Kobieta zawahała się, ale uścisnęła ją krótko.
Karen Sindal nie przypadła mu do gustu i ta niechęć była wyraźnie odwzajemniona.
Woń starego kurzu zmieszana z nutką nieżywego kota uderzyła go w nozdrza zaraz po wejściu do przedpokoju. Na krótką chwilę ujrzał swoje odbicie w małym lustrze zawieszonym tuż przy drzwiach na sterczącym gwoździu, który przywitał go jako pierwszy, kiedy David się tutaj wprowadził. Gwóźdź był niczym tabliczka „Tu byłem” zostawiona przez poprzedniego właściciela. Denat leżał w kuchni przez miesiąc i nikt nie zgłosił jego zaginięcia. „Zmarł ze starości” – mówili sąsiedzi, kręcąc lekko głowami. „Czasem tak bywa”. Samotność to dziwna rzecz.
David przeczesał palcami włosy, przyjrzał się kilkudniowemu zarostowi. Mógł świadczyć zarówno o niechlujności i obojętności, jak i o wyluzowanym i pozbawionym formalizmu stosunku do pracy. Kiedy wybierał się na konwent AA, a później na spotkanie z Sindal, zdecydował się na tę drugą opcję.
Wszedł do kuchni, wyjął z tylnej kieszeni zdjęcie, rzucił je na stół obok sterty prania i otworzył narożną szafkę. Żeby sięgnąć za talerze na najwyższej półce, musiał wyciągnąć pełne sto osiemdziesiąt dwa centymetry swojego ciała. Dopiero wtedy końcówki palców mogły chwycić na poły opróżnioną paczkę prince’ów. Przez dwa dni opierał się pokusie. Z alkoholem pożegnał się w tej samej sekundzie, w której podjął o tym decyzję, ale nałóg nikotynowy nie chciał go tak łatwo wypuścić ze swoich szponów. David zapalił papierosa i wciągnął dym do płuc – przez oskrzela, kanaliki płucne, aż do wszystkich najmniejszych zakamarków. Wypełnił je nikotyną, tlenkiem węgla, amoniakiem, substancjami smolistymi, siarkowodorem i fenolem. Powitał wytęsknionego kopa zrelaksowanym wydechem. Nikotyna nie usuwała bólu ani nie izolowała Davida od życia. Tłumiła za to niepokój, pozwalała znieść kolejne siedem minut smutnej egzystencji. Dlatego tak koszmarnie trudno było się obyć bez tej substancji.
Zaciągając się głęboko i szybko aż do rozgrzania papierosa, David przyglądał się Esther i jej małżonkowi. Oni odwzajemnili jego spojrzenie. Odsunął od siebie natarczywe myśli, zaciągnął się jeszcze raz i zgasił papierosa w umywalce. Cisnął resztę paczki z powrotem na półkę i odkręcił palnik kuchenki. Musiał mocno potrząsnąć zapalniczką, zanim wykrzesał płomień. Z dolnej szafki wyjął rondel i ostatnią puszkę siekanych kotletów w sosie pieczeniowym. Potem wyciągnął z lodówki słoik z ziemniakami. Wysypał zawartość puszki i słoika do rondla i mieszał masę widelcem do momentu, aż doprowadzony do wrzenia sos upstrzył mu dłoń małymi kropelkami.
David stał przy blacie kuchennym i jadł prosto z garnka. Pił mleko z kartonu. Kiedy mieszkał z Anną, było to nie do pomyślenia. Tęsknił za nimi obojgiem. Za nią. Za Isakiem. Oddałby życie, żeby odwrócić to, czego nie dało się zmienić.
Odstawił rondel do zlewu, wetknął zdjęcie ślubne do tylnej kieszeni spodni, wyszedł do przedpokoju i chwycił płaszcz.
Anna była w ciąży, kiedy się pobierali. Jeszcze nie było tego widać, ale i tak nazywali swój portret ślubny pierwszą fotografią ich trojga. Trudno wybrać najszczęśliwszą, najdoskonalszą chwilę z ich wspólnego życia, ale moment, w którym stał w kościele obok Anny, święcie przekonany, że spędzą razem resztę życia, był temu najbliższy. Zastanawiał się, co by się stało, gdyby pewnego dnia przypadkowo na siebie wpadli. Miał nadzieję, że kiedyś do tego dojdzie, i jednocześnie się tego obawiał.
Zatrzasnął za sobą drzwi.3
Botoksowa twarz się uśmiechnęła.
Gdyby Karen została zamordowana i zakopana w pobliżu wód gruntowych, mogłaby zatruć średnich rozmiarów wioskę. Andreas szepnął jej to kiedyś na ucho podczas wspólnej kolacji z małżeństwem Sindalów. Obydwoje spojrzeli na Esther ze zdumieniem, kiedy wybuchnęła śmiechem.
– Tom i ja kupiliśmy dom letniskowy w Tisvilde – oznajmiła Karen.
Ze wszystkich rzeczy ta obchodziła Esther najmniej, ale pozbawiona życia twarz rozmówczyni wpatrywała się w nią wyczekująco. Nadeszła jej kolej, żeby coś powiedzieć.
– A dom w Skagen? – spytała wreszcie.
– Sprzedajemy go.
– No tak.
Sprawdziła godzinę. Powinna była wykręcić się z tego zaproszenia jakimś kłamstwem. Siedziała teraz w Café Victor i marnowała czas, którego żadna z nich nie lubiła spędzać razem. Postanowiła odczekać jeszcze dziesięć minut i bez poczucia winy zakończyć spotkanie.
– Właściwie to gdzie teraz mieszkasz? – Karen upiła mikroskopijny łyk podwójnego espresso. – U matki?
– Nie – odparła Esther, lekko kręcąc głową.
– Czyli udostępniła ci swój dom na Lolland?
– Matka ma dom letniskowy w Gilleleje, ale nie korzystam z niego. Nie dałabym rady dojeżdżać stamtąd do pracy.
Ekspres do kawy zazgrzytał, roztaczając wokół aromatyczną woń świeżo zmielonej kawy. Była to jedyna przyjemna rzecz w pomieszczeniu zastawionym zbyt wieloma stolikami i skórzanymi fotelami.
– Czyli mieszkasz w mieście. U kogoś znajomego?
– Nie. – Odchrząknęła. – Mieszkam w takim jakby pensjonacie.
– Pensjonacie?
– Tylko tymczasowo – dodała i zabębniła paznokciami o szklankę z latte, której jeszcze nie ruszyła.
– Mam nadzieję. Ze względu na was oboje – powiedziała Karen. – Andreas za tobą tęskni.
– Aha. – Esther wzruszyła ramionami. Wdawanie się z Karen w dyskusję było ryzykowne, godziła się więc na poniżenie, ale tylko na tyle, na ile nie dało się go uniknąć.
– Nie mieści mu się w głowie, że tak po prostu zniknęłaś. Nikt w to nie wierzy. Co cię napadło?
Nie było na to łatwej odpowiedzi. Esther chwyciła szklankę z jasnobrązowym płynem, ale się rozmyśliła i opuściła dłoń na stolik. Karen nakryła ją swoją dłonią i uścisnęła. Zabolało.
– Nadal bierzesz te leki?
– Karen, to było dwa lata temu. – Esther wyszarpnęła rękę z uścisku kobiety pod pretekstem założenia nią włosów za ucho. Obserwowała kelnerkę, która sprawnymi ruchami zbierała z sąsiedniego stolika brudną porcelanę.
Karen coś powiedziała, ale Esther nie wychwyciła jej słów pośród panującego wokół gwaru. I tak nie miały znaczenia. Skinęła jej głową, jakby wiedziała, o co chodzi, i skierowała wzrok ku panoramicznej szybie.
– Pada śnieg. – Z uśmiechem pokazała na okno.
– Martwimy się o ciebie. – Karen przytrzymała jej spojrzenie. – Mamy w pamięci twoją chorobę. Andreas o mało się wtedy nie załamał. A teraz znowu jego życie legło w gruzach. Po tym wszystkim, przez co przeszedł.
– Wszystko u mnie dobrze, Karen. Nie ma się czym martwić. – Esther znowu chwyciła szklankę i uniosła ją do ust. W tej chwili znacznie lepszy byłby gin z tonikiem, najlepiej dwa.
Zwróciła uwagę na matkę z małą córeczką na chodniku po drugiej stronie szyby. Dziecko usiłowało złapać kryształki śniegu językiem i tak bardzo odchylało głowę, że prawie przewróciło się na plecy. Matka uśmiechnęła się do towarzyszącego im mężczyzny, który zbliżył się do niej i ją pocałował, po czym wszyscy troje zniknęli za rogiem. Może gdyby urodziło im się dziecko, byliby teraz szczęśliwi?
– Esther, czy ty w ogóle mnie słuchasz?
Esther posłała Karen przepraszający uśmiech.
– Jestem przy tobie. Proszę cię, pozwól sobie pomóc.
– Jeśli naprawdę chcesz mi pomóc, proszę cię, żebyś się w to nie wtrącała. Ta sprawa cię nie dotyczy – powiedziała, próbując rozbroić swoją wypowiedź uśmiechem.
– I tu się mylisz, Esther. Andres to mój przyjaciel. Jestem w stanie wiele dla niego zrobić.
– A ja naiwnie sądziłam, że przyszłaś tutaj z mojego powodu. – Esther wstała. Żałowała, że nie pożegnała się wcześniej, bo nadal rozmawiały o niczym, a obecnie jej wyjście bardziej przypominało ucieczkę. – Muszę się zbierać do pracy. – Włożyła ręce w rękawy karmelowego płaszcza z kaszmiru i podniosła z podłogi torebkę.
– Jak sobie życzysz.
Nogi krzesła zaszurały demonstracyjne, kiedy Karen wstała. Z precyzją godną dekoratorki porcelany królewskiej musnęła wargami najpierw jeden, a potem drugi policzek Esther, która zrewanżowała się identycznym pożegnalnym rytuałem.
– Cudownie było cię znowu zobaczyć.
– Wzajemnie – odparła i w pośpiechu opuściła stolik. Obejrzała się tuż przed wyjściem, pomachała i pozwoliła drzwiom obrotowym wyprowadzić się na chodnik.
* * *
Prawie jej nie rozpoznał. Zmylił go sposób, w jaki stała. I te kozaki na wysokich obcasach. Wtedy nosiła tylko buty sportowe i płaskie sandały. Długie jasne włosy zniknęły. Były teraz ciemnobrązowe, przystrzyżone w idealnie równego pazia. Zapięła płaszcz, na włosy narzuciła szal. Skrzyżowała ramiona na piersi i ruszyła Ny Østergade w kierunku deptaka. David podążył za nią. Wiatr zacinał im śniegiem w policzki, kiedy wyszli z zacisza budynków przy Kongens Nytorv. Mężczyzna nienawidził takich zadań, zwłaszcza kiedy musiał kogoś śledzić na piechotę. Miał w tym jednak sporo doświadczenia jako były członek policyjnego oddziału specjalnego, a później służby wywiadowczej.
Zatrzymali się na przystanku autobusowym przy Teatrze Królewskim i czekali wśród marznącej grupy ludzi, która coraz bardziej rosła. David podniósł kołnierz płaszcza, żeby osłonić uszy. Starał się nie patrzeć prosto na nią. Stała jakieś dwa metry dalej w tych swoich zamszowych kozakach i z torebką przyciśniętą do piersi. Była starsza i bardziej… zamyślona? Smutna? Zgorzkniała? Nie potrafił tego zinterpretować. Może ten ponury wyraz twarzy spowodowała głównie pogoda? Powinna już nadejść wiosna, ale zima uparcie nie dawała za wygraną. Szal oblepiał włosy kobiety, stopniowo niknąc pod śniegiem prószącym coraz większymi płatkami, podczas gdy ona niecierpliwie spoglądała na zegarek. Jako pierwsza wsiadła do autobusu linii 1A. David przeciskał się w stronę pojazdu. Rosła w nim obawa, że autobus szybko się zapełni i kierowca zamknie przednie drzwi. Mężczyzna zdążył jednak wejść na stopień i położyć na tacce monety na bilet.
