- promocja
Śmierć wiarołomnym - ebook
Śmierć wiarołomnym - ebook
W nowym thrillerze policyjnym z bestsellerowej serii o Eve Dallas autorstwa J. D. Robb to, co wyglądało na kłótnię kochanków o tragicznym finale, okazało się czymś znacznie poważniejszym i bardziej przerażającym.
Widok pracowni w West Village, gdzie popełniono przestępstwo, zdaje się świadczyć o klasycznej zbrodni w afekcie: dwa kieliszki do wina przy łóżku, dźwięki muzyki i młoda rzeźbiarka, Ariel Byrd, z roztrzaskaną czaszką. Ale kiedy Dallas dociera do zamożnej mieszkanki Upper East Side, która zadzwoniła pod numer 911, coś wzbudza jej podejrzenia. Przystojny narzeczony pociesza bogatą, elegancką Gwen Huffman, roniącą łzy. Ale dlaczego kobieta zgłosiła odnalezienie zwłok dopiero po godzinie? I dlaczego dopuszcza się kłamstw w drobnych sprawach?
Na podobieństwo rzeźbiarza przy pracy Eve usuwa kolejne warstwy kłamstw, by dotrzeć do tego, co się pod nimi skrywa.
J.D. Robb to pseudonim literacki autorki ponad 200 powieści, które trafiły na listę bestsellerów „New York Timesa”. Ich łączny nakład przekroczył pięćset milionów egzemplarzy.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8289-065-5 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
1
Praca papierkowa może zabić.
Według Eve Dallas nic nie dorównywało śmiertelnej nudzie pracy papierkowej.
I jeśli nie zabije człowieka nuda, doprowadzi do tego frustracja.
Nie dopuści do tego. Jako porucznik, kierująca wydziałem zabójstw nowojorskiej policji, nie dopuści do tego.
Chociaż było absolutnie oczywiste, myślała, siedząc za biurkiem w swoim mikroskopijnym gabinecie w komendzie głównej, że do tej pory – a była wiosna dwa tysiące sześćdziesiątego pierwszego roku – ktoś z całą pewnością powinien znaleźć na to jakieś rozwiązanie.
Czyż nie zasłużyła sobie na to, skoro przyszła wcześnie, pełna dobrej woli, by się z tym uporać? Wiedziała, że będzie gorzej niż zwykle, ale okazało się, że nie doceniła wagi problemu.
Nie codziennie angażowała całą swoją ekipę do pościgu za zabójcą na zlecenie. Pościgu prowadzonego na dwóch kontynentach. Nie doszłoby do tego, pomyślała, zmagając się z cyferkami, całym mnóstwem cyferek, gdyby wspomniany zbir nie obrał sobie za cel jej męża.
Oraz jej samej.
Ponieważ zagiął na nich parol, jej podwładni, a także znaczna część glin z wydziału informatyki śledczej oraz komendant zwarli szeregi, stawili mu czoło i nie spoczęli, póki go nie dopadli.
Musiała przyznać, że Roarke załatwił wahadłowiec, którym wylecieli z Nowego Jorku, więc nie musiała się głowić nad tym, jak uwzględnić w raporcie ten budzący grozę wydatek w budżecie jednostki.
Bo tak się złożyło, że poślubiła upartego Irlandczyka, do tego obrzydliwie bogatego.
No i nalot miał miejsce na farmie w Clare, gdzie jego ciotka i reszta krewnych przygotowali na pożegnanie tyle żarcia, że starczyłoby go do wykarmienia armii. Odpadły więc rachunki za posiłki.
Ale nadgodziny… Owszem, sam komendant Whitney awansem wszystkie akceptował, lecz na rany Chrystusa, na arkuszu kalkulacyjnym nadgodziny wprawiały w osłupienie. No i jeszcze przepisy, dotyczące płatności z tytułu dochodzenia prowadzonego poza granicami kraju, które musiała uwzględnić.
Praca papierkowa nie tylko zabija, pomyślała Eve, pijąc kawę, ale zabija wolno, sprawiając dotkliwy ból.
Raz podczas tego żmudnego zajęcia jej partnerka, detektyw Peabody, przeszła korytarzem, prowadzącym do gabinetu Eve, głośno tupiąc różowymi kowbojkami. I pokazała swoje radosne oblicze.
Wystarczyło jedno warknięcie Eve, by się wycofała.
Osiemdziesiąt siedem minut po tym, jak Eve usiadła za biurkiem, robota była skończona – każdy rachunek, każda nadgodzina, każdy wydatek zostały rozliczone.
Przesłała zestawienie – i biada każdemu pieprzonemu buchalterowi z księgowości, który coś zakwestionuje. Położyła głowę na biurku i na chwilę zamknęła zmęczone oczy.
– Ani jednej cyferki więcej – mruknęła. – W imię ludzkości, ani jednej cyferki więcej.
Usiadła prosto, przesunęła dłońmi po kanciastej twarzy i gęstych, wzburzonych, brązowych włosach. Wstała i podeszła do autokucharza, bo – psiakrew – zasłużyła sobie na jeszcze jedną kawę.
Piła ją, stojąc przed wąskim oknem, za którym rozciągał się Nowy Jork. Wysoka, szczupła kobieta w markowych botkach, popielatych jak jej spodnie, w kamizelce na białej koszulce i szelkach na broń.
Z biżuterii widać było jedynie ślubną obrączkę na palcu, ale pod koszulką miała jeszcze wielki brylant na łańcuszku. Jedno i drugie dostała od Roarke’a, jedno i drugie darzyła takim samym sentymentem.
Obserwowała tramwaje powietrzne sunące na tle błękitnego nieba. Bogowie od pogody obdarowali miasto idealnym, majowym dniem. Słonecznym i ciepłym.
Nieszczęśnicy, zmierzający do swoich dziupli w którymś z wieżowców ze stali, być może niewiele z niego skorzystają. Lecz nie zmieniało to postaci rzeczy. I skoro wywinęła się śmierci przy zestawianiu poniesionych kosztów, mogła się nim cieszyć.
Przyjemny dzień, pomyślała, i nieco uchyliła okno.
Do pokoju wpadł dodający energii wietrzyk. Eve wróciła do biurka, żeby zobaczyć, co jeszcze się na nim nagromadziło od ostatniej zmiany.
Zabrzęczał jej komunikator.
Zobaczyła na wyświetlaczu, że to dyspozytor.
– Dallas.
_Dyspozytor do porucznik Eve Dallas. Potencjalne zabójstwo. Stawić się…_
Słuchając szczegółów, złapała żakiet wiszący na oparciu fotela i skierowała się do sali wydziału po swoją partnerkę.
Dla kogoś ten majowy dzień nie okazał się idealny.
– Potwierdzam odbiór. Dallas i detektyw Delia Peabody udają się na miejsce przestępstwa. Peabody – rzuciła, nie zatrzymując się. – Mamy kolejną sprawę.
Jej miarowy krok uległ chwilowemu zaburzeniu, kiedy spojrzała na krawat Jenkinsona. Do tej pory powinnam już przywyknąć do zwariowanych krawatów detektywa Jenkinsona, pomyślała, ale czy można się przyzwyczaić do grubych, żółtych trzmieli o wyłupiastych oczach, krążących nad neonowo pomarańczowym polem?
Nie. W żadnym wypadku.
Peabody chwyciła płaszcz i pospieszyła, żeby dogonić Eve. Dziś miała na głowie loki, ciemne włosy z czerwonymi pasemkami poruszały się przy każdym kroku.
Jeszcze jedna rzecz, do której Eve nigdy nie przywyknie.
– Co się nam trafiło?
– Trup na Zachodniej Czwartej, dwoje mundurowych na miejscu przestępstwa. Co ciekawe, zadzwoniono pod dziewięćset jedenaście z Upper East Side. Wysłano tam dodatkowo dwóch mundurowych, by przeprowadzili rozmowę z kobietą, która dokonała zgłoszenia.
– Skąd ktoś z Upper East Side wie o trupie w West Village? – zastanawiała się Peabody, kiedy Eve odwróciła się na pięcie na widok windy pełnej gliniarzy, techników i cywilnych pracowników jadących na dół.
Skorzystały z ruchomych schodów.
– Dyspozytor nie miał informacji na ten temat.
– Wcześnie dzisiaj przyszłaś.
– Miałam robotę papierkową. Uporałam się z nią. Nie chcę o tym mówić.
– Razem z McNabem wyszliśmy na tyle wcześnie, by móc przyjść do pracy na piechotę. Trzeba korzystać z takiego dnia, jak dziś.
– Bo, jak przekonała się denatka przy Zachodniej Czwartej, może to być twój ostatni dzień w życiu.
Pełna nadziei, Eve znów skierowała się do windy. Stwierdziła, że jest tylko w połowie tak zatłoczona, jak ta, która zatrzymała się na kondygnacji, gdzie się mieści wydział zabójstw, więc wcisnęła się do niej.
– Głównie myśleliśmy o tym, że to naprawdę przyjemny ranek na spacer.
Wydostały się z windy na poziomie garażu. Ich kroki odbijały się echem, kiedy szły do samochodu Eve.
– Dużo chodzimy, kiedy pracujemy w terenie – ciągnęła Peabody, gdy wsiadały do wozu. – Ale to nie to samo, co, no wiesz, przechadzka. Nowy Jork wiosną jest zwyczajnie megafajny.
Eve włączyła się do ruchu, koszmarnego o tej porze dnia, kakofonii gniewnych klaksonów, krzykliwych balonów reklamowych i pierdzących maksibusów. Dla niej to był Nowy Jork wiosną.
Ale do diabła, według Eve był megafajny o każdej porze roku.
– Ach, razem z Mavis i Bellą spędziłyśmy dwie cudowne godziny w miejskim ogrodzie. Mamy tam niezłą grządkę.
Eve pomyślała o Mavis, swojej najlepszej przyjaciółce – artystce, matce, zwariowanej ikonie stylu, znów ciężarnej Mavis. Potrafiła sobie wyobrazić Mavis wykonującą wiele rzeczy, dziwnych rzeczy, ale nie grzebiącą w ziemi.
– Naprawdę zajmuje się czymś takim?
– Owszem, i jest w tym świetna – oświadczyła Peabody. – Dobre ręce, dobre oko. Jako wyznawczyni Wolnego Wieku dorastałam na farmie. Ona ma to we krwi. A Bella wygląda tak słodko w stroju małej ogrodniczki. Och, i ma chłopaka.
– Mavis ma chłopaka? Przecież jest mężatką, do tego znów zaciążyła.
– Nie, Bella ma chłopaka. Na imię mu Ned. Ma dwadzieścia dwa… miesiące. Kręcone, rude włoski, masę piegów. Mavis przezwała go Cudowniutki, bardzo trafnie. Razem wyglądają naprawdę słodko. Jego rodzice, Jem i Linc, dopiero się uczą ogrodnictwa. Jem jest bloggerem, a Linc biochemikiem.
– To kółko miłośników ogrodnictwa czy klub towarzyski?
– Jedno i drugie. I w tym tkwi jego urok. – Zwróciła twarz w stronę Eve i uśmiechnęła się do niej. – Tobie by się to nie spodobało.
Z całą pewnością, pomyślała Eve, polując na miejsce do zaparkowania. A przecież…
– Zasadziłam drzewo.
– Co takiego? – Ciemne oczy Peabody zrobiły się wielkie jak nadmuchane balony. – Mów!
– Razem z Roarkiem zasadziliśmy drzewo. To był jego pomysł, ale wspólnie go zrealizowaliśmy. Prawie bez niczyjej pomocy. Facet od architektury krajobrazu wykopał dół, ale my umieściliśmy w nim drzewo, zasypaliśmy go ziemią i tak dalej.
– Co to za drzewo?
– Tam! – Eve dostrzegła wolne miejsce, włączyła światła, nacisnęła dźwignię pionowego wznoszenia i kiedy Peabody zamknęła wybałuszone oczy, przemknęła na drugą stronę ulicy. Niemalże na styk osadziła wóz między odrapanym mini i przysadzistą terenówką.
– Udało się.
– Zamierzałam powiedzieć, że powinnaś mnie ostrzec, ale wtedy chyba byłoby gorzej. – Szczęśliwa, że wyszła bez szwanku, Peabody wysiadła, zaczekała, aż Eve wyjmie z bagażnika ich zestawy podręczne. – No więc, co to za drzewo?
Eve wskazała na południe, gdzie było przejście dla pieszych.
– Jakieś drzewo zawodzące, coś zawodzącego. Może brzoskwinia.
– Brzoskwinia płacząca?
– Płacząca, zawodząca, jeden czort. Chociaż ani nie płacze, ani nie zawodzi. Teraz cała obsypana jest malutkimi kwiatkami, czyli nie zabiliśmy jej.
– Dobrze wiedzieć, ale dlaczego zasadziliście drzewo? Dlaczego policjantka i krezus zasadzili drzewo?
– Roarke czasami… – Bywa sentymentalny, pomyślała, kiedy dołączyły do potoku ludzi przechodzących przez jezdnię. – Ma różne pomysły. Zrobiliśmy ten staw, więc…
– Zrobiliście to? Jest skończony? Wspomniałaś, że przymierza się do stawu.
– Tak, staw już gotów. I nawet jest ładny. Pływa w nim takie coś.
– Lilie wodne? – Peabody westchnęła.
– Tak, i ma kamienne obmurowanie, są jakieś rośliny i ławka. Roarke uznał, że sami powinniśmy zasadzić drzewo.
– Łał!
– Zamykam klub towarzyski – oświadczyła Eve i zatrzymała się przed czterokondygnacyjnym budynkiem, by mu się przyjrzeć.
Na poziomie ulicy był jakiś lokal o nazwie Poeci i Malarze, i sklep Zielarka. Oba miały szerokie okna od ulicy, podobnie jak pomieszczenia na wyższych piętrach.
Brak żaluzji, brak krat, są tylko szyby, zauważyła.
Podeszła do drzwi koloru wina, znajdujących się między sklepem a kawiarnią i galerią, przez które można się było dostać do lokali mieszkalnych.
Brak kamery monitorującej, standardowe zamki.
– Można się włamać za pomocą wykałaczki – mruknęła, otwierając drzwi kluczem uniwersalnym.
Metalowe schody prowadziły na pierwsze piętro, gdzie drzwi po prawej stronie miały przyzwoity system alarmowy, a podwójne drzwi po lewej – solidne zamki.
– Zwłoki są piętro wyżej – powiedziała do Peabody.
Weszły na górę, głośno stukając butami.
Policjantka czekała w otwartych drzwiach po prawej stronie. Podwójne drzwi po lewej stronie też były szeroko otwarte. Eve rzuciła przez nie okiem i zobaczyła sztalugi, stołki, blaty robocze, narzędzia, większe i mniejsze bryły kamienia i kloce drewna.
Z pomieszczenia za plecami policjantki dobiegały dźwięki muzyki.
Eve pokazała odznakę, włączyła nagrywarkę.
– Pani porucznik. – Policjantka, koło pięćdziesiątki, z krótkimi, kręconymi włosami schowanymi pod czapką, zrobiła Eve przejście. – Melduje się funkcjonariuszka Miller. Mój partner, funkcjonariusz Getz, jest na górze, pilnuje zwłok.
– Mów, co wiecie.
– Właśnie zakończyliśmy interwencję w tym kwartale i szykowaliśmy się do domu, kiedy otrzymaliśmy informację od dyspozytora. O ósmej trzydzieści trzy. Ten sam kwartał, kazali nam się tu udać. Nie otworzył nam żaden z lokatorów tego piętra, zza drzwi dobiegała muzyka.
Ostra muzyka, pomyślała Eve. Sporo basów, sporo perkusji.
– Lokal nie jest wytłumiony – ciągnęła funkcjonariuszka. – Obudziliśmy lokatorkę mieszkającą piętro niżej, na wypadek gdyby miała dostęp do tego pomieszczenia. Okazało się, że ma. Niejaka Hettie Brownstone. Ona i denatka są jedynymi lokatorkami budynku, pomijając lokale usługowe na poziomie ulicy, które były zamknięte, kiedy tu dotarliśmy. Pani Brownstone dała nam karty magnetyczne do obu lokali wynajmowanych i użytkowanych przez Ariel Byrd. Zgodziła się nie opuszczać swojego mieszkania. Uprzedziliśmy, że wchodzimy do środka, weszliśmy. Mój partner udał się na wyższy poziom, a ja sprawdziłam ten. On znalazł zwłoki.
Miller spojrzała w kierunku schodów. Przez szeroki otwór wejściowy Eve zobaczyła drugiego gliniarza w postawie „spocznij” na tle szerokiego okna z półkami po obu stronach.
– To pracownia artystyczna, pani porucznik. Rzeźbiarska. Denatka ma roztrzaskaną potylicę. Obok niej leży spory młotek, widać na nim krew i fragmenty mózgu. Na podłodze u szczytu schodów jest torba z Café Delish, kafejki jedną przecznicę na wschód stąd. Wygląda, jakby ktoś ją upuścił, rozlała się wyszukana kawa. W torbie są dwie muffinki.
– Zabezpieczyliśmy miejsce, zameldowaliśmy, co tu zastaliśmy – ciągnęła policjantka. – Zeszłam na dół, żeby poinformować panią Brownstone i przeprowadzić wstępne przesłuchanie.
Miller spojrzała na notatki trzymane w dłoni.
– Zna ofiarę od trzech lat, czyli odkąd ta tutaj zamieszkała. Prowadzi studio taneczne w lokalu naprzeciwko swojego mieszkania. Zeznała, że ostatnie zajęcia skończyła o dziewiątej i udała się do siebie. Ma pięcioletnią córkę. Nie opuszczała mieszkania, nic nie słyszała, nikogo nie widziała. Twierdzi, że położyła dziecko spać kwadrans po dziewiątej, wzięła prysznic, nalała sobie kieliszek wina i oglądała telewizję do około wpół do jedenastej.
Miller uniosła wzrok znad notatek.
– Była zdenerwowana, pani porucznik, ale chętna do pomocy policji. Oświadczyła, że porozmawia z funkcjonariuszami prowadzącymi śledztwo, kiedy się tu pojawią, ale najpierw musi odprowadzić córeczkę do szkoły. Wróci przed dziewiątą.
– Rozumiem. Zbadamy miejsce przestępstwa. Odeślę twojego partnera na dół. Chcę, żebyście sprawdzili tę kawiarnię i galerię Poeci. Lokal był czynny wczoraj wieczorem. Przed wejściem do kawiarni i sklepu zielarskiego są kamery. Chcę mieć nagrania z ich obu.
– Tak jest, pani porucznik.
– Ustalcie, co się da, w kawiarni, skontaktujcie się z Brownstone, kiedy wróci do domu. Poinformujcie ją, że porozmawiamy z nią najszybciej, jak to tylko będzie możliwe.
– Tak jest, pani porucznik. Pani porucznik, chciałam dodać, że kiedy sprawdzałam pomieszczenia na tym poziomie, stwierdziłam, że korzystano z łóżka, chyba że ofiara nie miała zwyczaju go słać. Pomyślałam tak, bo na obu szafkach nocnych stoją kieliszki do wina, a na blacie w kuchni prawie pusta butelka shiraz.
– Dobrze wiedzieć. Dziękuję, Miller.
Eve podeszła do schodów – nie były metalowe, tylko drewniane. Stare, może oryginalne.
Gliniarz, z piętnaście lat młodszy od swojej partnerki, dyżurował na górze.
Na podłodze na prawo od niego w kałuży kremowo-brązowego płynu leżała torba z jedzeniem na wynos.
– Pani porucznik, Miller powiedziała, żeby nie wyłączać muzyki. Że będzie pani chciała, by wszystko, nawet to, zostało tak, jak w chwili, kiedy tu dotarliśmy.
– Zgadza się.
– Nie usłyszałbym, że przyjechaliście. Wiedziałem, że tu jesteście, tylko dlatego, że spojrzałem na dół i zobaczyłem was z Miller.
Muzyka nie rozdzierała uszu, pomyślała Eve, ale była wystarczająco głośna, by zagłuszyć odgłosy kroków.
– Dziękuję, Getz. Teraz my zajmiemy się miejscem przestępstwa.
Eve rozejrzała się wkoło, otworzyła zestaw podręczny. Obie z Peabody zabezpieczyły dłonie i buty.
– Wyłączyć muzykę.
W ciszy, która nastała, spojrzała na ofiarę, niską kobietę w spodniach dresowych, uciętych na wysokości kolan, i bluzie dresowej z obciętymi rękawami.
Krew posklejała krótkie, atramentowoczarne włosy z jaskrawoniebieskimi pasemkami.
– Sądząc po ranie, uderzono ją nieco z prawej strony i upadła na lewo. Napastnik zaszedł ją od tyłu, to nie ulega wątpliwości – stwierdziła Eve. – Stała przy blacie roboczym, przodem do okna i obrabiała tę bryłę kamienia.
– Zdaje mi się, że to marmur.
– Niech ci będzie. Miała obok siebie narzędzia. Dłuto, młotek, na stole i na podłodze widać okruchy kamienia. Włączyła muzykę, zapaliła światło. Trudno byłoby ją dostrzec z ulicy, ponieważ blat roboczy jest zbyt oddalony od okna. Ale sama mogła przez nie wyglądać, jeśli chciała.
– Brak śladów walki. Torba z kawą… – Peabody spojrzała na nią, zmarszczywszy czoło. – Ktoś zaczął wchodzić na górę, najprawdopodobniej osoba, która zadzwoniła pod dziewięćset jedenaście, no nie? Widzi ciało, wypuszcza torbę z ręki. Plask.
– Na to wygląda. Brak śladów włamania na dole, nie widać, by cokolwiek skradziono. Masa rzeźb – ukończonych, nieukończonych. Masa kamieni, drewna i narzędzi. Zabójca wchodzi do środka… Przyjrzyjmy się dobrze drzwiom, czy nikt przy nich nie majstrował. Wspina się po schodach. Bierze młotek, dużo podobnych znajduje się tuż obok, na drugim blacie roboczym. Łup.
Podniosła palec w górę, okrążyła zwłoki.
– Nie można wykluczyć, że piła z kimś wino, uprawiała seks. Wszedł z nią na górę. Pokłócili się… Może zaczęli się kłócić na dole. Ma tego dosyć, włącza muzykę, bierze narzędzia do ręki. I w takiej chwili, kiedy ludziom zwyczajnie odbija, on chwyta młotek i rozbija jej czaszkę. Prawdopodobnie uderzył ją parę razy. A potem mruknął: O, cholera. Albo: Zasłużyła sobie na to. I bierze nogi za pas.
– Jej sąsiadka może wiedzieć, czy spotykała się z kimś.
– Tak, sprawdzimy to. – Trzymając zestaw podręczny, Eve ukucnęła, starając się nie wdepnąć w kałużę krwi. Korzystając z urządzenia identyfikującego, potwierdziła tożsamość ofiary, wyrecytowała dane do mikrofonu.
– Ofiarę oficjalnie zidentyfikowano jako Ariel Byrd, zamieszkałą pod tym adresem, kobietę rasy mieszanej, lat dwadzieścia siedem. Ja zajmę się zwłokami, Peabody. Ty idź na dół, zacznij od sypialni. Zobaczymy, czy uda nam się zdjąć z kieliszków odciski palców lub uzyskać próbki DNA.
Nie potrzebowała mikrogogli, żeby zbadać ranę.
– Przynajmniej dwa uderzenia, sądząc po kształcie i szerokości rany. A ponieważ zabójca zostawił narzędzie zbrodni, łatwo je zidentyfikować. Umieszczam je w torbie na dowody.
Wsadziła młotek do torby, zapieczętowała ją, opisała, odłożyła na bok.
– Ofiara ma rękawice i buty robocze oraz okulary ochronne.
Eve nachyliła się, przechyliła głowę, by spojrzeć przez okulary w ciemne oczy ofiary – już zmętniałe. Potem wyjęła miernik, żeby ustalić godzinę zgonu.
– Śmierć nastąpiła o dwudziestej drugiej czterdzieści osiem. Przyczyna śmierci – rozbicie czaszki tępym narzędziem. Do potwierdzenia przez lekarza sądowego.
Ofiara mierzyła metr sześćdziesiąt i ważyła może czterdzieści pięć kilogramów, Eve bez pomocy Peabody przekręciła zwłoki na plecy.
– Tak, przechyliła się w lewą stronę, ma uszkodzoną prawą kość policzkową, uderzyła twarzą w podłogę. Twarde lądowanie. – Zadarła jej bluzę. – Najpierw walnęła w stół, założę się, że ma złamane żebro. Parę mocnych uderzeń zadanych od tyłu. Ofiara upadła do przodu. Stół jest przymocowany do podłogi, więc się nie przesunął. Następnie osunęła się w lewo. Uważam, że drugi cios, zadany przez zabójcę, spowodował obrót głowy, więc uderzyła w podłogę prawą stroną twarzy. Ale nie żyła już, zanim znalazła się na podłodze.
Eve się cofnęła, pamiętając o kałuży krwi. Potem się wyprostowała, wyjęła komórkę, by wezwać ambulans i techników.
Znów przykucnęła, przyjrzała się papierowej torbie z kawiarni, ucisnęła palcem muffinkę.
Wciąż świeża, stwierdziła, czyli kupiona dziś rano.
Oznakowała torbę i jej zawartość do zbadania przez techników.
Obeszła całe pomieszczenie przeznaczone do pracy. Narzędzia, plandeki, miniautokucharz i malutka lodówka, w której była woda i parę napojów energetycznych. W kącie stały sztalugi z serią szkiców.
Naturalnie drewno i kamień. Według Eve niektóre prace były ukończone – część z nich filigranowa, część – masywna, chropawa. Twarze wykute w kamieniu, naga kobieta, nagi mężczyzna, obejmująca się para nieokreślonej płci.
A w drewnie smok, zwinięty w kłębek, jakby pogrążony we śnie, kobieta stojąca na palcach, rozgałęzione drzewo z zarysem twarzy na pniu.
Najprawdopodobniej, pomyślała Eve, odniosła pewien sukces. Eve nie znała się na sztuce, ale w tych rzeźbach było coś, co do niej przemawiało.
Albo odniosła sukces, rozważała, schodząc po stopniach, albo ktoś wspierał ją finansowo. Wynajęcie takiej pracowni w West Village nie było tanie.
Rozejrzała się po pokoju dziennym.
Żadnego śladu jakiegoś gwałtownego zajścia.
Ekran ścienny, zapadnięta kanapa, wyglądająca na wygodną, w ciemnoróżowe, jaskrawoniebieskie i zielone pasy. Duży, gruby dywan – przypuszczalnie przez wzgląd na sąsiadkę z dołu – pokrywał prawie całą podłogę. Kącik jadalny z kwadratowym, ciemnoróżowym stolikiem, cztery krzesła – dwa niebieskie i dwa zielone. Kwiaty w kamiennym… Marmurowym? Wazonie.
Kwiaty wyglądały na bardzo świeże.
Pokój nie jest zagracony, pomyślała, chyba żeby uwzględnić dzieła sztuki gęsto pokrywające ściany. Prace wszelkiego rodzaju, niektóre w ramach, inne – jedynie szkice, przymocowane pineskami.
Zajrzała do kuchni. Blat roboczy, butelka czerwonego wina, w której zostało może z pół kieliszka. Oznakowała ją dla techników.
W lodówce, służącej od paru dziesięcioleci, więcej wina, trochę sera, jogurt, napoje energetyczne. Stary autokucharz – sprawdziła ostatnią zaprogramowaną potrawę.
Żadnych brudnych naczyń w zlewie.
Wyszła z kuchni i zatrzymała się przed otwartymi drzwiami do gabinetu, pełniącego również funkcję pokoju gościnnego. Schludny, niezagracony, kolorowy, stwierdziła Eve, łóżko zasłane, poduszki strzepnięte.
Ktoś – może ofiara – namalował mural na jednej ścianie, uliczną scenę, przedstawiającą artystów przy sztalugach, z szybko przemykającymi samochodami w tle.
Oznakowała malutkie centrum komunikacyjne na stole pod oknem do sprawdzenia przez wydział informatyki śledczej, nim przeszła dalej.
Łazienka czysta, prosto urządzona. Otworzyła szafkę z lustrem nad umywalką, znalazła tam kilka leków dostępnych bez recepty, pogrupowanych według rodzajów. Poświęciła chwilę na sprawdzenie szuflad i szafki pod umywalką, nim dołączyła do Peabody w głównej sypialni.
Peabody stała z rękami na biodrach i ze zmarszczonym czołem rozglądała się po pokoju.
Po obu stronach niezasłanego łóżka stały nocne szafki, na każdej z nich lampka i kieliszek do wina. Jedyne niskie i długie okno wyposażone było w żaluzje – teraz podniesione.
Peabody odwróciła się do Eve.
– Chciałam, żebyś to zobaczyła, nim umieszczę kieliszki w torbach na dowody. Na obu są odciski. Ofiary na tym na prawo od łóżka. Tych na drugim nie ma w bazie. Laboratorium znajdzie DNA na kieliszkach i pościeli.
– Taak, łóżko nie jest zasłane do snu. Sprawdziłaś szuflady w szafkach nocnych?
– W tej na prawo tablet, komórka ofiary, szkicownik i ołówki w piórniku. W tej na lewo nic. Na komórce od popołudnia żadnych rozmów, SMS-ów przychodzących czy wychodzących. A potem tylko wiadomości tekstowe. Zapisałam numer, zarejestrowany na niejaką Gwendolyn Huffman.
– Jaka jest treść SMS-u?
– Tylko: „Już się nie mogę doczekać sesji”. Ofiara odpowiedziała, że ona też nie, na co ta pierwsza napisała, że już wkrótce się zobaczą, i że nie przyjdzie z pustymi rękami.
– Brak godziny. Niech zbadają to w wydziale informatyki śledczej. Żadnych prezerwatyw, żadnych gadżetów erotycznych – dodała Eve. – Ani tutaj, ani w łazience. A w szafie?
– Tylko ubrania, buty, dwie torebki – jedna na co dzień, druga wieczorowa. Dwie walizki na kółkach, mniejsza umieszczona w większej. Ofiara nie była strojnisią – dodała Peabody, kiedy Eve podeszła do szafy, żeby do niej zajrzeć.
– Ale widać, że to, co w niej przechowywała, jest pogrupowane. Ubrania do pracy, na co dzień, jedna czarna sukienka, dwie kreacje na wieczorne wyjścia. Podobnie buty. W komodzie trzyma bieliznę dzienną i nocną, strój do ćwiczeń i temu podobne – też wszystko pogrupowane. W jednej małej szufladzie biżuteria – artystyczna, zabawna. Wszystko w największym porządku, Dallas, nic nie wskazuje na to, by ktoś tu grzebał, szukając czegoś.
– Zgadza się. Ani tu, ani w innych pomieszczeniach.
– Jedno mi nie pasuje.
No właśnie, pomyślała Eve, ale odwróciła się do Peabody.
– Mów.
– No więc rozglądamy się po jej mieszkaniu – pracowni na górze, pomieszczeniach mieszkalnych na dole, wszędzie jest czysto, naprawdę czysto i schludnie. Nie licząc dzieł sztuki na ścianach, ofiara była minimalistką, najwyraźniej lubiła, jak wszystko było na swoim miejscu.
– Zgadza się.
– Żadnej koszuli porzuconej na krześle tu czy tam, żadnych butów zostawionych w jakimś kącie, by je później włożyć na nogi czy schować do szafy.
– Żadnych brudnych naczyń z wyjątkiem kieliszków – dodała Eve. – Narzuta, starannie złożona, leży na ławie w nogach łóżka, ale pościel jest skotłowana, skopana. Nie tak, jakby ktoś w niej spał, tylko jakby uprawiał seks.
– Potrafię sobie wyobrazić, że zostawia łóżko w nieładzie – zaściele je, kiedy wróci, by położyć się spać. Chociaż to trochę naciągane, uwzględniając, jaka jest porządnicka. Ale zupełnie do niej nie pasuje pozostawienie w sypialni brudnych kieliszków.
– Korzystała z autokucharza w kuchni wczoraj o osiemnastej dziesięć, zamówiła jedną porcję kurczaka z ryżem, do tego brukselkę. Naczynia po kolacji, podobnie jak po wczorajszym śniadaniu, zamówionym o ósmej dwadzieścia, i obiedzie o trzynastej trzydzieści pięć, są w zmywarce, czyste. Zaprogramowała ją o osiemnastej dwadzieścia osiem.
– Może nie chciało jej się opróżnić zmywarki, by umieścić w niej kieliszki do wina, ale nie pasuje mi, że je zostawiła tutaj.
– To sprzeczne z jej typowym zachowaniem – zgodziła się z nią Eve.
– Piła z kimś wino, uprawiała seks, wszystko wskazuje na to, że za obopólną zgodą. Ale w pewnej chwili doszło do kłótni. Na tyle poważnej, że ofiara wstała, narzuciła na siebie jakieś robocze ciuchy, ale nie posprzątała, jak to miała w zwyczaju. Jakby dawała do zrozumienia: nigdy więcej tego z tobą nie zrobię. Koniec z nami. Ubieraj się i wynoś stąd. Ja idę popracować.
– Ciągnąc dalej w tym duchu – powiedziała Eve – wzgardzony kochanek nie chciał, żeby to już był koniec, nie chciał się wynieść. I zakończył awanturę, waląc ofiarę młotkiem.
– Zbrodnia w afekcie – wyciągnęła wniosek Peabody. – „Pokażę ci, z kim będzie koniec, ty dziwko!”.
– Wszystko to jest dość prawdopodobne. Ludzie z kostnicy i technicy już są w drodze. Rzućmy okiem na drzwi wejściowe. I oznakuj pościel do zbadania. Technicy mogą ją zabrać razem z kieliszkami i całą resztą.
– Znajdą DNA – oświadczyła Peabody. – Ale skoro w bazie brak odcisków palców…
– Jeszcze mniej prawdopodobne, że będzie DNA kochanka, którego tożsamości jeszcze nie udało się ustalić – dokończyła za nią Eve. Otworzyła drzwi frontowe, przykucnęła. Włożyła mikrogogle, by przyjrzeć się zamkowi, szparze na kartę magnetyczną.
– Tania tandeta – mruknęła – ale nie widzę, by ktoś przy tym majstrował. Wezwijmy ludzi z wydziału informatyki śledczej, niech to sprawdzą. Może uda im się ustalić, ile razy wczoraj odblokowywano drzwi. Mogą też sprawdzić główne wejście na dole. Możliwy scenariusz: pierwszy kochanek wypada jak burza. „Pieprz się, Ariel”. Kobieta jest na górze, pracuje przy włączonej muzyce. Przychodzi drugi kochanek. Trudno sobie wyobrazić kogoś bez żadnych gadżetów erotycznych czy podstawowych środków zabezpieczających, zabawiającego się z dwoma partnerami w łóżku, ale załóżmy, że tak mogło być. Drugi kochanek widzi rozgrzebane łóżko, kieliszki. A to dziwka! Wchodzi na górę, wali ją młotkiem. „To cię oduczy sypiania z innymi”.
– To, że była schludna i zorganizowana, nie znaczy, że nie mogła być puszczalska, nie tarzała się w pościeli z wieloma kochasiami. – Ale Peabody i tak westchnęła. – Szkoda, gdyby się okazało, że kręciła z kilkoma facetami, bo naprawdę podobają mi się jej prace.
Eve usłyszała tupot kroków, schowała gogle do zestawu podręcznego.
– To z pewnością ludzie z kostnicy albo technicy. Tak czy owak, niech przystąpią do pracy, a my zejdziemy i porozmawiamy z sąsiadką. Może wie, z kim ofiara lubiła się tarzać w pościeli.ROZDZIAŁ 3
3
Eve najpierw pojechała do kostnicy. Ruszyła długim, białym tunelem. Dwóch techników stało koło automatu, siorbiąc lurowatą kawę i przeżywając na nowo wczorajszy mecz baseballowy.
Zmierzała prosto do królestwa głównego lekarza sądowego.
Morris, z zabezpieczonymi dłońmi wymazanymi krwią, stał nad zwłokami Ariel Byrd. Miał na sobie przezroczysty fartuch ochronny, a pod nim garnitur, który przywiódł jej na myśl dojrzałe brzoskwinie. Najwyraźniej będąc w wiosennym nastroju, dobrał do niego koszulę w najjaśniejszym odcieniu zieleni i krawat idealnie dopasowany do garnituru. Długie, ciemne włosy zaplótł w warkoczyki, które związał jasnozielonym rzemykiem.
Zawsze ją zdumiewało i nigdy nie przestanie zdumiewać, jak komuś udaje się tak idealnie zestawić poszczególne części garderoby.
Zdjął mikrogogle.
– Młoda, zdrowa, poniosła śmierć w śliczny, majowy dzień.
– Nie byłam pewna, jak dużo będziesz już o niej wiedział.
– Zobaczyłem nie tylko twoje nazwisko na przywieszce, ale również rozpoznałem kim ona jest.
Natychmiast stała się czujna, spojrzała w ciemne oczy Morrisa.
– Znałeś ją.
– Nie osobiście, co to to nie. Podziwiałem jej prace, w zeszłym miesiącu rozmawiałem z nią na festiwalu Sztuka w Parku. Wybrałem się tam na parę godzin z Garnet i jej córką.
Garnet DeWinter, pomyślała Eve, specjalistka od kości, ikona mody i przyjaciółka Morrisa – platoniczna.
– Garnet wzięła jej wizytówkę i odwiedziła jej pracownię.
– Naprawdę?
– Kupiła gargulca na ścianę w ogrodzie. Jest uroczy.
– Czy poszedłeś z nią do pracowni?
– Nie. – Morris przeniósł wzrok z powrotem na zwłoki. – To moje drugie spotkanie z artystką. Kobietą utalentowaną.
Eve podeszła bliżej, żeby przyjrzeć się uważnie utalentowanej kobiecie leżącej z otwartą klatką piersiową na stole sekcyjnym.
– Co jeszcze możesz mi o niej powiedzieć?
– Zdrowa, jak już wspomniałem. Odpowiednia waga do wzrostu i budowy ciała, mięśnie właściwie napięte. W dzieciństwie złamanie podokostnowe lewego nadgarstka. Dość często spotykane, dobrze zagojone. Brak śladów nadużywania alkoholu czy substancji zakazanych. Peabody. – Uśmiechnął się do niej. – Może weźmiesz z lodówki coś zimnego dla siebie i Dallas?
– Chętnie. Pepsi? – spytała Peabody swoją partnerkę.
– Może być. – A Peabody zajmie się czymś, bo nie lubiła asystować przy sekcji zwłok.
– Brak ran obronnych, brak innych obrażeń poza raną szarpaną i stłuczeniem twarzy, wywołanym upadkiem, oraz żebrem pękniętym od uderzenia.
– O blat stołu.
– Tak, po zapoznaniu się z twoim nagraniem z miejsca przestępstwa zgadzam się. No i naturalnie uderzenia, które spowodowały śmierć.
– Więcej niż jedno.
– Trzy, chociaż zabiłoby ją już pierwsze bez szybkiej pomocy lekarskiej, drugie przypieczętowałoby jej zgon. Mocne uderzenia, nieco z góry i z prawej, więc poleciała przed siebie i trochę na lewo, prosto na stół. Ma tylko metr sześćdziesiąt wzrostu, czyli jest niska, drobnej budowy ciała. Zderzenie ze stołem – solidnym, przykręconym do podłogi – spowodowało pęknięcie dolnego prawego żebra. Straciła przytomność jeszcze przed drugim uderzeniem, wymierzonym, kiedy odbiła się od stołu, przechyliła się w lewo. Trzecie dosięgnęło ją, gdy upadła.
– Miała sporo starannie ułożonych narzędzi. Młotki, dłuta, pilniki. Wygląda mi na to, że zabójca wziął narzędzie zbrodni z drugiego stołu, za ofiarą, na prawo od schodów prowadzących na górę. Leży na nim duży blok kamienia i dłuto. Brak młotka.
Machinalnie otworzyła puszkę pepsi, którą wręczyła jej Peabody.
– Wcześniej była z kimś, albo z zabójcą, albo z kimś innym. Piła z nim wino i uprawiała seks.
– Tak, w jej żołądku stwierdziłem obecność około trzystu pięćdziesięciu mililitrów czerwonego wina shiraz. Wypitego na trzy do jednej godziny przed śmiercią. Jakieś cztery, cztery i pół godziny przed śmiercią zjadła kurczaka z ryżem i brukselką.
– Nie piła wina do kolacji. Zostawiła je, by się napić z towarzyszem łoża. A seks? Ewentualne DNA?
– Laboratorium otrzymało płyny ustrojowe, żeby zidentyfikować DNA. Nie stwierdzono obecności spermy ani w jej ciele, ani na skórze.
– Czyli korzystał z prezerwatywy. Ale nie miała prezerwatyw w mieszkaniu. – Eve wzruszyła ramionami, znów okrążyła zwłoki. – Nie wszystkie kobiety je trzymają. Żadnych erotycznych gadżetów, żadnych prezerwatyw. Żadnych tabletek antykoncepcyjnych. Czy stosowała jakieś mechaniczne środki antykoncepcyjne?
– Jak do tej pory nie znalazłem żadnych. Nigdy nie rodziła.
– No cóż, dobry początek. Dziękuję, że szybko się nią zająłeś.
– Przykro mi, że unicestwiono taki młody talent – powiedział Morris. – Kto wie, co by stworzyła, gdyby pożyła dłużej.
– Wiem, co sobie myślisz – oświadczyła Peabody, kiedy wyszły.
– No, co sobie myślę?
– Że Gwen Huffman zdradzała swojego narzeczonego z ofiarą.
– Całkiem możliwe. Mieć kogoś na boku daleko od domu. Z dala od kręgów towarzyskich, w których się zwykle obraca. Wie, że narzeczony będzie zajęty przez cały wieczór i część nocy. Pozowanie mogło być ich tajnym określeniem na bara-bara. Nie pojawiła się z pustymi rękami. Przyniosła wino, kwiaty. Huffman jest ostrożna. Po spotkaniu z konsultantką ślubną wróciła do domu. Założę się, że na nagraniach z kamer monitoringu stwierdzimy, że się przebrała. Potem nie poleciła odźwiernemu, by wezwał dla niej taksówkę, ani nie zamówiła auta w firmie przewozowej. Nie chciała zostawić żadnych dowodów, że wybrała się do West Village.
– Przeszła dwa kwartały, złapała taksówkę. Może wysiadła parę przecznic przed domem Byrd.
– No właśnie – zgodziła się z nią Eve. – Wino i kwiaty. Każemy mundurowym to sprawdzić, bo zrobiła zakupy blisko domu Byrd.
– Napiły się wina – ciągnęła Eve, kiedy wsiadły do wozu. – Trochę pobaraszkowały, znów napiły się wina, może jeszcze trochę pobaraszkowały.
– I wtedy narzeczony przysyła SMS! – Peabody, nakręcona, uniosła rękę w górę. – Jak się czujesz, kiedy tulisz się do partnerki, a ona dostaje SMS od narzeczonego?
– Jestem poirytowana. A potem nie tylko poirytowana, ale wprost wkurzona, gdy moja kochanka nie tylko odpisuje na SMS, ale wymienia się wiadomościami tuż pod moim nosem.
– Podoba mi się to. Widzę to teraz wyraźnie. – Ponieważ była to prawda, Peabody aż zaczęła się wiercić w fotelu. – Byrd mówi: „To miał być czas tylko dla nas, a ty z nim teraz flirtujesz. Mam tego dosyć, nie chcę być twoją zabawką”.
– Awantura przybiera na sile. Może Byrd nawet zagroziła, że wszystko powie narzeczonemu.
– Ale jeśli Huffman była w domu, kiedy ofiara poniosła śmierć…
– To świetne alibi. Lecz to nie znaczy, że Huffman nie zna innego wyjścia z budynku. Schody ewakuacyjne, wyjście dla personelu. Sprawdzimy to. Jest zdenerwowana – kontynuowała opowieść Eve. – Jeśli Byrd pójdzie do Caine’a, wszystko skończone. Może uda się go przekonać, że to wierutne kłamstwo, albo że to była pomyłka. Ale może narzeczony odwoła ślub, rzuci ją. Wraca do domu, upewnia się, że kamery to zarejestrowały, znajduje takie wyjście z budynku, o którym nie pomyślimy albo którego nie będzie nam się chciało szukać. Wraca, wchodzi – bo ma kartę magnetyczną, z całą pewnością ją ma. Wali Byrd w głowę.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki