Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

  • Empik Go W empik go

Śmierć Tristana. 10 fantastycznych opowiadań o miłości. Seria OdeSFeros. Poz. 04 - ebook

Wydawnictwo:
Seria:
Format:
EPUB
Data wydania:
14 lutego 2025
39,99
3999 pkt
punktów Virtualo

Śmierć Tristana. 10 fantastycznych opowiadań o miłości. Seria OdeSFeros. Poz. 04 - ebook

Czy w stechnologizowanym świecie jest jeszcze miejsce na uczucie zwane miłością? I czymże jest ów dziwny stan ducha, zniewalający zmysły oraz zagłuszający zdrowy rozsądek?

W zbiorze pt. Śmierć Tristana zebrano dziesięć opowiadań, pisanych na przełomie XX. i XXI. wieku, ukazujących człowieczeństwo w całym spectrum niecodziennych sytuacji. Autor wybiegając w mniej lub bardziej niedaleką przyszłość, reflektuje się nad ludzkością i możliwym wpływem rozwoju technologii na wszystko, co niby wiemy o doświadczaniu tzw. miłości. Często były to wizje ponure i niezbyt optymistyczne, ale i - jak się okazało w kilku wypadkach - niemal prorocze.

Oto dziesięć tekstów. Pisanych na przestrzeni 40 lat pracy twórczej wrocławskiego literata, dramaturga krytyka i redaktora – Jacka Inglota. Jakże różnych od siebie. I jednocześnie spiętych wspólnym, wyrażonym w podtytule zbioru - mianownikiem.

Socjologia, futuryzm, horror, cyberpunk i wiele innych. Wszystko doskonale spójne w ramach opowiedzianych historii, a postacie, które wykreował Jacek Inglot są do bólu autentyczne. Niejeden raz na usta cisnęło mi się przekleństwo, mające dać upust emocjom towarzyszącym lekturze każdego z tekstów. Zaakcentować podziw bądź niedowierzanie. Niby wiem, że to fikcja literacka, ale gdzieś z tyłu głowy kwitnie myśl o tym, jak wiele podobnych historii nosi świat.

Damian Podoba (SoFiK)

Odmienne Stany Fantastyki prezentują tym razem 10 Odmiennych Stanów Zakochania. Zaskakujących swą treścią, często przerażających. Czy miłości rzeczywiście jest do twarzy ze śmiercią?

Anita Panaś (owl_bookcase)

"...Ta książka to obraz 40 lat spędzonych w służbie literackiej fantastyki, czterech dekad pisarskich galer – gdyż kreatywne pisanie to ciężki trud, tylko grafomanom ich pisanina przychodzi łatwo i radośnie, praca prawdziwie twórcza to właśnie umysłowe „galery” i bolesne docieranie do granic własnego talentu. Wprawni czytelnicy rozpoznają te męki, dostrzegając zarazem, w jakim momencie swej pisarskiej ewolucji znajdował się autor tworząc dane opowiadanie. Podczas prac redakcyjnych nie unowocześniano ich na siłę, każdy tekst jest świadectwem stanu ducha i epoki, i tak niech już zostanie [...]

W realnym życiu każda miłość jest inna, i podobnie rzecz wygląda w literaturze. Choć jedna cecha jest uniwersalna: w każdym przypadku miłość zmieniała bohatera, gdyż taka jest natura tego uczucia – nikt, kto był choć raz zakochany, nie postrzega świata w taki sam jak uprzednio sposób. Jego świat doświadcza diametralnej zmiany, staje się po prostu „inny”, jakby bohater wylądował na obcej planecie… Osobliwość tej arcyważnej, podstawowej dla conditio humana emocji poświadczają słowa innego romantycznego wieszcza, Juliusza Słowackiego:

„Miłość dziwaczną jest i fantastyczną, / Łączy pomiędzy sobą ludzi w pary…/ Nie żąda nawet podobieństwa, owszem, / Z przeciwieństw często jedność dziwną tworzy.”

Czy nie o to chodzi także w fantastyce?"

Jacek Inglot

===============

Kolejna odsłona roMENtasy i jednocześnie kolejny tom naszej nowej serii - OdeSFeros.  ============

Ludzki wymiar fantastyki?

OdeSFa! Budujemy mosty. I drugie strony rzek.

 

Spis treści

1. Powrót robinsona 5
2. Śmierć Tristana 37
3. Mała Nikita 61
4. Maks T. 117
5. Grono. Krótka story o miłości 181
6. Kochaj swoją Celię 219
7. Smog nad Tokyoramą 235
8. Umieraj z nami 27 3
9. Konsumenci 311
10. Dira necessitas 359
Posłowie. Fantastyka to romantyzm 391

Kategoria: Science Fiction
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-67504-85-0
Rozmiar pliku: 2,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

Powrót robinsona

Planeta nosiła katalogową nazwę H347PU, ale David, podobnie jak inni robinsonowie, wolał nazywać ją Oceanem. Zresztą nic innego nie przychodziło mu do głowy, gdy patrzył na bezkresny, błękitnozielony przestwór, pomarszczoną taflą ciągnący się po horyzont. Z tego miejsca skarpy doskonale widział wyspę Readera, a dokładniej jej wyciągnięty ku wschodowi, skalisty cypel; stary pewnie też wyszedł na brzeg i sprawdzał czerpaki. Na południowym wschodzie, dwa rumby na lewo od cypla, pokazały się trzy żagle, ale zaraz potem łodzie zrobiły zwrot i wnet znikły za wyspą – pewnie Sehanowie wypłynęli na połów.

Jeszcze raz głęboko odetchnął i zszedł na brzeg, aby zobaczyć, co ma w swoich koszach. W nocy co prawda trochę wiało, mogło je zerwać, ale widział, że pławy pozostały na miejscu. Chwycił za pierwszą linkę i zaczął ciągnąć. Poczuł wyraźny opór, tak jakby złapała się całkiem spora sztuka. Ciągnął ostrożnie, nawijając linkę na wrzeciono utworzone z kciuka i łokcia, w każdej chwili gotów zapętlić ją o wkopany w ziemię pachołek, gdyby tylko wyczuł opór zdobyczy. Ale ta opierała się wyjątkowo niemrawo i już po chwili wyciągał kosz na brzeg.

To, co spoglądało na niego ze środka, niewiele miało wspólnego z rybą. Składało się głównie z trojga wyłupiastych oczu, płetwy grzbietowej i wachlarzowatego, podwójnego ogona; mięsa prawie nie było, za to całość pyszniła się wspaniałą purpurą. Stwór wyglądał na kolejny eksperyment nieustabilizowanej, kapryśnej ewolucji Oceanu; projektowanie podwodnej fauny przerwano w połowie, poprzestając głównie na kilkunastu rafowych rybach ozdobnych, skorupiakach i kałamarnicach, barwnych i efektownych, ale prawie niejadalnych; podobno Sehanowie potrafili coś z nich wypichcić. Gdyby nie Standish, jeden z pierwszych robinsonów, który wpuścił do morza tuńczyka i mintaja, nie mieliby właściwie co jeść, chyba że komuś wystarczały sałatki z wodorostów. David jeszcze chwilę podeliberował nad purpurowym dziwadłem, po czym podniósł kosz i wytrząsnął zawartość do wody. Niech sobie dalej ewoluuje.

Później szczęście też mu nie dopisywało, w drugim koszu nie znalazł literalnie nic, w trzecim kilka drobnych, błękitnych rybek przypominających skalary i coś, co pierwotnie mogło być mątwą, a teraz było wielooczną i wielokończynową kupą galarety, zupełnie nieapetyczną. Czyli nic, co można by rzucić na ruszt i wyglądało na to, że będzie musiał sięgnąć do zamrażarki; pech, a tak lubił zjeść na śniadanie płat świeżego, dopiero co złowionego mięsa pachnącego morzem, tak przy tym dobrego, że obywało się bez przypraw. W południe trzeba będzie wypłynąć i spróbować szczęścia z wędką. Może odwiedzi Readera i dowie się, co słychać: chłop bardzo się ostatnio postarzał i chyba dojrzał już do Powrotu. Warto by się przedtem pożegnać, zresztą taki obowiązywał obyczaj – odchodzącego robinsona zawsze żegnał ten, który zostawał.

Ślady na brzegu zauważył dopiero wtedy, gdy położył na katapulcie trzeci kosz, gotując się do wystrzelenia go daleko w morze. Biegły tuż przy linii brzegowej częściowo rozmyte już przez fale, dlatego ich wcześniej nie zauważył. Zresztą z obserwacją na Oceanie było raczej kiepsko ze względu na podwójne cienie rzucane przez przedmioty – Beta Mitreis wschodziła niecałe pół godziny po Alfie, tak że prawie cały dzień na niebie Oceanu stały dwa słońca, których krzyżujące się promienie rozszczepiały cienie. W ciągu dnia odległość kątowa między słońcami rosła w tempie ćwierć stopnia na godzinę, a cienie rozwierały się powoli niczym osobliwe nożyce. To utrudniało obserwację i czyniło wszystko na Oceanie w jakiś sposób względnym, niedookreślonym, ale David nie miał o ten poznawczy relatywizm pretensji ani do losu, ani do gwiazd, nawet wydawało mu się to dość zabawne; podobnie jak inni robinsonowie przestał cenić pewność. Pewny mógł być tylko Powrót.

Zostawiły je drobne, bose i szczupłe stopy – biegły urywanym, rozmytym szlakiem ku zwartej grupie skał położonej może pół mili od płytkiej zatoczki, w której zainstalował swoje czerpaki. Skały wrzynały się głęboko w morze wąskim, garbatym klinem. David przyglądał się podejrzliwie odciskom, nie wiedząc, co o tym sądzić. Ślady już na pierwszy rzut oka wydawały mu się zbyt małe jak na któregoś z robinsonów – chłop w chłopa byli to faceci nabici, najmniej dwustufuntowi, dobrze wytrenowani w grawitacyjnych wirówkach; ślady pasowały raczej do dziecka lub małego chłopca. A najmłodszym znanym mu robinsonem był on sam.

Zaciekawiony ruszył ku skałom, cały czas przyglądając się śladom. Wyglądało na to, że tajemniczy ktoś biegł niespecjalnie szybko, na co wskazywały nieco głębiej od pięt odciśnięte palce. Przejęty rolą tropiciela ani się obejrzał, gdy znalazł się tuż przy skałach. Ślady urywały się przy płaskim kamieniu, dotykającym większego rumowiska, tak jakby biegacz wskoczył na niego i zaczął się wspinać. David uśmiechnął się pod nosem: jeśli uciekał przed nim, to nadaremnie. Nasunął na oczy bryle i przestawił skan na kwarc – teraz widział każdą drobinę piasku leżącą na skałach. Widział też zarys stóp przybysza, odciski oznaczone piaskiem plaży. Trop wiódł w górę, ku grzbietowi największej skały, którą nazywał w myślach „wielorybem” ze względu na podługowaty, obły kształt; przypominała wyrzuconego na brzeg walenia. Lubił się na nią wspinać i patrzeć stamtąd na morze w stronę wyspy Larsena – stojącej wakatem, gdyż sam Larsen powrócił trzy lata temu.

Dobrnął do ogona „wieloryba” i zabierał się do dalszej wspinaczki, kiedy usłyszał stukot spadających kamieni; poderwał gwałtownie głowę i wtedy ją zobaczył.

Mogła mieć najwyżej szesnaście, siedemnaście lat, długie, zmierzwione kruczoczarne włosy i śniadą cerę, jak każdy z Sehanów. Przycupnęła na skalnej półce wyrżniętej w prawym boku „wieloryba” i obserwowała go zachłannie wielkimi oczami. Była naga, jeśli nie liczyć przepaski biodrowej z glonów morskich. Sehanowie umieli je suszyć i impregnować, wykonywali z nich prawie wszystko: maty, koce, okrycia, sieci, liny, ubrania i żagle do swoich łodzi. David zamarł w bezruchu, bojąc się ją spłoszyć. Nigdy jeszcze nie miał do czynienia z żadnym Sehanem, zwykle trzymali się z daleka od robinsonów. Jeden Reader umiał się z nimi kontaktować, znał parę zwrotów z ich narzecza i uprawiał nawet coś w rodzaju handlu, wymieniając zużyty sprzęt elektroniczny na ich produkty. Sehanowie ze starych procesorów robili sobie ozdoby; David spostrzegł, że mała dzikuska ma naszyjnik z muszli, pośród których błyszczał procesor z rodziny celebrixów.

Dziewczyna, wciąż w niego wpatrzona, bezwiednie dotknęła złotej płytki; odebrał to jako podświadomą chęć kontaktu, ale mimo rozpaczliwych wysiłków nie był w stanie przypomnieć sobie ani jednego słowa ze zwrotów przytaczanych mu przez Readera. Stary robinson twierdził, że język Sehanów wywodzi się z sanskrytu, lecz David był zbyt leniwy, aby sprawdzić to w Logonecie, zresztą dzicy uciekali na jego widok. Ale ta przyczajona na skale najwyraźniej się go nie bała. Miała wcale przyjemną, lekko pucołowatą twarz o drobnym, zadartym nosie i szeroko rozstawionych, ciemnych oczach wpatrzonych w niego z zaciekawieniem. Przypominała mu kogoś, o kim nie chciał myśleć.

Uśmiechnął się przyjaźnie i podnosił właśnie do góry otwartą dłoń w uniwersalnym geście powitania, gdy wtem gdzieś zza jego pleców dobiegł przenikliwy, zgrzytliwy dźwięk. Skulona na skale dziewczyna skoczyła na równe nogi, odwróciła się i zwinnie niczym małpa wdrapała po dość stromej ścianie na grzbiet „wieloryba”, tam przystanęła na chwilę, rzucając mu jeszcze krótkie, przestraszone spojrzenie, po czym zniknęła. Musiała mieć po drugiej stronie ukrytą łódź.

David obrócił się o sto osiemdziesiąt stopni i spojrzał w niebo – doskonale znał ten dźwięk. Bryle emulowały filtr przeciwsłoneczny, jednocześnie powiększając obraz dziesięciokrotnie. Skaner natychmiast wyłapał obiekt znajdujący się trzy odległości kątowe od Bety, pięćdziesiąt stopni nad horyzontem. Ostre zejście, zbyt ostre. Pilot widocznie lubił ryzyko lub też ufał swym grawimetrycznym stabilizatorom. Przez chwilę David żywił nadzieję, że to tylko nowy robinson szukający dla siebie wyspy. Ale położenie promu nie ulegało zmianie, wchodził coraz głębiej w atmosferę, obniżając wysokość: bryle podały wynikające z namiaru parametry lotu i David pozbył się ostatnich wątpliwości. Przybysz wciąż odległy o pięćset mil, najwyraźniej zmierzał w jego stronę.

David przesunął bryle na czoło i nieco ryzykując, szybko wspiął się na wierzch „wieloryba”. Od morza dobiegł go łopot żagla, charakterystyczny mlaszczący odgłos wydawany przez wykonane z glonów płótno Sehanów. Przeszedł kilka kroków i spojrzał w dół – dziewczyna siedziała w małym, dwuosobowym może kecie, usiłując złapać w dziesięciostopowy grot boczny wiatr; płaskodenna łódka kołysała się śmieszne, ślizgając na grzbietach fal. Dzięki wiejącym niemal bez przerwy wiatrom, do żeglugi na Oceanie wystarczał byle kawałek płótna. Nim dzikuska wykręciła na zachód, rzuciła mu pożegnalne spojrzenie. Pomachał jej i poczekał, aż łódka zniknie w oddali. Dziewczyna płynęła szybko i sprawnie, lewym halsem, umiejętnie manewrując żaglem, jak każdy Sehan miała to we krwi. Reader twierdził, że słowo „sehan” w ich narzeczu znaczy „człowiek oceanu”. David, obserwując manewry dziewczyny, domyślił się, że po ominięciu wyspy Larsena skręci na północ, w kierunku Wielkiego Archipelagu zamieszkałego przez tubylców. Mały Archipelag, złożony z kilkudziesięciu niewielkich skalistych wysp, mocą niepisanej umowy przypadł robinsonom.

David był wściekły na nieznanego pilota; zjawił się w najmniej odpowiednim momencie, ta mała Sehanka najwyraźniej czegoś chciała – jej plemię zazwyczaj unikało obcych, poza Readerem nikomu nie udało się do niego zbliżyć. Stary opowiadał, że dwadzieścia lat temu próbowała dokonać tej sztuczki grupa antropologów z Ziemi, ale Sehanowie okazali się odporni na naukowe procedury. Niczego o nich nie zdołano się dowiedzieć, poza tym, że przybyli prawdopodobnie niedługo po tym, jak zbankrutowana korporacja New Worlds odstąpiła od dokończenia terraformowania H347PU, zostawiając rozgrzebaną, częściowo wykonaną robotę. Planeta nie miała księżyca – dlatego oceaniczne pływy okazywały się łagodne, ułatwiając żeglugę – Niemniej jednak, nocą na nieboskłonie można było podziwiać liczne, skupione w grona chmary gigantycznych, dorównujących wielkością sporym planetoidom statków terraformacyjnych porzuconych na orbicie. Przesuwały się co noc majestatycznie ze wschodu na zachód, przypominając o marności potęgi kredytowej. A planeta, dobrze nawodniona, złożona właściwie z globalnego oceanu, gdyż zaprojektowana jako ośrodek sportów wodnych, stała się przytuliskiem dla takich jak on robinsonów. No i Sehanów. Antropolodzy w końcu wysnuli wniosek, że to przedstawiciele jednej z hinduskich sekt dawno już zanikłych na Ziemi – to by tłumaczyło ten sanskryt. Reader stawiał na to, że chodzi raczej o potomków pierwszych budowniczych, korporacja miała siedzibę w New Delhi. Dlaczego nie wrócili z innymi, tego nie wiedział nikt.

Do domu miał stosunkowo daleko, na drugą stronę wyspy – zeskoczył z ogona „wieloryba” i poszedł wysoką granią wzdłuż urwistego brzegu. Mógł sobie skrócić drogę, ale w tym celu musiał przejść przez głęboką kotlinkę porośniętą gęstymi krzewami przetykanymi rachitycznymi drzewkami. Zwykle je błogosławił, bowiem stanowiły jedyne na wyspie źródło drewna, ale teraz należało przez nie przebrnąć. Przebijanie się przez gąszcz zajęło mu przeszło kwadrans. Wreszcie wyszedł na ścieżkę prowadzącą wprost ku chacie, którą sobie wybudował na wschodnim krańcu wyspy, na niewielkiej wyżynie osłoniętej od morza grupą przysadzistych bazaltowych skał przypominających czarnych, zakapturzonych mnichów idących w zwartym szyku na pielgrzymkę. Dom zbudował, wykorzystując tę najwyższą, zwaną przezeń pieszczotliwie „przeorem”; stanowiła zarazem tylną ścianę budynku. Bardzo skromnego, jednoizbowego; ściany postawił z bazaltowych odłamków spajanych wapienną zaprawą, którą uzyskiwał starodawną metodą, paląc morskie muszle.

Na progu chaty, nieforemnie wyciosanym z przyniesionego przez fale pniaka, siedział jasnowłosy mężczyzna o wydatnej, końskiej szczęce, w standardowym błękitnym kombinezonie funkcjonariusza Patrolu. Gadał coś do naręcznego komunikatora. David zrazu nie zauważył promu, którym przybył nieznajomy, ale po chwili dostrzegł jego podwójny, obły cień. Wisiał u góry zawieszony na grawitacyjnym holu. Nie znał tego modelu, pojazd kształtem przypominał wydłużoną, sfałdowaną kroplę rtęci. Dlatego pilot tak ostro wchodził w atmosferę: jego statek miał nowy aerodynamiczny profil.

Facet na progu przestał nadawać do komunikatora i spojrzał bystro na Davida, uśmiechając się szeroko.

– David Charvet… – ni to zapytał, ni to stwierdził.

Ten Niselhoff potrafił gadać, ani chybi dlatego go tu przysłali; dodatkowym argumentem było pewnie to, że znali się z Akademii. David nigdy go specjalnie nie lubił i właściwie ledwie go sobie przypominał. Siedzieli w jednej grupie na zajęciach z astrobiologii, gdzie Niselhoff twardo odstawiał prymusa i kujona. Rozmawiali ze sobą może ze trzy razy, kiedyś chyba wpadli razem na piwo. Ambitny i wygadany, takim go zapamiętał.

Gęba mu się nie zamykała i teraz: wszystkim był zachwycony. Najbardziej podziwiał ruszt, który David zrobił z tytanowych szprych wyciągniętych ze stabilizatorów. Podłączony do fotoogniwa zawsze działał, gdyż w tym regionie Oceanu na niebie prawie nigdy nie było chmur, deszcze padały dwa, trzy razy w roku. Inny wynalazek, który oglądał z zaciekawieniem, stanowiło urządzenie do łapania wody z nocnej mgły; Reader podejrzał to u Sehanów – pochłaniacz składał się z wielkiej maty plecionej z włókien morskich glonów, tak spreparowanych, że działały jak najlepsze higroskopijne tworzywo. Nocą, gdy znad morza przychodziły tumany mgły, mata nasiąkała wilgocią niczym gąbka, wystarczyło podstawić pod dolny kraniec rynienkę i pojemnik na wodę – w ciągu nocy potrafiło się zebrać nawet dwa galony. Dzięki temu prostemu urządzeniu oszczędzał filtry w odsalarce; na jego wyspie nie było źródła.

– Już się napatrzyłeś? – spytał. – Po cholerę tu przyleciałeś, Niselhoff?

Wcale nie zamierzał być grzeczny.

Przybysz zaskoczony jego arogancją podrapał się w brodę i nerwowo zerknął na wiszący nad nimi lądownik; może stamtąd spodziewał się podpowiedzi?

– Oni chcą, żebyś wrócił – powiedział w końcu, cicho i jakby bez przekonania, przewlekając słowa.

David nawet się tego spodziewał, o nic innego nie mogło chodzić. Reader mówił, że dawniej co roku miewał podobne wizyty. Potem gdy wciąż pozostawał głuchy na namowy, przestali się zjawiać. Radził mu to samo, wodę w usta i udawanie Greka, ale David, w nadziei, że szybciej skończą, postanowił odegrać twardego jak skała desperado.

– Wiesz, jak wracają robinsonowie? – zapytał, a gdy Niselhoff wzruszył bezradnie ramionami, ciągnął dalej: – Gdy przychodzi jego czas, robinson wypływa łodzią w kierunku bieguna północnego, zabierając żarcia i wody na tydzień. Tam za czterdziestym stopniem jest strefa wielkich, wirowych prądów. Są tam otchłanie, które połknęłyby statki o wyporności „Titanica”, a z małą żaglówką radzą sobie błyskawicznie. Nazywamy to Powrotem. Tam nas szukajcie.

Z miny Niselhoffa było wyraźnie widać, co ma ochotę powiedzieć.

– Uważasz, że to chore? – David uśmiechał się promiennie jak dziecko. Może jeśli facet weźmie go za świra, to szybciej się odczepi. – Obyczaj ten pochodzi od pierwszego robinsona, Rona Puttemansa. Twierdził, że tak postępowali emerytowani wikingowie. Nie podoba ci się? Wiesz, tu nie ma domów szczęśliwej starości…

– Przyszła odpowiedź – odparł przybysz, ignorując jego zaczepki.

David drgnął, kurczowo przełknął ślinę i poczuł, że musi natychmiast usiąść. Cholera, mógł się tego domyśleć. To dlatego go przysłali.

– Z Chmury Strzelca? – spytał mimochodem i niepotrzebnie; Niselhoff skinął potwierdzająco głową. – Kiedy?

– Rok temu. Zaraz potem mnie wysłali. Stwierdzili, że lepiej pogadać z tobą osobiście niż przez Logonet… inaczej pewnie w ogóle nie chciałbyś rozmawiać.

Tu się nie mylili, już dawno zablokował swój kanał netowy. Tak robili wszyscy robinsonowie. Dla pewności.

– Co było w komunikacie?

– Gdy odlatywałem, trwały jeszcze prace dekodujące, to obrazy i symbole. Ale jedno wiemy na pewno: to jest przekaz od Obcych. Mam go na chipie, chcesz może przejrzeć?

David odruchowo wyciągnął rękę, ale zaraz ją opuścił, zawstydzony tą nagłą skwapliwością. Nie, nie powinien do tego wracać. Nie po to uciekał. Zacisnął dłoń i uderzył się w udo, raz i drugi. Trzeba zachować zimną krew, to najważniejsze. Ten człowiek przyleciał tutaj specjalnie po to, aby go skusić.

– Powiedziałeś swoje, więc możesz wracać.

Odwrócił się, odgarnął zasłonę w drzwiach i zamierzał wejść do środka, ale tamten nie rezygnował.

– Oni chcą, abyś stanął na czele wyprawy – wystrzelił do jego pleców. – Modernizują i przygotowują „Ptolemeusza”, twój statek. Gdy ze mną wrócisz, będzie już gotowy.

Zamarł z ręką na ościeżnicy; zacisnął kurczowo palce, czując, jak zdziera paznokieć o ostrą krawędź nadkruszonego bazaltu. Kusiciel przyjechał z dobrze opracowaną ofertą.

– Uważają, że to ty powinieneś poprowadzić wyprawę. W końcu znalazłeś ich artefakt na piątej Meraka. Gdyby nie to, nigdy by nie doszło do wymiany komunikatów…

David przestał słuchać. Doskonale pamiętał ten dzień, gdy penetrowali niewielki księżyc, obiegający piątą Meraka, lodową planetę przypominającą Europę, księżyc Jowisza. Na tym skalistym okruchu znaleźli coś, co przypominało roztrzaskane resztki automatycznej sondy; wśród metalowych strzępów poniewierała się plakieta w kształcie dysku, z wygrawerowanym ideogramem: rysunkiem złożonym z punktów i odcinków wskazujących na kilka gwiezdnych obiektów w najbliższym sąsiedztwie Meraka. Jeden odcinek, o wiele dłuższy, wskazywał na Chmurę Strzelca: adres domowy. Ten dzień był dniem jego chwały, wszystkie serwisy Logonetu zachłystywały się jego nazwiskiem, chrzcząc go Davidem Odkrywcą, drugim Kolumbem i Armstrongiem. A trzy dni potem zginęła Niki.

– Nie jestem im potrzebny – powiedział. – „Ptolemeuszem” może dowodzić ktokolwiek.

Niselhoff pokręcił przecząco głową.

– Oni uważają inaczej. Na tę pierwszą wyprawę powinni polecieć najlepsi z najlepszych. A ty jesteś tym najlepszym, bo…

– Bo tylko ja poświęciłem kobietę, by ratować statek i załogę – rzucił z wściekłością i oderwał dłoń od ościeżnicy. Z naderwanego paznokcia pociekła krew. To dobrze, niech boli. – Tylko ja…

– To nie tak. – Głos tamtego przybrał ton łagodnej perswazji; naprawdę dobrze go przygotowali. – Po prostu nie możemy popełnić żadnego błędu. Potrzebny jest ktoś taki jak David Charvet, człowiek, który nigdy go nie popełnił.

Odwrócił się i popatrzył uważnie na Niselhoffa. Facet zdawał się mówić z całkowitym przekonaniem. Stał przed nim w skwarze podwójnego słońca, mrużąc oczy od oślepiającego blasku. Nie założył gogli, pewnie tak mu kazali: miał wzbudzać zaufanie szczerą, odkrytą twarzą. David bez słowa wskazał mu altanę przyklejoną do południowej ściany chaty, właściwie to był sam daszek kryty wodorostami. Ustawił pod nim stół zbity z wyrzuconych przez morze ułomków drewna, które sam pociął na deszczułki, i dwa proste kamienne zydle. Gdy przypływał w odwiedziny któryś z robinsonów, tutaj go gościł.

– Czy mogę prosić o szklankę wody? – Niselhoff usiadł na zydlu, ocierając pot z czoła. – Strasznie gorąco.

– A czego się spodziewać po dwóch słońcach? – odburknął niezbyt uprzejmie, ale poszedł do chaty.

Wziął całą butelkę i dwa kubki. Chyba trochę to jednak potrwa.

– Całkiem smaczna – pochwalił Niselhoff i ponownie napełnił kubek. – To z urządzenia do łapania mgły?

David skinął zdawkowo głową. Myślał o Nicole. O tamtym dniu, gdy popełnił błąd.

Gość przełknął ostatni łyk i odstawił kubek; chwilę podziwiał prosty, paciorkowaty wzorek zdobiący polewę: kubki wyrabiali Sehanowie, którzy mieli na swoich wyspach złoża gliny. Do Davida trafiły za pośrednictwem Readera, kosztowały go stary komunikator, który pewnie ktoś z plemiennej starszyzny obnosił w charakterze ozdobnej bransolety. A kubki okazały się bardzo poręczne. Sehanowie znali się na rzeczy.

– Nie popełniłeś błędu – kontynuował przybysz, machinalnie obracając w rękach naczynie. – Osobiście robiłem symulacje wszystkich możliwych wariantów. Merak to gwiazda niestabilna, wiemy to teraz. Wtedy nie było żadnych przesłanek, aby tak sądzić, to pierwsza znana nam gwiazda, w którą trafiła mikro dziura. Do tej pory znaliśmy tylko gwiazdy pożerane przez sąsiadujące z nimi czarne dziury. A to cholerstwo siedzi w środku Meraka i zjada go powoli, ale systematycznie, okresowo destabilizując chromosferę. Gwiazda rozbłyskuje w cyklu trzyletnim, a wyście ją badali od dwóch miesięcy. Przed rozbłyskiem nie sposób było cokolwiek przewidzieć.

Facet gadał mądrze i logicznie, tak samo, jak goście z komisji, która oczyściła go z zarzutów. Ale oni nie wiedzieli, że mu się ta przeklęta gwiazda nie podobała od początku, coś było z nią nie tak, czuł to, mimo że z początku wszystkie parametry wydawały się w normie, jak to dla gwiazdy typu G2 V. Niki chciała koniecznie polecieć i pobrać próbki korony; nie powinien na to pozwolić – należało wysłać próbnik automatyczny. Ale ona tak lubiła latać i zaglądać gwiazdom do gardła, jak mawiała… Przecież nic nie mogło się stać, miała to być rutynowa procedura, jakich wiele razem przeszli. I stało się, w trzeciej godzinie, piętnastej minucie i trzydziestej ósmej sekundzie lotu.

– Takich rzeczy nie sposób przewidzieć – mówił Niselhoff właściwie do siebie, bo David nie chciał słuchać. – Destabilizacja Meraka była skokowa, żadnych objawów wstępnych. Chromosfera po prostu wybuchła, jakby ją ktoś podminował i zdetonował.

Mógł sobie tak gadać do świtu, David wiedział swoje. Wybuch miał dwie fazy, wstępną, kiedy jedynie trzepnęło sondą, osmaliło pancerz i zmiotło czujniki. Ale sam statek jeszcze istniał, temperatura zewnętrznego płaszcza chromosfery nie przekraczała dziesięciu tysięcy, pancerz wytrzymywał do piętnastu. Gdyby wtedy odpalił silniki „Ptolemeusza”…

– To było zbyt wielkie ryzyko. – Facet mówił tak, jakby słyszał myśli Davida. – Po pierwszym wybuchu sonda straciła napęd i całkiem oślepła, trzeba by ją ściągnąć, czyli ruszyć z orbity „Ptolemeusza”. To się nie mogło udać, w drugiej fazie wybuchu Merak plunął gwiezdną materią, plazmą o temperaturze setek tysięcy stopni. Powłoki ochronne „Ptolemeusza” zostałyby przebite jak papier… Nie mogłeś wiedzieć, że nastąpi to dopiero po czterdziestu ośmiu minutach. Nikt nie mógł.

To było czterdzieści osiem minut umierania: Nicole zamkniętej w podsmażonej skorupie sondy i jego na mostku kapitańskim „Ptolemeusza”. Na skutek podwyższonej radiacji skanery oszalały, podawały sprzeczne dane lub oślepły, nie mógł sporządzić żadnej symulacji akcji ratunkowej. Wiedział tylko jedno: jeśli poleci po Niki, a gwiazda wybuchnie, zginą wszyscy. Niki, on, i dwudziestu trzech członków załogi. Mógł tylko czekać i liczyć upływające sekundy, potem minuty. A Merak wciąż nie wybuchał. Po upływie trzydziestu minut dotarło do niego, że zabił Nicole.

Przerwa w erupcji trwała czterdzieści osiem minut: to by wystarczyło, aby dolecieć do sondy, wciągnąć ją na pokład i uciec na bezpieczną orbitę.

– W całej operacji nie popełniłeś żadnego błędu, gdyż zadaniem dowódcy jest opieranie się na faktach i racjonalnych przesłankach, a nie zdawanie się na wariackie ryzyko. Zrobiłeś dokładnie to, co każdy powinien zrobić na twoim miejscu. Nie wolno ryzykować całej wyprawy dla jednego człowieka. A poza tym… miałeś na pokładzie artefakt. Jedyny, jaki udało się znaleźć.

Powinien powiedzieć to Niki. Wielokrotnie sobie wyobrażał, jak czekała, zmartwiała z przerażenia, pośród oniemiałych urządzeń pokładowych – była dobrym astrofizykiem i wiedziała, że lada moment może ją dobić kolejna protuberancja. Czterdzieści osiem minut to dwa tysiące osiemset osiemdziesiąt sekund. Aby umrzeć, wystarczy nanosekunda. Co wtedy myślała? Czy o nim? Modliła się do niego, czy go przeklinała? Był jej jedyną nadzieją, tylko jego rozkaz mógł ruszyć „Ptolemeusza” z orbity. A on go nie wydał.

– Pięknie mówisz – zauważył. – Zgadzam się, odrobiłeś lekcję. Twoi przełożeni mogą być z ciebie dumni.

– Nie wolno ryzykować całej wyprawy dla jednego człowieka – powtórzył Niselhoff. – Nawet jeśli jest to kobieta, którą się kocha.

Sukinsyn miał rację, to zdecydowało, procedura nie pozostawiała żadnych wątpliwości. Nie ruszył „Ptolemeusza” i patrzył, jak Merak puchnie wzdęty gwiezdnymi gazami, jak rzyga w przestrzeń rozpaloną plazmą. I jak z ekranów znika iskierka oznaczająca sondę Niki. Tak, werdykt komisji był właściwy, zachował się jak bohater, ocalił załogę i przywiózł artefakt. Chcieli mu nawet dać medal za dzielność, ale nie przyjął. Tydzień potem złożył dymisję i poleciał na Ocean.

Nadchodziło południe, oba słońca zbliżały się do swoich zenitów. Przypomniał sobie, że nie jadł dziś śniadania; najpierw nieudany połów, potem dziewczyna, teraz ten wysłannik. Zerwał się i nic nie mówiąc, zniknął we wnętrzu chaty. W chłodni trzymał zapas filetów, starczyłoby na kilka miesięcy. Wyciągnął dwa zamrożone kawałki tuńczyka, wyniósł przed chatę i niedbale cisnął na ruszt, włączając jednocześnie panel słoneczny. Druty rozżarzyły się błyskawicznie i mięso zaskwierczało, puszczając wonny tłuszcz. Baterie słoneczne sprawdzały się na Oceanie nadzwyczajnie, byle panel dawał mnóstwo energii, w końcu co dwa słońca, to nie jedno. Niselhoff stanął za nim i łapczywie wciągał powietrze. David właściwie nie chciał się z nim dzielić, z drugiej strony… facet tylko wykonywał swoją robotę. Tak jak on jeszcze pięć lat temu.

– W chacie są talerze – powiedział. – Stoją na półce przy drzwiach.

Gość zniknął za zasłoną i nie było go odrobinę dłużej, niż wymagało zabranie talerzy. W końcu zjawił się, z dwoma nie tyle talerzami, ile płytko wydrążonymi tacami z drewna. Kiedyś morze wyrzuciło na brzeg resztki łodzi Sehanów, a istotę bycia robinsonem stanowiło przerabianie rzeczy przypadkowych i bezużytecznych na użyteczne i celowe. Przewrócił łopatką płaty i poczekał, aż się przysmażą z drugiej strony.

Tuńczyk przybyszowi najwyraźniej smakował, wymiótł wszystko i oblizywał palce. Davidowi początkowy głód szybko minął, dziobał rybę bez entuzjazmu pochłonięty własnymi myślami. Ten człowiek przywiózł ze sobą rachunki, które, jak sądził, już dawno zostały rozliczone. Przywiózł coś jeszcze, tęsknotę… tęsknotę za Nicole. Ale on nie chciał już tęsknić. Nie teraz.

– Im naprawdę zależy, abyś poprowadził tę wyprawę – podjął Niselhoff. – Przygotują dla ciebie nagrodę, dość… specjalną, o ile się na to zgodzisz. Nie jesteś ciekaw, jaką?

Nie był. Człowiekowi, który niczego już nie pragnie, nie można nic zaoferować. Gdyby czegokolwiek pożądał, nie siedziałby na Oceanie. Nie wiedzieli o tym? A może nie chcieli wiedzieć?

– Szarpnęli się na niezły numer, bez dwóch zdań. – Niselhoff sięgnął po kubek i napełnił go wodą; upał musiał mu rzeczywiście doskwierać. – Wiesz, że Sto Czterdziesta Druga Poprawka zabrania klonowania ludzi?

Wzruszył ramionami, każdy o tym wiedział. Klonowano tylko organy potrzebne do przeszczepów.

– Postanowili ją dla ciebie złamać. Wyciągnęli rezerwę Nicole z banku tkanki i…

Drgnął, tknięty straszliwym podejrzeniem. Złapał Niselhoffa za nadgarstek ręki, którą unosił kubek do ust i ścisnął tak, że tamten upuścił naczynie i cofnął się gwałtownie. Woda rozlała się po drewnie, a przybysz patrzył na niego rozgniewanym wzrokiem.

– Oszalałeś! – syknął, rozcierając obolały nadgarstek. – Ja nie mam z tym nic wspólnego, decyzje zapadły wyżej. Nawet bardzo wysoko.

Nigdy nikt z niczym nie miał nic wspólnego, wszyscy to jedynie Hermesi, posłańcy bogów przynoszący same dobre wieści. Wyglądało na to, że niektórzy z Olimpu zdecydowali się na wskrzeszenie Niki. Zaiste, podarunek godny bogów.

– Coś już zrobili? – spytał.

– Nic nieodwracalnego, czekają na ciebie, ale są w pełnej gotowości, przygotowali zygotę i zamrozili. – Ciągle rozcierał nadgarstek i zginał palce, jakby sprawdzając, czy David nie uszkodził mu ręki. – Wszystko zostało dopięte na ostatni guzik i jeśli się zgodzisz… Gdy „Ptolemeusz” wróci ze Strzelca, będzie czekała na ciebie Niki, jak dawniej młoda i piękna. Wyprawa potrwa dwadzieścia lat, jest dość czasu, aby… dorosła.

Sukinsynom naprawdę na nim zależało. Łamanie Sto Czterdziestej Drugiej Poprawki stanowiło poważne przestępstwo, dostawało się za to dożywocie. Chyba że wysoko postawione siły uzyskały dyspensę… słyszał, że to możliwe w pewnych szczególnych przypadkach. Czego się nie zrobi dla człowieka, który uśmiercił swoją kobietę, bo chciał przywieźć artefakt Obcych.

– Gdyby to było takie proste, sam bym to zrobił – powiedział. – Tu nie chodzi tylko o ciało, które można powielić, Niki…

– Miała osobowość – wtrącił Niselhoff – jak każdy. Gdyby chodziło o ciało, dawno byś się pocieszył… O tym też pomyśleli.

Sięgnął do górnej kieszeni kombinezonu i wyciągnął plastykową tuleję. Odetkał wieczko, wytrząsając na dłoń srebrną szpilkę chipa.

– Pracowało nad tym czternastu psychologów, same sławy, stworzyli chyba najdoskonalszy program emulujący osobowość zmarłej osoby. Dowiedzieli się o niej wszystkiego, czego można się było dowiedzieć, wbili to w samouczący algorytm… Twoja Niki po powrocie będzie dokładnie taka, jak ta tutaj, uwarunkują ją. – Podał mu chipa. – Sam zobacz.

Powinien wbić mu tę szpilę w mózg, ale nie zrobił tego. Patrzył na srebrną drzazgę i zrozumiał, że nie potrafi się temu oprzeć. Zobaczyć, choć na chwilę… Nawet gdy ta chwila będzie jedynie oszustwem wirtualnej symulacji.

Wziął chipa i nie mówiąc nic, wszedł do chaty. Komp stał na odsuniętym pod ścianę biurku, dawno już nieużywany. Zgodnie z radą Readera przestał wchodzić do Logonetu i to mu pomogło. Trzeba żyć tylko Oceanem, niczym więcej. Ale nie dzisiaj. Dzisiaj pragnął wrócić.

Zdmuchnął kurz z gogli, pstryknął w wyłącznik i wsunął chip do czytnika.

Ktoś nawet nieźle wymyślił to wejście – pamiętał tę ogrodową aleję, poziom wypoczynkowy orbitalnej bazy na Tolimanie III. Tam się spotkali, Nicole Egert robiła wtedy dyplom, on zaś był kosmicznym młodym wilkiem, nowo mianowanym dowódcą chluby Patrolu, okrętu zwiadowczego „Ptolemeusz”. Powtarzała się nawet sytuacja: spacerował niespiesznie aleją wysadzaną drzewkami cytrusowymi, a ona przycupnęła na wąskiej ławeczce tuż za zakrętem, gdzie cytrusy zastępowały bananowce. Skurwiele wiedzieli naprawdę dużo: Niki miała na sobie tę samą skromną letnią sukienkę, na kolanach rozłożony komputer, pisała coś rysikiem na konsoli, dyskutując przyciszonym głosem z programem nauczającym. Była tak niewinna i zarazem urocza w swym studenckim zaaferowaniu, że przystanął i dłuższą chwilę pasł oczy tym widokiem. Śmiesznie wykrzywiała usta, gryząc w zadumie koniec rysika i słuchając mentorskiego głosu komputera; raz nawet pokazała mu język. Nie wytrzymał, parskając śmiechem. Niki podskoczyła jak oparzona. Spojrzała na niego nie na żarty rozgniewana i wtedy zobaczył jej oczy… tak zielone i tak przejrzyste. Jak tonie Oceanu.

Ta wirtualna wyglądała dokładnie tak samo, zgadzała się nawet liczba piegów i lekko zadarty nos nadający jej twarzy wyraz dziecinnego, naiwnego zdziwienia, z którego czasem pokpiwał. Bardzo się wtedy złościła, a on uwielbiał uspokajać ją pocałunkami. Odpłacała mu pięknym za nadobne, wytykając jego nazbyt wystające kości policzkowe, spadek po ormiańskim przodku. Krytykowali zresztą inne szczegóły swej anatomii, po czym lądowali w łóżku, aby dokonać dogłębnej analizy porównawczej. Szło im nieźle, tak dobrze, że gdy Niki obroniła dyplom, postarał się o włączenie jej do ekipy badawczej „Ptolemeusza”. Zaczęli nawet rozmawiać o kontrakcie małżeńskim.

W tym wirtualu było dokładnie, jak wtedy: Niki kłóciła się z komputerem, a on podglądał ją przysłonięty gałęzią bananowca. A Heraklit z uporem twierdził, że nigdy dwa razy nie wkraczamy do tej samej rzeki. W Logonecie rzeczywistość można kopiować tyle razy, ile dusza zapragnie. Roześmiał się więc głośno i nie kryjąc więcej, podszedł do ławki.

– Dobrze, że wreszcie jesteś – powiedziała miękko, uśmiechając się na poły dziecinnie, na poły łobuzersko.

Poczuł, jak sztywnieją mu wargi; ten uśmiech lubił najbardziej. Skąd o tym skurwysyni wiedzieli! Wiedzieli znacznie więcej, też o charakterystycznym geście, z jakim odrzucała do tyłu długie, lekko wijące się włosy. Każdy gest fantoma natychmiast przypominał mu to, co w Niki lubił najbardziej. Musieli ściągnąć z netu wszystkie istniejące nagrania.

– Witaj – powiedział po prostu i usiadł obok, spoglądając w jej przejrzyste, zielone oczy. – Dobrze wyglądasz.

– Ty też – odparła, uśmiechając się, tym razem filuternie. – Jaki jesteś opalony!

– Dużo przebywam na słońcu – mruknął. Dawniej mógł słuchać jej głosu w nieskończoność. Mogła mówić cokolwiek, pleść banialuki, a on, zasłuchany w miękki, z lekka chrapliwy tembr jej głosu, żywił święte przekonanie, że do końca życia nie potrzebuje słuchać niczego innego. Naprawdę był w niej zakochany. – A co u ciebie?

– To co zawsze, uczę się… dyplom za miesiąc.

Tym razem rozmowa się nie kleiła. O czym właściwie miałby rozmawiać? I z kim? Z wypracowaną w najdrobniejszym szczególe symulacją? Konwersował z programem, algorytmem o wysokim stopniu złożoności, mającym w zanadrzu wszystkie możliwe warianty odpowiedzi. Jedyną coś w tym wartą rzeczą była doskonałość tego złudzenia pozwalająca oszukać nagle obudzoną tęsknotę. Tę tęsknotę, która tkwiła w nim niczym robak otulony kokonem niepamięci, z którą – nieprzebudzoną, na zawsze pogrzebaną – miał nadzieję wypłynąć kiedyś w rejs Powrotu. Ktoś jednak na górze zdecydował, że będzie to żywa rana jątrząca się w skwarze podwójnego słońca. Najpierw ją rozdrapią, a potem wspaniałomyślnie ofiarują antidotum.

– Tak dawno cię nie było – powiedziała. – A ja czekałam… Już mnie nie kochasz?

Przełknął sucho, usiłując pokonać skurcz gardła. Realność tej symulacji przerażała go, ledwo mógł mówić. Co powiedziałaby do niego prawdziwa Niki? Bardzo możliwe, że to samo.

– Nigdy nie przestałem cię kochać – wyszeptał wreszcie. – Wierz mi, gdybym mógł odwrócić bieg dni i…

– Proszę, nie mów o tym! – Uniosła palec do ust i patrzyła na niego, nagle spoważniała i smutna. – Mów mi o miłości.

Ale on nie chciał mówić o miłości, chciał mówić o winie i karze, o tym, jak bardzo za nią tęskni i jak bardzo pragnie przebaczenia. Dopiero po odejściu Nicole zdał sobie sprawę, że miłość to w istocie nieustanne wypełnianie braku, sycenie głodu, którego nasycić się nie da – ale on karmił się nią i był szczęśliwy. A potem, po Meraku, zostało tylko dławiące odczucie suchej, męczącej czczości. Dopiero tutaj wypełniła ją pustka Oceanu.

– O czym myślisz? – zapytała, spoglądając na niego z troską.

– O tobie – odparł. – O tym, jak bardzo mi ciebie brakuje.

Uśmiechnęła się melancholijnie.

– Kochany, tak wcale być nie musi – szepnęła, pochylając się ku niemu. Wydawało mu się, że czuje jej oddech na policzkach. Musnął ustami jej czoło, ale oczywiście nie poczuł nic: przed przybyciem na Ocean kazał sobie usunąć implant.

– Możemy być razem, gdybyś tylko się zgodził…

Koniec złudzeń, przecież o to chodziło; ta Niki była darowanym mu cudem, ale cudem fałszywym, wirtualnym mamidłem, który miał go skusić do powrotu. Jedyny cud, na jaki mógł naprawdę liczyć, był cudem niepamięci. Dlatego musiał zostawić ją po raz drugi.

– Żegnaj, Nicole – powiedział, przywołał panel sterowania i wylogował się.

Niselhoff stał na podwórzu w rozwidlonym cieniu rzucanym przez lądownik i oglądał coś przez gogle, pogadując ściszonym głosem do wiszącej u ust nitki mikrofonu. Być może zdawał relację swoim szefom, o ile nie transmitował całych rozmów – David miał to gdzieś. Wyminął go bez słowa i zaczął wspinać się na wzgórze osłaniające jego dom od strony morza. Starał się pilnować, aby codziennie dołożyć choć jeden kamień. Po drodze wziął z przygotowanego wcześniej stosu dwa skalne ułamki, zamierzając wzmocnić nimi podstawę. Szedł, nie oglądając się za siebie, ale słyszał, jak Niselhoff biegnie za nim, krzycząc coś niezrozumiale. W końcu go dogonił.

– Jak randka? – spytał, lekko zdyszany. – Naprawdę się postarali, co? Moim zdaniem to koronkowa robota.

Zignorował go, podszedł do podstawy postumentu i przez chwilę deliberował, gdzie wsunąć przyniesione kamienie. Wreszcie znalazł dogodne miejsce, poziomą szczelinę, która mogła osłabić spoistość ukończonej konstrukcji. Wsunął tam kamienie i przybił je obcasem; później przyjdzie i dorzuci zaprawy. Niselhoff stał jak wryty i z zadartą głową gapił się na konstrukcję z miną równie głupią co zdziwioną.

– A więc to jest jeden z tych waszych postumów? – wykrzyknął. – Tam do kata, przecież to lądownik!

Wskazał na wystający spod kamieni kołnierz dyszy niedokładnie jeszcze obmurowany.

– Owszem – powiedział David. – Wykorzystałem go w charakterze rdzenia. Na coś się w końcu przydał.

Niselhoff cofnął się parę kroków i z namysłem patrzył na konstrukcję, usiłując odgadnąć jej finalny kształt.

– Ręka? – spytał.

Wsporniki pociął palnikiem, pospajał w rodzaj długich klinów i wygiął w kształt smukłych szponów wyciągniętych ku niebu, błagających je lub mu wygrażających. Do wykończenia został tylko kciuk i sama dłoń wyrastająca z obłożonego kamieniami lądownika, przysadzistego, nieforemnego nadgarstka.

– Długo to tak budujesz?

Niselhoff kręcił w zadziwieniu głową, patrząc na rozczapierzone na podobieństwo czaszy radaru palce.

Metalowe krawędzie cięte podmuchami ostrej bryzy wydawały z siebie przenikliwy, jękliwy dźwięk. Cała wyciągnięta ku niebu ręka wydawała się płakać. Milczeli, słuchając tego urywanego, dławionego szlochu.

– No i jak, zdecydowałeś się? – odezwał się Niselhoff. – Powinienem zawieźć odpowiedź.

David popatrzył na ocean – przy dobrej widoczności dało się daleko na południu zauważyć niedużą plamkę tuż nad linią horyzontu. To czubek wygasłego wulkanu na wyspie Rewoltha. Odwiedził go przed dwoma laty, płynęło się tam cały dzień. Rewolth dwadzieścia lat budował olbrzymią kulę, lepiąc ją z morskiego piasku mieszanego z wapienną zaprawą. David nie pytał, dlaczego akurat kula. Robinsonowie nie pytali o cudze tajemnice.

– Nigdy żaden nie wrócił – powiedział, odwracając się do Niselhoffa. – Żaden. Ani Reader, bohater wyprawy do gromady Perseusza, gdzie zostawił połowę załogi, ani Larsen, pierwszy człowiek, który z bliska oglądał błękitne piekło Vegi i o mało od tego nie oszalał. Nie wrócił też jedyny ocalony z układu Arktura, Tri Quang. Nie wrócił Mermoz, który pierwszy zbadał gazowe olbrzymy okrążające Regulusa… Dlaczego sądzisz, że ja chciałbym wrócić?

Niselhoff zwlekał z odpowiedzią, patrzył to na postument, to na Davida.

– Bo myślę, że chciałbyś wiedzieć… tak jak chcą wiedzieć wszyscy. Cała nasza cywilizacja czeka na odpowiedź, którą mam przywieźć, a także na tę, którą ty przywieziesz ze Strzelca.

David przyglądał mu się spod oka. Patos tak dobrze udawany, że chyba aż szczery.

– Powiedz mi, Niselhoff, czy ty też masz lecieć?

Przybysz stropił się i uciekł ze swoim wzrokiem gdzieś w bok. Chyba trafił go w czuły punkt.

– Czyżby uzależnili twój udział od tego, czy uda ci się mnie przekonać?

Tamten niemo skinął głową, ciągle unikając jego wzroku.

– Dlaczego przysłali ciebie? Nawet się dobrze nie znaliśmy, tyle co z uczelni… Dlaczego nie przyleciał Esterhazy?

– Esterhazy zginął dwa lata temu, kolaps grawitacyjny… Próbowali dotrzeć do Achernara II. Wiem, że był twoim przyjacielem.

Zapadło kłopotliwe milczenie. David patrzył na postument, na wyciągnięte ku niebu szpony. To nawet lepiej, że Esterhazy… Lepiej nikogo już nie mieć. Mniej boli.

– Co ci obiecali? – spytał.

– Stanowisko twojego zastępcy, jeśli zdecydujesz się polecieć.

Wiatr przybrał na sile i stalowe szpony zawyły przeciągle w jękliwej skardze. David z lubością wsłuchiwał się w ten upiorny odgłos.

– To chyba zostaniesz w domu, bo ja nigdzie się nie wybieram. Gdy przyjdzie mój czas, może po skończeniu postumentu, może wiele lat później, zepchnę moją łódź i popłynę na północ. To będzie mój Powrót, jak każdego robinsona.

– A Nicole? – Niselhoff wciąż nie rezygnował.

David nawet go rozumiał, walczył o wyprawę swego życia, karierę. Sam był kiedyś taki.

– Niki odeszła… po raz drugi. Powiedz im, że się nie udało.

Nadal stał w miejscu i wyraźnie zwlekał z odejściem. David widział, że przybysz rozpaczliwie szuka ostatnich argumentów i wciąż desperacko naciska na spust jak strzelec niemogący uwierzyć, że skończyła mu się amunicja. Nie mógł jednak odejść bez ostatniego strzału.

– Powiedz mi, ale szczerze: naprawdę nie chcesz wiedzieć, co jest tam, w Chmurze Strzelca i dalej?…

David pokręcił głową z bezradnym rozbawieniem; ten człowiek niczego nie zrozumiał.

– Ja już wszystko wiem. Wszystko, co trzeba.

Zapadał zmierzch jak zwykle bardzo widowiskowy. Najpierw zachodziła Alfa; jej cienie wydłużały się i rozpraszały, kontrastując z wciąż spoistymi cieniami Bety. Potem błękitnobiała Alfa pogrążała się w odmętach morza i na niebie zostawało drugie słońce, żółte, przypominające ziemskie, ale dużo mniejsze. Gdy zostawały tylko pojedyncze cienie, Ocean niczym właściwie nie różnił się od Ziemi; wtedy David zazwyczaj wychodził na brzeg i obserwował zachód Bety, myśląc o tym, co będzie robił następnego dnia.

Niselhoff przed odlotem, tuż przed wejściem do spuszczonej z lądownika windy grawitacyjnej, powiedział mu na pożegnanie:

– Wiem, przysłali mnie za wcześnie. Świat ci wybaczył, wybaczyła ci nawet Nicole, ale ty sobie nie wybaczyłeś. Ale kiedyś wreszcie będziesz musiał to zrobić, a wtedy…

David kordialnie poklepał go po plecach i łagodnie wepchnął na podest, przerywając rozmowę. Doskonale wiedział, że „Ptolemeusz” nie może czekać. Po prostu uruchomią numer dwa na liście i polecą. A on zostanie na Oceanie, wraz z innymi robinsonami. Zburzyli tylko spokój, który z takim trudem od lat w sobie budował. Może o to chodziło od początku?

Nie chciał już więcej o tym myśleć…

Gdy robiło się ciemno, wracał do chaty; mógł jeszcze pooglądać sobie gwiazdy, ale prawie nigdy nie miał na to ochoty. Może dlatego, że niebo wcale nie przypominało ziemskiego, na dodatek było wypełnione porzuconym sprzętem terraformatorów. Dziś jednak nie potrafił się zebrać, jakby podświadomie na coś jeszcze czekał. Po zachodzie Bety mrok zapadał szybko, dzień gasł raptownie w ostatnich krwistych błyskach rzucanych zza horyzontu. Głęboko odetchnął, wchłaniając w siebie mokrą, słoną woń Oceanu, jego wielkość i spokój. I wtedy zauważył ten odległy, pełgający ogień.

Płonął na grzbiecie „wieloryba”: nieduże ognisko, przytłumiane co chwila porywami wiatru – zbliżała się pora wielkich huraganów, które czyniły niemożliwą wszelką żeglugę, oceaniczny odpowiednik zimy; zapowiadały je nocne wichury, pierwsze podmuchy czuł już na twarzy. Ognisko to gasło, to rozbłyskiwało na nowo, wydało mu się, że ktoś przy nim siedzi. Zostawił bryle w chacie, nie mógł się dokładniej przyjrzeć, ale chyba wiedział, kto to może być. Dlaczego znowu przypłynęła?

Przypomniał sobie pewną rozmowę z Readerem, która miała miejsce zaraz po jego przylocie na Ocean – odwiedził go wtedy jako nestora rozproszonego po wyspach bractwa byłych kosmicznych wilków. Stary twierdził, że każdy robinson musi zawrzeć z planetą swój pakt, własne przymierze, aby zostać dopuszczonym do wspólnoty z jej „duszą”, jak się wyraził nadto może górnolotnie. Ocean musi w pełni zaakceptować robinsona, dopiero wtedy przyjdzie prawdziwy spokój, uwolnienie od męki nieposłusznej pamięci. Czy dla niego, Davida, miało to być dzisiaj?

Wdarcie się na wierzchołek skały zajęło mu trochę czasu, nocna wspinaczka nie była jego mocną stroną. Gdy wreszcie stanął na grzbiecie „wieloryba”, zobaczył dziewczynę siedzącą przy ognisku i dokładającą do ognia. Ostrożnie, starając się nie wykonywać gwałtownych ruchów, podszedł bliżej. Wcale się go nie bała, nawet zdawała się nie zwracać na niego uwagi. Spostrzegł, że obłożyła palenisko płaskimi kamieniami, na których poukładała owoce morza: małe rybki, kraby i perłopławy. Przypiekane płomieniami małże pękały z chrzęstem, ukazując białą, parującą zawartość. Dziewczyna wskazała mu miejsce obok siebie. Usiadł, czekając, co będzie dalej. Sięgnęła do jednego z kamieni, podniosła otwartą muszlę i podała mu gestem tyleż naturalnym, co pełnym niewymuszonego wdzięku. Biorąc od niej skorupę, dotknął na chwilę jej palców – nie uciekała, przeciwnie, oddała uścisk.

– Dziękuję, Piętaszku – powiedział, podnosząc do ust gorącą muszlę.

A potem długo w noc siedzieli, milcząc, patrząc w ogień i słuchając głuchego pomruku oceanu. Na gwiazdy nie spojrzał ani razu. Wcale za nimi nie tęsknił. Nareszcie.

„Nowa Fantastyka” 10 (217) 2000

_Sodomion_, zbiór opowiadań, 2015Fundacja Kultura-Integracja-Społeczeństwo

WYDAWNICTWO „ODESFA”

49-304 Brzeg, ul. Majora Sucharskiego 1/6

+48 696 364 343

https://odesfa.pl/

Wydawnictwo nawiąże współpracę z DYNAMICZNYMI osobami zajmującymi się sprzedażą asortymentu

• na targach książki,

• konwentach fantastyki itp.

Oferujemy BARDZO wysokie rabaty od cen katalogowych materiały promocyjne, dostęp do premier i promocji

[email protected]

Poszukujemy regionalnych przedstawicieli-dystrybutorów, celem dotarcia do bibliotek i księgarń

Wkład finansowy - niekonieczny!
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij