Śmierć w bunkrze - ebook
Śmierć w bunkrze - ebook
Sbarramento di Brennero, fortyfikacje na przełęczy Brenner przy granicy austriacko-włoskiej. 6 kwietnia 1947 roku u wejścia do bunkra znaleziono tam zwłoki mężczyzny. Śledztwo pozwala ustalić jego prawdziwą tożsamość: to dr Gerhard Bast, urodzony w 1911 roku w Gottschee, Sturmbannführer SS, członek gestapo, zbrodniarz wojenny, poszukiwany listem gończym przez policję w Linzu. Ojciec Martina Pollacka.
W rodzinnych opowieściach autora jak w soczewce skupia się historia Europy w pierwszej połowie XX wieku. Martin Pollack zabiera nas w poruszającą podróż po dziejach swoich przodków, składając na naszych oczach elementy nieznanej mu dotąd rodzinnej układanki. Odkrywając swoje korzenie, zadaje sobie pytanie – czy mogło być inaczej? Czy można było zapobiec radykalizacji poglądów krewnych? I dlaczego milczenie rodziny na temat ojca z biegiem czasu stawało się coraz bardziej przejmujące? Ta książka to również uniwersalne rozliczenie się z ciężarem własnego pochodzenia, na które przecież nie mamy wpływu.
„To książka przykuwająca uwagę, a zarazem wyważona, ba, chłodno naukowa. Przede wszystkim jednak bije z niej głęboki humanizm i okiełznany ból. To literacki wyraz dojrzałości, która nie ucieka przed prawdą, lecz akceptuje ją, choć czyni to z wielkim wysiłkiem i dziecięcym poczuciem wstydu.” Claudio Magris
„Czytelnik wspaniałej książki Pollacka będzie wstrząśnięty. W trakcie lektury świadkujemy tragedii, która odsłania prawdę i nabiera wymiarów antycznych.” Ulrich Weinzierl
„...wielka reporterska narracja, archeologiczne poszukiwanie śladów i esej z dziejów mentalności.” Andreas Breitenstein
„Przygnębiająca książka, mądra, świetnie zrobiona dokumentacja i jednocześnie wrażliwa literatura.” Gabrielle von Arnim
„„Śmierć w bunkrze” to książka znakomita.” Jak Strzałka
„„Śmierć w bunkrze” to znakomicie napisany, przejmujący i refleksyjny rozrachunek z ojcem, dalszymi przodkami, własnym narodem i jego pangermańską pogardą Słowian.” Piotr Kitrasiewicz
„Martin Pollack nie waha się powiedzieć wprost: mój ojciec był zbrodniarzem. To straszne wyznanie. Zwłaszcza jeśli pada publicznie.” Zbigniew Bauer
Kategoria: | Historia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8049-519-7 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Z początkiem lata 2003 roku pojechałem z żoną do Tyrolu Południowego, na przełęcz Brenner, żeby odszukać bunkier, w którym pięćdziesiąt sześć lat wcześniej znaleziono ciało mojego ojca. Zginął od kuli. Chciałem dowiedzieć się czegoś więcej o okolicznościach jego śmierci i powodach, które go tam przywiodły. Całymi latami odwlekałem to śledztwo, być może bojąc się podświadomie, że ślady naprowadzą mnie na coś, co przerośnie najgorsze obawy. Jedno wiedziałem chyba od samego początku: nagła śmierć mojego ojca zwieńczyła życie, w którym przemoc odgrywała istotną rolę.
W kawiarni przy rynku w Gossensass byliśmy umówieni z kimś, kto obiecał nam pomoc w poszukiwaniu bunkra. Peter Kaser jest artystą, który przy okazji zajmuje się badaniem włoskich umocnień wzdłuż granicy przy Brennerze; jeden z tych wysłużonych bunkrów zagospodarował nawet jako miejsce wystaw i wydarzeń artystycznych. Od niego dowiedzieliśmy się, że po włoskiej stronie przełęczy istnieje ponad pięćdziesiąt bunkrów i kazamatów, które w latach 1936–1942 Mussolini wybudował jako „Sbarramento di Brennero”, umocnienia, które broniły przed Austrią i Niemcami; w sensie wojskowym fortyfikacje te nigdy bodaj nie odegrały żadnej roli. Miejscowi, których wypytywaliśmy, znali historię zwłok w bunkrze – w swoim czasie wiele o niej mówiono – nikt jednak nie umiał powiedzieć, gdzie się rozegrała. W okolicy jest wiele bunkrów – powiadali – a w ogóle to stare dzieje. W końcu, przez przypadek, natknęliśmy się na starszego mężczyznę o okrągłej, różowej twarzy dziecka, który udzielił nam właściwej wskazówki. Powiedział, że mieszka niedaleko tego bunkra, ojciec zaś często opowiadał mu o odkryciu zwłok; wydarzenie to poruszyło wtedy wszystkich w dolinie, mimo że ludzie po wojnie byli dość otępiali. Początkowo nie chciał zdradzić położenia bunkra, bo, jak wyjaśnił, ojciec zabronił mu wspominać o tamtych zdarzeniach, strasząc, że od takiego gadania tylko sobie język poparzy. Mówiąc to, uśmiechnął się złośliwie, jak dzieciak znajdujący uciechę w zwodzeniu i niecierpliwości innych. Peter Kaser jednak nie popuszczał, aż wreszcie wydobył informację z mężczyzny.