Wysiedli przy skrzyżowaniu Trianglen i podążyli Østerbrogade. Kobieta zniknęła pod numerem osiemdziesiąt cztery.
* * *
Esther weszła na klatkę schodową i otrzepała szal ze śniegu. Zjawiła się za późno. Wieczorne konsultacje zaczynały się lada moment. Doktor Jepsen sprawiał wrażenie wiecznie rozdrażnionego. Był starym, zgorzkniałym mężczyzną, ona jednak potrzebowała tej pracy. Kiedy wysłała podanie, zadzwonił do niej jeszcze tego samego dnia z prośbą, żeby stawiła się natychmiast. Zgadywała, że poprzedniczka trzasnęła drzwiami, co Esther doskonale rozumiała.
Idąc schodami w górę, grzebała w torebce w poszukiwaniu kluczy tylko po to, żeby po chwili się przekonać, że Jepsen już otworzył klinikę. Minęła jego gabinet ze spojrzeniem wbitym w podłogę, po czym lekkim truchtem przebiegła przez recepcję na zaplecze. Zrzuciła tam z siebie płaszcz i szal, wysunęła szufladę ustawionej pod lustrem komody i wzięła z niej prostownicę.
Przesuwała rozgrzanym urządzeniem po pasmach włosów od nasady po końcówki. Dzień był dziwny. Minął dokładnie miesiąc. Od tamtego wieczoru ona i Andreas przebywali w jednym pomieszczeniu tylko raz. Do tego przerażającego epizodu doszło z powodu interwencji pracowników ośrodka, którzy uzyskali zgodę, by Esther odebrała swoje rzeczy w asyście policji. Gdyby mogła, wolałaby sobie tego oszczędzić. Dwóch funkcjonariuszy spotkało się z nią przy furtce prowadzącej do ogrodu i już kiedy uścisnęli jej dłoń na powitanie, było widać, że traktują tę sprawę jak irytującą przeszkodę na drodze ku upragnionemu wolnemu. Esther dostała pół godziny na wrzucenie swoich rzeczy do czarnych worków, które ze sobą zabrała. Większości jednak nie użyła, bo czas się skończył. Przy każdej rzeczy, nawet zestawie stereo, który dostała w prezencie na konfirmację i który tylko się kurzył w dobudówce, Andreas zastawiał się prawem własności. Chwyciła ubrania i dokumenty osobiste, podczas gdy on zabawiał policjantów anegdotami o jej uzależnieniu od alkoholu i o tym, jak to pechowo nałóg ten sprzągł się z chorobą psychiczną, a potem jeszcze o utracie pamięci po elektrowstrząsach. Otwarcie się z niej nabijał, mówiąc, że Esther nie odróżnia pojęć takich jak „twoje” i „moje”. Tamci dwaj cicho się zaśmiali. Robiła, co mogła, żeby się nie rozpłakać. Funkcjonariusze zaproponowali, że podwiozą ją do ośrodka. Pojechała taksówką.
W kolejnych dniach bała się, że Andreas się po nią zjawi, ale nic takiego się nie wydarzyło. Zupełnie jakby przestał istnieć, jakby nigdy nie byli małżeństwem. Nie czuła braku. Dziwnie było nie tęsknić za dobrymi chwilami, których mimo wszystko trochę doświadczyli w ciągu tych sześciu lat. Został tylko niepokój, nieokreślony i niedający się wyplenić. Tkwił gdzieś pomiędzy gardłem a przeponą jak krzyk, który nie może się wydostać i nie pozwala oddychać. Wszystko było teraz nowe i obce. Niepewne. Przedtem każdy dzień przypominał poprzedni. Obecnie dni w pewnym sensie nadal się od siebie nie różniły, ale tuż po przebudzeniu Esther konfrontowała się z rzeczywistością, której centrum nie stanowił już Andreas. Przerażało ją to. W tym stanie ducha zaczynała wątpić, czy kiedykolwiek go kochała. Dzisiaj, po spotkaniu z Karen, ta myśl nurtowała ją jeszcze bardziej.
Chwyciła torebkę, wyjęła z niej tubkę z podkładem, wycisnęła odrobinę na opuszki palców i rozsmarowała na zaczerwienionych policzkach. To dobrze, że go nie kochała. Miłość była przereklamowana. Esther miała serdecznie dość uganiania się za tym uczuciem niczym pies wyścigowy za mechanicznym zającem. Czuła to przez cały tamten wieczór. Dlatego sobie poszła. Taksówkarz ujrzał ślady na jej szyi i źle to zrozumiał. Tak samo jak pracownicy ośrodka. Ona zaś nie zaprzeczała. Odejście od Andreasa nigdy nie było jej zamiarem, tak się jednak stało.
To była dobra decyzja.
Dzisiejszego ranka po raz pierwszy od dawna poczuła się szczęśliwa. Trwało to do momentu, aż zadzwoniła Karen. Aż do tej chwili Esther łudziła się, że Andreas to przeszłość. Uniosła wzrok ku sufitowi, żeby powstrzymać łzy. Wezbrała w niej fala mdłości, tak jak tego dnia, kiedy wsunęła do koperty pozew o separację – deklarację ich małżeńskiego bankructwa. Urząd jeszcze się z Andreasem nie skontaktował. Gdyby było inaczej, Karen zreferowałaby jej jego złość. Nawet jeśli kobieta została wysłana z misją przyprowadzenia Esther do domu, a nie prawienia jej morałów. Esther nie rozumiała tej lojalności Karen, ale szybko się nauczyła, że jeśli postawi się Andreasowi, odpowie za to przed nimi obojgiem. Przyjaźnili się od dzieciństwa. Karen była jego wierną podkomendną i nigdy go nie zawiodła. Kilka lat wcześniej Esther sądziła, że Karen jest również jej przyjaciółką. Ta błędna interpretacja okazała się jednak zgubna.
Od tamtego zdarzenia nigdy ze sobą nie rozmawiały, nie o ważnych sprawach. Ich rozmowy dotyczyły wyłącznie Andreasa. Nawet jeśli nie wspominały o nim ani słowem. Dzisiaj też nie było inaczej.
* * *
David miarowo tupał stopami o posadzkę, żeby nie dopuścić do wychłodzenia ciała, i głośno przeklinał, myśląc o swoim nissanie primera. Porzuconym na Starym Mieście, w tej chwili zapewne z mandatem za wycieraczką. Marzł jak sto diabłów i ponownie przeanalizował swoją decyzję. Może byłoby dla wszystkich najlepiej, gdyby dał sobie spokój i wrócił do domu. Tak, bez dwóch zdań. Mimo to stał w miejscu, wgapiony w numer osiemdziesiąt cztery.
Schronił się w bramie między bankiem a biurem nieruchomości. Obserwowanie ludzi to gówniana robota. Zawsze uważał ją za coś najgorszego i najnudniejszego pod słońcem. Odlewasz się na podwórkach. Odwadniasz organizm, żeby uniknąć odlewania się na podwórkach. Stoisz nieruchomo, aż drętwieją ci nogi, tyłek, aż całe twoje truchło zapada w śpiączkę. Nie rozumiał, jakim cudem uznał, że to coś dla niego. Praca detektywa składała się przecież głównie z tego typu zadań. Chyba doznał chwilowego udaru, kiedy rejestrował działalność. W śledzeniu ludzi nie było nic chwalebnego. Nie żeby ktoś twierdził inaczej, ale David poprzysiągł sobie, że da pięścią w twarz każdemu, kto to zrobi.
Poczuł niewysłowioną ulgę, która objawiła się lekkim dreszczem, kiedy Esther wyszła z klatki schodowej. Zanurzyła dłonie w kieszeniach płaszcza i ruszyła szybkim krokiem po chodniku z torebką zawieszoną na ramieniu. David podążył za nią. Zatrzymała się przy Lille Trianglen. Zrobił tak samo. Obydwoje wsiedli do autobusu linii 37, który powiózł ich przez miasto, podczas gdy zmarznięte mięśnie Davida tajały z delikatnie szczypiącymi drganiami. Esther nacisnęła „stop” przed stacją Vesterport i pomaszerowała w kierunku Gyldenløvesgade. Na koniec przeszła przez bramę z kutego żelaza.
Twierdza. Właśnie z nią kojarzył się ten wysoki budynek okopany za wycelowanymi w niebo słupkami czarnego ogrodzenia, które osłaniało budowlę przed światem zewnętrznym. Twierdza z rzędami podłużnych okien przypominających arkady. Solidne trzypiętrowe mury z cegieł wiązanych krzyżowo, z wysuniętymi konsolami na każdej kondygnacji. To wszystko wieńczyły cztery majestatyczne łukowate szczyty wznoszące się nad ciemnoszarym dachem jak tarcze.
David rzucił się na przełaj przez Gyldenløvesgade, lawirując między spieszącymi się kierowcami. Poślizgnął się w śnieżnej brei, odzyskał równowagę, wszedł z rynsztoka na chodnik i stanął w zaciszu najbliższej wiaty przystankowej ze spojrzeniem utkwionym w ośrodek interwencji kryzysowej. Musiał zapalić.
Godzinę i siedmiu zdziwionych kierowców później uznał, że Esther mieszka właśnie tam i odtrąbił wykonanie misji.
* * *
Fie pojawiła się w holu opatulona w płaszcz i szalik. Esther wytupała na wycieraczce najgorszą breję z podeszew i przytrzymała kobiecie drzwi.
– Koniec pracy? – spytała, chociaż było to oczywiste.
Kobieta przytaknęła skinieniem głowy.
– Zapomniałaś o wczorajszej rozmowie o dobrostanie psychicznym. To już drugi raz z rzędu.
– Przepraszam, ale… – Próbowała wymyślić jakieś wyjaśnienie, bo nie pamiętała o żadnym spotkaniu. Ani tym, ani poprzednim.
– W porządku. Zajrzyj jutro do biura, to ustalimy nowy termin – powiedziała Fie i zniknęła w ciemności.
Esther pamiętała o tym, żeby się uśmiechać, zanim drzwi się zamknęły. Potem weszła na schody i podążyła na drugie piętro. W rzeczywistości nie miała tutaj czego szukać. Nie była taka jak tamte. Bite kobiety. Za każdym razem, kiedy otwierała drzwi ośrodka, czuła nieodpartą chęć, żeby się odwrócić i uciec. Ale bez żadnego celu i kierunku mogłaby tylko biec aż do utraty sił. Chyba że wróciłaby do domu, na to jednak brakowało jej odwagi.
Kobiety siedziały w pokoju dziennym. Esther oparła się o futrynę. Żadna z nich nie oderwała wzroku od telewizora.
Na każdym piętrze było miejsce dla sześciu kobiet ulokowanych w sześciu identycznych małych pokojach, do których przynależały pomieszczenia wspólne: pokój dzienny, łazienka i kuchnia. Łączył je wspólny korytarz wyłożony linoleum w odcieniach szarości i o ścianach w kolorze złamanej bieli okalających jasnoszare futryny i ciągnących się klaustrofobicznie niemal w nieskończoność. Przymusowa wspólnota otoczona grubymi murami. Niemający nic wspólnego z dobrowolnością azyl, w którym leczyło się rany i przygotowywało do dalszej drogi pod łagodnym nadzorem osoby kontaktowej. Podczas niezliczonych rozmów o dobrostanie lub o planach na przyszłość mówiło się o swoich oczekiwaniach i pragnieniach oraz o tym, jak można je zrealizować lub skorygować. Męka nie do wytrzymania.
Esther obróciła się na pięcie i weszła w ciemność kuchni. Otworzyła szafkę nad zlewozmywakiem, wzięła szklankę i napełniła ją wodą. W ciemności nikt nie mógł jej zobaczyć, a ona mogła w spokoju obserwować miasto. Ludzie na chodniku otulali się szczelniej płaszczami, śpiesząc się we wszystkie strony. Do domu. Z miasta. Na przedmieścia do czekających tam rodzin. W oddali rozległo się wycie pojazdu na sygnale.
Miała dzisiaj urodziny. Czterdzieste. Dzień, który najlepiej obchodzić z zakrytym lustrem, aspiryną i butelką wódki. Andreas zapraszał ją zawsze do restauracji. W zeszłym roku byli w Nomie, która poza wyróżnieniem trzema gwiazdkami Michelin została też uznana za najlepszą restaurację na świecie. O innym miejscu nie mogło być mowy. Stało się to rytuałem, tak samo jak storczyki. Zawsze je od niego dostawała. Zawsze jakiś rzadki rodzaj. Nie potrafiła się z nimi obchodzić, zbyt obficie je podlewała. Kiedy gniły, Andreas robił jej awantury. Mówił, że jest niewdzięcznicą, i wyzywał ją od najgorszych.
Za jej plecami rozbłysło ostre światło lampy. Odwróciła się ku Layli, która zwinnym ruchem wskoczyła na kuchenny blat, do czego było zdolne tylko dwudziestoletnie ciało. Ciemny koński ogon przesunął się do przodu i ułożył na ramieniu, kiedy dziewczyna wystukała z paczki papierosa.
Esther lubiła tę małomówną współlokatorkę. Layla w nic się nie wtrącała, nigdy nie próbowała zainicjować rozmowy. Tuż po przybyciu Esther do ośrodka Fie poleciła jej wymienić się numerami z resztą kobiet z piętra, żeby w razie potrzeby mogły się ze sobą skontaktować. Ona nie umiała sobie wyobrazić takiej potrzeby. Spytała o numer tylko Laylę.
Odstawiła szklankę do zmywarki. Kiedy wychodziła z kuchni, Layla posyłała falujące kółka dymu w stronę pożółkłego sufitu.
* * *
David zzuł buty i powiesił płaszcz na pustym haczyku. Wyjął z kieszeni zdjęcie przedstawiające Esther i jej męża, wszedł do dużego pokoju i rzucił fotografię wraz z wizytówką Sindal na stolik kawowy. Otworzył okno i napełnił płuca mroźną bryzą z ulicy, którą chwilę temu pożegnał przed drzwiami na klatkę schodową.
Czuł dziwny wstyd z powodu śledzenia Esther. Powinien był odmówić, kiedy zdał sobie sprawę, że chodzi właśnie o nią. Zwłaszcza że nie zaproponowano mu jakiejś cholernie wielkiej kasy za bycie takim gnojkiem. Problem polegał na czym innym. David znowu wziął zdjęcie do ręki. Przyjrzał mu się z uwagą. Obydwoje sprawiali wrażenie radosnych. Szczęśliwych. Od tamtej pory wiele się najwyraźniej zmieniło. David życzył kiedyś skrycie Esther, żeby znalazła wielką i trwałą miłość. Pomogłoby mu to uśmierzyć własne wyrzuty sumienia.
Rozsunął drzwi przesuwne, tak że skrzydła schowały się w ścianie. Umiejscowiony naprzeciwko wejścia do pokoju regał od sufitu do podłogi zapełniały równe rzędy książek. Przynajmniej one trafiły na swoje miejsce. David przecisnął się między kartonami przeprowadzkowymi ustawionymi dwójkami jeden na drugim, żeby dojść do biurka. Krzesło zatrzeszczało pod jego ciężarem. Zrzucił z klawiatury skarpetki na podłogę i włączył komputer. Wysłał mejl do Sindal. Potem kliknięciem otworzył wczorajszą partię szachów. Skoncentrował się na kolejnym ruchu.4
– I jak poszło? – Magnus dopadł go w momencie, kiedy David wszedł do piwnicznej sali.
– Dobrze – odparł i skierował się ku stolikowi z kawą.
Chłopak nie odstępował go na krok.
– Czyli twoje biuro jest teraz stuprocentowo up and running?
– Działa już od pewnego czasu – potwierdził z westchnieniem.
– Daj znać, jeśli będziesz potrzebował pomocy – powiedział Magnus, nalewając ciemnego płynu do papierowego kubka. – Jestem całkiem niezły w te klocki.
David wyjął mu z ręki termos i też nalał sobie kawy. Pożałował, że wybrał się na mityng. Z tego wszystkiego zapomniał, że uczestnictwo automatycznie oznaczało obcowanie z Magnusem. Musiał jednak zająć myśli czymś innym. Esther nie dawała mu spokoju. Co ona, do jasnej cholery, robiła w ośrodku interwencji kryzysowej? Mógł się jedynie pocieszać, że to nie on był temu winny. Na rozmyślania o tym, czy powinien ją tam odwiedzić, zużył całą paczkę prince’ów.
David przyglądał się przygarbionemu Hansowi ustawiającemu krzesła w okręgu. Nigdy nie zwierzył się grupie z tego okresu swojego życia. Wmówił sobie, że należał do innej epoki. Podzielił swoje życie na dwie części. Tę przed Anną i tę po niej. Dobrze się to sprawdzało. Do wczoraj.
Magnus stał zdecydowanie zbyt blisko i dreptał w miejscu, żeby zwrócić na siebie uwagę. Chłopak bardzo poważnie traktował swoje obowiązki wynikające z roli sponsora AA, ale miał trudności z trzymaniem się tematu. Ich rozmowy z kwestii wytrwania w trzeźwości szybko przeskakiwały na policyjną przeszłość Davida albo jego nowy projekt detektywistyczny.
– David, muszę ci o czymś powiedzieć – odezwał się chłopak. Upił łyk z kubka i rozejrzał się dookoła. – Jestem członkiem grupy researcherów, którzy rozpracowują siatkę skrajnych prawicowców.
David poczuł jego kawowy oddech. Nieznacznie odwrócił głowę.
– Właściwie to rozbijamy właśnie podziemną lożę prawicowych ekstremistów.
– Aha – skomentował David.
Nie pierwszy raz Magnus dał się ponieść infantylnym fantazjom, że mogliby zostać partnerami śledczymi.
Chłopak zbliżył się do niego jeszcze bardziej, tak że stali teraz ramię w ramię, i powiódł wzrokiem po zebranych. – Jeśli potrzebujesz dobrego researchera, to wiedz, że jestem chętny – powiedział ściszonym głosem jak jakiś tajny agent.
– Nażarłeś się grzybków czy co? – David pokręcił głową, jednym haustem opróżnił papierowy kubek i wyrzucił go do kosza na śmieci. Potrzebował nikotyny, ale w drodze na spotkanie zapomniał się zaopatrzyć. – Skoczymy na fajkę, zanim zacznie się show?
Magnus ochoczo przytaknął.
BESTSELLERY
- EBOOK
27,93 zł 39,90
Rekomendowana przez wydawcę cena sprzedaży detalicznej.
- EBOOK
27,93 zł 39,90
Rekomendowana przez wydawcę cena sprzedaży detalicznej.
- EBOOK
27,93 zł 39,90
Rekomendowana przez wydawcę cena sprzedaży detalicznej.
- EBOOK
27,93 zł 39,90
Rekomendowana przez wydawcę cena sprzedaży detalicznej.
- EBOOK
27,93 zł 39,90
Rekomendowana przez wydawcę cena sprzedaży detalicznej.