Śmierci nie ma, lęku nie ma - ebook
Śmierci nie ma, lęku nie ma - ebook
Thích Nhat Hanh ukazuje nam powiązanie między spokojem wewnątrz nas a pokojem na ziemi. - Dalajlama.
Każdy człowiek ma w sobie ogromny potencjał, lecz trapią go różne lęki, spośród których największym jest lęk przed nicością. Uważamy, że rodzimy się z niczego i boimy się, że po śmierci staniemy się niczym. Thich Nhat Hanh, zgodnie z naukami Buddy, przekonuje o absurdalności takiego myślenia. Dowodzi, że dzięki głębokiemu wglądowi w naszą naturę oraz przekształceniu lęku możemy osiągnąć prawdziwe szczęście - pogodnie spoglądać w przyszłość, w której pojawiać się będziemy w coraz to nowych formach.
Kategoria: | Poradniki |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8338-796-3 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Pewnego dnia przy obiedzie mój ojciec powiedział mi:
– Ostatni raz widziałem mojego ojca w trumnie w salonie.
Siedzieliśmy na tarasie restauracji meksykańskiej w Key West na Florydzie. Ojciec uniósł oczy znad talerza z ryżem i fasolą, spojrzał na mnie i dodał:
– Był zwykłym człowiekiem, piekarzem. Pracował w Massachusetts, w spółdzielni na Leominster Street w centrum Fitchburga.
– Opowiedz mi o jego śmierci – poprosiłem.
– Nie potrafię ci nic powiedzieć – odparł.
– Co mówili ludzie?
– Nikt nigdy o tym nie mówił. A ja nigdy nie pytałem.
Po czym znów zapadło tak dobrze mi znane, nieznośne milczenie.
Kościół Najświętszego Serca Jezusowego znajduje się dwa kwartały od domu na Sanborn Street w zachodnim Fitchburgu, gdzie mój ojciec żegnał się z moim dziadkiem, którego nigdy nie poznałem. Było to w moich młodzieńczych latach centrum duchowe mojej rodziny. Tam można było uciec od kieratu codziennej harówki w fabryce, od kłótni małżeńskich, niezapłaconych rachunków i zbyt często spożywanego alkoholu. To tam zostałem ochrzczony i tam zostałem posłany na lekcje religii. W każde poniedziałkowe popołudnie po ciężkim dniu w szkole, czy chciałem czy nie, wlokłem się tam Water Street na dwie godziny katechezy.
Ciągle pamiętam pierwsze spotkanie – siedziałem obok mojej kuzynki Patty, w dłoniach dzierżyliśmy nowiutkie katechizmy. Przed nami stanęły dwie zakonnice, kazały otworzyć podręczniki na pierwszej stronie i zapamiętać zamieszczone tam trzy pytania i trzy odpowiedzi: „Kto mnie stworzył?” – „Bóg mnie stworzył”; „Dlaczego Bóg mnie stworzył?” – „Abym Go kochał i Mu służył”; „Co się stanie, gdy umrę?” – „Będę żył na wieki z Bogiem w Niebie”. Ojcowie Kościoła nie mieli wątpliwości: moja dusza jest nieśmiertelna i będę żył wiecznie.
Pewnej niedzieli czytałem „The Boston Globe” i uderzyła mnie historia kobiety w terminalnej fazie raka. Artykuł zaczynał się tak: „Młode życie brutalnie przerwane (…) Adriana Jenkins wątpi w istnienie Boga. I w przeznaczenie”. „Kiedy umieramy – mówi – znikamy: «z prochu powstałeś i w proch się obrócisz»”. Ale Adriana często wyobrażała sobie śmierć – najpierw cierpienie, potem ulatywanie, spoglądanie z góry na zgromadzonych wokół szpitalnego łóżka żałobników, słaby rozbłysk światła i wreszcie – nicość. „Człowiek gaśnie jak żarówka po naciśnięciu wyłącznika”. Taka wizja bardzo się rozpowszechniła wśród osób, dla których właśnie zwątpienie stało się nową religią; kiedy umieramy – znikamy, stajemy się nicością.
Na pierwszy pogrzeb w życiu poszedłem w roku 1968. Był to pogrzeb ojca mojej matki, Sama Rameau. Od tamtej pory ponad dwadzieścia razy stałem na skraju świeżo wykopanego grobu bezradny, zagubiony, nie wiedząc, co myśleć i jak pojąć śmierć, zadając sobie pytanie: „Czy naprawdę istnieje tylko alternatywa: wiara w nieśmiertelną duszę albo totalne unicestwienie?”.
Powątpiewałem więc w życie wieczne i drżałem na myśl o zupełnej nicości, nie rozstając się z tym tępym strachem, z tym kosmicznym szumem istnienia ani na chwilę. Co jest prawdą – czy na zawsze będę sobą, czy czeka mnie zupełna nicość? Czy istnieje nieśmiertelna dusza i – jeśli tak – pójdę do nieba czy do piekła? Czeka mnie wieczna nuda czy wiekuiste szczęście? Będę sam czy z Bogiem?
Budda całe życie nagabywany był przez uczonych i teologów o sprzeczne filozofie eternalizmu i nihilizmu. Kiedy pytano go, czy istnieje nieśmiertelna dusza, odpowiadał, że nie istnieje trwała jaźń. Gdy pytano go, czy po śmierci czeka nas absolutna nicość, odpowiadał, że nie zostajemy unicestwieni. Budda odrzucił więc obie możliwości.
Mam serdecznego przyjaciela, słynnego biologa morskiego. Jak wielu ludzi jest przekonany, że kiedy umieramy, znikamy całkowicie i na zawsze. Jest o tym przekonany nie dlatego, że stracił wiarę czy jest zdesperowany, lecz dlatego, że wierzy w naukę. Swą wiarę czerpie z przyrody, z piękna otaczającego go świata i z ludzkiej zdolności poznawania tego świata i gromadzenia wiedzy o nim.
Thích Nhât Hanh również niezłomnie wierzy w ludzką zdolność poznania najgłębszych tajemnic rzeczywistości. Jednak jego celem jest coś więcej niż samo gromadzenie weryfikowalnych faktów – chce nam pokazać, jak osiągnąć wyzwolenie i zdobyć głęboką mądrość dzięki uważnej analizie rzeczywistości. Czerpiąc ze swego doświadczenia, opisał w tej książce zdumiewającą możliwość – jak wyjść poza alternatywę nieśmiertelnej duszy i nihilizmu. Thích Nhât Hanh mówi nam: „Byłeś już wolny, zanim zaczął się czas. Narodziny i śmierć są zaledwie drzwiami, świętymi progami na naszej ścieżce. Narodziny i śmierć są tylko zabawą w chowanego. Nigdy się nie narodziłeś i nigdy nie umrzesz”. I mówi też: „Największe nasze cierpienia mają źródło w wyobrażeniu, że najpierw się pojawiamy, a potem znikamy”. Bezustannie zachęca nas do praktyki głębokiego wglądu, dzięki któremu możemy zasmakować wolności i poznać radość drogi środka między nieśmiertelnością duszy a totalną nicością. Thích Nhât Hanh poeta odkrywa przed nami paradoksy życia i delikatnie uchyla zasłonę iluzji, pozwalając nam dostrzec – być może po raz pierwszy w życiu – że ów potworny lęk przed śmiercią jest konsekwencją błędnego postrzegania i pojmowania świata.
Jego głębokie spostrzeżenia na temat życia i śmierci są subtelne i eleganckie. I jak to bywa z wszelką subtelną materią, najlepiej smakować je powoli, w cichej kontemplacji. Z nieprzebranej studni człowieczeństwa i współczucia Thícha Nhâta Hanha możemy czerpać wodę, która ukoi pragnienie naszego serca.JEDEN SKĄD PRZYCHODZIMY? DOKĄD ODCHODZIMY?
Przy mojej pustelni we Francji rośnie pigwowiec japoński. Krzew zakwita z reguły wiosną, ale jednego roku zima było wyjątkowo ciepła i pąki pojawiły się wcześniej niż zazwyczaj. Pewnej nocy przyszedł mróz. Następnego dnia podczas medytacji w marszu zauważyłem, że wszystkie pąki pomarły. Kiedy zdałem sobie z tego sprawę, pomyślałem: Tym razem na Nowy Rok będziemy mieli za mało kwiatów do dekoracji ołtarza Buddy.
Kilka tygodni później znów zrobiło się ciepło. Przechadzając się po ogrodzie, zauważyłem nowe pąki na pigwowcu, nowe pokolenie jego kwiatów. Zapytałem je: „Jesteście tymi samymi kwiatami, które pomarły na mrozie, czy też innymi?”. Kwiaty odpowiedziały mi: „Mistrzu, nie jesteśmy ani tymi samymi kwiatami, ani innymi. Kiedy warunki są sprzyjające, pojawiamy się, a kiedy warunki nie są sprzyjające, chowamy się. Nie ma w tym żadnej filozofii”.
Tego właśnie nauczał Budda. Kiedy warunki są sprzyjające, coś się pojawia. Kiedy warunki przestają być sprzyjające, coś znika. A potem czeka na odpowiednią chwilę, by znów się pojawić.
Zanim moja matka mnie urodziła, nosiła w łonie inne dziecko. Poroniła i mały człowiek się nie narodził. Kiedy byłem mały, często zadawałem matce pytanie: Czy to był mój braciszek, czy to byłem ja? Kto próbował w owym czasie zaistnieć? Skoro dziecko zmarło, okoliczności nie były dla niego sprzyjające. Chłopiec nie mógł się pojawić, więc postanowił się wycofać i poczekać na korzystniejsze warunki. „Moi najdrożsi, lepiej będzie, jeśli się wycofam, ale niedługo do was wrócę”. Musimy uszanować wolę małego człowieka. Jeżeli będziesz oglądał świat w taki sposób, twoje cierpienia będą znacznie mniejsze. Czy tym małym człowiekiem, którego straciła moja matka, był mój braciszek? A może to ja miałem się urodzić, lecz stwierdziłem, że mój czas jeszcze nie nadszedł, i się wycofałem?
UNICESTWIENIE
Najbardziej boimy się tego, że kiedy umrzemy, nic z nas nie zostanie. Wielu jest przekonanych, że cała nasza egzystencja zamyka się w przedziale od narodzin – czy może poczęcia – do śmierci. Jesteśmy przekonani, że powstajemy z niczego i kiedy umieramy, obracamy się w nicość. I tak prześladuje nas lęk przed unicestwieniem.
Budda całkowicie odmiennie rozumiał życie. W jego rozumieniu narodziny i śmierć są tylko pojęciami. Nie istnieją naprawdę. Przekonanie, że są rzeczywiste, to niezwykle sugestywna ułuda, która jest przyczyną naszych cierpień. Budda nauczał, że nie ma narodzin i nie ma śmierci; nie ma pojawiania się i nie ma znikania; nie ma tego samego i nie ma innego; nie ma trwałej jaźni i nie ma unicestwienia. To tylko nam się wydaje, że to wszystko istnieje. Kiedy zrozumiemy, że nie możemy zostać zniszczeni, uwolnimy się od lęku. To wielka ulga. Będziemy mogli cieszyć się życiem i cenić je znacznie bardziej niż dotychczas.
ODNALEŹĆ UTRACONYCH NAJBLIŻSZYCH
To samo się dzieje, kiedy tracimy bardzo bliską osobę. Kiedy warunki nie sprzyjają dalszemu życiu, nasi najbliżsi się wycofują. Gdy straciłem matkę, bardzo cierpiałem. W wieku siedmiu czy ośmiu lat trudno myśleć o tym, że pewnego dnia utraci się matkę. W końcu wszyscy dorastamy i tracimy matki, ale jeśli wiesz, jak praktykować, z nadejściem czasu rozłąki nie będziesz cierpiał tak bardzo. Bardzo szybko pojmiesz, że twoja matka na zawsze pozostanie żywa w tobie.
W dniu śmierci matki zapisałem w dzienniku: „A więc nadeszło to wielkie nieszczęście mojego życia”. Po jej odejściu cierpiałem ponad rok. Ale pewnej nocy, w mojej pustelni w górach Wietnamu, matka się mi przyśniła. Siedziałem obok niej i cudownie nam się rozmawiało. Wyglądała młodo i była piękna, ze spływającą w dół kaskadą włosów. Była to wielka przyjemność, móc tak siedzieć z nią i rozmawiać, jak gdyby nie umarła. Kiedy się obudziłem około drugiej w nocy, odczułem bardzo mocno, że nigdy jej nie utraciłem. Wrażenie, że ciągle jest ze mną, było niezwykle wyraźne. Zrozumiałem wtedy, że strata matki była jedynie tworem mojego umysłu. W owej chwili było dla mnie oczywiste, że matka zawsze żyje we mnie.
Otwarłem drzwi i wyszedłem na zewnątrz. Całe wzgórze porośnięte krzewami herbaty było skąpane w świetle księżyca. Moja samotnia była przyczepiona do niego w połowie stoku, powyżej świątyni. Idąc powoli wzdłuż srebrnych krzewów, zauważyłem, że matka nadal jest ze mną. Była światłem księżyca i pieściła mnie tak, jak robiła to niegdyś często, bardzo czule, ujmująco… cudownie! Za każdym razem, gdy moja stopa dotykała ziemi, czułem, że matka jest ze mną. Wiedziałem, że to ciało nie jest wyłącznie moje, lecz jest przedłużeniem mojej matki i mojego ojca, moich dziadków i pradziadków. Wszystkich moich przodków. Stopy, które uważałem za „moje”, były w istocie „naszymi” stopami. Ślady w wilgotnej ziemi zostawiałem razem z matką.
Od tamtej pory już nigdy nie myślałem, że nie mam matki. Wystarczyło, że spojrzałem na moją dłoń, że poczułem delikatny powiew wiatru na twarzy albo ziemię pod stopami, a przypominałem sobie, że ona jest ze mną zawsze, gdy tylko jej potrzebuję.
Kiedy tracisz ukochaną osobę, cierpisz. Ale jeśli będziesz umiał spojrzeć wystarczająco głęboko, być może zrozumiesz, że jej prawdziwa natura nigdy się nie rodzi i nigdy nie umiera. Coś się pojawia i przestaje się pojawiać, by potem znów się pojawić. Musisz być bardzo uważny i czujny, by dostrzec nowe pojawienie się konkretnego człowieka. Ale dzięki wytężonej praktyce możesz się tego nauczyć.
Zatem chwyć dłoń człowieka, który poznał tę praktykę, i udajcie się na medytacyjny spacer. Zwracaj uwagę na wszystkie liście, kwiaty, ptaki i krople rosy. Jeśli uda ci się przystanąć i głęboko w nie wejrzeć, dostrzeżesz, że kochany przez ciebie człowiek wciąż materializuje się w wielu formach. I wtedy znów będziesz mógł cieszyć się życiem.
NIC SIĘ NIE RODZI, NIC NIE UMIERA
Francuski uczony, Lavoisier, orzekł: _Rien ne se crée, rien ne se perd._ „Nic się nie rodzi, nic nie umiera”. Chociaż nie był praktykującym buddystą, lecz naukowcem, odnalazł tę samą prawdę, którą odkrył Budda.
Nasza prawdziwa natura to w istocie coś, co nigdy się nie rodzi i nigdy nie umiera. Dopiero gdy dotrzemy do naszej prawdziwej natury, będziemy mogli pozbyć się lęku przed nieistnieniem, przed unicestwieniem.
Budda powiedział, że kiedy warunki są sprzyjające, coś się pojawia, my zaś mówimy, że istnieje. Gdy jeden lub więcej tych warunków zanika i rzecz nie pojawia się już w dotychczasowy sposób, mówimy, że nie istnieje. Budda nauczał, że określanie rzeczy w kategoriach istnienia i nieistnienia jest błędne. W rzeczywistości nie można nigdy powiedzieć, że coś istnieje lub nie istnieje „absolutnie”.
Bardzo łatwo się o tym przekonać na przykładzie telewizji czy radia. Może się zdarzyć, że będziemy w pokoju, w którym nie ma ani odbiornika telewizyjnego, ani radiowego. Siedząc w takim pokoju, możemy sądzić, że programy telewizyjne lub radiowe w nim „nie istnieją”. Ale przecież wszyscy wiemy, że pokój ten przenikają najróżniejsze sygnały. Sygnały programów telewizyjnych i radiowych docierają wszędzie. Potrzebujemy tylko jednego warunku – odbiornika telewizyjnego lub radiowego – a w pokoju zaistnieje mnogość form, kolorów i dźwięków. Nie moglibyśmy w zgodzie z prawdą stwierdzić, że sygnały te nie istnieją, tylko dlatego, że nie mamy radia czy telewizora, by móc je odebrać i pozwolić im się pojawić. Wydawało nam się jedynie, że nie istnieją, ponieważ przyczyny i warunki nie pozwalały im „zmaterializować” się w naszym pokoju. Tak więc wówczas, w tym pokoju, mówimy, że sygnały te nie istnieją. Nie można jednak sądzić, że coś nie istnieje, tylko dlatego, że nie rejestrują tego nasze zmysły. To właśnie nasze pojęcia „bycia” i „niebycia” mącą nam w głowach. To właśnie one każą nam myśleć, że coś istnieje lub nie istnieje. Pojęć istnienia i nieistnienia nie da się zastosować do rzeczywistości.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki