Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja

Śmierć wiarołomnym - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
23 sierpnia 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Śmierć wiarołomnym - ebook

W nowym thrillerze policyjnym z bestsellerowej serii o Eve Dallas autorstwa J. D. Robb to, co wyglądało na kłótnię kochanków o tragicznym finale, okazało się czymś znacznie poważniejszym i bardziej przerażającym.

Widok pracowni w West Village, gdzie popełniono przestępstwo, zdaje się świadczyć o klasycznej zbrodni w afekcie: dwa kieliszki do wina przy łóżku, dźwięki muzyki i młoda rzeźbiarka, Ariel Byrd, z roztrzaskaną czaszką. Ale kiedy Dallas dociera do zamożnej mieszkanki Upper East Side, która zadzwoniła pod numer 911, coś wzbudza jej podejrzenia. Przystojny narzeczony pociesza bogatą, elegancką Gwen Huffman, roniącą łzy. Ale dlaczego kobieta zgłosiła odnalezienie zwłok dopiero po godzinie? I dlaczego dopuszcza się kłamstw w drobnych sprawach?

Na podobieństwo rzeźbiarza przy pracy Eve usuwa kolejne warstwy kłamstw, by dotrzeć do tego, co się pod nimi skrywa.

J.D. Robb to pseudonim literacki autorki ponad 200 powieści, które trafiły na listę bestsellerów „New York Timesa”. Ich łączny nakład przekroczył pięćset milionów egzemplarzy.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8289-065-5
Rozmiar pliku: 1,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ 1

1

Praca papier­kowa może zabić.

Według Eve Dal­las nic nie dorów­ny­wało śmier­tel­nej nudzie pracy papier­ko­wej.

I jeśli nie zabije czło­wieka nuda, dopro­wa­dzi do tego fru­stra­cja.

Nie dopu­ści do tego. Jako porucz­nik, kie­ru­jąca wydzia­łem zabójstw nowo­jor­skiej poli­cji, nie dopu­ści do tego.

Cho­ciaż było abso­lut­nie oczy­wi­ste, myślała, sie­dząc za biur­kiem w swoim mikro­sko­pij­nym gabi­ne­cie w komen­dzie głów­nej, że do tej pory – a była wio­sna dwa tysiące sześć­dzie­sią­tego pierw­szego roku – ktoś z całą pew­no­ścią powi­nien zna­leźć na to jakieś roz­wią­za­nie.

Czyż nie zasłu­żyła sobie na to, skoro przy­szła wcze­śnie, pełna dobrej woli, by się z tym upo­rać? Wie­działa, że będzie gorzej niż zwy­kle, ale oka­zało się, że nie doce­niła wagi pro­blemu.

Nie codzien­nie anga­żo­wała całą swoją ekipę do pościgu za zabójcą na zle­ce­nie. Pościgu pro­wa­dzo­nego na dwóch kon­ty­nen­tach. Nie doszłoby do tego, pomy­ślała, zma­ga­jąc się z cyfer­kami, całym mnó­stwem cyfe­rek, gdyby wspo­mniany zbir nie obrał sobie za cel jej męża.

Oraz jej samej.

Ponie­waż zagiął na nich parol, jej pod­władni, a także znaczna część glin z wydziału infor­ma­tyki śled­czej oraz komen­dant zwarli sze­regi, sta­wili mu czoło i nie spo­częli, póki go nie dopa­dli.

Musiała przy­znać, że Roarke zała­twił waha­dło­wiec, któ­rym wyle­cieli z Nowego Jorku, więc nie musiała się gło­wić nad tym, jak uwzględ­nić w rapor­cie ten budzący grozę wyda­tek w budże­cie jed­nostki.

Bo tak się zło­żyło, że poślu­biła upar­tego Irland­czyka, do tego obrzy­dli­wie boga­tego.

No i nalot miał miej­sce na far­mie w Clare, gdzie jego ciotka i reszta krew­nych przy­go­to­wali na poże­gna­nie tyle żar­cia, że star­czy­łoby go do wykar­mie­nia armii. Odpa­dły więc rachunki za posiłki.

Ale nad­go­dziny… Ow­szem, sam komen­dant Whit­ney awan­sem wszyst­kie akcep­to­wał, lecz na rany Chry­stusa, na arku­szu kal­ku­la­cyj­nym nad­go­dziny wpra­wiały w osłu­pie­nie. No i jesz­cze prze­pisy, doty­czące płat­no­ści z tytułu docho­dze­nia pro­wa­dzo­nego poza gra­ni­cami kraju, które musiała uwzględ­nić.

Praca papier­kowa nie tylko zabija, pomy­ślała Eve, pijąc kawę, ale zabija wolno, spra­wia­jąc dotkliwy ból.

Raz pod­czas tego żmud­nego zaję­cia jej part­nerka, detek­tyw Peabody, prze­szła kory­ta­rzem, pro­wa­dzą­cym do gabi­netu Eve, gło­śno tupiąc różo­wymi kow­boj­kami. I poka­zała swoje rado­sne obli­cze.

Wystar­czyło jedno wark­nię­cie Eve, by się wyco­fała.

Osiem­dzie­siąt sie­dem minut po tym, jak Eve usia­dła za biur­kiem, robota była skoń­czona – każdy rachu­nek, każda nad­go­dzina, każdy wyda­tek zostały roz­li­czone.

Prze­słała zesta­wie­nie – i biada każ­demu pie­przo­nemu buchal­te­rowi z księ­go­wo­ści, który coś zakwe­stio­nuje. Poło­żyła głowę na biurku i na chwilę zamknęła zmę­czone oczy.

– Ani jed­nej cyferki wię­cej – mruk­nęła. – W imię ludz­ko­ści, ani jed­nej cyferki wię­cej.

Usia­dła pro­sto, prze­su­nęła dłońmi po kan­cia­stej twa­rzy i gęstych, wzbu­rzo­nych, brą­zo­wych wło­sach. Wstała i pode­szła do auto­ku­cha­rza, bo – psia­krew – zasłu­żyła sobie na jesz­cze jedną kawę.

Piła ją, sto­jąc przed wąskim oknem, za któ­rym roz­cią­gał się Nowy Jork. Wysoka, szczu­pła kobieta w mar­ko­wych bot­kach, popie­la­tych jak jej spodnie, w kami­zelce na bia­łej koszulce i szel­kach na broń.

Z biżu­te­rii widać było jedy­nie ślubną obrączkę na palcu, ale pod koszulką miała jesz­cze wielki bry­lant na łań­cuszku. Jedno i dru­gie dostała od Roarke’a, jedno i dru­gie darzyła takim samym sen­ty­men­tem.

Obser­wo­wała tram­waje powietrzne sunące na tle błę­kit­nego nieba. Bogo­wie od pogody obda­ro­wali mia­sto ide­al­nym, majo­wym dniem. Sło­necz­nym i cie­płym.

Nie­szczę­śnicy, zmie­rza­jący do swo­ich dziu­pli w któ­rymś z wie­żow­ców ze stali, być może nie­wiele z niego sko­rzy­stają. Lecz nie zmie­niało to postaci rze­czy. I skoro wywi­nęła się śmierci przy zesta­wia­niu ponie­sio­nych kosz­tów, mogła się nim cie­szyć.

Przy­jemny dzień, pomy­ślała, i nieco uchy­liła okno.

Do pokoju wpadł doda­jący ener­gii wie­trzyk. Eve wró­ciła do biurka, żeby zoba­czyć, co jesz­cze się na nim nagro­ma­dziło od ostat­niej zmiany.

Zabrzę­czał jej komu­ni­ka­tor.

Zoba­czyła na wyświe­tla­czu, że to dys­po­zy­tor.

– Dal­las.

_Dys­po­zy­tor do porucz­nik Eve Dal­las. Poten­cjalne zabój­stwo. Sta­wić się…_

Słu­cha­jąc szcze­gó­łów, zła­pała żakiet wiszący na opar­ciu fotela i skie­ro­wała się do sali wydziału po swoją part­nerkę.

Dla kogoś ten majowy dzień nie oka­zał się ide­alny.

– Potwier­dzam odbiór. Dal­las i detek­tyw Delia Peabody udają się na miej­sce prze­stęp­stwa. Peabody – rzu­ciła, nie zatrzy­mu­jąc się. – Mamy kolejną sprawę.

Jej mia­rowy krok uległ chwi­lo­wemu zabu­rze­niu, kiedy spoj­rzała na kra­wat Jen­kin­sona. Do tej pory powin­nam już przy­wyk­nąć do zwa­rio­wa­nych kra­watów detek­tywa Jen­kin­sona, pomy­ślała, ale czy można się przy­zwy­czaić do gru­bych, żół­tych trzmieli o wyłu­pia­stych oczach, krą­żą­cych nad neo­nowo poma­rań­czo­wym polem?

Nie. W żad­nym wypadku.

Peabody chwy­ciła płaszcz i pospie­szyła, żeby dogo­nić Eve. Dziś miała na gło­wie loki, ciemne włosy z czer­wo­nymi pasem­kami poru­szały się przy każ­dym kroku.

Jesz­cze jedna rzecz, do któ­rej Eve ni­gdy nie przy­wyk­nie.

– Co się nam tra­fiło?

– Trup na Zachod­niej Czwar­tej, dwoje mun­du­ro­wych na miej­scu prze­stęp­stwa. Co cie­kawe, zadzwo­niono pod dzie­więć­set jede­na­ście z Upper East Side. Wysłano tam dodat­kowo dwóch mun­du­ro­wych, by prze­pro­wa­dzili roz­mowę z kobietą, która doko­nała zgło­sze­nia.

– Skąd ktoś z Upper East Side wie o tru­pie w West Vil­lage? – zasta­na­wiała się Peabody, kiedy Eve odwró­ciła się na pię­cie na widok windy peł­nej gli­nia­rzy, tech­ni­ków i cywil­nych pra­cow­ni­ków jadą­cych na dół.

Sko­rzy­stały z rucho­mych scho­dów.

– Dys­po­zy­tor nie miał infor­ma­cji na ten temat.

– Wcze­śnie dzi­siaj przy­szłaś.

– Mia­łam robotę papier­kową. Upo­ra­łam się z nią. Nie chcę o tym mówić.

– Razem z McNa­bem wyszli­śmy na tyle wcze­śnie, by móc przyjść do pracy na pie­chotę. Trzeba korzy­stać z takiego dnia, jak dziś.

– Bo, jak prze­ko­nała się denatka przy Zachod­niej Czwar­tej, może to być twój ostatni dzień w życiu.

Pełna nadziei, Eve znów skie­ro­wała się do windy. Stwier­dziła, że jest tylko w poło­wie tak zatło­czona, jak ta, która zatrzy­mała się na kon­dy­gna­cji, gdzie się mie­ści wydział zabójstw, więc wci­snęła się do niej.

– Głów­nie myśle­li­śmy o tym, że to naprawdę przy­jemny ranek na spa­cer.

Wydo­stały się z windy na pozio­mie garażu. Ich kroki odbi­jały się echem, kiedy szły do samo­chodu Eve.

– Dużo cho­dzimy, kiedy pra­cu­jemy w tere­nie – cią­gnęła Peabody, gdy wsia­dały do wozu. – Ale to nie to samo, co, no wiesz, prze­chadzka. Nowy Jork wio­sną jest zwy­czaj­nie mega­fajny.

Eve włą­czyła się do ruchu, kosz­mar­nego o tej porze dnia, kako­fo­nii gniew­nych klak­so­nów, krzy­kli­wych balo­nów rekla­mo­wych i pier­dzą­cych mak­si­bu­sów. Dla niej to był Nowy Jork wio­sną.

Ale do dia­bła, według Eve był mega­fajny o każ­dej porze roku.

– Ach, razem z Mavis i Bellą spę­dzi­ły­śmy dwie cudowne godziny w miej­skim ogro­dzie. Mamy tam nie­złą grządkę.

Eve pomy­ślała o Mavis, swo­jej naj­lep­szej przy­ja­ciółce – arty­stce, matce, zwa­rio­wa­nej iko­nie stylu, znów cię­żar­nej Mavis. Potra­fiła sobie wyobra­zić Mavis wyko­nu­jącą wiele rze­czy, dziw­nych rze­czy, ale nie grze­biącą w ziemi.

– Naprawdę zaj­muje się czymś takim?

– Ow­szem, i jest w tym świetna – oświad­czyła Peabody. – Dobre ręce, dobre oko. Jako wyznaw­czyni Wol­nego Wieku dora­sta­łam na far­mie. Ona ma to we krwi. A Bella wygląda tak słodko w stroju małej ogrod­niczki. Och, i ma chło­paka.

– Mavis ma chło­paka? Prze­cież jest mężatką, do tego znów zacią­żyła.

– Nie, Bella ma chło­paka. Na imię mu Ned. Ma dwa­dzie­ścia dwa… mie­siące. Krę­cone, rude wło­ski, masę pie­gów. Mavis prze­zwała go Cudow­niutki, bar­dzo traf­nie. Razem wyglą­dają naprawdę słodko. Jego rodzice, Jem i Linc, dopiero się uczą ogrod­nic­twa. Jem jest blog­ge­rem, a Linc bio­che­mi­kiem.

– To kółko miło­śni­ków ogrod­nic­twa czy klub towa­rzy­ski?

– Jedno i dru­gie. I w tym tkwi jego urok. – Zwró­ciła twarz w stronę Eve i uśmiech­nęła się do niej. – Tobie by się to nie spodo­bało.

Z całą pew­no­ścią, pomy­ślała Eve, polu­jąc na miej­sce do zapar­ko­wa­nia. A prze­cież…

– Zasa­dzi­łam drzewo.

– Co takiego? – Ciemne oczy Peabody zro­biły się wiel­kie jak nadmu­chane balony. – Mów!

