Śmierć w skalnym lesie - ebook
Kiedyś
Kiedy Anka poznaje Staszka, cieślę z Podhala, który przyjechał do jej rodzinnego miasta za pracą, od razu się w nim zakochuje. Niedługo potem zachodzi w ciążę. Para bierze ślub i zamieszkuje w domu babki Staszka na Nędzówce. Anka zaczyna pracę w pensjonacie w Kościelisku, a na świecie pojawiają się kolejne dzieci. Tymczasem Staszek coraz częściej zagląda do kieliszka. Kobieta zmuszona jest wziąć na siebie odpowiedzialność za dom i finanse.
Pewnego dnia Staszek znika. Żona twierdzi, że jak zwykle wyjechał do pracy i pewnie nie wróci przez dłuższy czas. Mimo to ludzie zaczynają plotkować...
Teraz
Para turystów wyrusza na wędrówkę po Tatrzańskim Parku Narodowym. Młodzi postanawiają zejść ze szlaku, by zobaczyć miejsce owiane legendą – Wantule, tajemniczy las w Dolinie Miętusiej. Mówi się, że dawno temu zbocza okolicznych turni osunęły się, by pogrzebać niegodziwych gazdów pod zwałami kamieni. Uwagę pary przykuwa błyszczący przedmiot w strumieniu. Postanawiają zabrać go ze sobą do Kościeliska, by znaleźć jego właściciela.
Tymczasem na Podhale trafiają komisarze z Archiwum X, chcący rozwiązać sprawę tajemniczego zaginięcia sprzed lat. Przypadkiem spotykają turystów, którzy pokazują im znalezisko z Wantul. Okazuje się, że to obrączka Staszka, co przekonuje Archiwum, że poszukiwany nie zniknął tak po prostu. Śledczy zagłębiają się w sprawę o wiele bardziej zawiłą i mroczną, niż ktokolwiek mógł przypuszczać...
Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.
| Kategoria: | Kryminał |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-68647-06-8 |
| Rozmiar pliku: | 1,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Kościelisko, jesień 2024
– Ale śnieży, nie?
Mężczyzna oswobodził się z ciepłej zimowej kurtki i poprawił na fotelu. Sięgnął dłonią w stronę przełącznika przy kierownicy. Wycieraczki zaczęły szybciej pracować.
– No. Chyba nikomu nie chce się wychodzić z domu w taką noc – odpowiedział mu drugi, młodszy, siedzący na miejscu dla pasażera. Też zdjął kurtkę; w środku samochodu terenowego było ciepło. Stali na wyłączonych światłach, z uruchomionym ogrzewaniem i puszczonymi w ruch wycieraczkami. Zapowiadano obfite opady śniegu, ale natura o dwie godziny wyprzedziła przewidywania meteorologów.
– Może się i nie chce leźć z chałupy, ale pracować trzeba. My mamy taką robotę, a oni mają inną.
Starszy sięgnął po termos umieszczony w schowku między fotelami. Odkręcił kubek, ustawił go między kolanami, ścisnął, żeby się nie przesunął, i nalał gorącego płynu. Po wnętrzu samochodu rozszedł się intensywny zapach.
– Herbata? – zapytał młodszy.
– Uhm – odparł tamten, głośno przełykając płyn.
– Z prądem?
Starszy spojrzał na niego i parsknął.
– Z prądem? – powtórzył. – Znaczy jaka?
– No... – Młody się speszył. – Z alkoholem. Tak się u was mówi, prawda?
– A jak się mówi u ciebie?
– Zwyczajnie. Z alkoholem.
– I zwyczajnie się pije?
– Nie, no skąd. – Młody pokręcił głową.
– To u nas też nie, znaczy na pewno nie w naszej pracy. Zresztą spróbuj. – Nalał napoju do pustego już kubka i mu podał.
Młody przejął naczynie z parującą zawartością. Przysunął do ust. Poczuł aromatyczne ciepło.
– Dobra – powiedział po pierwszym łyku. – Co tak pachnie? Jak likier albo nalewka?
– Miód. I zioła. Żadnego etanolu. Skąd ci to przyszło do głowy?
Młody znów się speszył.
– Tak mówili.
– Kto?
– Koledzy z liceum, kiedy się spotkaliśmy i powiedziałem, że dostałem pracę w Zakopanem. Na pięćdziesięcioleciu szkoły się widzieliśmy. Gadali, że górale, dutki, oscypki i herbata „z prundem”. – Ułożył wargi w dziubek, próbując nadać wyrazowi gwarowe brzmienie.
Starszy się roześmiał.
– I ty, Szymuś, po studiach, tak to łyknąłeś? Takie obiegowe opinie z internetu? Że tu każdy chodzi w portkach i kierpcach, a jak nie wypasa owiec, to pędzi bimber? Oj, Szymuś, Szymuś...
– Nie, no pewnie, że nie – zaprzeczył młody. – Chociaż... – Zawahał się. – Mieszkam tu od ponad pół roku i tu jest inaczej.
– Wszędzie jest inaczej. Choć i wszędzie podobnie. – Starszy znowu poprawił się na fotelu. Podciągnął kurtkę, która zsunęła się z oparcia. – A jak jesteś w pracy, to jesteś w pracy. – Dotknął rękawa bluzy, na którym była naszywka z napisem „Straż Leśna”. – I tylko to się liczy. Kompetencje, doświadczenie, uczciwość. Żadnego kumoterstwa. Zapamiętaj sobie.
Młody pokiwał głową.
– To zawsze jest trudne, bo żyjesz między ludźmi, znasz ich. Teraz jesteś nowy, za kilka lat będziesz bardziej swój. Sprawy potrafią się wtedy poplątać. Poczekaj. – Mężczyzna wychylił się ku przodowi i patrzył przez przednią szybę. W ciemności krajobrazu, nakrapianego białymi płatkami, rozbłysły światła.
– Bus. Ostatni kurs do miasta. Choć dziś to pewnie powietrze tylko wiezie. Pogoda zrobiła się paskudna. Za kilka dni, jak się uspokoi, zostanie białe i słońce. Będzie pięknie. I zaraz turystów się mnóstwo nazjeżdża. Nasi lubią inną pogodę, taką, kiedy od razu zasypuje ślady. Najpierw, jak jeszcze nie śnieżyło, mieli dobrze widoczne ścieżki chodzone przez zwierzęta, a teraz pogoda działa na ich korzyść. Tu trzeba się liczyć z naturą.
– Ostatnio było spokojnie. – Młody wciąż trzymał w ręku kubek od termosu, teraz już pusty. Poprosiłby o dolewkę, ale się krępował.
– Było, ale nie wiadomo, czy się właśnie nie skończyło. U Słowaków nasilenie. Znaleźli młodego miśka pod Barańcem. Jest przypuszczenie, że to turystyka kłusownicza, od nas. Zresztą obcemu trudno by tu było coś skłusować. Trzeba być stąd.
– I sąsiedzi nic nie wiedzą?
Mężczyzna westchnął.
– Wiedzą, co mają nie wiedzieć. Przecież mają oczy i uszy. Ale uważają, że to by było donosicielstwo. Ze wszystkim tak tu jest. Co w chałupie się wydarzyło, w chałupie zostaje. Na hali czy w górach też. Ze starszymi już nic nie zrobisz, taka tradycja. Jak chcesz coś zmienić, musisz zacząć od dzieci. Za trzy tygodnie zaczynasz lekcje edukacyjne. Pojedziesz jako „pan policjant z lasu” i będziesz opowiadał o świstakach. I wtedy się przekonasz, czy wiedzą, czy to ptak, czy ssak. I czy słyszały o sadle ze świstaka, dobrym i drogim. Może nawet usłyszysz, że ich pradziadkowie czy dziadkowie brali za nie grube dolary.
Młody się otrząsnął. Niezbyt mu się uśmiechały te prelekcje, nie wiedział, czy sobie poradzi, ale skoro trzeba zmieniać świat, to nie ma wyboru.
– Posiedzimy tu jeszcze kwadrans i zmienimy miejsce, bliżej Kir – dodał starszy. – Tam też nie za długo. Mecz dzisiaj jest. Oglądasz?
Młody przytaknął.
– Dziś to już raczej bez nerwów. Ze Szkocją to chyba sobie poradzą?
– W was, młodych, to dużo wiary. – Starszy się uśmiechnął i pokręcił głową.
Kolejne minuty upłynęły im na obserwowaniu padającego śniegu. Na drodze nie pojawił się żaden samochód, dokoła panowała biała cisza.
– To chyba już...? – Młody spojrzał na zegarek.
– No, będzie dość. – Starszy pokiwał głową.
I wtedy w oddali pojawiły się słabe światła.
Młody drgnął. Komu normalnemu chciałoby się ruszać w taką pogodę? To była osobówka, żaden transport. Może właśnie im się poszczęściło i złapią kłusowników? Chciałby, choć trochę się bał. Nigdy nie wiadomo, jak taki się zachowa. Koledzy się śmiali, że tu pewnie wszystko załatwia się pokątnie, jak to w małej społeczności, więc skończy się na łapówce, ale chyba nie z Andrzejem, którego miał za uczciwego faceta, z zasadami.
– Nie wyjeżdżamy? – Zerknął na starszego kolegę.
Tamten przechylił się do przodu i przez szybę obserwował sytuację.
– Mały, stary – mruknął do siebie. – Nie poznajesz? – Spojrzał na chłopaka.
– Nie. – Tamten wzruszył ramionami.
– No może i nie, bo jeszcześ obcy, za krótko tu, chociaż tego gruchota musiałeś widzieć, niedaleko tartaku na przykład. Byliśmy tam kilka razy. Trzeba się przyglądać, nie tylko naturze. Seledynowy golf. Taka popierdółka.
– Ale sam mówiłeś, że kłusują tutejsi, więc...
– Tak, na zwierzynę czy po drewno idą od nas. – Starszy pokiwał głową. – Ale nie z Nędzówki, tu nikogo takiego. Dobra, poczekamy, aż przejedzie, żeby się nie mijać.
Obaj powiedli wzrokiem za niedużą osobówką, która powoli wjechała na łuk drogi, przejechała go i zniknęła im z pola widzenia.
– To ruszamy. Może w Kirach będziemy mieć więcej szczęścia – powiedział starszy.
– A ktoś inny: pecha – odparł młodszy.
– Tak wygląda życiowa arytmetyka. – Starszy uruchomił silnik i włączył światła. Auto powoli się potoczyło, masywnymi kołami ubijając śnieg. Dojechali do szosy i skręcili w prawo, w stronę, z której nadjechała osobówka.
Na trasie 958 znajdowały się teraz dwa ruchome, oświetlone punkty. Większy jechał w stronę Witowa, mniejszy –
w kierunku Zakopanego.
Młody strażnik leśny spojrzał w lusterko wsteczne – za plecami miał tylko ciemność.
Podobny manewr wykonała osoba siedząca za kierownicą samochodu osobowego; też zobaczyła za sobą tylko ciemną pustkę.
Obejrzała się przez ramię, w stronę tylnych foteli.
Była tam szara torba foliowa, taka jak na odpady, przewiązana u góry parcianym sznurkiem.
Wdech, wydech. Przecież to tylko strażnicy leśni, oni tropią kłusowników albo złodziei drewna. Spojrzenie znowu powędrowało na tył auta. Ale gdyby zatrzymali do kontroli, kazaliby otworzyć bagażnik, a potem poświeciliby latarkami i w środku. Na pewno by zapytali o ten pakunek.
Nigdy nie wiadomo, skąd może przyjść zagrożenie. Człowiek musi być czujny, jak sarna, przez cały czas, aż do momentu, kiedy...
Samochód skręcił w boczną drogę. Warunki były tu jeszcze gorsze niż na głównej szosie, która zaraz pewnie doczeka się pługu. Tutaj każdy rządził się sam. Wyjazd w taką pogodę jak tej nocy był jak proszenie się o kłopoty, ale czasem nie da rady inaczej – kiedy problemy już są i trzeba je rozwiązać, choćby miało to spowodować nowe.
Auto powoli dotoczyło się do drewnianej chałupy, za którą rosły wybujałe świerki. Dokoła było pusto i cicho. W oddali świeciły małe kwadraty okien innych zabudowań –
wyglądały jak żółte szkiełka zawieszone na ciemnej tkaninie. Wyżej nad nimi gęstniał białoszary dym z kominów.
Tu też w górę płynęły kłęby wydobywające się z paleniska. Dobrze się zdun spisał, teraz cug był taki, że wszystko się w piecu spali – szybko i do cna.
Drzwi samochodu się otworzyły i na śniegu pojawiły się dwa ciemne buty, które wyznaczyły trasę do domu. Odbite w białym puchu ślady prędko jednak traciły ostry kontur – śnieg błyskawicznie je pokrywał.
W sieni ciągnęło chłodem, lecz powietrze w dużym pokoju otulało ciepłem. Normalnie nikt by tak nie palił; w zimie ma być zimno, tak na kufajkę i wełniane skarpety.
Ale nie dziś.
Buty przebyły drogę do pieca. Jedna ręka odłożyła plastikową torbę na deski częściowo przykryte chodnikiem, druga otworzyła drzwiczki.
Buchnęło ciepło. Fala gorącego powietrza wydostała się na zewnątrz. Na metalową tackę ustawioną tuż przy kaflach poleciało kilka płatków czarnej sadzy. Buty zrobiły krok do tyłu. Ręka sięgnęła po foliówkę.
Rozgrzane wnętrze paleniska szybko poradziło sobie z nowym paliwem.
Szary plastik zaczął się topić, dym zmętniał i zgęstniał.
Ręka przymknęła drzwiczki, ale buty nie zmieniły pozycji – stały tuż przy piecu.
Po kilku minutach metalowe zamknięcie znowu się uchyliło.
Po plastiku zostały już tylko drobne, poskręcane ciemne wiórki.
Wśród nich leżało to, co było schowane w siatce – fragmenty ludzkich kości.
------------------------------------------------------------------------
ZAPRASZAMY DO ZAKUPU PEŁNEJ WERSJI KSIĄŻKI
------------------------------------------------------------------------