Do wskazanego miejsca, w zasięgu wzroku od stacji kolejowej na przełęczy Brenner, dotarliśmy wąską, biegnącą równolegle do autostrady drogą. Z autostrady dobiegał to narastający, to znów słabnący łoskot, wzmacniany przez zbocza wąwozu, które działały jak tuba. Przy drodze ciągnął się płaski pas ziemi, bagnista łąka, za nią strome zbocze porośnięte lasem świerkowo-modrzewiowym z pojedynczymi olchami i brzozami. Już po paru krokach potknęliśmy się o zardzewiały, ukryty wśród grubych liści barszczu i ostrożnia drut kolczasty, który wyglądał jak jedna z bujnych roślin. Jesteśmy na dobrej drodze, powiedział Peter Kaser, skoro jest drut, to bunkier musi być niedaleko. Obeszliśmy łukiem wysokie pokrzywy, ciemne kępy w jasnozielonym zielsku, każdym krokiem wypłaszając z gęstwiny roje małych komarów. Na przeciwległym zboczu chudy mężczyzna zamaszystymi ruchami kosił spadzistą łąkę, opalony tors połyskiwał od potu. Zdjął białą koszulę i położył na skraju łąki; z daleka wyglądała jak pies. Wśród świerków pod lasem stała czarna tablica z wypłowiałym napisem w dwóch językach: „Proprietà Militare. Accesso vietato”. „Teren wojskowy. Wstęp wzbroniony”. Doszliśmy do niskiego, obrośniętego murku, za nim znajdowała się nisza skalna z pionową szczeliną – uchyloną bramą, o drzwiach obłożonych szarozielonymi matami z włókna szklanego, pełnymi wypukłości i fałd. Prześlizgując się po nich wzrokiem, można było je wziąć za obrośniętą skałę. Ustąpiły zadziwiająco łatwo. Wszystko razem przypominało po trosze wejście do staromodnego domu strachów w wesołym miasteczku, tyle że znajdowaliśmy się na łonie przyrody, u stóp gęsto zalesionej stromizny. Za drzwiami było małe, dwa metry na dwa, pomieszczenie, omszałe, wilgotne ściany z betonu, sufit znów z włókna szklanego. Na wprost znajdowały się żelazne, pomalowane na zielono drzwi, wzmocnione okratowaniem z grubych sztab, z judaszem na wysokości oczu przesłoniętym metalową płytką. Były zamknięte, zespawane z framugą. Staliśmy przed bunkrem, w którym 6 kwietnia 1947 roku znaleziono zwłoki mojego ojca.
Przemierzaliśmy las, szukając drugiego wejścia. Większość bunkrów wojskowych, jak wyjaśnił Peter Kaser, ze względów bezpieczeństwa miała dwa wejścia. Strome, usiane igłami podłoże było śliskie, musieliśmy chwytać zwisające nisko gałęzie, by nie stracić równowagi. Ciemne wybrzuszenie w lesie, dziesięć metrów nad wejściem, okazało się częścią podziemnego bunkra. Betonowy pierścień wystający z ziemi na jakieś trzy szerokości dłoni, na nim przerdzewiały garb z okratowanymi szczelinami do wyglądania, z których wydobywał się smród zgnilizny. Wizjer. Z tego miejsca można było kiedyś obserwować całą dolinę, zaglądając aż na austriacką stronę; teraz widok przesłaniały wysokie świerki. W pewnej odległości odkryliśmy drugi punkt obserwacyjny. Później w książce o umocnieniach na Brennerze znaleźliśmy plan bunkra oznaczonego jako „opera 2” – obiekt numer dwa: bunkier średniej wielkości wyposażony w dwa karabiny maszynowe i działo przeciwpancerne. Drugiego wejścia nie znaleźliśmy, jedynie starą, zapuszczoną ścieżkę, zarośniętą krzakami i drzewami. Odkryte przez nas wejście dzieliło od drogi jakieś trzydzieści, czterdzieści metrów zalesioną stromizną w dół; zapewne nietrudno było niepostrzeżenie znieść do bunkra bezwładne ciało. Mojego ojca zastrzelono przypuszczalnie na tamtej drodze.
Zwłoki odkryła żona dyżurującego na Brennerze włoskiego kolejarza, która pewnej niedzieli wybrała się z mężem i synem na spacer w kierunku Albergo Al Lupo, zajazdu „Pod Wilkiem Brenneńskim”. Chłopiec wypatrzył pod drzewami coś niezwykłego; być może również wtedy sztuczna skalna brama była otwarta. Brnął w głębokim śniegu, żeby zbadać rzecz dokładnie, matka poszła za nim. Dlaczego weszli do otwartego bunkra – z ciekawości czy z powodu zgniłego zapachu, który mimo zimowego chłodu unosił się w powietrzu – nie wiemy. Zaraz za wejściem kobieta natknęła się na trupa. Wezwani karabinierzy stwierdzili od razu, że chodzi o zabójstwo; denat otrzymał dwa postrzały w głowę i jeden w pierś i najwyraźniej leżał w bunkrze dość długo. Przed wejściem walało się trochę drobiazgów i papierów należących prawdopodobnie do zmarłego, w tym legitymacja folksdojcza na nazwisko Franz Geyer, robotnik ze słoweńskiego miasteczka Krško (Gurkenfeld). Pieniędzy ani rzeczy wartościowych nie miał przy sobie. Już pierwsze oględziny kazały powątpiewać w jego tożsamość. Na wewnętrznej stronie lewego ramienia miał mały tatuaż, a na twarzy blizny – cięcia typowe dla uprawiających pojedynki członków korporacji studenckich. To nie pasowało do robotnika. Policja austriacka w Innsbrucku potwierdziła, że legitymację sfałszowano, zmarły nie był folksdojczem z Gurkenfeld, lecz Austriakiem o nazwisku dr Gerhard Bast: sturmbannführer SS, urodzony 12 stycznia 1911 roku w Gottschee w Jugosławii, zameldowany w Amstetten w Dolnej Austrii. Policja federalna w Linzu poszukiwała go jako zbrodniarza wojennego, ponieważ przez dłuższy czas kierował tamtejszym gestapo. Mój ojciec.
Kilka tygodni po znalezieniu ciała policja kryminalna odwiedziła moją babcię w Oftering, małej miejscowości niedaleko Linzu, dokąd oboje z mężem uciekli z Amstetten, bojąc się Rosjan. Oftering leżało w amerykańskiej strefie okupacyjnej. Funkcjonariusz zapytał, czy babcia posiada zdjęcie swego syna Gerharda; jest potrzebne, aby ustalić tożsamość ofiary morderstwa. W ten sposób dowiedziała się, że jej syn padł ofiarą morderstwa rabunkowego na Brennerze. Babcia nie miała zdjęcia syna, więc policjant poprosił ją, aby pojechała w towarzystwie funkcjonariusza do Tyrolu Południowego w celu identyfikacji zwłok. Kiedy tam dotarli, zmarłego już pogrzebano. Karabinierzy chcieli, żeby babcia zidentyfikowała go na podstawie fotografii, jakie zrobili denatowi. Wzbraniała się, mówiąc, że nie chce oglądać tych zdjęć. Wtedy karabinierzy zapytali, czy syn miał na twarzy, na lewym policzku, dwie blizny. Potwierdziła; to były cięte rany odniesione w pojedynkach. Babcia uznała też za własność syna niektóre z okazanych jej przedmiotów: pióro wieczne, zegarek i wąski, oprawny w niebieskie tworzywo notatnik, który służył mu jako dziennik podróży. Na pierwszej stronie widniało jego nazwisko wypisane szwabachą i data: „rozpoczęty 1 stycznia 1937”. Te informacje i poszlaki wystarczyły włoskim urzędnikom do wystawienia świadectwa zgonu. Później odnotowano w aktach, że matka zidentyfikowała zmarłego, ona natomiast domagała się precyzji i twierdziła z uporem, że nie była naocznym świadkiem śmierci syna ani nie widziała jego zwłok. Brzmiało to niemal tak, jakby wbrew oczywistości uczepiła się resztek nadziei, że nieszczęsne zdarzenie na Brennerze może się jeszcze okazać tragiczną pomyłką.
Kiedy wybrałem się z żoną do Tyrolu Południowego, miałem przy sobie zdjęcie grobu w gminie Brennero (Brenner), gdzie w kwietniu 1947 roku pochowano zmarłego. Wąski, obłożony polnymi kamieniami pagórek z białym nagrobkiem, na którym obok nazwiska, dat urodzin i śmierci napisano jeszcze, że zmarły był wyznania ewangelickiego. Po wizycie w bunkrze poszliśmy na mały cmentarz usytuowany malowniczo opodal kościoła katolickiego; kilka tuzinów mogił, więcej nie zmieściłoby się w obrębie wysokiego muru, który odgradzał je od zgiełku i krzątaniny w pogranicznej miejscowości. Kościół ma patrona w osobie Świętego Walentego i romańską wieżę, surowo wypiętrzoną ku niebu. Na płytach nagrobnych i krzyżach z kutego żelaza widać głównie niemieckie nazwiska i kilka włoskich. Grobu ojca już nie ma. Jego szczątki w latach sześćdziesiątych na życzenie babci ekshumowano i przeniesiono do Amstetten. Pamiętam pochówek na cmentarzu w dolnoaustriackim miasteczku, otrzymałem zwolnienie ze szkoły i przyjechałem z okolic Salzburga, gdzie przebywałem w internacie. Wiem tylko, jak nieswojo się czułem, ile trudu mnie to kosztowało, by w otoczeniu krewnych z Amstetten i przyjaciół zmarłego darzących mnie współczującymi spojrzeniami przy otwartym grobie nie dać po sobie poznać, że ten późny pogrzeb nie robi na mnie wrażenia.
Nie zachowałem ojca w pamięci. Kiedy zginął, miałem niespełna trzy lata, przedtem widziałem go przelotnie zaledwie kilka razy. To również wiem tylko od matki, która mówiła o nim rzadko, przy okazji banalnych zdarzeń, spraw drugorzędnych, jakby nie była pewna, co może mi zawierzyć, a o czym powinna raczej milczeć.II
Mój ojciec przyszedł na świat w 1911 roku w Gottschee, po słoweńsku Kočevje, w należącej wówczas do korony Krainie; nie był jednak rodowitym gottscheeńczykiem, lecz synem przybyszów. Jego rodzice mieszkali zaledwie od kilku lat w centrum niemieckiej wyspy językowej o tej samej nazwie. Dziadek przyjechał tam w 1907 roku z Tüffer, miasteczka targowego w Dolnej Styrii, aby pracować jako koncypient w kancelarii miejscowego adwokata. Nie wiem, jak wpadł na pomysł wyjazdu do mieściny w Dolnej Krainie, studia prawnicze ukończył w Grazu. Babcię, początkującą nauczycielkę, rok później przeniesiono do szkoły powszechnej dla dziewcząt w Gottschee, bo w jej rodzinnym Laibach brakowało posad dla Niemców. Była nauczycielką z krwi i kości, chętnie uczyła dzieci, natomiast dokuczała jej ciasnota życia w Gottschee. Tamtejsi mieszkańcy byli ludźmi szczególnego pokroju, mówili archaicznym językiem, a właściwie wielosetletnim dialektem, obcych automatycznie trzymali na dystans, nawet jeśli ci przybywali z oddalonego zaledwie o sześćdziesiąt kilometrów Laibach.
W stolicy Krainy kwitło inne życie. Miejski świat. Towarzystwo. Filharmonia. Teatr niemiecki. Niemieckie kasyno. Bale. Laibach (Lublana) było słoweńskim miastem, ale Niemcy tworzyli tam silną mniejszość, zajmowali ważne stanowiska polityczne i gospodarcze, nie brakowało im pewności siebie. Czuliśmy się w Laibach jak w domu – opowiadała babcia, nazwa Lublana nigdy nie przeszła jej przez usta, to uznałaby za zdradę – Laibach było naszym miastem, kupowaliśmy w naszych sklepach, chadzaliśmy do naszych lokali, obracaliśmy się wśród naszych ludzi, Niemców. Jej ojciec, Joseph Lehner, był mistrzem ciesielskim, pierwszym cieślą w Laibach. On również należał do przybyszów. Przyjechał wraz z żoną Magdaleną z węgierskiego Mosony (Wieselburg) położonego blisko granicy z Austrią. Byli Szwabami naddunajskimi. Oboje nie mówili po słoweńsku, nie mówiła też w tym języku ich córka, moja babcia. Owszem, mieliśmy kontakt ze Słoweńcami – utrzymywała – ale oni wszyscy znali niemiecki.
W przeciwieństwie do Laibach miasto Gottschee było prowincjonalną dziurą, wielką wsią. Około 1900 roku liczyło niespełna trzy tysiące mieszkańców. Gottschee łączyła z Laibach boczna linia kolejowa, poza tym jednak miasteczko leżało na uboczu wielkich szlaków komunikacyjnych. Mimo to, a może właśnie dlatego jego mieszkańcy nie stronili od ruchu. Od czasów średniowiecza mężczyźni z „krainki”, jak nazywali z czułością swoje strony, ciągnęli między jesienią a wiosną skroś ziem monarchii jako domokrążcy, oferując najpierw wyroby snycerskie i płótno, później towary korzenne i owoce południowe. Ludzie rozproszeni po odległych od siebie wsiach tej wyspy językowej nie mogli się utrzymać z samego rolnictwa; zimy na Wyżynie Krasu były długie i ostre, ziemie jałowe, każde pole, każdą łąkę trzeba było wydzierać lasom. U schyłku XIX stulecia zaczęło się wielkie uchodźstwo do Ameryki. Dało się to odczuć w mieście Gottschee, naznaczonym znamionami upadku już przed pierwszą wojną światową.
Jeśli nie liczyć zamku Auerspergów i kilku gmachów publicznych, jak gimnazjum i szkoła przemysłu drzewnego, Gottschee nie mogło się pochwalić godnymi uwagi obiektami; chyba że potokiem Rinse, który malowniczą, szeroką pętlą otacza miasto z trzech stron. Leniwe wody – o nazwie wywodzącej się rzekomo z określenia „broczące jezioro” – mają swoje źródło o godzinę drogi na północ od miasta, a o godzinę drogi na południe znikają w dziurawym krasowym podłożu, jakby ich jedyne zadanie polegało na upiększaniu wtulonej w rozległą nieckę osady.
Babcia nigdy nie zadomowiła się w Gottschee na dobre. Ohydna dziura i basta – mówiła; miała skłonność do apodyktycznych sądów i nie znosiła sprzeciwu. Pod tym względem do końca życia pozostała nauczycielką, mimo że wykonywała ten zawód tylko przez kilka lat. Nigdy mi nie opowiedziała, jak poznali się z dziadkiem, przypuszczalnie nie mogło się zdarzyć inaczej: oboje byli młodzi, wolni i obcy w małym mieście.
Dziadek czuł się w Gottschee dobrze. Chętnie by tam został, zdarzało mu się mawiać, kiedy wspominał ówczesny czas. Dorastał w jeszcze mniejszej miejscowości i uwielbiał, podnosząc wzrok znad biurka, błądzić spojrzeniem nad wzgórzami i lasem. Miasto nad rzeczką Rinse otaczają przyległe zalesione grzbiety górskie, które cisną się wokół: na wschodzie masyw Hornwaldu, nazywanego przez Słoweńców Kočevskim Rogiem, na zachodzie Friedrichsteiner Wald. Dziadek był zapalonym myśliwym, jako młody adwokat w Gottschee nie żałował sobie tej rozrywki; miał w Hornwaldzie domek myśliwski, w którym spędzał wiele dni i tygodni urlopu, również w późniejszych latach, kiedy od dawna już nie mieszkał w Gottschee, lecz w Amstetten, skąd przyjazd był niełatwy, wymagał wiele czasu i trudu.
Dlaczego jeszcze przed pierwszą wojną światową wraz z żoną i rocznym synem, moim ojcem, opuścił Gottschee, żeby udać się do Dolnej Austrii – nie potrafię powiedzieć. Być może przeczuwał rychłe zmiany, które w latach 1918–1919 miały doprowadzić do powstania Królestwa Jugosławii, a ostatecznie do wysiedlenia i wypędzenia Niemców z niegdysiejszych ziem koronnych Habsburgów, z Krainy.
Dziadek często opowiadał mi w dzieciństwie o łowach opodal Gottschee; było to w późnych latach czterdziestych i wczesnych pięćdziesiątych, w Traunviertel, a potem w Mostviertel, dwóch podobnych okolicach. Wędrowaliśmy po wsiach, przez pola pszenicy i owsa, łąki pełne owoców pękających od dojrzałości, usłane rozmiękłymi polnymi gruszkami, od chłopa do chłopa, dostając od każdego coś na ząb, kartofle, kruchą słoninę, chleb, jaja, i miejsce do spania. Pamiętam jeszcze, jak niemal się udusiłem na posłaniu, bo troskliwa chłopka zapakowała mnie miejscowym zwyczajem w dwa ogromne piernaty, jeden kładąc na mnie, a drugi pod prześcieradło, tak że zagłębiłem się w nim jak w worku pierza. Prawdopodobnie wymienialiśmy jakieś rzeczy na jedzenie, choć nigdy się o tym nie rozmawiało. Miałem swój mały plecak, z którego byłem nadzwyczaj dumny, żywność raczej mnie nie obchodziła. Ważne były tylko wędrówki z ukochanym dziadkiem, którego nazywałem „dziadzia”, jego bliskość, opowieści o dzieciństwie w Tüffer, o popielicach hałaśliwie rozrabiających na poddaszu jak małe futerkowe koboldy, o wbijaniu kołków i innych nieznanych mi grach, o głowaczu wyłowionym przez dziadka z Sanny, rzeki, nad którą leży Tüffer.
Wciąż powtarzały się opowiadania o przygodach myśliwskich w okolicach Gottschee, w tamtejszej puszczy, o potężnych bukach czerwonych i dębach, których nie mogło opasać dwóch mężczyzn, o głębokich krasowych grotach i dolinach (nie bardzo wiedziałem, czym są „doliny”, to pojęcie nie należało do mojego ówczesnego zasobu słów; wiedziałem tylko, że chodzi o miejsca kryjówek dzikich zwierząt); czaiły się tam ranne od kuli dziki i inna zwierzyna, aby niespodziewanie wypaść z gąszczu na zbliżającego się łowcę, rzucić się wprost na „dziadzię”, który mógł zażegnać to niebezpieczeństwo jedynie oddając błyskawiczny, precyzyjnie wymierzony strzał. Nigdy nie widziałem, jak strzela – czasy dziadkowych polowań dawno minęły – byłem jednak pewien jego strzeleckiego mistrzostwa. Opisywał mi wilki o zielonkawych, złowrogo połyskujących ślepiach, które wyjąc zimą z głodu podchodziły pod chatę, markotnie pomrukujące niedźwiedzie, które potrafiły grzmotnąć potężnym łapskiem w drzwi, aż drzazgi leciały. Jeszcze dziś słyszę, jak naśladuje wycie wilków; wtedy przechodziły mnie lodowate ciarki. Chwytałem go za rękę. Maszerowaliśmy godzinami, wiele kilometrów, on zaś nie przestawał opowiadać w owym miękko brzmiącym, niemal śpiewnym dialekcie dolnostyryjskim, którego nie wyzbył się do końca życia. A był wielkim, krzepkim mężczyzną, niemającym w sobie nic miękkiego, o usposobieniu cholerycznym i popędliwym – nieokrzesaniec, którego niektórzy się bali. Dla mnie natomiast zawsze był dobry.
Gottschee i Tüffer istniały w geografii mojego dzieciństwa jako konkretne miejsca, konkretniejsze niż te, w których dorastałem, być może dlatego, że w warunkach wojny i powojennego zamętu, z powodu ewakuacji i ucieczki, pokonywałem pod opieką matki, a potem znów dziadków, wiele etapów. Po zniszczeniu przez amerykańskie bomby domu rodziców w Linzu trafiłem do dziadków w Amstetten, którzy jednak kilka miesięcy później uciekli stamtąd przed nadciągającymi Rosjanami. Dziadkowie znaleźli schronienie w Oftering niedaleko Linzu, a matka z trójką dzieci ewakuowała się do Styrii, gdzie zostaliśmy do 1948 roku. Stamtąd sam dotarłem do dziadka w Oftering, babcia tymczasem wróciła do Amstetten. Mieszkałem z dziadkiem u chłopa, w domku przeznaczonym na wieśniacze dożywocie; pamiętam drewniane schody od frontu prowadzące do naszego pokoju, jak trzeszczały pod jego ciężarem i jak się z tego śmialiśmy; pamiętam też oliwkowozielony śpiwór uszyty z siermiężnych, szorstkich koców. Kilka miesięcy później zbombardowany dom odbudowano i wróciłem do Linzu, gdzie w 1950 roku zacząłem chodzić do szkoły.
W tamtych niespokojnych latach towarzyszyły mi opowieści dziadka o Gottschee i Tüffer, historie ze świata, w którym, ilekroć o nim opowiadano, zawsze wszystko wyglądało tak samo i pozostawało niezmienne.III
Miasto targowe Tüffer leży w Dolnej Styrii, dwanaście kilometrów na południe od Cilli, po słoweńsku Celje, w dolinie rzeki Sann. Dolna Styria jest tą częścią ziem koronnych, która, podobnie jak Kraina, przypadła po 1918 roku Jugosławii. Po słoweńsku nazywa się ten rejon, tak jak niegdyś, Štajerska, a miasteczko Tüffer – Laško. Mój pradziad, Paul Bast, przywędrował tu z Nadrenii. Wszyscy oni byli przybyszami. Odkryłem to, zajmując się wnikliwiej historią rodzinną przy pisaniu tej książki. Dziadek sugerował mi, że pochodzi z rodziny od stuleci zasiedziałej w Tüffer. Nadreńczyk Paul Bast ożenił się z córką szanowanego obywatela Tüffer, Julianą Renier, spłodził z nią ośmioro dzieci – a może nawet więcej, w każdym razie ośmioro przeżyło – i prowadził w targowym miasteczku garbarnię, która zapewniła jemu i jego rodzinie podziwu godzien dostatek. Wybudował okazały dom naprzeciwko masywnego kościoła parafialnego, który stoi do dziś. W dawniejszych czasach koło domu płynął potok Žikovec, przechodzący obok garbarni w kanał do płukania skór. Po roku 1900 potok zabudowano i teraz przepływa pod miasteczkiem; dopiero blisko ujścia do rzeki Sann, słoweńskiej Savinji, znów wydobywa się spod ziemi.
Co skłoniło Nadreńczyka do osiedlenia się w tym rejonie, na głębokim południu monarchii habsburskiej, zamieszkanym w większości przez Słoweńców – czy założył swoją garbarnię, czy też się w nią wżenił – nie sposób orzec na podstawie dostępnych mi materiałów; wiele ich zaginęło. Pewne jest, że pradziad był katolikiem tak jak jego małżonka, a także człowiekiem skrzętnym i przystępnym, który potrafił zdobyć sobie w Tüffer uznanie i pozycję osoby szanowanej – również jako stały bywalec gospody w hotelu „Horiak”, gdzie przesiadywali miejscowi notable. Nieraz wybierano go do przedstawicielstwa gminy, spełniał obywatelski obowiązek jako przysięgły sądu w Cilli, był prezesem okręgowej kasy oszczędności, naczelnikiem ochotniczej straży pożarnej i aktywistą wszystkich stowarzyszeń narodowych w Tüffer, zwłaszcza Towarzystwa Upiększania Miasta i Niemieckiego Związku Szkolnego.
Niemcy stanowili w Tüffer około roku 1900 dwie trzecie ludności; byli wśród nich drobnomieszczanie, kupcy i rzemieślnicy, kilku przemysłowców, wykwalifikowani robotnicy z tartaków nad Sanną, paru lekarzy zakładu kuracyjnego w uzdrowisku cesarza Franciszka Józefa, właściciel źródła termalnego, niejaki Theodor Gunkel, notariusz, adwokat i kilku nauczycieli. Nad miastem górowała leżąca nad brzegiem rzeki podłużna bryła zamku hrabiów Vetter von der Lilie, który kazali oni wybudować na wzgórzu w miejsce zrujnowanej warowni. Uzdrowisko cesarza Franciszka Józefa po przeciwnej stronie Sanny nadawało miasteczku polor, znamiona elegancji i światowości; lista kuracjuszy i przyjezdnych zawierała nazwiska urzędników średniej rangi, rentierów, właścicieli ziemskich i kupców ze wszystkich zakątków monarchii; kilka kilometrów dalej w górę rzeki znajdowało się drugie uzdrowisko, Römerbad Tüffer. Gęsto zalesione wzgórza okalają tam dolinę pierścieniem, białe świątynie na wierzchołkach oczekują pielgrzymów; mieszkańcy doliny byli najwidoczniej ludźmi pobożnymi. Nad miejscowością wznosi się Hum, okazały stożek dolomitowy, na którego zboczach rosną wino i jadalne kasztany. Wielu tüfferczyków miało na pobliskiej wyżynie pola uprawne, winnice i pasieki; na przełomie wieków jeszcze nie dokonał się ostateczny podział między życiem niemal miejskim w murach Tüffer a bytowaniem chłopskim, ukierunkowanym na daleko idącą samowystarczalność.
„Basty”, jak sami się w rodzinie nazywali, stanowili silną podporę niemieckiego mieszczaństwa w Tüffer (Laško). Najstarszy syn Ludwig, student medycyny, należał do miejscowego towarzystwa śpiewaczego, a jako lubiany mówca i aktor amator występował na wieczorach sylwestrowych i przy podobnych okazjach, często wraz z siostrami Käthi i Josefine, nazywaną Pepi – były to radosne, śliczne dziewczęta, których nie mogło zabraknąć na żadnym spektaklu amatorskiego kółka w Tüffer.
Kiedy pewnego razu kółko wystawiło w sali hotelu „Horiak” jednoaktówkę pod tytułem Heinzelmännchen , pismo „Deutsche Wacht”, ukazujący się w Cilli organ niemieckich narodowców, chwaliło aktorskie dokonania panien Pepi i Käthi Bast, krytykowało natomiast fakt, że wśród publiczności nieszczędzącej zachwytów i aplauzu pokazali się też Słoweńcy.
„W tych trudnych dniach, dniach walki, kiedy słowiaństwo wpycha się do naszych kręgów już to wojując zuchwale, już to skradając się znaną i krętą ścieżką społeczną, również podczas tak pięknego widowiska w Tüffer wolelibyśmy widzieć jasny podział i życzylibyśmy sobie, aby uroczystość dobroczynna pozostała – niemiecka”.
Wszystko w kraju dolnostyryjskim dzieliło się według przynależności narodowej i języka: gospody i towarzystwa, instytuty finansowe i szkoły, czytelnie, gazety, świątki przy drodze i nawet nabożeństwa w kościołach. Słoweńcy sadzili lipy przy swoich placach, Niemcy natomiast dęby; Słoweńcy zanosili pieniądze do posojilnicy, Niemcy – do Sparkasse . Słoweńcy tu, Niemcy tam! Obie strony bojaźliwie pilnowały, żeby nie została naruszona niewidzialna granica: językowa. Niemcy mówili o sobie: my z pogranicza języków – to brzmiało walecznie, jak pomruk grzmotu.
W 1892 roku, dzięki wsparciu Niemieckiego Związku Szkolnego, założono w Tüffer czteroklasową niemiecką szkołę powszechną – mimo że już istniała w tej małej miejscowości szkoła, dwujęzyczna co prawda, ze słoweńskim i niemieckim, bądź, jak wówczas mawiano, „utrakwistyczna”. Niemcy takiej szkoły nie chcieli; kiedy niemieckie dzieci uczyły się języka sąsiadów, wielu uważało to za niebezpieczne dla ich narodowości. W Dolnej Styrii, gdzie niemieckie z reguły miasta i miejscowości targowe tworzyły z okolicznymi gminami słoweńskimi wspólne okręgi oświatowe, Niemiecki Związek Szkolny, powołany do życia w 1880 roku z inicjatywy Engelberta Pernerstorfera, późniejszego współzałożyciela austriackiej socjaldemokracji, usiłował przeprowadzić segregację obu grup narodowych – przynajmniej w obrębie ławy szkolnej – przez stworzenie szkół czysto niemieckich. Otwarcie własnej szkoły powszechnej Niemcy w Tüffer i sąsiednim Cilli (Celje) traktowali jako ważne zwycięstwo etapowe w boju obronnym z nacierającymi Słoweńcami. Jako przestrogę mieli przed oczyma przykład Krainy ze stolicą Laibach, utracony, najdalej na południe wysunięty przyczółek niemieckości, który trzeba było odwojować.
„W niedzielę obchodzimy radosne święto. W targowym Tüffer poświęcono nowy niemiecki budynek szkolny. Dla nas, którzy żyjemy w najdalej na południu leżącej marchii niemieckiej; których zewsząd otaczają mówiący po słowiańsku mieszańcy; którzy na każdym kroku widzimy zagrożenia dla zdobyczy naszej prastarej kultury – dla nas ten nowy niemiecki bastion musi mieć szczególną wartość” – pisała „Deutsche Wacht” z okazji otwarcia szkoły. W domu mojego pradziadka czytywano tę ukazującą się dwa razy w tygodniu gazetę jak Biblię. Najważniejsze organizacje narodowe – Niemiecki Związek Gimnastyczny, Niemiecki Związek Cyklistów, Męskie Stowarzyszenie Śpiewacze – w zwartym szyku przybyły z oddalonego o dwanaście kilometrów Cilli, aby wraz z mieszkańcami Tüffer uroczyście obchodzić ich wielki dzień. Każda organizacja miała swoje własne motto:
„Niemiecka pieśń, niemiecka mowa / Niemieckie serca w zdrowiu chowa”, wołało Towarzystwo Śpiewacze. „Tylko słowo niemieckie / W swej świętej postaci / Niechaj będzie hasłem / Dla cyklistów braci”, wypisali na swoim sztandarze rowerzyści z Cilli.
Słoweńcy śpiewali, wędrowali i uprawiali gimnastykę we własnych stowarzyszeniach. Istniał liberalny związek gimnastyczny „Sokoli”, na wzór czeski, a potem też związek chrześcijański „Orli”, którego członków Niemcy szyderczo nazywali „czukisami” albo „sowami”. Pronarodowo nastawieni Słoweńcy wysoko cenili Czechów, ponieważ ci w ramach monarchii dumnie stawiali czoła Niemcom. Przy okazji uroczystości związków gimnastycznych, niemieckich bądź słoweńskich, chrześcijańskich bądź liberalnych, regularnie dochodziło do starć ze stroną przeciwną, podczas których nierzadko płynęła krew.
Dzieci Bastów gimnastykowały się z zapałem, a stąd dzielił je już tylko krok od volkistowskiego kultu niemieckości. „Czcij Niemców mowę, gardź obcym słowem” – to hasło Friedricha Ludwiga Jahna, starego ojca gimnastyków, wyrecytował mi dziadek, nie wiem już z jakiej okazji; w każdym razie u nas, w Amstetten, nie było obcych (ani Słoweńców).
Często wystarczał drobiazg, żeby Słoweńcy i Niemcy brali się za łby. Kiedy czescy rowerzyści czy gimnastycy, Sokoln, odwiedzali swoich słowiańskich braci w Celje (Cilli) lub gdy na uroczystości poświęcenia kościoła parobcy butnie wołali „živio!”, co oznacza „wiwat”, Niemcy już czuli się sprowokowani. Najpierw odpowiadali dziarskim „heil!”, potem szły w ruch kufle do piwa i pięści. Wykształceni Słoweńcy, adwokaci, lekarze, urzędnicy i księża krzyczeli nie tylko „živio”, lecz także „pereat Germania!”, ostatecznie w niemieckim gimnazjum w Cilli uczyli się łaciny; na to również akademicy rwali się do bitki, czasami nawet padały strzały. Policja i sądy miały pełne ręce roboty. W wiadomościach lokalnych gazety „Deutsche Wacht” pedantycznie odnotowywano te zajścia, oczywiście podżegaczami byli zawsze Słoweńcy, oni prowokowali, a Niemcy musieli się bronić.
Kiedy w lipcu 1898 roku członkowie Niemieckiego Związku Cyklistów z Cilli urządzili wycieczkę, w miejscowości Tüchern przywitały ich okrzyki „živio” i fruwające kamienie. Rowerzyści spodziewali się takich incydentów, większość z nich miała przy sobie rewolwery z ostrą amunicją.
Z myślą o krzewieniu niemieckości na styryjskiej nizinie powołano do życia rozmaite związki i stowarzyszenia, takie jak „Marchia Południowa”, która wspierała osadnictwo chłopów niemieckich na terytoriach mieszanych, aby w ten sposób bronić zagrożonej ziemi. Stowarzyszenie skoncentrowało jednak swoją działalność na przygranicznym obszarze Windische Bühel, co w Cilli i w dolnej dolinie Sanny wywołało protesty. W 1885 roku studenci w Cilli założyli Wakacyjny Związek Niemieckich Studentów w Dolnej Styrii „Germania”, z którego potem wyłoniła się uprawiająca pojedynki korporacja studencka „Germania” w Grazu. „Germanie” regularnie obchodzili swoje ceremonie założycielskie w Cilli, skąd wybierali się na krótkie wycieczki do Tüffer i innych miejscowości: urządzali narodowe zloty, podczas których wiele deklamowano, śpiewano i popijano. „Niech żyje nasza Wszechmacierz Germania!” Germanie pragnęli okazać solidarność z niemieckimi braćmi na nizinie, chcieli pogrozić Słoweńcom.
Studiujący w Grazu Bastowie wstąpili wszyscy do korporacji „Germania” i fechtowali w pojedynkach – dziadek, ojciec, stryj; jako dziecko myślałem, że blizny po cięciach rapierem należą do wizerunku mężczyzny, tak jak zarost na twarzy.
Na zdjęciu widać mojego ojca, jak idzie, a właściwie maszeruje, prosto na fotografa, z ponurą miną, laską w prawej ręce, aktówką wciśniętą pod lewe ramię, ubrany w jasny trencz, mimo że jest zima, w tle jaśnieje śnieg; na głowie ojciec ma ciasno przylegającą czarną czapkę, a na obu policzkach opatrunki, które są pewnie zawiązane na czubku głowy, czapka zaś je przytrzymuje. Na odwrocie fotografii widnieje napis szwabachą: „Tak wyglądał »załatwiony«”. Zdjęcie zrobiono zapewne w okresie studenckim w Grazu.
Inne, starsze zdjęcie, pokazuje szczupłego młodzieńca z wąsem, w pełnej gali, wysztafirowanego, jak mawiali korporanci, w berecie z piórem, w szarfie przez pierś, ze sztylpami na cholewach, w jasnych, opiętych spodniach – to dziadek. Fotografia pochodzi z broszury akademickiej korporacji „Germania” w Grazu, podpisana jest drukowanymi literami: „Rudolf Bast jako x”. X oznacza Pierwszego Przełożonego albo Seniora, choć mężczyzna wygląda młodziutko na zdjęciu, które mogło powstać w 1902 lub 1903 roku. Dziadek zapisał się na fakultet prawniczy w Grazu w semestrze zimowym 1900/1901 i wkrótce potem rozwinął aktywność w korporacji „Germania”. W 1902 roku uzyskał rangę fechtmistrza, latem 1903 roku objął funkcję rzecznika, a tym samym przewodniczącego korporacji, który reprezentuje ją na zewnątrz. Szczególnie skwapliwie angażował się w tak zwaną działalność pograniczną Germanów, często w związku z tym jeździł do Dolnej Styrii, do Marburga, Cilli i Laibach. Na fotografii opiera się o stół, ręce w białych rękawiczkach z wyłogami trzyma na rapierze z gardą, klindze, jakiej używano do pojedynków.
Fascynacja bronią. Błysk stali, broń myśliwska, śrutówki, sztucery, rewolwer. Zawsze dużo rozprawiano o broni, również o tej, którą posiadało się kiedyś; była obecna jak najbliżsi, którzy zgaśli. „Mój Mannlicher-Schönauer, mój sztucer Sauera”, mawiał dziadek ze smutkiem i wściekłością w głosie. Zakopał swoje fuzje myśliwskie w 1945 roku na wieść o nadchodzących Rosjanach, opatuliwszy je starannie w nasączone olejem pokrowce i płótna, ale pięć lat później, gdy wrócił do Amstetten, nie odnalazł już schowka. Być może ktoś je odkopał – jego broń.
Kiedy Słoweńcy zabiegali o równouprawnienie ich języka i domagali się w Cilli (Celje) lub Marburgu (Maribor), dwóch największych miastach na nizinie, dwujęzycznych nazw ulic, byli besztani jako „windyjscy podżegacze” lub „perwaki” – to pojęcie przejęte z wewnątrzsłoweńskiej debaty; ironicznym mianem prvaki słoweńscy liberałowie określali konserwatystów, ponieważ ci rzekomo lubili pozować na „pierwszych” (prvi), takich, co stoją na czele. Podobne rzeczy Słoweńcy słyszeli, kiedy posługiwali się swoim językiem w niemieckiej restauracji w Cilli lub Tüffer; niemieccy bywalcy wypraszali sobie – nie przebierając w środkach, często z rękoczynami włącznie – taką perwacką nachalność.
Reszta tekstu dostępna w regularniej sprzedaży.Wydawnictwo Czarne sp. z o.o.
czarne.com.pl
Sekretariat: ul. Kołłątaja 14, III p., 38-300 Gorlice
tel. +48 18 353 58 93, fax +48 18 352 04 75
[email protected], [email protected]
[email protected], [email protected]
[email protected]
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
[email protected]
Sekretarz redakcji: [email protected]
Dział promocji: ul. Marszałkowska 43/1, 00-648 Warszawa
tel./fax +48 22 621 10 48
[email protected], [email protected]
[email protected], [email protected]
[email protected]
Dział marketingu: [email protected]
Dział sprzedaży: [email protected]
[email protected]
[email protected]
Audiobooki i e-booki: [email protected]
Skład: d2d.pl
ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków
tel. +48 12 432 08 52, e-mail: [email protected]
Wołowiec 2017
Wydanie III