– Razem z Roar­kiem zasa­dzi­li­śmy drzewo. To był jego pomysł, ale wspól­nie go zre­ali­zo­wa­li­śmy. Pra­wie bez niczy­jej pomocy. Facet od archi­tek­tury kra­jo­brazu wyko­pał dół, ale my umie­ści­li­śmy w nim drzewo, zasy­pa­li­śmy go zie­mią i tak dalej.

– Co to za drzewo?

– Tam! – Eve dostrze­gła wolne miej­sce, włą­czyła świa­tła, naci­snęła dźwi­gnię pio­no­wego wzno­sze­nia i kiedy Peabody zamknęła wyba­łu­szone oczy, prze­mknęła na drugą stronę ulicy. Nie­malże na styk osa­dziła wóz mię­dzy odra­pa­nym mini i przy­sa­dzi­stą tere­nówką.

– Udało się.

– Zamie­rza­łam powie­dzieć, że powin­naś mnie ostrzec, ale wtedy chyba byłoby gorzej. – Szczę­śliwa, że wyszła bez szwanku, Peabody wysia­dła, zacze­kała, aż Eve wyj­mie z bagaż­nika ich zestawy pod­ręczne. – No więc, co to za drzewo?

Eve wska­zała na połu­dnie, gdzie było przej­ście dla pie­szych.

– Jakieś drzewo zawo­dzące, coś zawo­dzącego. Może brzo­skwi­nia.

– Brzo­skwi­nia pła­cząca?

– Pła­cząca, zawo­dząca, jeden czort. Cho­ciaż ani nie pła­cze, ani nie zawo­dzi. Teraz cała obsy­pana jest malut­kimi kwiat­kami, czyli nie zabi­li­śmy jej.

– Dobrze wie­dzieć, ale dla­czego zasa­dzi­li­ście drzewo? Dla­czego poli­cjantka i kre­zus zasa­dzili drzewo?

– Roarke cza­sami… – Bywa sen­ty­men­talny, pomy­ślała, kiedy dołą­czyły do potoku ludzi prze­cho­dzą­cych przez jezd­nię. – Ma różne pomy­sły. Zro­bi­li­śmy ten staw, więc…

– Zro­bi­li­ście to? Jest skoń­czony? Wspo­mnia­łaś, że przy­mie­rza się do stawu.

– Tak, staw już gotów. I nawet jest ładny. Pływa w nim takie coś.

– Lilie wodne? – Peabody wes­tchnęła.

– Tak, i ma kamienne obmu­ro­wa­nie, są jakieś rośliny i ławka. Roarke uznał, że sami powin­ni­śmy zasa­dzić drzewo.

– Łał!

– Zamy­kam klub towa­rzy­ski – oświad­czyła Eve i zatrzy­mała się przed czte­ro­kon­dy­gna­cyj­nym budyn­kiem, by mu się przyj­rzeć.

Na pozio­mie ulicy był jakiś lokal o nazwie Poeci i Mala­rze, i sklep Zie­larka. Oba miały sze­ro­kie okna od ulicy, podob­nie jak pomiesz­cze­nia na wyż­szych pię­trach.

Brak żalu­zji, brak krat, są tylko szyby, zauwa­żyła.

Pode­szła do drzwi koloru wina, znaj­du­ją­cych się mię­dzy skle­pem a kawiar­nią i gale­rią, przez które można się było dostać do lokali miesz­kal­nych.

Brak kamery moni­to­ru­ją­cej, stan­dar­dowe zamki.

– Można się wła­mać za pomocą wyka­łaczki – mruk­nęła, otwie­ra­jąc drzwi klu­czem uni­wer­sal­nym.

Meta­lowe schody pro­wa­dziły na pierw­sze pię­tro, gdzie drzwi po pra­wej stro­nie miały przy­zwo­ity sys­tem alar­mowy, a podwójne drzwi po lewej – solidne zamki.

– Zwłoki są pię­tro wyżej – powie­działa do Peabody.

Weszły na górę, gło­śno stu­ka­jąc butami.

Poli­cjantka cze­kała w otwar­tych drzwiach po pra­wej stro­nie. Podwójne drzwi po lewej stro­nie też były sze­roko otwarte. Eve rzu­ciła przez nie okiem i zoba­czyła szta­lugi, stołki, blaty robo­cze, narzę­dzia, więk­sze i mniej­sze bryły kamie­nia i kloce drewna.

Z pomiesz­cze­nia za ple­cami poli­cjantki dobie­gały dźwięki muzyki.

Eve poka­zała odznakę, włą­czyła nagry­warkę.

– Pani porucz­nik. – Poli­cjantka, koło pięć­dzie­siątki, z krót­kimi, krę­co­nymi wło­sami scho­wa­nymi pod czapką, zro­biła Eve przej­ście. – Mel­duje się funk­cjo­na­riuszka Mil­ler. Mój part­ner, funk­cjo­na­riusz Getz, jest na górze, pil­nuje zwłok.

– Mów, co wie­cie.

– Wła­śnie zakoń­czy­li­śmy inter­wen­cję w tym kwar­tale i szy­ko­wa­li­śmy się do domu, kiedy otrzy­ma­li­śmy infor­ma­cję od dys­po­zy­tora. O ósmej trzy­dzie­ści trzy. Ten sam kwar­tał, kazali nam się tu udać. Nie otwo­rzył nam żaden z loka­to­rów tego pię­tra, zza drzwi dobie­gała muzyka.

Ostra muzyka, pomy­ślała Eve. Sporo basów, sporo per­ku­sji.

– Lokal nie jest wytłu­miony – cią­gnęła funk­cjo­na­riuszka. – Obu­dzi­li­śmy loka­torkę miesz­ka­jącą pię­tro niżej, na wypa­dek gdyby miała dostęp do tego pomiesz­cze­nia. Oka­zało się, że ma. Nie­jaka Het­tie Brown­stone. Ona i denatka są jedy­nymi loka­tor­kami budynku, pomi­ja­jąc lokale usłu­gowe na pozio­mie ulicy, które były zamknięte, kiedy tu dotar­li­śmy. Pani Brown­stone dała nam karty magne­tyczne do obu lokali wynaj­mo­wa­nych i użyt­ko­wa­nych przez Ariel Byrd. Zgo­dziła się nie opusz­czać swo­jego miesz­ka­nia. Uprze­dzi­li­śmy, że wcho­dzimy do środka, weszli­śmy. Mój part­ner udał się na wyż­szy poziom, a ja spraw­dzi­łam ten. On zna­lazł zwłoki.

Mil­ler spoj­rzała w kie­runku scho­dów. Przez sze­roki otwór wej­ściowy Eve zoba­czyła dru­giego gli­nia­rza w posta­wie „spo­cznij” na tle sze­rokiego okna z pół­kami po obu stro­nach.

– To pra­cow­nia arty­styczna, pani porucz­nik. Rzeź­biar­ska. Denatka ma roz­trza­skaną poty­licę. Obok niej leży spory mło­tek, widać na nim krew i frag­menty mózgu. Na pod­ło­dze u szczytu scho­dów jest torba z Café Delish, kafejki jedną prze­cznicę na wschód stąd. Wygląda, jakby ktoś ją upu­ścił, roz­lała się wyszu­kana kawa. W tor­bie są dwie muf­finki.

– Zabez­pie­czy­li­śmy miej­sce, zamel­do­wa­li­śmy, co tu zasta­li­śmy – cią­gnęła poli­cjantka. – Zeszłam na dół, żeby poin­for­mo­wać panią Brown­stone i prze­pro­wa­dzić wstępne prze­słu­cha­nie.

Mil­ler spoj­rzała na notatki trzy­mane w dłoni.

– Zna ofiarę od trzech lat, czyli odkąd ta tutaj zamiesz­kała. Pro­wa­dzi stu­dio taneczne w lokalu naprze­ciwko swo­jego miesz­ka­nia. Zeznała, że ostat­nie zaję­cia skoń­czyła o dzie­wią­tej i udała się do sie­bie. Ma pię­cio­let­nią córkę. Nie opusz­czała miesz­ka­nia, nic nie sły­szała, nikogo nie widziała. Twier­dzi, że poło­żyła dziecko spać kwa­drans po dzie­wią­tej, wzięła prysz­nic, nalała sobie kie­li­szek wina i oglą­dała tele­wi­zję do około wpół do jede­na­stej.

Mil­ler unio­sła wzrok znad nota­tek.

– Była zde­ner­wo­wana, pani porucz­nik, ale chętna do pomocy poli­cji. Oświad­czyła, że poroz­ma­wia z funk­cjo­na­riu­szami pro­wa­dzą­cymi śledz­two, kiedy się tu poja­wią, ale naj­pierw musi odpro­wa­dzić córeczkę do szkoły. Wróci przed dzie­wiątą.

– Rozu­miem. Zba­damy miej­sce prze­stęp­stwa. Ode­ślę two­jego part­nera na dół. Chcę, żeby­ście spraw­dzili tę kawiar­nię i gale­rię Poeci. Lokal był czynny wczo­raj wie­czo­rem. Przed wej­ściem do kawiarni i sklepu zie­lar­skiego są kamery. Chcę mieć nagra­nia z ich obu.

– Tak jest, pani porucz­nik.

– Ustal­cie, co się da, w kawiarni, skon­tak­tuj­cie się z Brown­stone, kiedy wróci do domu. Poin­for­muj­cie ją, że poroz­ma­wiamy z nią naj­szyb­ciej, jak to tylko będzie moż­liwe.

– Tak jest, pani porucz­nik. Pani porucz­nik, chcia­łam dodać, że kiedy spraw­dza­łam pomiesz­cze­nia na tym pozio­mie, stwier­dzi­łam, że korzy­stano z łóżka, chyba że ofiara nie miała zwy­czaju go słać. Pomy­śla­łam tak, bo na obu szaf­kach noc­nych stoją kie­liszki do wina, a na bla­cie w kuchni pra­wie pusta butelka shi­raz.

– Dobrze wie­dzieć. Dzię­kuję, Mil­ler.

Eve pode­szła do scho­dów – nie były meta­lowe, tylko drew­niane. Stare, może ory­gi­nalne.

Gli­niarz, z pięt­na­ście lat młod­szy od swo­jej part­nerki, dyżu­ro­wał na górze.

Na pod­ło­dze na prawo od niego w kałuży kre­mowo-brą­zo­wego płynu leżała torba z jedze­niem na wynos.

– Pani porucz­nik, Mil­ler powie­działa, żeby nie wyłą­czać muzyki. Że będzie pani chciała, by wszystko, nawet to, zostało tak, jak w chwili, kiedy tu dotar­li­śmy.

– Zga­dza się.

– Nie usły­szał­bym, że przy­je­cha­li­ście. Wie­dzia­łem, że tu jeste­ście, tylko dla­tego, że spoj­rza­łem na dół i zoba­czy­łem was z Mil­ler.

Muzyka nie roz­dzie­rała uszu, pomy­ślała Eve, ale była wystar­cza­jąco gło­śna, by zagłu­szyć odgłosy kro­ków.

– Dzię­kuję, Getz. Teraz my zaj­miemy się miej­scem prze­stęp­stwa.

Eve rozej­rzała się wkoło, otwo­rzyła zestaw pod­ręczny. Obie z Peabody zabez­pie­czyły dło­nie i buty.

– Wyłą­czyć muzykę.

W ciszy, która nastała, spoj­rzała na ofiarę, niską kobietę w spodniach dre­so­wych, ucię­tych na wyso­ko­ści kolan, i blu­zie dre­so­wej z obcię­tymi ręka­wami.

Krew poskle­jała krót­kie, atra­men­to­wo­czarne włosy z jaskra­wo­nie­bie­skimi pasem­kami.

– Sądząc po ranie, ude­rzono ją nieco z pra­wej strony i upa­dła na lewo. Napast­nik zaszedł ją od tyłu, to nie ulega wąt­pli­wo­ści – stwier­dziła Eve. – Stała przy bla­cie robo­czym, przo­dem do okna i obra­biała tę bryłę kamie­nia.

– Zdaje mi się, że to mar­mur.

– Niech ci będzie. Miała obok sie­bie narzę­dzia. Dłuto, mło­tek, na stole i na pod­ło­dze widać okru­chy kamie­nia. Włą­czyła muzykę, zapa­liła świa­tło. Trudno byłoby ją dostrzec z ulicy, ponie­waż blat robo­czy jest zbyt odda­lony od okna. Ale sama mogła przez nie wyglą­dać, jeśli chciała.

– Brak śla­dów walki. Torba z kawą… – Peabody spoj­rzała na nią, zmarsz­czyw­szy czoło. – Ktoś zaczął wcho­dzić na górę, naj­praw­do­po­dob­niej osoba, która zadzwo­niła pod dzie­więć­set jede­na­ście, no nie? Widzi ciało, wypusz­cza torbę z ręki. Plask.

– Na to wygląda. Brak śla­dów wła­ma­nia na dole, nie widać, by cokol­wiek skra­dziono. Masa rzeźb – ukoń­czo­nych, nieukoń­czo­nych. Masa kamieni, drewna i narzę­dzi. Zabójca wcho­dzi do środka… Przyj­rzyjmy się dobrze drzwiom, czy nikt przy nich nie maj­stro­wał. Wspina się po scho­dach. Bie­rze mło­tek, dużo podob­nych znaj­duje się tuż obok, na dru­gim bla­cie robo­czym. Łup.

Pod­nio­sła palec w górę, okrą­żyła zwłoki.

– Nie można wyklu­czyć, że piła z kimś wino, upra­wiała seks. Wszedł z nią na górę. Pokłó­cili się… Może zaczęli się kłó­cić na dole. Ma tego dosyć, włą­cza muzykę, bie­rze narzę­dzia do ręki. I w takiej chwili, kiedy ludziom zwy­czaj­nie odbija, on chwyta mło­tek i roz­bija jej czaszkę. Praw­do­po­dob­nie ude­rzył ją parę razy. A potem mruk­nął: O, cho­lera. Albo: Zasłu­żyła sobie na to. I bie­rze nogi za pas.

– Jej sąsiadka może wie­dzieć, czy spo­ty­kała się z kimś.

– Tak, spraw­dzimy to. – Trzy­ma­jąc zestaw pod­ręczny, Eve ukuc­nęła, sta­ra­jąc się nie wdep­nąć w kałużę krwi. Korzy­sta­jąc z urzą­dze­nia iden­ty­fi­ku­ją­cego, potwier­dziła toż­sa­mość ofiary, wyre­cy­to­wała dane do mikro­fonu.

– Ofiarę ofi­cjal­nie ziden­ty­fi­ko­wano jako Ariel Byrd, zamiesz­kałą pod tym adre­sem, kobietę rasy mie­sza­nej, lat dwa­dzie­ścia sie­dem. Ja zajmę się zwło­kami, Peabody. Ty idź na dół, zacznij od sypialni. Zoba­czymy, czy uda nam się zdjąć z kie­lisz­ków odci­ski pal­ców lub uzy­skać próbki DNA.

Nie potrze­bo­wała mikro­go­gli, żeby zba­dać ranę.

– Przy­naj­mniej dwa ude­rze­nia, sądząc po kształ­cie i sze­ro­ko­ści rany. A ponie­waż zabójca zosta­wił narzę­dzie zbrodni, łatwo je ziden­ty­fi­ko­wać. Umiesz­czam je w tor­bie na dowody.

Wsa­dziła mło­tek do torby, zapie­czę­to­wała ją, opi­sała, odło­żyła na bok.

– Ofiara ma ręka­wice i buty robo­cze oraz oku­lary ochronne.

Eve nachy­liła się, prze­chy­liła głowę, by spoj­rzeć przez oku­lary w ciemne oczy ofiary – już zmęt­niałe. Potem wyjęła mier­nik, żeby usta­lić godzinę zgonu.

– Śmierć nastą­piła o dwu­dzie­stej dru­giej czter­dzie­ści osiem. Przy­czyna śmierci – roz­bi­cie czaszki tępym narzę­dziem. Do potwier­dze­nia przez leka­rza sądo­wego.

Ofiara mie­rzyła metr sześć­dzie­siąt i ważyła może czter­dzie­ści pięć kilo­gra­mów, Eve bez pomocy Peabody prze­krę­ciła zwłoki na plecy.

– Tak, prze­chy­liła się w lewą stronę, ma uszko­dzoną prawą kość policz­kową, ude­rzyła twa­rzą w pod­łogę. Twarde lądo­wa­nie. – Zadarła jej bluzę. – Naj­pierw wal­nęła w stół, założę się, że ma zła­mane żebro. Parę moc­nych ude­rzeń zada­nych od tyłu. Ofiara upa­dła do przodu. Stół jest przy­mo­co­wany do pod­łogi, więc się nie prze­su­nął. Następ­nie osu­nęła się w lewo. Uwa­żam, że drugi cios, zadany przez zabójcę, spo­wo­do­wał obrót głowy, więc ude­rzyła w pod­łogę prawą stroną twa­rzy. Ale nie żyła już, zanim zna­la­zła się na pod­ło­dze.

Eve się cof­nęła, pamię­ta­jąc o kałuży krwi. Potem się wypro­sto­wała, wyjęła komórkę, by wezwać ambu­lans i tech­ni­ków.

Znów przy­kuc­nęła, przyj­rzała się papie­ro­wej tor­bie z kawiarni, uci­snęła pal­cem muf­finkę.

Wciąż świeża, stwier­dziła, czyli kupiona dziś rano.

Ozna­ko­wała torbę i jej zawar­tość do zba­da­nia przez tech­ni­ków.

Obe­szła całe pomiesz­cze­nie prze­zna­czone do pracy. Narzę­dzia, plan­deki, miniau­to­ku­charz i malutka lodówka, w któ­rej była woda i parę napo­jów ener­ge­tycz­nych. W kącie stały szta­lugi z serią szki­ców.

Natu­ral­nie drewno i kamień. Według Eve nie­które prace były ukoń­czone – część z nich fili­gra­nowa, część – masywna, chro­pawa. Twa­rze wykute w kamie­niu, naga kobieta, nagi męż­czy­zna, obej­mu­jąca się para nie­okre­ślo­nej płci.

A w drew­nie smok, zwi­nięty w kłę­bek, jakby pogrą­żony we śnie, kobieta sto­jąca na pal­cach, roz­ga­łę­zione drzewo z zary­sem twa­rzy na pniu.

Naj­praw­do­po­dob­niej, pomy­ślała Eve, odnio­sła pewien suk­ces. Eve nie znała się na sztuce, ale w tych rzeź­bach było coś, co do niej prze­ma­wiało.

Albo odnio­sła suk­ces, roz­wa­żała, scho­dząc po stop­niach, albo ktoś wspie­rał ją finan­sowo. Wyna­ję­cie takiej pra­cowni w West Vil­lage nie było tanie.

Rozej­rzała się po pokoju dzien­nym.

Żad­nego śladu jakie­goś gwał­tow­nego zaj­ścia.

Ekran ścienny, zapad­nięta kanapa, wyglą­da­jąca na wygodną, w ciem­no­ró­żowe, jaskra­wo­nie­bie­skie i zie­lone pasy. Duży, gruby dywan – przy­pusz­czal­nie przez wzgląd na sąsiadkę z dołu – pokry­wał pra­wie całą pod­łogę. Kącik jadalny z kwa­dra­to­wym, ciem­no­ró­żo­wym sto­li­kiem, cztery krze­sła – dwa nie­bie­skie i dwa zie­lone. Kwiaty w kamien­nym… Mar­mu­ro­wym? Wazo­nie.

Kwiaty wyglą­dały na bar­dzo świeże.

Pokój nie jest zagra­cony, pomy­ślała, chyba żeby uwzględ­nić dzieła sztuki gęsto pokry­wa­jące ściany. Prace wszel­kiego rodzaju, nie­które w ramach, inne – jedy­nie szkice, przy­mo­co­wane pine­skami.

Zaj­rzała do kuchni. Blat robo­czy, butelka czer­wo­nego wina, w któ­rej zostało może z pół kie­liszka. Ozna­ko­wała ją dla tech­ni­ków.

W lodówce, słu­żą­cej od paru dzie­się­cio­leci, wię­cej wina, tro­chę sera, jogurt, napoje ener­ge­tyczne. Stary auto­ku­charz – spraw­dziła ostat­nią zapro­gra­mo­waną potrawę.

Żad­nych brud­nych naczyń w zle­wie.

Wyszła z kuchni i zatrzy­mała się przed otwar­tymi drzwiami do gabi­netu, peł­nią­cego rów­nież funk­cję pokoju gościn­nego. Schludny, nie­za­gra­cony, kolo­rowy, stwier­dziła Eve, łóżko zasłane, poduszki strzep­nięte.

Ktoś – może ofiara – nama­lo­wał mural na jed­nej ścia­nie, uliczną scenę, przed­sta­wia­jącą arty­stów przy szta­lu­gach, z szybko prze­my­ka­ją­cymi samo­cho­dami w tle.

Ozna­ko­wała malut­kie cen­trum komu­ni­ka­cyjne na stole pod oknem do spraw­dze­nia przez wydział infor­ma­tyki śled­czej, nim prze­szła dalej.

Łazienka czy­sta, pro­sto urzą­dzona. Otwo­rzyła szafkę z lustrem nad umy­walką, zna­la­zła tam kilka leków dostęp­nych bez recepty, pogru­po­wa­nych według rodza­jów. Poświę­ciła chwilę na spraw­dze­nie szu­flad i szafki pod umy­walką, nim dołą­czyła do Peabody w głów­nej sypialni.

Peabody stała z rękami na bio­drach i ze zmarsz­czo­nym czo­łem roz­glą­dała się po pokoju.

Po obu stro­nach nie­za­sła­nego łóżka stały nocne szafki, na każ­dej z nich lampka i kie­li­szek do wina. Jedyne niskie i dłu­gie okno wypo­sa­żone było w żalu­zje – teraz pod­nie­sione.

Peabody odwró­ciła się do Eve.

– Chcia­łam, żebyś to zoba­czyła, nim umiesz­czę kie­liszki w tor­bach na dowody. Na obu są odci­ski. Ofiary na tym na prawo od łóżka. Tych na dru­gim nie ma w bazie. Labo­ra­to­rium znaj­dzie DNA na kie­lisz­kach i pościeli.

– Taak, łóżko nie jest zasłane do snu. Spraw­dzi­łaś szu­flady w szaf­kach noc­nych?

– W tej na prawo tablet, komórka ofiary, szki­cow­nik i ołówki w piór­niku. W tej na lewo nic. Na komórce od popo­łu­dnia żad­nych roz­mów, SMS-ów przy­cho­dzą­cych czy wycho­dzą­cych. A potem tylko wia­do­mo­ści tek­stowe. Zapi­sa­łam numer, zare­je­stro­wany na nie­jaką Gwen­do­lyn Huf­f­man.

– Jaka jest treść SMS-u?

– Tylko: „Już się nie mogę docze­kać sesji”. Ofiara odpo­wie­działa, że ona też nie, na co ta pierw­sza napi­sała, że już wkrótce się zoba­czą, i że nie przyj­dzie z pustymi rękami.

– Brak godziny. Niech zba­dają to w wydziale infor­ma­tyki śled­czej. Żad­nych pre­zer­wa­tyw, żad­nych gadże­tów ero­tycz­nych – dodała Eve. – Ani tutaj, ani w łazience. A w sza­fie?

– Tylko ubra­nia, buty, dwie torebki – jedna na co dzień, druga wie­czo­rowa. Dwie walizki na kół­kach, mniej­sza umiesz­czona w więk­szej. Ofiara nie była stroj­ni­sią – dodała Peabody, kiedy Eve pode­szła do szafy, żeby do niej zaj­rzeć.

– Ale widać, że to, co w niej prze­cho­wy­wała, jest pogru­po­wane. Ubra­nia do pracy, na co dzień, jedna czarna sukienka, dwie kre­acje na wie­czorne wyj­ścia. Podob­nie buty. W komo­dzie trzyma bie­li­znę dzienną i nocną, strój do ćwi­czeń i temu podobne – też wszystko pogru­po­wane. W jed­nej małej szu­fla­dzie biżu­te­ria – arty­styczna, zabawna. Wszystko w naj­więk­szym porządku, Dal­las, nic nie wska­zuje na to, by ktoś tu grze­bał, szu­ka­jąc cze­goś.

– Zga­dza się. Ani tu, ani w innych pomiesz­cze­niach.

– Jedno mi nie pasuje.

No wła­śnie, pomy­ślała Eve, ale odwró­ciła się do Peabody.

– Mów.

– No więc roz­glą­damy się po jej miesz­ka­niu – pra­cowni na górze, pomiesz­cze­niach miesz­kal­nych na dole, wszę­dzie jest czy­sto, naprawdę czy­sto i schlud­nie. Nie licząc dzieł sztuki na ścia­nach, ofiara była mini­ma­listką, naj­wy­raź­niej lubiła, jak wszystko było na swoim miej­scu.

– Zga­dza się.

– Żad­nej koszuli porzu­co­nej na krze­śle tu czy tam, żad­nych butów zosta­wio­nych w jakimś kącie, by je póź­niej wło­żyć na nogi czy scho­wać do szafy.

– Żad­nych brud­nych naczyń z wyjąt­kiem kie­lisz­ków – dodała Eve. – Narzuta, sta­ran­nie zło­żona, leży na ławie w nogach łóżka, ale pościel jest sko­tło­wana, sko­pana. Nie tak, jakby ktoś w niej spał, tylko jakby upra­wiał seks.

– Potra­fię sobie wyobra­zić, że zosta­wia łóżko w nie­ła­dzie – zaściele je, kiedy wróci, by poło­żyć się spać. Cho­ciaż to tro­chę nacią­gane, uwzględ­nia­jąc, jaka jest porząd­nicka. Ale zupeł­nie do niej nie pasuje pozo­sta­wie­nie w sypialni brud­nych kie­lisz­ków.

– Korzy­stała z auto­ku­cha­rza w kuchni wczo­raj o osiem­na­stej dzie­sięć, zamó­wiła jedną por­cję kur­czaka z ryżem, do tego bruk­selkę. Naczy­nia po kola­cji, podob­nie jak po wczo­rajszym śnia­da­niu, zamó­wio­nym o ósmej dwa­dzie­ścia, i obie­dzie o trzy­na­stej trzy­dzie­ści pięć, są w zmy­warce, czy­ste. Zapro­gra­mo­wała ją o osiem­na­stej dwa­dzie­ścia osiem.

– Może nie chciało jej się opróż­nić zmy­warki, by umie­ścić w niej kie­liszki do wina, ale nie pasuje mi, że je zosta­wiła tutaj.

– To sprzeczne z jej typo­wym zacho­wa­niem – zgo­dziła się z nią Eve.

– Piła z kimś wino, upra­wiała seks, wszystko wska­zuje na to, że za obo­pólną zgodą. Ale w pew­nej chwili doszło do kłótni. Na tyle poważ­nej, że ofiara wstała, narzu­ciła na sie­bie jakieś robo­cze ciu­chy, ale nie posprzą­tała, jak to miała w zwy­czaju. Jakby dawała do zro­zu­mie­nia: ni­gdy wię­cej tego z tobą nie zro­bię. Koniec z nami. Ubie­raj się i wynoś stąd. Ja idę popra­co­wać.

– Cią­gnąc dalej w tym duchu – powie­działa Eve – wzgar­dzony kocha­nek nie chciał, żeby to już był koniec, nie chciał się wynieść. I zakoń­czył awan­turę, waląc ofiarę młot­kiem.

– Zbrod­nia w afek­cie – wycią­gnęła wnio­sek Peabody. – „Pokażę ci, z kim będzie koniec, ty dziwko!”.

– Wszystko to jest dość praw­do­po­dobne. Ludzie z kost­nicy i tech­nicy już są w dro­dze. Rzućmy okiem na drzwi wej­ściowe. I ozna­kuj pościel do zba­da­nia. Tech­nicy mogą ją zabrać razem z kie­lisz­kami i całą resztą.

– Znajdą DNA – oświad­czyła Peabody. – Ale skoro w bazie brak odci­sków pal­ców…

– Jesz­cze mniej praw­do­po­dobne, że będzie DNA kochanka, któ­rego toż­sa­mo­ści jesz­cze nie udało się usta­lić – dokoń­czyła za nią Eve. Otwo­rzyła drzwi fron­towe, przy­kuc­nęła. Wło­żyła mikro­go­gle, by przyj­rzeć się zam­kowi, szpa­rze na kartę magne­tyczną.

– Tania tan­deta – mruk­nęła – ale nie widzę, by ktoś przy tym maj­stro­wał. Wezwijmy ludzi z wydziału infor­ma­tyki śled­czej, niech to spraw­dzą. Może uda im się usta­lić, ile razy wczo­raj odblo­ko­wy­wano drzwi. Mogą też spraw­dzić główne wej­ście na dole. Moż­liwy sce­na­riusz: pierw­szy kocha­nek wypada jak burza. „Pieprz się, Ariel”. Kobieta jest na górze, pra­cuje przy włą­czo­nej muzyce. Przy­cho­dzi drugi kocha­nek. Trudno sobie wyobra­zić kogoś bez żad­nych gadże­tów ero­tycz­nych czy pod­sta­wo­wych środ­ków zabez­pie­cza­ją­cych, zaba­wia­ją­cego się z dwoma part­ne­rami w łóżku, ale załóżmy, że tak mogło być. Drugi kocha­nek widzi roz­grze­bane łóżko, kie­liszki. A to dziwka! Wcho­dzi na górę, wali ją młot­kiem. „To cię oduczy sypia­nia z innymi”.

– To, że była schludna i zor­ga­ni­zo­wana, nie zna­czy, że nie mogła być pusz­czal­ska, nie tarzała się w pościeli z wie­loma kocha­siami. – Ale Peabody i tak wes­tchnęła. – Szkoda, gdyby się oka­zało, że krę­ciła z kil­koma face­tami, bo naprawdę podo­bają mi się jej prace.

Eve usły­szała tupot kro­ków, scho­wała gogle do zestawu pod­ręcz­nego.

– To z pew­no­ścią ludzie z kost­nicy albo tech­nicy. Tak czy owak, niech przy­stą­pią do pracy, a my zej­dziemy i poroz­ma­wiamy z sąsiadką. Może wie, z kim ofiara lubiła się tarzać w pościeli.ROZDZIAŁ 3

3

Eve naj­pierw poje­chała do kost­nicy. Ruszyła dłu­gim, bia­łym tune­lem. Dwóch tech­ni­ków stało koło auto­matu, sior­biąc luro­watą kawę i prze­ży­wa­jąc na nowo wczo­raj­szy mecz base­bal­lowy.

Zmie­rzała pro­sto do kró­le­stwa głów­nego leka­rza sądo­wego.

Mor­ris, z zabez­pie­czo­nymi dłońmi wyma­za­nymi krwią, stał nad zwło­kami Ariel Byrd. Miał na sobie prze­zro­czy­sty far­tuch ochronny, a pod nim gar­ni­tur, który przy­wiódł jej na myśl doj­rzałe brzo­skwi­nie. Naj­wy­raź­niej będąc w wio­sen­nym nastroju, dobrał do niego koszulę w naj­ja­śniej­szym odcie­niu zie­leni i kra­wat ide­al­nie dopa­so­wany do gar­ni­turu. Dłu­gie, ciemne włosy zaplótł w war­ko­czyki, które zwią­zał jasno­zie­lo­nym rze­my­kiem.

Zawsze ją zdu­mie­wało i ni­gdy nie prze­sta­nie zdu­mie­wać, jak komuś udaje się tak ide­al­nie zesta­wić poszcze­gólne czę­ści gar­de­roby.

Zdjął mikro­go­gle.

– Młoda, zdrowa, ponio­sła śmierć w śliczny, majowy dzień.

– Nie byłam pewna, jak dużo będziesz już o niej wie­dział.

– Zoba­czy­łem nie tylko twoje nazwi­sko na przy­wieszce, ale rów­nież roz­po­zna­łem kim ona jest.

Natych­miast stała się czujna, spoj­rzała w ciemne oczy Mor­risa.

– Zna­łeś ją.

– Nie oso­bi­ście, co to to nie. Podzi­wia­łem jej prace, w zeszłym mie­siącu roz­ma­wia­łem z nią na festi­walu Sztuka w Parku. Wybra­łem się tam na parę godzin z Gar­net i jej córką.

Gar­net DeWin­ter, pomy­ślała Eve, spe­cja­listka od kości, ikona mody i przy­ja­ciółka Mor­risa – pla­to­niczna.

– Gar­net wzięła jej wizy­tówkę i odwie­dziła jej pra­cow­nię.

– Naprawdę?

– Kupiła gar­gulca na ścianę w ogro­dzie. Jest uro­czy.

– Czy posze­dłeś z nią do pra­cowni?

– Nie. – Mor­ris prze­niósł wzrok z powro­tem na zwłoki. – To moje dru­gie spo­tka­nie z artystką. Kobietą uta­len­to­waną.

Eve pode­szła bli­żej, żeby przyj­rzeć się uważ­nie uta­len­to­wa­nej kobie­cie leżą­cej z otwartą klatką pier­siową na stole sek­cyj­nym.

– Co jesz­cze możesz mi o niej powie­dzieć?

– Zdrowa, jak już wspo­mnia­łem. Odpo­wied­nia waga do wzro­stu i budowy ciała, mię­śnie wła­ści­wie napięte. W dzie­ciń­stwie zła­ma­nie podo­kost­nowe lewego nad­garstka. Dość czę­sto spo­ty­kane, dobrze zago­jone. Brak śla­dów nad­uży­wa­nia alko­holu czy sub­stan­cji zaka­za­nych. Peabody. – Uśmiech­nął się do niej. – Może weź­miesz z lodówki coś zim­nego dla sie­bie i Dal­las?

– Chęt­nie. Pepsi? – spy­tała Peabody swoją part­nerkę.

– Może być. – A Peabody zaj­mie się czymś, bo nie lubiła asy­sto­wać przy sek­cji zwłok.

– Brak ran obron­nych, brak innych obra­żeń poza raną szar­paną i stłu­cze­niem twa­rzy, wywo­ła­nym upad­kiem, oraz żebrem pęk­nię­tym od ude­rze­nia.

– O blat stołu.

– Tak, po zapo­zna­niu się z twoim nagra­niem z miej­sca prze­stęp­stwa zga­dzam się. No i natu­ral­nie ude­rze­nia, które spo­wo­do­wały śmierć.

– Wię­cej niż jedno.

– Trzy, cho­ciaż zabi­łoby ją już pierw­sze bez szyb­kiej pomocy lekar­skiej, dru­gie przy­pie­czę­to­wa­łoby jej zgon. Mocne ude­rze­nia, nieco z góry i z pra­wej, więc pole­ciała przed sie­bie i tro­chę na lewo, pro­sto na stół. Ma tylko metr sześć­dzie­siąt wzro­stu, czyli jest niska, drob­nej budowy ciała. Zde­rze­nie ze sto­łem – solid­nym, przy­krę­co­nym do pod­łogi – spo­wo­do­wało pęk­nię­cie dol­nego pra­wego żebra. Stra­ciła przy­tom­ność jesz­cze przed dru­gim ude­rze­niem, wymie­rzo­nym, kiedy odbiła się od stołu, prze­chy­liła się w lewo. Trze­cie dosię­gnęło ją, gdy upa­dła.

– Miała sporo sta­ran­nie uło­żo­nych narzę­dzi. Młotki, dłuta, pil­niki. Wygląda mi na to, że zabójca wziął narzę­dzie zbrodni z dru­giego stołu, za ofiarą, na prawo od scho­dów pro­wa­dzą­cych na górę. Leży na nim duży blok kamie­nia i dłuto. Brak młotka.

Machi­nal­nie otwo­rzyła puszkę pepsi, którą wrę­czyła jej Peabody.

– Wcze­śniej była z kimś, albo z zabójcą, albo z kimś innym. Piła z nim wino i upra­wiała seks.

– Tak, w jej żołądku stwier­dzi­łem obec­ność około trzy­stu pięć­dzie­się­ciu mili­li­trów czer­wo­nego wina shi­raz. Wypi­tego na trzy do jed­nej godziny przed śmier­cią. Jakieś cztery, cztery i pół godziny przed śmier­cią zja­dła kur­czaka z ryżem i bruk­selką.

– Nie piła wina do kola­cji. Zosta­wiła je, by się napić z towa­rzy­szem łoża. A seks? Ewen­tu­alne DNA?

– Labo­ra­to­rium otrzy­mało płyny ustro­jowe, żeby ziden­ty­fi­ko­wać DNA. Nie stwier­dzono obec­no­ści spermy ani w jej ciele, ani na skó­rze.

– Czyli korzy­stał z pre­zer­wa­tywy. Ale nie miała pre­zer­wa­tyw w miesz­ka­niu. – Eve wzru­szyła ramio­nami, znów okrą­żyła zwłoki. – Nie wszyst­kie kobiety je trzy­mają. Żad­nych ero­tycz­nych gadże­tów, żad­nych pre­zer­wa­tyw. Żad­nych table­tek anty­kon­cep­cyj­nych. Czy sto­so­wała jakieś mecha­niczne środki anty­kon­cep­cyjne?

– Jak do tej pory nie zna­la­złem żad­nych. Ni­gdy nie rodziła.

– No cóż, dobry począ­tek. Dzię­kuję, że szybko się nią zają­łeś.

– Przy­kro mi, że uni­ce­stwiono taki młody talent – powie­dział Mor­ris. – Kto wie, co by stwo­rzyła, gdyby pożyła dłu­żej.

– Wiem, co sobie myślisz – oświad­czyła Peabody, kiedy wyszły.

– No, co sobie myślę?

– Że Gwen Huf­f­man zdra­dzała swo­jego narze­czo­nego z ofiarą.

– Cał­kiem moż­liwe. Mieć kogoś na boku daleko od domu. Z dala od krę­gów towa­rzy­skich, w któ­rych się zwy­kle obraca. Wie, że narze­czony będzie zajęty przez cały wie­czór i część nocy. Pozo­wa­nie mogło być ich taj­nym okre­śle­niem na bara-bara. Nie poja­wiła się z pustymi rękami. Przy­nio­sła wino, kwiaty. Huf­f­man jest ostrożna. Po spo­tka­niu z kon­sul­tantką ślubną wró­ciła do domu. Założę się, że na nagra­niach z kamer moni­to­ringu stwier­dzimy, że się prze­brała. Potem nie pole­ciła odźwier­nemu, by wezwał dla niej tak­sówkę, ani nie zamó­wiła auta w fir­mie prze­wo­zo­wej. Nie chciała zosta­wić żad­nych dowo­dów, że wybrała się do West Vil­lage.

– Prze­szła dwa kwar­tały, zła­pała tak­sówkę. Może wysia­dła parę prze­cznic przed domem Byrd.

– No wła­śnie – zgo­dziła się z nią Eve. – Wino i kwiaty. Każemy mun­du­ro­wym to spraw­dzić, bo zro­biła zakupy bli­sko domu Byrd.

– Napiły się wina – cią­gnęła Eve, kiedy wsia­dły do wozu. – Tro­chę poba­rasz­ko­wały, znów napiły się wina, może jesz­cze tro­chę poba­rasz­ko­wały.

– I wtedy narze­czony przy­syła SMS! – Peabody, nakrę­cona, unio­sła rękę w górę. – Jak się czu­jesz, kiedy tulisz się do part­nerki, a ona dostaje SMS od narze­czo­nego?

– Jestem poiry­to­wana. A potem nie tylko poiry­to­wana, ale wprost wku­rzona, gdy moja kochanka nie tylko odpi­suje na SMS, ale wymie­nia się wia­do­mo­ściami tuż pod moim nosem.

– Podoba mi się to. Widzę to teraz wyraź­nie. – Ponie­waż była to prawda, Peabody aż zaczęła się wier­cić w fotelu. – Byrd mówi: „To miał być czas tylko dla nas, a ty z nim teraz flir­tu­jesz. Mam tego dosyć, nie chcę być twoją zabawką”.

– Awan­tura przy­biera na sile. Może Byrd nawet zagro­ziła, że wszystko powie narze­czo­nemu.

– Ale jeśli Huf­f­man była w domu, kiedy ofiara ponio­sła śmierć…

– To świetne alibi. Lecz to nie zna­czy, że Huf­f­man nie zna innego wyj­ścia z budynku. Schody ewa­ku­acyjne, wyj­ście dla per­so­nelu. Spraw­dzimy to. Jest zde­ner­wo­wana – kon­ty­nu­owała opo­wieść Eve. – Jeśli Byrd pój­dzie do Caine’a, wszystko skoń­czone. Może uda się go prze­ko­nać, że to wie­rutne kłam­stwo, albo że to była pomyłka. Ale może narze­czony odwoła ślub, rzuci ją. Wraca do domu, upew­nia się, że kamery to zare­je­stro­wały, znaj­duje takie wyj­ście z budynku, o któ­rym nie pomy­ślimy albo któ­rego nie będzie nam się chciało szu­kać. Wraca, wcho­dzi – bo ma kartę magne­tyczną, z całą pew­no­ścią ją ma. Wali Byrd w głowę.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: