- promocja
Śmiertelna ekstaza - ebook
Śmiertelna ekstaza - ebook
Porywający thriller z bestsellerowego cyklu Oblicza śmierci
Aby powstrzymać sadystycznego zabójcę, porucznik Eve Dallas zagłębia się w świat wirtualnej rzeczywistości…
Nowojorska policjantka – z pomocą swojego świeżo poślubionego superprzystojnego i niezwykle bogatego męża Roarke'a – rozwiązuje zagadkę trzech pozornie niezwiązanych ze sobą samobójstw: genialnego inżyniera i entuzjasty gier komputerowych, wziętego prawnika oraz kontrowersyjnego polityka. Mężczyzn nic nie łączyło, nie mieli też żadnych oczywistych powodów, aby się zabić. Eve Dallas uważa jednak, że sprawie należy się przyjrzeć, a wszystko komplikuje się jeszcze bardziej, kiedy autopsje ujawniają niewielkie oparzenia mózgów ofiar.
Czy były to anomalie genetyczne, a może zaawansowana technologicznie metoda morderstwa? Śledztwo Eve Dallas skupia się na świecie wirtualnej rzeczywistości, w którym techniki wykorzystywane do osiągania radości i pożądania mogą również skłonić niewinny umysł do autodestrukcji.
Zmysłowy, charakterny i znakomicie dopracowana powieść, która będzie was trzymała w napięciu.
„Publishers Weekly”
Robb jest wirtuozką w tym, co robi.
„Seattle Post-Intelligencer”
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-68218-36-7 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
1
Ciemna ulica cuchnęła moczem i wymiocinami. Mieszkały tu szybkonogie szczury i polujące na nie chude koty o wygłodniałym spojrzeniu. W ciemności czerwonym blaskiem jarzyły się równie dzikie ludzkie oczy.
Serce Eve lekko zadrżało, gdy wśliznęła się w wilgotny śmierdzący mrok zaułka. Miała pewność, że wszedł właśnie tutaj. Jej zadaniem było odnaleźć go i wyciągnąć stamtąd. W dłoni trzymała broń, a dłoń miała pewną.
– Hej, laluniu, chcesz to ze mną zrobić? Chcesz?
Z ciemności dobiegały ochrypłe głosy, ciężkie od narkotyków albo taniego piwa. Jęki wyklętych za życia i śmiechy szaleńców. Szczury i koty nie były tu jedynymi lokatorami. Towarzystwo ludzkiego śmiecia, podpierającego wilgotne mury, nie stanowiło jednak żadnej pociechy.
Trzymając broń w pogotowiu, uskoczyła w bok, by uniknąć zderzenia z poobijanym recyklerem, który, sądząc z wydobywającego się odoru, nie działał od dobrych dziesięciu lat. W wilgotnym powietrzu unosił się duszący, gęsty smród zepsutego jedzenia.
Ktoś cicho zakwilił. Zobaczyła prawie nagiego chłopca w wieku około trzynastu lat. Jego twarz pokrywały ropiejące rany; z oczu biły strach i rozpacz. Natychmiast cofnął się jak rak pod brudny mur.
Poczuła wzbierającą w sercu litość. Ona też była kiedyś przerażonym dzieckiem, ukrywającym się na ulicy.
– Nie zrobię ci nic złego – powiedziała to cicho, prawie szeptem; opuściła broń i popatrzyła dzieciakowi w oczy.
I wtedy tamten zaatakował.
Zaszedł ją od tyłu, wydając z siebie gniewne pomruki. Przygotowywał się do zadania śmiertelnego ciosu, wywijając grubą rurą. Ostry świst przeszył jej uszy; odwróciła się i uskoczyła. Zdążyła ledwie skląć się w myślach za to, że na chwilę pozwoliła sobie na dekoncentrację, zapominając o swoim celu, gdy ponad sto dwadzieścia kilogramów żywego mięsa rzuciło nią o ceglaną ścianę. Broń wypadła jej z ręki i ze stukotem wylądowała gdzieś w mroku.
W jego oczach zobaczyła morderczy błysk, spotęgowany jakimiś prochami – pewnie wziął zeusa. Dostrzegła uniesioną rurę i zdołała się w porę uchylić, unikając ciosu, który trafił w mur. Mocno odbiła się nogami od ziemi i zaatakowała go głową w brzuch. Zacharczał, zatoczył się i złapał za gardło – wtedy wymierzyła mu w podbródek potężny cios, który poraził bólem ramię napastnika.
Ludzie krzyczeli, rozpaczliwie szukając schronienia w wąskim zaułku, gdzie nikt nie był bezpieczny. Eve obróciła się gwałtownie i wykorzystała impet, by potraktować przeciwnika kopniakiem, który wylądował na jego nosie. Trysnęła krew, dołączając się do cuchnących wyziewów ulicy.
Wzrok miał wściekły, lecz nawet nie drgnął od ciosów. Ból został zneutralizowany przez boga prochów. Mimo że po twarzy ściekała mu krew, wyszczerzył zęby w uśmiechu. Uderzył rurą w otwartą dłoń.
– Zabiję cię, policyjna suko. – Obszedł ją wokół, ze świstem wywijając rurą jak batem. Potworny uśmiech nie znikał. – Rozwalę ci łeb i zeżrę mózg.
Wiedziała, że mówił poważnie i poziom adrenaliny gwałtownie jej podskoczył. Ona albo on. Oddech Eve stał się urywany, lepki pot spływał jej po plecach. Uchyliła się przed następnym ciosem, opadając na kolana. Dotknęła cholewy buta i też się uśmiechnęła.
– Lepiej zeżryj to, skurczysynu. – W jej dłoniach błysnęła awaryjna broń. Nie zamierzała go nawet obezwładniać – zresztą dla stu dwudziestu kilku kilogramów tego cielska byłoby to pewnie niewinnym łaskotaniem. Musiała po prostu z nim skończyć.
Ruszył gwałtownie w jej stronę i w tym momencie wypaliła. Najpierw zgasły mu oczy. Widziała to już przedtem – stały się szklane jak u lalki, choć nie przerwał ataku. Uskoczyła, przygotowując się do następnego strzału, ale rura wysunęła mu się z dłoni, a jego ciało rozpoczęło konwulsyjny taniec.
Upadł u jej stóp: bezkształtna masa ludzka, której się zdawało, że jest bogiem.
– Nie będziesz już nikomu składał dziewic w ofierze, skurwielu – mruknęła. Otarła twarz, czując odpływ energii. Ręka z bronią opadła.
Usłyszała ciche skrzypnięcie skórzanych butów na betonie i natychmiast stała się czujna. Zanim zdążyła się odwrócić, unosząc instynktownie broń, czyjeś ręce złapały ją za ramiona.
– Zawsze pilnuj tyłów, pani porucznik – szepnął jakiś głos i poczuła, jak czyjeś zęby lekko skubią jej ucho.
– Roarke, niech cię diabli. Mało cię nie rąbnęłam.
– Ależ skąd, nawet się nie złożyłaś. – Ze śmiechem obrócił ją twarzą ku sobie i przycisnął usta do jej warg. – Uwielbiam patrzeć na ciebie w akcji – dodał cicho, szukając ręką jej piersi. – To takie… podniecające.
– Daj spokój. – Lecz serce zabiło jej gwałtownie i odmowa nie zabrzmiała zbyt przekonująco. – To nie miejsce na romanse.
– Wprost przeciwnie. Mamy miesiąc miodowy, a to tradycyjny czas i miejsce na romanse. – Odsunął ją od siebie, trzymając ręce na jej ramionach. – Zastanawiałem się, gdzie mogłaś się podziać. Powinienem się domyślić. – Rzucił okiem na leżące ciało. – Co zrobił?
– Lubił rozbijać głowy młodym kobietom i zjadać ich mózgi.
– Och! – Roarke skrzywił się i potrząsnął głową. – Eve, naprawdę nie mogłaś wymyślić nic mniej odrażającego?
– Kilka lat temu w Kolonii Terra był facet, który pasował do opisu i pomyślałam… – urwała, marszcząc brwi. Stali na cuchnącej ulicy, u ich stóp leżały zwłoki. Roarke, wspaniały czarny anioł Roarke, miał na sobie smoking, w którego klapę wpiął brylantową spinkę. – Czemu się tak wystroiłeś?
– Mieliśmy pewne plany – przypomniał jej. – Zapomniałaś o kolacji?
– Zapomniałam – przyznała, chowając broń. – Nie sądziłam, że zajmie mi to tyle czasu. – Odetchnęła głęboko. – Chyba powinnam się trochę ogarnąć.
– Podobasz mi się taka. – Przysunął się jeszcze bliżej i otoczył ją ramionami. – Dajmy spokój kolacji. – Uśmiechnął się do niej kusząco. – Ale lepiej zmienić otoczenie na nieco bardziej estetyczne. Koniec programu – zarządził.
W mgnieniu oka zniknęła śmierdząca ulica ze zbitą masą ciał pod murem. Teraz znaleźli się w wielkim, pustym pokoju, gdzie wbudowano w ściany mrugający światłami sprzęt. Sufit i podłoga przypominały ciemne, szklane lustra, by holograficzne sceny dostępne w tym programie mogły być ukazywane lepiej. Była to jedna z najnowszych i najbardziej wymyślnych zabawek Roarke’a.
– Początek programu Krajobraz Tropikalny 4-B. Podwójne sterowanie.
W odpowiedzi usłyszeli szum fal i ujrzeli odbijający się w wodzie gwiezdny blask. Pod ich stopami pojawił się biały jak śnieg piasek, a palmy kołysały się niczym egzotyczne tancerki.
– O wiele lepiej – uznał Roarke i zaczął rozpinać koszulę Eve. – Będzie cudownie, gdy cię rozbiorę.
– Od prawie trzech tygodni rozbierasz mnie, kiedy tylko zamknę oczy.
Uniósł brew.
– Przywilej męża. Jakieś zastrzeżenia?
Mąż. Ciągle nie mogła ochłonąć ze zdumienia. Ten mężczyzna o rysach poety i irlandzkich, niebieskich oczach, z grzywą czarnych włosów, które upodobniały go do wojownika, był jej mężem. Nigdy się nie przyzwyczai do tej myśli.
– Nie, tylko… – na moment zabrakło jej tchu, bo jego dłoń o długich palcach znalazła się nagle na jej piersi – …takie spostrzeżenie.
– Ech, te gliny. – Z uśmiechem rozpinał jej dżinsy. – Zawsze takie spostrzegawcze. Nie jest pani na służbie, pani porucznik Dallas.
– Staram się nie zapominać o prawidłowych odruchach. Po trzech tygodniach bez pracy mogły się stępić.
Wsunął rękę między nagie uda Eve i obserwował, jak z jękiem wygięła się do tyłu.
– Twoje odruchy są całkiem prawidłowe – powiedział cicho i pociągnął ją na miękki piasek.
Jego żona. Roarke lubił tak o niej myśleć, gdy wiła się pod nim albo leżała obok wyczerpana. Ta fascynująca kobieta, policjantka z krwi i kości, znękana dusza, była jego żoną.
Obserwował ją w ciągu całego programu – widział uliczkę i odurzonego narkotykami mordercę. Wiedział też, że w realnym świecie Eve potrafi stawić czoło wszystkim niebezpieczeństwom z równą determinacją i odwagą, co w świecie iluzji.
Mimo że przeżył z tego powodu wiele złych chwil, podziwiał ją za to. Za kilka dni mieli wracać do Nowego Jorku i Eve znów będzie musiała dzielić swój czas między niego a pracę. A on nie miał ochoty dzielić się nią z niczym. Ani z nikim.
Mroczne zaułki, zaśmiecone i pełne ludzi, którzy dawno stracili nadzieję, nie były mu obce. Wychował się na jednej z takich ulic, często uciekał, szukając kryjówki w jej ciemnych zakamarkach, aż wreszcie odszedł stamtąd. Zmienił swoje życie, a potem zjawiła się Eve, stanowcza i ostra jak wystrzelona z łuku strzała, i także odmieniła jego los.
Kiedyś gliniarze byli jego wrogami, później go tylko bawili, teraz zaś sam związał się z policjantką.
Niespełna dwa tygodnie temu patrzył, jak szła ku niemu w długiej, brązowej sukni, z bukietem kwiatów w dłoni. Sińce na twarzy – ślady po spotkaniu ze złoczyńcą zaledwie kilka godzin wcześniej – zdołała jakoś ukryć pod makijażem. W jej wielkich, miodowych oczach zobaczył zdenerwowanie, ale i szczyptę rozbawienia.
„No i widzisz, Roarke”, niemal usłyszał, gdy podała mu rękę. „Biorę cię na dobre i złe. Niech Bóg ma nas w swojej opiece”.
Teraz oboje nosili obrączki. Upierał się przy tym, choć ta tradycja nie była zbyt modna w połowie dwudziestego pierwszego wieku. Chciał po prostu mieć namacalny dowód ich związku, dla wszystkich widoczny symbol.
Ujął rękę żony i ucałował palec tuż nad ozdobną złotą obrączką, którą od niego dostała. Eve nie otworzyła oczu. Przez chwilę przyglądał się ostrym rysom jej twarzy, trochę za szerokim ustom i krótkim włosom, rozsypanym teraz w nieładzie.
– Kocham cię, Eve.
Na jej policzkach pojawił się lekki rumieniec. Niełatwo ją czymś wzruszyć, pomyślał Roarke. Zastanawiał się, czy ona zdaje sobie sprawę z tego, jak wielkie ma serce.
– Wiem. – Otworzyła oczy. – Powoli zaczynam się przyzwyczajać do tej myśli.
– To dobrze.
Słuchając cichego plusku wody na miękkim piasku i szumu bryzy w liściach palm, Eve wyciągnęła rękę i odgarnęła mężowi włosy z czoła. Taki mężczyzna jak on, pomyślała, bogaty, silny a jednocześnie bardzo spontaniczny, potrafi w mgnieniu oka przenosić ją do takiego świata. I teraz zrobił to dla niej.
– Jestem z tobą szczęśliwa.
Błysnął zębami w uśmiechu. Poczuła przyjemne ukłucie w żołądku.
– Wiem.
Z łatwością uniósł ją lekko i posadził na sobie. Leniwie przesunął dłonie wzdłuż jej szczupłego muskularnego ciała.
– Czyżbyś wreszcie zamierzała się przyznać, że teraz w końcu cieszysz się z tego, że siłą zabrałem cię z planety na koniec miodowego miesiąca?
Skrzywiła się na wspomnienie popłochu, w jaki wpadła i swego oślego uporu, gdy nie chciała wejść na pokład czekającego na nich wahadłowca; przypomniała sobie, jak Roarke wybuchnął śmiechem, przerzucił ją sobie przez ramię i nie zważając na to, że Eve szarpała się i przeklinała, wniósł ją spokojnie na pokład.
– Podobało mi się w Paryżu – powiedziała, pociągając nosem. – Tydzień na wyspie też był cudowny. Nie rozumiałam, po co mamy jechać do jakiejś niedokończonej bazy gdzieś w przestrzeni, skoro i tak większość czasu zamierzaliśmy spędzić w łóżku.
– Bardzo się bałaś. – Wydawał się zachwycony faktem, że perspektywa podróży pozaziemskiej napełniła ją takim strachem. W związku z tym przez większą część drogi ze wszystkich sił starał się zająć czas i uwagę żony.
– Nieprawda, wcale się nie bałam. – Trzęsłam się jak galareta, pomyślała. – Byłam tylko zła, że nie raczyłeś uzgodnić swoich planów ze mną.
– Zdaje się, że przypominam sobie kogoś, kto mi mówił, że powinienem zawsze wszystko zaplanować. Byłaś piękną panną młodą.
Uśmiechnęła się z zakłopotaniem.
– To sukienka.
– Nie, to ty byłaś piękna. – Dotknął jej twarzy. – Eve Dallas. Moja Eve.
Wezbrała w niej miłość. Uczucie do Roarke’a zawsze przychodziło do niej nieoczekiwanie, wielkimi falami i była wobec niego bezsilna.
– Kocham cię. – Pochyliła się i zbliżyła usta do jego ust. – Wygląda na to, że ty też jesteś mój.
*
Do kolacji zasiedli już po północy. Taras na szczycie przypominającego włócznię wysokiego budynku, ukończonego hotelu Grand Olimp, tonął w świetle księżyca. Eve jadła nadziewanego homara i podziwiała rozpościerający się przed nią widok.
Jeśli Roarke nadal będzie pilnował tu wszystkiego, centrum może być gotowe na przyjęcie gości już za rok. Teraz jednak mieli cały ośrodek tylko dla siebie – nie licząc ekipy budowlanej, architektów, pilotów i innych specjalistów, z którymi dzielili wielką stację kosmiczną.
Z miejsca, gdzie stał ich niski szklany stolik, mogła dojrzeć centrum bazy. Światła płonęły jasnym blaskiem, aby mogła pracować nocna zmiana, a cichy szum maszynerii informował, że praca wre tu całą dobę. Eve wiedziała, że fontanny, sztuczne pochodnie i wielobarwne tęcze tworzące się wokół tryskających strumieni wody są tylko dla niej.
Roarke chciał jej pokazać, co buduje, a może nawet dać do zrozumienia, że jako jego żona jest teraz częścią tego wszystkiego.
Żona. Dmuchnęła w grzywkę, odgarniając z czoła włosy i upiła mały łyk schłodzonego szampana z kieliszka, który napełnił. Chyba jednak upłynie trochę czasu, zanim zrozumie, że ona, porucznik Eve Dallas, detektyw z wydziału zabójstw, została żoną kogoś, kto zdaniem wielu miał więcej pieniędzy i władzy niż sam Pan Bóg.
– Jakiś problem?
Spojrzała na niego i lekko się uśmiechnęła.
– Nie. – Z uwagą zanurzyła kawałek homara w roztopionym maśle – prawdziwym maśle, bo na stole Roarke’a wszystko musiało być prawdziwe – i spróbowała. – Zastanawiam się, jak zdołam po powrocie przełknąć te trociny, które serwują w stołówce, wmawiając nam, że to jedzenie.
– I tak w pracy jesz przede wszystkim batoniki. – Napełnił jej kieliszek szampanem i pytająco uniósł brwi, gdy Eve zmierzyła go podejrzliwym spojrzeniem.
– Próbujesz mnie upić?
– Oczywiście.
Roześmiała się. Zauważył, że ostatnio robiła to chętniej i częściej niż kiedyś. Wzruszyła ramionami i wzięła do ręki kieliszek.
– A co tam. Zrobię ci tę przyjemność. Kiedy się upiję – przełknęła bezcenne wino jednym haustem, jakby to była woda – dam ci taki wycisk, że długo tego nie zapomnisz.
Pożądanie, które, jak sądził, już nasycił, natychmiast dało o sobie znać.
– W takim razie… – napełnił po brzegi swój kieliszek – upijmy się razem.
– Podoba mi się tutaj – oświadczyła. Z kieliszkiem w dłoni wstała od stołu i podeszła do balustrady z rzeźbionego kamienia. Pewnie przywiezienie go tutaj z kamieniołomów kosztowało fortunę, ale przecież był to hotel Roarke’a.
Przechyliła się, patrząc na migotanie świateł i wody, na wieże i kopuły połyskujących budynków, które miały stać się azylem dla wytwornych, bogatych ludzi, a także miejscem ich eleganckich zabaw.
Kasyno zostało już ukończone i błyszczało w ciemności niczym wielka złota kula. Jeden z kilkunastu basenów był rzęsiście oświetlony i woda połyskiwała głębokim, kobaltowym błękitem. Między budynkami biegły zygzakami długie korytarze dla pieszych, przypominające srebrne nitki. Teraz są puste, ale Eve wyobraziła sobie, jak będą wyglądać za pół roku, za rok: zatłoczone ludźmi w drogich ubraniach, błyszczącymi od klejnotów. Będą przyjeżdżać, by ich rozpieszczano w marmurowych wnętrzach uzdrowiska i kąpano w błocie, by katować swe ciała na urządzeniach do ćwiczeń i korzystać z rad doświadczonych konsultantów oraz usług troskliwych androidów. Będą tracić fortuny w kasynie, popijać szlachetne trunki w klubach i kochać się z licencjonowanymi automatami do seksu.
Roarke zaoferuje im cały świat, a oni zaczną tu przybywać z ochotą. Wtedy jednak nie będzie to już jej świat. Eve lepiej się czuła na mrocznych ulicach, w ciemnych zakamarkach życia, gdzie prawo ścigało zbrodnię. Sądziła, że Roarke to rozumie, ponieważ sam stamtąd pochodził. Pokazał jej więc ten świat wtedy, gdy należał jeszcze tylko do nich dwojga.
– Zrobisz tu coś naprawdę wielkiego – stwierdziła, opierając się o balustradę.
– Taki mam plan.
– Nie. – Potrząsnęła głową, czując z przyjemnością, jak zaczyna w niej szumieć szampan. – Chcę powiedzieć, że zrobisz coś, o czym ludzie będą mówić i marzyć przez całe wieki. Jak na kogoś, kto w młodości był złodziejaszkiem w ciemnych uliczkach Dublina, wcale nieźle, Roarke.
Jego uśmiech stał się odrobinę chytry.
– Niewiele się zmieniło, pani porucznik. Dalej opróżniam ludziom kieszenie, tylko teraz robię to już całkiem legalnie. W końcu ożeniłem się z gliną, więc musiałem ograniczyć pewne sfery działania.
Zmarszczyła brwi.
– Nie chcę nic o nich słyszeć.
– Kochana Eve. – Wstał z butelką w ręku. – Zawsze taka praworządna. I wciąż pełna wyrzutów sumienia, że bez pamięci zakochała się w szemranym typie. – Ponownie napełnił jej kieliszek, po czym odstawił butelkę. – I to takim, który jeszcze kilka miesięcy wcześniej znalazł się na liście podejrzanych o morderstwo.
– Nie podoba ci się taka podejrzliwość?
– Owszem, podoba. – Przesunął palcem po jej policzku, gdzie jeszcze niedawno widniał siniak. Ślad po uderzeniu już zniknął, lecz Roarke wciąż miał go w pamięci. – Trochę też boję się o ciebie. – Bardzo się boję, dodał w myśli.
– Jestem dobrym gliniarzem.
– Wiem. Jedynym, którego szczerze podziwiam. Cóż za ironia losu, że pokochałem kobietę oddaną bez reszty sprawiedliwości.
– A ja związałam się z człowiekiem, który może sprzedawać i kupować planety, gdy mu tylko przyjdzie ochota.
– Wyszłaś za mnie za mąż! – Zaśmiał się Roarke. Odwrócił ją i wtulił nos w jej szyję. – No, powiedz to. Jesteśmy małżeństwem. Wykrztuś to z siebie wreszcie.
– Wiem, czym jesteśmy. – Rozluźniła się z pewnym trudem i oparła o niego plecami. – Ale pozwól mi się z tym oswoić. Cieszę się, że jestem tu z tobą, tak daleko od tamtego wszystkiego.
– W takim razie cieszysz się też, że wymusiłem na tobie te trzy tygodnie.
– Wcale nie wymusiłeś.
– Ale długo musiałem nudzić. – Chwycił zębami jej ucho. – Straszyć. – Jego dłonie ześliznęły się na jej piersi. – Błagać.
Eve prychnęła.
– Nigdy o nic nie błagałeś. Może za bardzo nudziłeś. Nie miałam trzech tygodni wolnego od… właściwie nigdy nie miałam.
Chciał jej przypomnieć, że każdego dnia włączała jakiś program, w którym mogła walczyć ze zbrodnią, lecz ugryzł się w język.
– Może przedłużymy sobie miodowy miesiąc o tydzień?
– Roarke…
Zachichotał.
– Chciałem cię tylko sprawdzić. Napij się szampana. Nie jesteś dość wstawiona, bym mógł przeprowadzić plan, który mi chodzi po głowie.
– Och? – Krew w jej żyłach popłynęła szybciej. – Co to takiego?
– Lepiej, żeby to była niespodzianka – odrzekł. – Powiem ci tylko tyle, że będziesz miała co robić przez ostatnie czterdzieści osiem godzin, jakie nam zostały.
– Czterdzieści osiem godzin? – Ze śmiechem osuszyła kieliszek. – Kiedy zaczynamy?
– Konkretnie nie… – urwał i gniewnie zmarszczył brwi, gdyż nagle odezwał się sygnał u drzwi. – Mówiłem tym z obsługi, żeby dali sobie spokój ze sprzątaniem. Zostań tu. – Poprawił jej sukienkę, którą przed chwilą porozpinał. – Odeślę ich jak najdalej stąd.
– Skoro wychodzisz, przynieś następną butelkę. – Eve wytrząsnęła ostatnie krople szampana do kieliszka. Uśmiechnęła się promiennie. – Ktoś już całą opróżnił.
Rozbawiony wszedł do środka i przeciął wysłany puszystym dywanem pokój ze szklanym sufitem. Tak, na początek ta miękka podłoga może być dobra – nad ich głowami będą wirować zimne gwiazdy. Wyciągnął z porcelanowego naczynia długą lilię, wyobrażając sobie, że pokaże Eve, co zdolny facet może zrobić kobiecie płatkami kwiatu.
Z uśmiechem skierował się do holu o pozłacanych ścianach i szerokich, marmurowych schodach. Włączył ekran wizjera, gotowy wysłać człowieka z obsługi do wszystkich diabłów za to, że im przeszkodził.
Ze zdziwieniem zobaczył, że za drzwiami stoi jeden z jego inżynierów.
– Carter? Jakieś kłopoty?
Carter otarł ręką twarz; był blady i zlany potem.
– Obawiam się, że tak, proszę pana. Muszę z panem porozmawiać. Koniecznie.
– W porządku, chwileczkę. – Roarke westchnął, wyłączył wizjer i otworzył drzwi. Carter, młody jak na swoje wysokie stanowisko – miał około dwudziestu pięciu lat – był geniuszem projektowania i realizacji najbardziej karkołomnych pomysłów. Jeśli pojawił się jakiś problem na budowie, najlepiej będzie od razu temu zaradzić.
– Chodzi o tę platformę w salonie? – zapytał Roarke, stojąc w otwartych drzwiach. – Myślałem, że udało ci się już usunąć usterki.
– Nie. To znaczy, tak, proszę pana, udało mi się. Wszystko działa doskonale.
Roarke zauważył, że chłopak się trzęsie i natychmiast zapomniał o złości.
– Zdarzył się jakiś wypadek? – Wziął Cartera za ramię, wprowadził do pokoju i posadził na krześle. – Ktoś jest ranny?
– Nie wiem… wypadek? – Tamten spojrzał przed siebie szklanym wzrokiem. – Pani… pani porucznik – powiedział, gdy weszła Eve. Chciał wstać, lecz zaraz opadł bezwładnie, ponieważ popchnęła go lekko z powrotem na krzesło.
– Jest w szoku – powiedziała do Roarke’a, błyskawicznie zorientowawszy się w sytuacji. – Nalej mu brandy. – Kucnęła, tak że ich twarze znalazły się na tym samym poziomie. Jego źrenice przypominały maleńkie otworki, jak po ukłuciu szpilką. – Carter, prawda? Spróbuj się uspokoić.
– Ja chyba… – jego twarz stała się biała jak kreda – będę…
Zanim zdążył dokończyć, Eve szybkim ruchem pochyliła mu głowę i wcisnęła między jego kolana.
– Oddychaj, po prostu głęboko oddychaj. Dawaj tę brandy, Roarke. – Wyciągnęła rękę i wzięła od męża kieliszek.
– Weź się w garść, Carter. – Roarke łagodnie uniósł mu głowę. – Napij się.
– Tak, proszę pana.
– Na litość boską, daj spokój z tym „proszę pana”, bo ci coś zrobię.
Policzki Cartera poróżowiały – albo pod wpływem brandy, albo ze wstydu. Skinął głową, napił się i odetchnął.
– Przepraszam. Przyszedłem od razu do pana. Nie wiedziałem… nie wiedziałem, co robić. – Zakrył twarz dłonią gestem przerażonego dziecka z horroru. Nabrał w płuca powietrza i powiedział szybko: – To Drew, Drew Mathias, ten, który ze mną mieszka. Nie żyje.
Wypuścił ze świstem powietrze, po czym znów wykonał głęboki wdech. Upił jeszcze jeden łyk i zakrztusił się.
Oczy Roarke’a zmatowiały. Przypomniał sobie Mathiasa: młody, pełen zapału, piegowaty rudzielec, świetny elektronik, specjalista od autotroniki.
– Gdzie? Jak to się stało?
– Pomyślałem, że powinien pan dowiedzieć się pierwszy. – Ziemiste policzki Cartera pałały teraz ognistym rumieńcem. – Od razu przyszedłem powiedzieć panu… i pańskiej żonie. Ona jest z policji i mogłaby coś zrobić.
– Carter, uważasz, że to sprawa dla policji? – Eve wyjęła kieliszek z jego drżącej dłoni. – Dlaczego?
– On chyba… sam się zabił, pani porucznik. Wisiał tam, po prostu zwisał z sufitu w pokoju. A jego twarz… O, Boże!
Carter ukrył twarz w dłoniach, a Eve odwróciła się do Roarke’a.
– Kto tu odpowiada za takie wypadki?
– Mamy standardową ochronę, w większości zautomatyzowaną. – Skłonił przed nią głowę. – Przejmujesz dowodzenie, pani porucznik.
– W porządku, spróbuj mi zorganizować komplet narzędzi. Potrzebny mi będzie rekorder – audio i wideo, kilka par ochraniaczy na ręce i nogi, woreczki na dowody rzeczowe, pęseta, pędzelki…
Syknęła, przegarniając ręką włosy. Przecież Roarke nie mógł mieć tu przyrządów, za pomocą których zdołałaby ustalić temperaturę ciała i określić czas śmierci. Nie można nawet marzyć o skanerze i zestawie polowym, jaki zawsze zabierała ze sobą na miejsce zbrodni.
Cóż, będą musieli jakoś sobie poradzić bez tego.
– Jest tu lekarz, prawda? Wystąpi w roli patologa. Pójdę się ubrać.
*
Większość techników mieszkała w wykończonych skrzydłach hotelu. Carter i Mathias najwyraźniej przypadli sobie do gustu, ponieważ w czasie swojego pobytu i pracy w bazie zajmowali wspólnie dwupokojowy apartament. Kiedy w trójkę zjeżdżali windą na dziesiąte piętro, Eve wręczyła Roarke’owi mały ręczny rekorder.
– Umiesz to obsługiwać?
Uniósł kpiąco brew. Takie drobiazgi produkowała jedna z należących do niego firm.
– Chyba sobie poradzę.
– Świetnie. – Posłała mu słaby uśmiech. – Będziesz należał do ekipy śledczej. Jak tam, Carter? Trzymasz się?
– Tak – odparł młody mężczyzna, lecz wyszedł z windy dość chwiejnym krokiem, jak pijany, któremu kazano iść prosto. Dwa razy musiał wycierać o spodnie spocone dłonie, by zadziałał czytnik linii papilarnych. Kiedy drzwi się rozsunęły, cofnął się na bok.
– Wolałbym już tam nie wchodzić.
– Zostań tu – powiedziała do niego Eve. – Może będę cię potrzebować.
Weszła do pokoju. Światła paliły się oślepiającym blaskiem, nastawione na maksimum. Z aparatury w ścianie grzmiały jazgotliwe dźwięki ostrego rocka. Ochrypły głos wokalistki przywodził Eve na myśl jej przyjaciółkę, Mavis. Podłoga była wyłożona płytkami w kolorze morskiej zieleni i błękitu, aby mieszkańcy mieli złudzenie, że stąpają po falach.
Wzdłuż północnej i południowej ściany ciągnęły się rzędy komputerów. Stanowiska robocze, pomyślała Eve, pełne elektronicznych pulpitów i przeróżnych gadżetów.
Zobaczyła stertę ubrań rzuconych byle jak na kanapę. Na małym stoliku leżały gogle do programów wirtualnych i trzy puszki azjatyckiego piwa, dwie już zgniecione i zwinięte, gotowe do wrzucenia w paszczę recyklera. Poza tym stała tu wielka miska pikantnych precli.
Wreszcie ujrzała nagie ciało Drew Mathiasa wiszące na związanych prześcieradłach. Zaimprowizowana lina była zaczepiona o ramię żyrandola z niebieskiego szkła.
– Niech to szlag – powiedziała, wzdychając. – Ile miał lat, Roarke, dwadzieścia?
– Niewiele więcej. – Zacisnął usta i przyglądał się chłopięcej twarzy Mathiasa. Była purpurowa; miał wybałuszone oczy, a usta rozchylone w makabrycznym uśmiechu. Przez jakiś złośliwy kaprys śmierci, umarł uśmiechnięty.
– Dobrze, róbmy co do nas należy. Porucznik Eve Dallas, Departament Stanowy Policji Nowego Jorku, obecna na miejscu przed przybyciem odpowiednich organów. Śmierć w tajemniczych okolicznościach. Drew Mathias, Grand Hotel Olimp, pokój tysiąc trzydzieści sześć, pierwszy sierpnia dwa tysiące pięćdziesiątego ósmego roku, godzina pierwsza w nocy.
– Chciałbym go zdjąć – odezwał się Roarke. Nie zdziwiło go, jak gładko i szybko przeobraziła się z kobiety w policjanta.
– Jeszcze nie. To i tak bez różnicy dla niego, a ja muszę mieć zapis sytuacji, zanim cokolwiek zostanie ruszone. – Odwróciła się w stronę drzwi. – Dotykałeś czegoś, Carter?
– Nie. – Otarł usta grzbietem dłoni. – Otworzyłem drzwi, tak jak przed chwilą, i wszedłem. Od razu go zobaczyłem, tak jak… teraz go pani widzi. Stałem tam może minutę. Wiedziałem, że nie żyje. Widziałem jego twarz.
– Może wejdziesz do sypialni przez drugie drzwi. – Wskazała na lewo. – Położysz się na chwilę. Potem będę musiała z tobą porozmawiać.
– Dobrze.
– Nie kontaktuj się z nikim – poleciła.
– Nie będę się z nikim kontaktował.
Znów się odwróciła, zamykając drzwi. Spojrzała przelotnie na Roarke’a i ich oczy się spotkały. Chwilę patrzyli na siebie w milczeniu i Eve zrozumiała, że mąż odgadł jej myśli – tacy jak ona nigdy nie uciekną od śmierci.
– Zaczynajmy – powiedziała.ROZDZIAŁ 3
3
Trzy tygodnie nie zmieniły niczego w centrali policji. Kawa w automacie wciąż wydawała się trucizną, panował tu nadal okropny zgiełk, a widok z jej małego okna był tak samo ponury.
Eve wchodziła do siebie z bijącym z emocji sercem.
Czekała na nią wiadomość od kolegów z wydziału. Mrugała na jej monitorze, Eve domyśliła się więc, że to stary Feeney, spec od elektroniki, złamał jej kod.
Witamy z powrotem zakochaną panią porucznik.
Bara-bara.
Bara-bara? Parsknęła krótkim śmiechem. Humor być może trochę sztubacki, ale od razu poczuła się jak w domu.
Rzuciła okiem na bałagan na biurku. Nie miała czasu posprzątać między nieoczekiwanym zamknięciem ostatniej sprawy, swoim wieczorem panieńskim i weselem. Na szczycie starych papierów zauważyła jednak starannie opakowany i opisany dysk.
Doszła do wniosku, że to robota Peabody. Włożyła dysk do stojącego na biurku komputera i z przekleństwem na ustach walnęła urządzenie, które dostało napadu czkawki. Po chwili zobaczyła, że niezawodna funkcjonariuszka Peabody napisała raport z aresztowania i zdążyła go zalogować.
Eve pomyślała, że tej dziewczynie pewnie nie było teraz łatwo. Zwłaszcza że spała z oskarżonym.
Rzuciła okiem na stertę zaległej pracy i skrzywiła się. Kilka następnych dni miała zapchanych rozprawami w sądzie. Sztuczki, jakich musiała dokonywać w swoim planie zajęć, by mogli wyjechać z Roarkiem na całe trzy tygodnie, miały swoją cenę. Teraz przyszedł czas zapłaty.
Przypomniała sobie, że on też musiał dokonywać cudów w swoim rozkładzie zajęć. Ale wrócili już do rzeczywistości i do pracy. Jednak zamiast przejrzeć zaległe sprawy, w których wkrótce będzie musiała zeznawać, włączyła wideokom i wywołała funkcjonariuszkę Peabody.
Na ekranie monitora zamigotała znajoma, poważna twarz, otoczona hełmem ciemnych włosów.
– Witamy w pracy, pani porucznik.
– Dziękuję, Peabody. Przyjdź do mojego biura. Natychmiast.
Nie czekając na odpowiedź, wyłączyła monitor i uśmiechnęła się do siebie. Sama postarała się o to, żeby Peabody przeniesiono do wydziału zabójstw. Teraz zamierzała uczynić następny krok. Znów włączyła wideokom.
– Porucznik Dallas. Czy szef jest wolny?
– Witam, pani porucznik. – Sekretarka komendanta rozpromieniła się. – Jak się udał miesiąc miodowy?
– Doskonale. – Zdawało się jej, że dostrzegła jakieś ciepło w oczach kobiety. „Bara-bara” ją rozbawiło. Poczuła się skrępowana rozmarzonym spojrzeniem sekretarki. – Dziękuję.
– Była pani uroczą panną młodą, pani porucznik. Widziałam zdjęcia, poza tym słyszałam trochę. Na różnych kanałach było pełno plotek. Widzieliśmy kilka migawek z panią w Paryżu. Wyglądało to bardzo romantycznie.
– Tak. – Cena sławy, pomyślała Eve. I Roarke’a. – Było bardzo… miło. Mogę rozmawiać z komendantem?
– Ach, tak, oczywiście. Chwileczkę.
Monitor zamigotał, a Eve wzniosła oczy do sufitu. Musiała się pogodzić z tym, że jest w centrum uwagi, ale na pewno nigdy jej się to nie spodoba.
– Dallas. – Uśmiech komendanta Whitneya wypełniał prawie całą szerokość ekranu. Jego ciemna twarz miała jakiś nieokreślony wyraz. – Wygląda pani… bardzo dobrze.
– Dziękuję, panie komendancie.
– Jak się udał miesiąc miodowy?
Chryste, pomyślała. Kto jeszcze będzie ją pytać, jak bardzo podobało się jej pieprzenie w różnych miejscach świata?
– Wspaniale, panie komendancie. Dziękuję. Przypuszczam, że czytał pan już raport Peabody o zamknięciu sprawy Pandory.
– Owszem, jest dość szczegółowy. Oskarżenie wobec Casto jest nie do podważenia. Precyzyjna robota, porucznik Dallas.
Doskonale wiedziała, że przez tę precyzyjną robotę omal się nie spóźniła na własny ślub i cudem uszła z życiem.
– Musiałam się spieszyć – powiedziała. – Ledwie zdążyłam złożyć wniosek o stałe przeniesienie funkcjonariuszki Peabody do mojego wydziału. Jej pomoc w tej sprawie i wielu innych była nieoceniona.
– Jest dobrą policjantką – zgodził się Whitney.
– Również tak myślę. Komendancie, mam do pana prośbę.
Pięć minut później, kiedy do pokoju weszła Delia, Eve siedziała z powrotem przy biurku i przeglądała dane na monitorze.
– Za godzinę muszę być w sądzie – odezwała się bez zbędnych wstępów. – W sprawie Salvatoriego. Co wiesz na ten temat, Peabody?
– Przeciw Vito Salvatoriemu toczy się sprawa o wielokrotne morderstwo połączone z torturowaniem ofiar. Poza tym istnieje przypuszczenie, że rozprowadza nielegalne specyfiki, oskarżono go o zamordowanie trzech znanych dealerów zeusa i TRL… Ofiary spalono żywcem w małym domu z pokojami do wynajęcia na Wschodnim Wybrzeżu, zeszłej zimy. Przedtem odcięto im języki i wyłupiono oczy. Pani prowadziła śledztwo.
Peabody recytowała dane obojętnym tonem, stojąc na baczność w nienagannie zapiętym mundurze.
– Bardzo dobrze. Czytałaś mój raport z aresztowania?
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki