Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja

Śmiertelna ekstaza - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
14 sierpnia 2024
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Śmiertelna ekstaza - ebook

Porywający thriller z bestsellerowego cyklu Oblicza śmierci

Aby powstrzymać sadystycznego zabójcę, porucznik Eve Dallas zagłębia się w świat wirtualnej rzeczywistości…

Nowojorska policjantka – z pomocą swojego świeżo poślubionego superprzystojnego i niezwykle bogatego męża Roarke'a – rozwiązuje zagadkę trzech pozornie niezwiązanych ze sobą samobójstw: genialnego inżyniera i entuzjasty gier komputerowych, wziętego prawnika oraz kontrowersyjnego polityka. Mężczyzn nic nie łączyło, nie mieli też żadnych oczywistych powodów, aby się zabić. Eve Dallas uważa jednak, że sprawie należy się przyjrzeć, a wszystko komplikuje się jeszcze bardziej, kiedy autopsje ujawniają niewielkie oparzenia mózgów ofiar.

Czy były to anomalie genetyczne, a może zaawansowana technologicznie metoda morderstwa? Śledztwo Eve Dallas skupia się na świecie wirtualnej rzeczywistości, w którym techniki wykorzystywane do osiągania radości i pożądania mogą również skłonić niewinny umysł do autodestrukcji.

Zmysłowy, charakterny i znakomicie dopracowana powieść, która będzie was trzymała w napięciu.

„Publishers Weekly”

Robb jest wirtuozką w tym, co robi.

„Seattle Post-Intelligencer”

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-68218-36-7
Rozmiar pliku: 1,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ 1

1

Ciemna ulica cuch­nęła moczem i wymio­ci­nami. Miesz­kały tu szyb­ko­no­gie szczury i polu­jące na nie chude koty o wygłod­nia­łym spoj­rze­niu. W ciem­no­ści czer­wo­nym bla­skiem jarzyły się rów­nie dzi­kie ludz­kie oczy.

Serce Eve lekko zadrżało, gdy wśli­znęła się w wil­gotny śmier­dzący mrok zaułka. Miała pew­ność, że wszedł wła­śnie tutaj. Jej zada­niem było odna­leźć go i wycią­gnąć stam­tąd. W dłoni trzy­mała broń, a dłoń miała pewną.

– Hej, lalu­niu, chcesz to ze mną zro­bić? Chcesz?

Z ciem­no­ści dobie­gały ochry­płe głosy, cięż­kie od nar­ko­ty­ków albo taniego piwa. Jęki wyklę­tych za życia i śmie­chy sza­leń­ców. Szczury i koty nie były tu jedy­nymi loka­to­rami. Towa­rzy­stwo ludz­kiego śmie­cia, pod­pie­ra­ją­cego wil­gotne mury, nie sta­no­wiło jed­nak żad­nej pocie­chy.

Trzy­ma­jąc broń w pogo­to­wiu, usko­czyła w bok, by unik­nąć zde­rze­nia z poobi­ja­nym recy­kle­rem, który, sądząc z wydo­by­wa­ją­cego się odoru, nie dzia­łał od dobrych dzie­się­ciu lat. W wil­got­nym powie­trzu uno­sił się duszący, gęsty smród zepsu­tego jedze­nia.

Ktoś cicho zakwi­lił. Zoba­czyła pra­wie nagiego chłopca w wieku około trzy­na­stu lat. Jego twarz pokry­wały ropie­jące rany; z oczu biły strach i roz­pacz. Natych­miast cof­nął się jak rak pod brudny mur.

Poczuła wzbie­ra­jącą w sercu litość. Ona też była kie­dyś prze­ra­żo­nym dziec­kiem, ukry­wa­ją­cym się na ulicy.

– Nie zro­bię ci nic złego – powie­działa to cicho, pra­wie szep­tem; opu­ściła broń i popa­trzyła dzie­cia­kowi w oczy.

I wtedy tam­ten zaata­ko­wał.

Zaszedł ją od tyłu, wyda­jąc z sie­bie gniewne pomruki. Przy­go­to­wy­wał się do zada­nia śmier­tel­nego ciosu, wywi­ja­jąc grubą rurą. Ostry świst prze­szył jej uszy; odwró­ciła się i usko­czyła. Zdą­żyła led­wie skląć się w myślach za to, że na chwilę pozwo­liła sobie na dekon­cen­tra­cję, zapo­mi­na­jąc o swoim celu, gdy ponad sto dwa­dzie­ścia kilo­gra­mów żywego mięsa rzu­ciło nią o ceglaną ścianę. Broń wypa­dła jej z ręki i ze stu­ko­tem wylą­do­wała gdzieś w mroku.

W jego oczach zoba­czyła mor­der­czy błysk, spo­tę­go­wany jaki­miś pro­chami – pew­nie wziął zeusa. Dostrze­gła unie­sioną rurę i zdo­łała się w porę uchy­lić, uni­ka­jąc ciosu, który tra­fił w mur. Mocno odbiła się nogami od ziemi i zaata­ko­wała go głową w brzuch. Zachar­czał, zato­czył się i zła­pał za gar­dło – wtedy wymie­rzyła mu w pod­bró­dek potężny cios, który pora­ził bólem ramię napast­nika.

Ludzie krzy­czeli, roz­pacz­li­wie szu­ka­jąc schro­nie­nia w wąskim zaułku, gdzie nikt nie był bez­pieczny. Eve obró­ciła się gwał­tow­nie i wyko­rzy­stała impet, by potrak­to­wać prze­ciw­nika kop­nia­kiem, który wylą­do­wał na jego nosie. Try­snęła krew, dołą­cza­jąc się do cuch­ną­cych wyzie­wów ulicy.

Wzrok miał wście­kły, lecz nawet nie drgnął od cio­sów. Ból został zneu­tra­li­zo­wany przez boga pro­chów. Mimo że po twa­rzy ście­kała mu krew, wyszcze­rzył zęby w uśmie­chu. Ude­rzył rurą w otwartą dłoń.

– Zabiję cię, poli­cyjna suko. – Obszedł ją wokół, ze świ­stem wywi­ja­jąc rurą jak batem. Potworny uśmiech nie zni­kał. – Roz­walę ci łeb i zeżrę mózg.

Wie­działa, że mówił poważ­nie i poziom adre­na­liny gwał­tow­nie jej pod­sko­czył. Ona albo on. Oddech Eve stał się ury­wany, lepki pot spły­wał jej po ple­cach. Uchy­liła się przed następ­nym cio­sem, opa­da­jąc na kolana. Dotknęła cho­lewy buta i też się uśmiech­nęła.

– Lepiej zeżryj to, skur­czy­synu. – W jej dło­niach bły­snęła awa­ryjna broń. Nie zamie­rzała go nawet obez­wład­niać – zresztą dla stu dwu­dzie­stu kilku kilo­gra­mów tego ciel­ska byłoby to pew­nie nie­win­nym łasko­ta­niem. Musiała po pro­stu z nim skoń­czyć.

Ruszył gwał­tow­nie w jej stronę i w tym momen­cie wypa­liła. Naj­pierw zga­sły mu oczy. Widziała to już przed­tem – stały się szklane jak u lalki, choć nie prze­rwał ataku. Usko­czyła, przy­go­to­wu­jąc się do następ­nego strzału, ale rura wysu­nęła mu się z dłoni, a jego ciało roz­po­częło kon­wul­syjny taniec.

Upadł u jej stóp: bez­kształtna masa ludzka, któ­rej się zda­wało, że jest bogiem.

– Nie będziesz już nikomu skła­dał dzie­wic w ofie­rze, skur­wielu – mruk­nęła. Otarła twarz, czu­jąc odpływ ener­gii. Ręka z bro­nią opa­dła.

Usły­szała ciche skrzyp­nię­cie skó­rza­nych butów na beto­nie i natych­miast stała się czujna. Zanim zdą­żyła się odwró­cić, uno­sząc instynk­tow­nie broń, czy­jeś ręce zła­pały ją za ramiona.

– Zawsze pil­nuj tyłów, pani porucz­nik – szep­nął jakiś głos i poczuła, jak czy­jeś zęby lekko sku­bią jej ucho.

– Roarke, niech cię dia­bli. Mało cię nie rąb­nę­łam.

– Ależ skąd, nawet się nie zło­ży­łaś. – Ze śmie­chem obró­cił ją twa­rzą ku sobie i przy­ci­snął usta do jej warg. – Uwiel­biam patrzeć na cie­bie w akcji – dodał cicho, szu­ka­jąc ręką jej piersi. – To takie… pod­nie­ca­jące.

– Daj spo­kój. – Lecz serce zabiło jej gwał­tow­nie i odmowa nie zabrzmiała zbyt prze­ko­nu­jąco. – To nie miej­sce na romanse.

– Wprost prze­ciw­nie. Mamy mie­siąc mio­dowy, a to tra­dy­cyjny czas i miej­sce na romanse. – Odsu­nął ją od sie­bie, trzy­ma­jąc ręce na jej ramio­nach. – Zasta­na­wia­łem się, gdzie mogłaś się podziać. Powi­nie­nem się domy­ślić. – Rzu­cił okiem na leżące ciało. – Co zro­bił?

– Lubił roz­bi­jać głowy mło­dym kobie­tom i zja­dać ich mózgi.

– Och! – Roarke skrzy­wił się i potrzą­snął głową. – Eve, naprawdę nie mogłaś wymy­ślić nic mniej odra­ża­ją­cego?

– Kilka lat temu w Kolo­nii Terra był facet, który paso­wał do opisu i pomy­śla­łam… – urwała, marsz­cząc brwi. Stali na cuch­ną­cej ulicy, u ich stóp leżały zwłoki. Roarke, wspa­niały czarny anioł Roarke, miał na sobie smo­king, w któ­rego klapę wpiął bry­lan­tową spinkę. – Czemu się tak wystro­iłeś?

– Mie­li­śmy pewne plany – przy­po­mniał jej. – Zapo­mnia­łaś o kola­cji?

– Zapo­mnia­łam – przy­znała, cho­wa­jąc broń. – Nie sądzi­łam, że zaj­mie mi to tyle czasu. – Ode­tchnęła głę­boko. – Chyba powin­nam się tro­chę ogar­nąć.

– Podo­basz mi się taka. – Przy­su­nął się jesz­cze bli­żej i oto­czył ją ramio­nami. – Dajmy spo­kój kola­cji. – Uśmiech­nął się do niej kusząco. – Ale lepiej zmie­nić oto­cze­nie na nieco bar­dziej este­tyczne. Koniec pro­gramu – zarzą­dził.

W mgnie­niu oka znik­nęła śmier­dząca ulica ze zbitą masą ciał pod murem. Teraz zna­leźli się w wiel­kim, pustym pokoju, gdzie wbu­do­wano w ściany mru­ga­jący świa­tłami sprzęt. Sufit i pod­łoga przy­po­mi­nały ciemne, szklane lustra, by holo­gra­ficzne sceny dostępne w tym pro­gra­mie mogły być uka­zy­wane lepiej. Była to jedna z naj­now­szych i naj­bar­dziej wymyśl­nych zaba­wek Roarke’a.

– Począ­tek pro­gramu Kra­jo­braz Tro­pi­kalny 4-B. Podwójne ste­ro­wa­nie.

W odpo­wie­dzi usły­szeli szum fal i ujrzeli odbi­ja­jący się w wodzie gwiezdny blask. Pod ich sto­pami poja­wił się biały jak śnieg pia­sek, a palmy koły­sały się niczym egzo­tyczne tan­cerki.

– O wiele lepiej – uznał Roarke i zaczął roz­pi­nać koszulę Eve. – Będzie cudow­nie, gdy cię roz­biorę.

– Od pra­wie trzech tygo­dni roz­bie­rasz mnie, kiedy tylko zamknę oczy.

Uniósł brew.

– Przy­wi­lej męża. Jakieś zastrze­że­nia?

Mąż. Cią­gle nie mogła ochło­nąć ze zdu­mie­nia. Ten męż­czy­zna o rysach poety i irlandz­kich, nie­bie­skich oczach, z grzywą czar­nych wło­sów, które upodob­niały go do wojow­nika, był jej mężem. Ni­gdy się nie przy­zwy­czai do tej myśli.

– Nie, tylko… – na moment zabra­kło jej tchu, bo jego dłoń o dłu­gich pal­cach zna­la­zła się nagle na jej piersi – …takie spo­strze­że­nie.

– Ech, te gliny. – Z uśmie­chem roz­pi­nał jej dżinsy. – Zawsze takie spo­strze­gaw­cze. Nie jest pani na służ­bie, pani porucz­nik Dal­las.

– Sta­ram się nie zapo­mi­nać o pra­wi­dło­wych odru­chach. Po trzech tygo­dniach bez pracy mogły się stę­pić.

Wsu­nął rękę mię­dzy nagie uda Eve i obser­wo­wał, jak z jękiem wygięła się do tyłu.

– Twoje odru­chy są cał­kiem pra­wi­dłowe – powie­dział cicho i pocią­gnął ją na miękki pia­sek.

Jego żona. Roarke lubił tak o niej myśleć, gdy wiła się pod nim albo leżała obok wyczer­pana. Ta fascy­nu­jąca kobieta, poli­cjantka z krwi i kości, znę­kana dusza, była jego żoną.

Obser­wo­wał ją w ciągu całego pro­gramu – widział uliczkę i odu­rzo­nego nar­ko­ty­kami mor­dercę. Wie­dział też, że w real­nym świe­cie Eve potrafi sta­wić czoło wszyst­kim nie­bez­pie­czeń­stwom z równą deter­mi­na­cją i odwagą, co w świe­cie ilu­zji.

Mimo że prze­żył z tego powodu wiele złych chwil, podzi­wiał ją za to. Za kilka dni mieli wra­cać do Nowego Jorku i Eve znów będzie musiała dzie­lić swój czas mię­dzy niego a pracę. A on nie miał ochoty dzie­lić się nią z niczym. Ani z nikim.

Mroczne zaułki, zaśmie­cone i pełne ludzi, któ­rzy dawno stra­cili nadzieję, nie były mu obce. Wycho­wał się na jed­nej z takich ulic, czę­sto ucie­kał, szu­ka­jąc kry­jówki w jej ciem­nych zaka­mar­kach, aż wresz­cie odszedł stam­tąd. Zmie­nił swoje życie, a potem zja­wiła się Eve, sta­now­cza i ostra jak wystrze­lona z łuku strzała, i także odmie­niła jego los.

Kie­dyś gli­nia­rze byli jego wro­gami, póź­niej go tylko bawili, teraz zaś sam zwią­zał się z poli­cjantką.

Nie­spełna dwa tygo­dnie temu patrzył, jak szła ku niemu w dłu­giej, brą­zo­wej sukni, z bukie­tem kwia­tów w dłoni. Sińce na twa­rzy – ślady po spo­tka­niu ze zło­czyńcą zale­d­wie kilka godzin wcze­śniej – zdo­łała jakoś ukryć pod maki­ja­żem. W jej wiel­kich, mio­do­wych oczach zoba­czył zde­ner­wo­wa­nie, ale i szczyptę roz­ba­wie­nia.

„No i widzisz, Roarke”, nie­mal usły­szał, gdy podała mu rękę. „Biorę cię na dobre i złe. Niech Bóg ma nas w swo­jej opiece”.

Teraz oboje nosili obrączki. Upie­rał się przy tym, choć ta tra­dy­cja nie była zbyt modna w poło­wie dwu­dzie­stego pierw­szego wieku. Chciał po pro­stu mieć nama­calny dowód ich związku, dla wszyst­kich widoczny sym­bol.

Ujął rękę żony i uca­ło­wał palec tuż nad ozdobną złotą obrączką, którą od niego dostała. Eve nie otwo­rzyła oczu. Przez chwilę przy­glą­dał się ostrym rysom jej twa­rzy, tro­chę za sze­ro­kim ustom i krót­kim wło­som, roz­sy­pa­nym teraz w nie­ła­dzie.

– Kocham cię, Eve.

Na jej policz­kach poja­wił się lekki rumie­niec. Nie­ła­two ją czymś wzru­szyć, pomy­ślał Roarke. Zasta­na­wiał się, czy ona zdaje sobie sprawę z tego, jak wiel­kie ma serce.

– Wiem. – Otwo­rzyła oczy. – Powoli zaczy­nam się przy­zwy­cza­jać do tej myśli.

– To dobrze.

Słu­cha­jąc cichego plu­sku wody na mięk­kim pia­sku i szumu bryzy w liściach palm, Eve wycią­gnęła rękę i odgar­nęła mężowi włosy z czoła. Taki męż­czy­zna jak on, pomy­ślała, bogaty, silny a jed­no­cze­śnie bar­dzo spon­ta­niczny, potrafi w mgnie­niu oka prze­no­sić ją do takiego świata. I teraz zro­bił to dla niej.

– Jestem z tobą szczę­śliwa.

Bły­snął zębami w uśmie­chu. Poczuła przy­jemne ukłu­cie w żołądku.

– Wiem.

Z łatwo­ścią uniósł ją lekko i posa­dził na sobie. Leni­wie prze­su­nął dło­nie wzdłuż jej szczu­płego musku­lar­nego ciała.

– Czyż­byś wresz­cie zamie­rzała się przy­znać, że teraz w końcu cie­szysz się z tego, że siłą zabra­łem cię z pla­nety na koniec mio­do­wego mie­siąca?

Skrzy­wiła się na wspo­mnie­nie popło­chu, w jaki wpa­dła i swego oślego uporu, gdy nie chciała wejść na pokład cze­ka­ją­cego na nich waha­dłowca; przy­po­mniała sobie, jak Roarke wybuch­nął śmie­chem, prze­rzu­cił ją sobie przez ramię i nie zwa­ża­jąc na to, że Eve szar­pała się i prze­kli­nała, wniósł ją spo­koj­nie na pokład.

– Podo­bało mi się w Paryżu – powie­działa, pocią­ga­jąc nosem. – Tydzień na wyspie też był cudowny. Nie rozu­mia­łam, po co mamy jechać do jakiejś nie­do­koń­czo­nej bazy gdzieś w prze­strzeni, skoro i tak więk­szość czasu zamie­rza­li­śmy spę­dzić w łóżku.

– Bar­dzo się bałaś. – Wyda­wał się zachwy­cony fak­tem, że per­spek­tywa podróży poza­ziem­skiej napeł­niła ją takim stra­chem. W związku z tym przez więk­szą część drogi ze wszyst­kich sił sta­rał się zająć czas i uwagę żony.

– Nie­prawda, wcale się nie bałam. – Trzę­słam się jak gala­reta, pomy­ślała. – Byłam tylko zła, że nie raczy­łeś uzgod­nić swo­ich pla­nów ze mną.

– Zdaje się, że przy­po­mi­nam sobie kogoś, kto mi mówił, że powi­nie­nem zawsze wszystko zapla­no­wać. Byłaś piękną panną młodą.

Uśmiech­nęła się z zakło­po­ta­niem.

– To sukienka.

– Nie, to ty byłaś piękna. – Dotknął jej twa­rzy. – Eve Dal­las. Moja Eve.

Wez­brała w niej miłość. Uczu­cie do Roarke’a zawsze przy­cho­dziło do niej nie­ocze­ki­wa­nie, wiel­kimi falami i była wobec niego bez­silna.

– Kocham cię. – Pochy­liła się i zbli­żyła usta do jego ust. – Wygląda na to, że ty też jesteś mój.

*

Do kola­cji zasie­dli już po pół­nocy. Taras na szczy­cie przy­po­mi­na­ją­cego włócz­nię wyso­kiego budynku, ukoń­czo­nego hotelu Grand Olimp, tonął w świe­tle księ­życa. Eve jadła nadzie­wa­nego homara i podzi­wiała roz­po­ście­ra­jący się przed nią widok.

Jeśli Roarke na­dal będzie pil­no­wał tu wszyst­kiego, cen­trum może być gotowe na przy­ję­cie gości już za rok. Teraz jed­nak mieli cały ośro­dek tylko dla sie­bie – nie licząc ekipy budow­la­nej, archi­tek­tów, pilo­tów i innych spe­cja­li­stów, z któ­rymi dzie­lili wielką sta­cję kosmiczną.

Z miej­sca, gdzie stał ich niski szklany sto­lik, mogła doj­rzeć cen­trum bazy. Świa­tła pło­nęły jasnym bla­skiem, aby mogła pra­co­wać nocna zmiana, a cichy szum maszy­ne­rii infor­mo­wał, że praca wre tu całą dobę. Eve wie­działa, że fon­tanny, sztuczne pochod­nie i wie­lo­barwne tęcze two­rzące się wokół try­ska­ją­cych stru­mieni wody są tylko dla niej.

Roarke chciał jej poka­zać, co buduje, a może nawet dać do zro­zu­mie­nia, że jako jego żona jest teraz czę­ścią tego wszyst­kiego.

Żona. Dmuch­nęła w grzywkę, odgar­nia­jąc z czoła włosy i upiła mały łyk schło­dzo­nego szam­pana z kie­liszka, który napeł­nił. Chyba jed­nak upły­nie tro­chę czasu, zanim zro­zu­mie, że ona, porucz­nik Eve Dal­las, detek­tyw z wydziału zabójstw, została żoną kogoś, kto zda­niem wielu miał wię­cej pie­nię­dzy i wła­dzy niż sam Pan Bóg.

– Jakiś pro­blem?

Spoj­rzała na niego i lekko się uśmiech­nęła.

– Nie. – Z uwagą zanu­rzyła kawa­łek homara w roz­to­pio­nym maśle – praw­dzi­wym maśle, bo na stole Roarke’a wszystko musiało być praw­dziwe – i spró­bo­wała. – Zasta­na­wiam się, jak zdo­łam po powro­cie prze­łknąć te tro­ciny, które ser­wują w sto­łówce, wma­wia­jąc nam, że to jedze­nie.

– I tak w pracy jesz przede wszyst­kim bato­niki. – Napeł­nił jej kie­li­szek szam­pa­nem i pyta­jąco uniósł brwi, gdy Eve zmie­rzyła go podejrz­li­wym spoj­rze­niem.

– Pró­bu­jesz mnie upić?

– Oczy­wi­ście.

Roze­śmiała się. Zauwa­żył, że ostat­nio robiła to chęt­niej i czę­ściej niż kie­dyś. Wzru­szyła ramio­nami i wzięła do ręki kie­li­szek.

– A co tam. Zro­bię ci tę przy­jem­ność. Kiedy się upiję – prze­łknęła bez­cenne wino jed­nym hau­stem, jakby to była woda – dam ci taki wycisk, że długo tego nie zapo­mnisz.

Pożą­da­nie, które, jak sądził, już nasy­cił, natych­miast dało o sobie znać.

– W takim razie… – napeł­nił po brzegi swój kie­li­szek – upijmy się razem.

– Podoba mi się tutaj – oświad­czyła. Z kie­lisz­kiem w dłoni wstała od stołu i pode­szła do balu­strady z rzeź­bio­nego kamie­nia. Pew­nie przy­wie­zie­nie go tutaj z kamie­nio­ło­mów kosz­to­wało for­tunę, ale prze­cież był to hotel Roarke’a.

Prze­chy­liła się, patrząc na migo­ta­nie świa­teł i wody, na wieże i kopuły poły­sku­ją­cych budyn­ków, które miały stać się azy­lem dla wytwor­nych, boga­tych ludzi, a także miej­scem ich ele­ganc­kich zabaw.

Kasyno zostało już ukoń­czone i błysz­czało w ciem­no­ści niczym wielka złota kula. Jeden z kil­ku­na­stu base­nów był rzę­si­ście oświe­tlony i woda poły­ski­wała głę­bo­kim, kobal­to­wym błę­ki­tem. Mię­dzy budyn­kami bie­gły zyg­za­kami dłu­gie kory­ta­rze dla pie­szych, przy­po­mi­na­jące srebrne nitki. Teraz są puste, ale Eve wyobra­ziła sobie, jak będą wyglą­dać za pół roku, za rok: zatło­czone ludźmi w dro­gich ubra­niach, błysz­czą­cymi od klej­no­tów. Będą przy­jeż­dżać, by ich roz­piesz­czano w mar­mu­ro­wych wnę­trzach uzdro­wi­ska i kąpano w bło­cie, by kato­wać swe ciała na urzą­dze­niach do ćwi­czeń i korzy­stać z rad doświad­czo­nych kon­sul­tan­tów oraz usług tro­skli­wych andro­idów. Będą tra­cić for­tuny w kasy­nie, popi­jać szla­chetne trunki w klu­bach i kochać się z licen­cjo­no­wa­nymi auto­ma­tami do seksu.

Roarke zaofe­ruje im cały świat, a oni zaczną tu przy­by­wać z ochotą. Wtedy jed­nak nie będzie to już jej świat. Eve lepiej się czuła na mrocz­nych uli­cach, w ciem­nych zaka­mar­kach życia, gdzie prawo ści­gało zbrod­nię. Sądziła, że Roarke to rozu­mie, ponie­waż sam stam­tąd pocho­dził. Poka­zał jej więc ten świat wtedy, gdy nale­żał jesz­cze tylko do nich dwojga.

– Zro­bisz tu coś naprawdę wiel­kiego – stwier­dziła, opie­ra­jąc się o balu­stradę.

– Taki mam plan.

– Nie. – Potrzą­snęła głową, czu­jąc z przy­jem­no­ścią, jak zaczyna w niej szu­mieć szam­pan. – Chcę powie­dzieć, że zro­bisz coś, o czym ludzie będą mówić i marzyć przez całe wieki. Jak na kogoś, kto w mło­do­ści był zło­dzie­jasz­kiem w ciem­nych ulicz­kach Dublina, wcale nie­źle, Roarke.

Jego uśmiech stał się odro­binę chy­try.

– Nie­wiele się zmie­niło, pani porucz­nik. Dalej opróż­niam ludziom kie­sze­nie, tylko teraz robię to już cał­kiem legal­nie. W końcu oże­ni­łem się z gliną, więc musia­łem ogra­ni­czyć pewne sfery dzia­ła­nia.

Zmarsz­czyła brwi.

– Nie chcę nic o nich sły­szeć.

– Kochana Eve. – Wstał z butelką w ręku. – Zawsze taka pra­wo­rządna. I wciąż pełna wyrzu­tów sumie­nia, że bez pamięci zako­chała się w szem­ra­nym typie. – Ponow­nie napeł­nił jej kie­li­szek, po czym odsta­wił butelkę. – I to takim, który jesz­cze kilka mie­sięcy wcze­śniej zna­lazł się na liście podej­rza­nych o mor­der­stwo.

– Nie podoba ci się taka podejrz­li­wość?

– Ow­szem, podoba. – Prze­su­nął pal­cem po jej policzku, gdzie jesz­cze nie­dawno wid­niał siniak. Ślad po ude­rze­niu już znik­nął, lecz Roarke wciąż miał go w pamięci. – Tro­chę też boję się o cie­bie. – Bar­dzo się boję, dodał w myśli.

– Jestem dobrym gli­nia­rzem.

– Wiem. Jedy­nym, któ­rego szcze­rze podzi­wiam. Cóż za iro­nia losu, że poko­cha­łem kobietę oddaną bez reszty spra­wie­dli­wo­ści.

– A ja zwią­za­łam się z czło­wie­kiem, który może sprze­da­wać i kupo­wać pla­nety, gdy mu tylko przyj­dzie ochota.

– Wyszłaś za mnie za mąż! – Zaśmiał się Roarke. Odwró­cił ją i wtu­lił nos w jej szyję. – No, powiedz to. Jeste­śmy mał­żeń­stwem. Wykrztuś to z sie­bie wresz­cie.

– Wiem, czym jeste­śmy. – Roz­luź­niła się z pew­nym tru­dem i oparła o niego ple­cami. – Ale pozwól mi się z tym oswoić. Cie­szę się, że jestem tu z tobą, tak daleko od tam­tego wszyst­kiego.

– W takim razie cie­szysz się też, że wymu­si­łem na tobie te trzy tygo­dnie.

– Wcale nie wymu­si­łeś.

– Ale długo musia­łem nudzić. – Chwy­cił zębami jej ucho. – Stra­szyć. – Jego dło­nie ześli­znęły się na jej piersi. – Bła­gać.

Eve prych­nęła.

– Ni­gdy o nic nie bła­ga­łeś. Może za bar­dzo nudzi­łeś. Nie mia­łam trzech tygo­dni wol­nego od… wła­ści­wie ni­gdy nie mia­łam.

Chciał jej przy­po­mnieć, że każ­dego dnia włą­czała jakiś pro­gram, w któ­rym mogła wal­czyć ze zbrod­nią, lecz ugryzł się w język.

– Może prze­dłu­żymy sobie mio­dowy mie­siąc o tydzień?

– Roarke…

Zachi­cho­tał.

– Chcia­łem cię tylko spraw­dzić. Napij się szam­pana. Nie jesteś dość wsta­wiona, bym mógł prze­pro­wa­dzić plan, który mi cho­dzi po gło­wie.

– Och? – Krew w jej żyłach popły­nęła szyb­ciej. – Co to takiego?

– Lepiej, żeby to była nie­spo­dzianka – odrzekł. – Powiem ci tylko tyle, że będziesz miała co robić przez ostat­nie czter­dzie­ści osiem godzin, jakie nam zostały.

– Czter­dzie­ści osiem godzin? – Ze śmie­chem osu­szyła kie­li­szek. – Kiedy zaczy­namy?

– Kon­kret­nie nie… – urwał i gniew­nie zmarsz­czył brwi, gdyż nagle ode­zwał się sygnał u drzwi. – Mówi­łem tym z obsługi, żeby dali sobie spo­kój ze sprzą­ta­niem. Zostań tu. – Popra­wił jej sukienkę, którą przed chwilą poroz­pi­nał. – Ode­ślę ich jak naj­da­lej stąd.

– Skoro wycho­dzisz, przy­nieś następną butelkę. – Eve wytrzą­snęła ostat­nie kro­ple szam­pana do kie­liszka. Uśmiech­nęła się pro­mien­nie. – Ktoś już całą opróż­nił.

Roz­ba­wiony wszedł do środka i prze­ciął wysłany puszy­stym dywa­nem pokój ze szkla­nym sufi­tem. Tak, na począ­tek ta miękka pod­łoga może być dobra – nad ich gło­wami będą wiro­wać zimne gwiazdy. Wycią­gnął z por­ce­la­no­wego naczy­nia długą lilię, wyobra­ża­jąc sobie, że pokaże Eve, co zdolny facet może zro­bić kobie­cie płat­kami kwiatu.

Z uśmie­chem skie­ro­wał się do holu o pozła­ca­nych ścia­nach i sze­ro­kich, mar­mu­ro­wych scho­dach. Włą­czył ekran wizjera, gotowy wysłać czło­wieka z obsługi do wszyst­kich dia­błów za to, że im prze­szko­dził.

Ze zdzi­wie­niem zoba­czył, że za drzwiami stoi jeden z jego inży­nie­rów.

– Car­ter? Jakieś kło­poty?

Car­ter otarł ręką twarz; był blady i zlany potem.

– Oba­wiam się, że tak, pro­szę pana. Muszę z panem poroz­ma­wiać. Koniecz­nie.

– W porządku, chwi­leczkę. – Roarke wes­tchnął, wyłą­czył wizjer i otwo­rzył drzwi. Car­ter, młody jak na swoje wyso­kie sta­no­wi­sko – miał około dwu­dzie­stu pię­ciu lat – był geniu­szem pro­jek­to­wa­nia i reali­za­cji naj­bar­dziej kar­ko­łom­nych pomy­słów. Jeśli poja­wił się jakiś pro­blem na budo­wie, naj­le­piej będzie od razu temu zara­dzić.

– Cho­dzi o tę plat­formę w salo­nie? – zapy­tał Roarke, sto­jąc w otwar­tych drzwiach. – Myśla­łem, że udało ci się już usu­nąć usterki.

– Nie. To zna­czy, tak, pro­szę pana, udało mi się. Wszystko działa dosko­nale.

Roarke zauwa­żył, że chło­pak się trzę­sie i natych­miast zapo­mniał o zło­ści.

– Zda­rzył się jakiś wypa­dek? – Wziął Car­tera za ramię, wpro­wa­dził do pokoju i posa­dził na krze­śle. – Ktoś jest ranny?

– Nie wiem… wypa­dek? – Tam­ten spoj­rzał przed sie­bie szkla­nym wzro­kiem. – Pani… pani porucz­nik – powie­dział, gdy weszła Eve. Chciał wstać, lecz zaraz opadł bez­wład­nie, ponie­waż popchnęła go lekko z powro­tem na krze­sło.

– Jest w szoku – powie­działa do Roarke’a, bły­ska­wicz­nie zorien­to­waw­szy się w sytu­acji. – Nalej mu brandy. – Kuc­nęła, tak że ich twa­rze zna­la­zły się na tym samym pozio­mie. Jego źre­nice przy­po­mi­nały maleń­kie otworki, jak po ukłu­ciu szpilką. – Car­ter, prawda? Spró­buj się uspo­koić.

– Ja chyba… – jego twarz stała się biała jak kreda – będę…

Zanim zdą­żył dokoń­czyć, Eve szyb­kim ruchem pochy­liła mu głowę i wci­snęła mię­dzy jego kolana.

– Oddy­chaj, po pro­stu głę­boko oddy­chaj. Dawaj tę brandy, Roarke. – Wycią­gnęła rękę i wzięła od męża kie­li­szek.

– Weź się w garść, Car­ter. – Roarke łagod­nie uniósł mu głowę. – Napij się.

– Tak, pro­szę pana.

– Na litość boską, daj spo­kój z tym „pro­szę pana”, bo ci coś zro­bię.

Policzki Car­tera poró­żo­wiały – albo pod wpły­wem brandy, albo ze wstydu. Ski­nął głową, napił się i ode­tchnął.

– Prze­pra­szam. Przy­sze­dłem od razu do pana. Nie wie­dzia­łem… nie wie­dzia­łem, co robić. – Zakrył twarz dło­nią gestem prze­ra­żo­nego dziecka z hor­roru. Nabrał w płuca powie­trza i powie­dział szybko: – To Drew, Drew Mathias, ten, który ze mną mieszka. Nie żyje.

Wypu­ścił ze świ­stem powie­trze, po czym znów wyko­nał głę­boki wdech. Upił jesz­cze jeden łyk i zakrztu­sił się.

Oczy Roarke’a zma­to­wiały. Przy­po­mniał sobie Mathiasa: młody, pełen zapału, pie­go­waty rudzie­lec, świetny elek­tro­nik, spe­cja­li­sta od auto­tro­niki.

– Gdzie? Jak to się stało?

– Pomy­śla­łem, że powi­nien pan dowie­dzieć się pierw­szy. – Zie­mi­ste policzki Car­tera pałały teraz ogni­stym rumień­cem. – Od razu przy­sze­dłem powie­dzieć panu… i pań­skiej żonie. Ona jest z poli­cji i mogłaby coś zro­bić.

– Car­ter, uwa­żasz, że to sprawa dla poli­cji? – Eve wyjęła kie­li­szek z jego drżą­cej dłoni. – Dla­czego?

– On chyba… sam się zabił, pani porucz­nik. Wisiał tam, po pro­stu zwi­sał z sufitu w pokoju. A jego twarz… O, Boże!

Car­ter ukrył twarz w dło­niach, a Eve odwró­ciła się do Roarke’a.

– Kto tu odpo­wiada za takie wypadki?

– Mamy stan­dar­dową ochronę, w więk­szo­ści zauto­ma­ty­zo­waną. – Skło­nił przed nią głowę. – Przej­mu­jesz dowo­dze­nie, pani porucz­nik.

– W porządku, spró­buj mi zor­ga­ni­zo­wać kom­plet narzę­dzi. Potrzebny mi będzie rekor­der – audio i wideo, kilka par ochra­nia­czy na ręce i nogi, woreczki na dowody rze­czowe, pęseta, pędzelki…

Syk­nęła, prze­gar­nia­jąc ręką włosy. Prze­cież Roarke nie mógł mieć tu przy­rzą­dów, za pomocą któ­rych zdo­ła­łaby usta­lić tem­pe­ra­turę ciała i okre­ślić czas śmierci. Nie można nawet marzyć o ska­ne­rze i zesta­wie polo­wym, jaki zawsze zabie­rała ze sobą na miej­sce zbrodni.

Cóż, będą musieli jakoś sobie pora­dzić bez tego.

– Jest tu lekarz, prawda? Wystąpi w roli pato­loga. Pójdę się ubrać.

*

Więk­szość tech­ni­ków miesz­kała w wykoń­czo­nych skrzy­dłach hotelu. Car­ter i Mathias naj­wy­raź­niej przy­pa­dli sobie do gustu, ponie­waż w cza­sie swo­jego pobytu i pracy w bazie zaj­mo­wali wspól­nie dwu­po­ko­jowy apar­ta­ment. Kiedy w trójkę zjeż­dżali windą na dzie­siąte pię­tro, Eve wrę­czyła Roarke’owi mały ręczny rekor­der.

– Umiesz to obsłu­gi­wać?

Uniósł kpiąco brew. Takie dro­bia­zgi pro­du­ko­wała jedna z nale­żą­cych do niego firm.

– Chyba sobie pora­dzę.

– Świet­nie. – Posłała mu słaby uśmiech. – Będziesz nale­żał do ekipy śled­czej. Jak tam, Car­ter? Trzy­masz się?

– Tak – odparł młody męż­czy­zna, lecz wyszedł z windy dość chwiej­nym kro­kiem, jak pijany, któ­remu kazano iść pro­sto. Dwa razy musiał wycie­rać o spodnie spo­cone dło­nie, by zadzia­łał czyt­nik linii papi­lar­nych. Kiedy drzwi się roz­su­nęły, cof­nął się na bok.

– Wolał­bym już tam nie wcho­dzić.

– Zostań tu – powie­działa do niego Eve. – Może będę cię potrze­bo­wać.

Weszła do pokoju. Świa­tła paliły się ośle­pia­ją­cym bla­skiem, nasta­wione na mak­si­mum. Z apa­ra­tury w ścia­nie grzmiały jazgo­tliwe dźwięki ostrego rocka. Ochry­pły głos woka­listki przy­wo­dził Eve na myśl jej przy­ja­ciółkę, Mavis. Pod­łoga była wyło­żona płyt­kami w kolo­rze mor­skiej zie­leni i błę­kitu, aby miesz­kańcy mieli złu­dze­nie, że stą­pają po falach.

Wzdłuż pół­noc­nej i połu­dnio­wej ściany cią­gnęły się rzędy kom­pu­te­rów. Sta­no­wi­ska robo­cze, pomy­ślała Eve, pełne elek­tro­nicz­nych pul­pi­tów i prze­róż­nych gadże­tów.

Zoba­czyła stertę ubrań rzu­co­nych byle jak na kanapę. Na małym sto­liku leżały gogle do pro­gra­mów wir­tu­al­nych i trzy puszki azja­tyc­kiego piwa, dwie już zgnie­cione i zwi­nięte, gotowe do wrzu­ce­nia w pasz­czę recy­klera. Poza tym stała tu wielka miska pikant­nych precli.

Wresz­cie ujrzała nagie ciało Drew Mathiasa wiszące na zwią­za­nych prze­ście­ra­dłach. Zaim­pro­wi­zo­wana lina była zacze­piona o ramię żyran­dola z nie­bie­skiego szkła.

– Niech to szlag – powie­działa, wzdy­cha­jąc. – Ile miał lat, Roarke, dwa­dzie­ścia?

– Nie­wiele wię­cej. – Zaci­snął usta i przy­glą­dał się chło­pię­cej twa­rzy Mathiasa. Była pur­pu­rowa; miał wyba­łu­szone oczy, a usta roz­chy­lone w maka­brycz­nym uśmie­chu. Przez jakiś zło­śliwy kaprys śmierci, umarł uśmiech­nięty.

– Dobrze, róbmy co do nas należy. Porucz­nik Eve Dal­las, Depar­ta­ment Sta­nowy Poli­cji Nowego Jorku, obecna na miej­scu przed przy­by­ciem odpo­wied­nich orga­nów. Śmierć w tajem­ni­czych oko­licz­no­ściach. Drew Mathias, Grand Hotel Olimp, pokój tysiąc trzy­dzie­ści sześć, pierw­szy sierp­nia dwa tysiące pięć­dzie­sią­tego ósmego roku, godzina pierw­sza w nocy.

– Chciał­bym go zdjąć – ode­zwał się Roarke. Nie zdzi­wiło go, jak gładko i szybko prze­obra­ziła się z kobiety w poli­cjanta.

– Jesz­cze nie. To i tak bez róż­nicy dla niego, a ja muszę mieć zapis sytu­acji, zanim cokol­wiek zosta­nie ruszone. – Odwró­ciła się w stronę drzwi. – Doty­ka­łeś cze­goś, Car­ter?

– Nie. – Otarł usta grzbie­tem dłoni. – Otwo­rzy­łem drzwi, tak jak przed chwilą, i wsze­dłem. Od razu go zoba­czy­łem, tak jak… teraz go pani widzi. Sta­łem tam może minutę. Wie­dzia­łem, że nie żyje. Widzia­łem jego twarz.

– Może wej­dziesz do sypialni przez dru­gie drzwi. – Wska­zała na lewo. – Poło­żysz się na chwilę. Potem będę musiała z tobą poroz­ma­wiać.

– Dobrze.

– Nie kon­tak­tuj się z nikim – pole­ciła.

– Nie będę się z nikim kon­tak­to­wał.

Znów się odwró­ciła, zamy­ka­jąc drzwi. Spoj­rzała prze­lot­nie na Roarke’a i ich oczy się spo­tkały. Chwilę patrzyli na sie­bie w mil­cze­niu i Eve zro­zu­miała, że mąż odgadł jej myśli – tacy jak ona ni­gdy nie uciekną od śmierci.

– Zaczy­najmy – powie­działa.ROZDZIAŁ 3

3

Trzy tygo­dnie nie zmie­niły niczego w cen­trali poli­cji. Kawa w auto­ma­cie wciąż wyda­wała się tru­ci­zną, pano­wał tu na­dal okropny zgiełk, a widok z jej małego okna był tak samo ponury.

Eve wcho­dziła do sie­bie z biją­cym z emo­cji ser­cem.

Cze­kała na nią wia­do­mość od kole­gów z wydziału. Mru­gała na jej moni­to­rze, Eve domy­śliła się więc, że to stary Feeney, spec od elek­tro­niki, zła­mał jej kod.

Witamy z powro­tem zako­chaną panią porucz­nik.
Bara-bara.

Bara-bara? Par­sk­nęła krót­kim śmie­chem. Humor być może tro­chę sztu­backi, ale od razu poczuła się jak w domu.

Rzu­ciła okiem na bała­gan na biurku. Nie miała czasu posprzą­tać mię­dzy nie­ocze­ki­wa­nym zamknię­ciem ostat­niej sprawy, swoim wie­czo­rem panień­skim i wese­lem. Na szczy­cie sta­rych papie­rów zauwa­żyła jed­nak sta­ran­nie opa­ko­wany i opi­sany dysk.

Doszła do wnio­sku, że to robota Peabody. Wło­żyła dysk do sto­ją­cego na biurku kom­pu­tera i z prze­kleń­stwem na ustach wal­nęła urzą­dze­nie, które dostało napadu czkawki. Po chwili zoba­czyła, że nie­za­wodna funk­cjo­na­riuszka Peabody napi­sała raport z aresz­to­wa­nia i zdą­żyła go zalo­go­wać.

Eve pomy­ślała, że tej dziew­czy­nie pew­nie nie było teraz łatwo. Zwłasz­cza że spała z oskar­żo­nym.

Rzu­ciła okiem na stertę zale­głej pracy i skrzy­wiła się. Kilka następ­nych dni miała zapcha­nych roz­pra­wami w sądzie. Sztuczki, jakich musiała doko­ny­wać w swoim pla­nie zajęć, by mogli wyje­chać z Roar­kiem na całe trzy tygo­dnie, miały swoją cenę. Teraz przy­szedł czas zapłaty.

Przy­po­mniała sobie, że on też musiał doko­ny­wać cudów w swoim roz­kła­dzie zajęć. Ale wró­cili już do rze­czy­wi­sto­ści i do pracy. Jed­nak zamiast przej­rzeć zale­głe sprawy, w któ­rych wkrótce będzie musiała zezna­wać, włą­czyła wide­okom i wywo­łała funk­cjo­na­riuszkę Peabody.

Na ekra­nie moni­tora zami­go­tała zna­joma, poważna twarz, oto­czona heł­mem ciem­nych wło­sów.

– Witamy w pracy, pani porucz­nik.

– Dzię­kuję, Peabody. Przyjdź do mojego biura. Natych­miast.

Nie cze­ka­jąc na odpo­wiedź, wyłą­czyła moni­tor i uśmiech­nęła się do sie­bie. Sama posta­rała się o to, żeby Peabody prze­nie­siono do wydziału zabójstw. Teraz zamie­rzała uczy­nić następny krok. Znów włą­czyła wide­okom.

– Porucz­nik Dal­las. Czy szef jest wolny?

– Witam, pani porucz­nik. – Sekre­tarka komen­danta roz­pro­mie­niła się. – Jak się udał mie­siąc mio­dowy?

– Dosko­nale. – Zda­wało się jej, że dostrze­gła jakieś cie­pło w oczach kobiety. „Bara-bara” ją roz­ba­wiło. Poczuła się skrę­po­wana roz­ma­rzo­nym spoj­rze­niem sekre­tarki. – Dzię­kuję.

– Była pani uro­czą panną młodą, pani porucz­nik. Widzia­łam zdję­cia, poza tym sły­sza­łam tro­chę. Na róż­nych kana­łach było pełno plo­tek. Widzie­li­śmy kilka miga­wek z panią w Paryżu. Wyglą­dało to bar­dzo roman­tycz­nie.

– Tak. – Cena sławy, pomy­ślała Eve. I Roarke’a. – Było bar­dzo… miło. Mogę roz­ma­wiać z komen­dan­tem?

– Ach, tak, oczy­wi­ście. Chwi­leczkę.

Moni­tor zami­go­tał, a Eve wznio­sła oczy do sufitu. Musiała się pogo­dzić z tym, że jest w cen­trum uwagi, ale na pewno ni­gdy jej się to nie spodoba.

– Dal­las. – Uśmiech komen­danta Whit­neya wypeł­niał pra­wie całą sze­ro­kość ekranu. Jego ciemna twarz miała jakiś nie­okre­ślony wyraz. – Wygląda pani… bar­dzo dobrze.

– Dzię­kuję, panie komen­dan­cie.

– Jak się udał mie­siąc mio­dowy?

Chry­ste, pomy­ślała. Kto jesz­cze będzie ją pytać, jak bar­dzo podo­bało się jej pie­prze­nie w róż­nych miej­scach świata?

– Wspa­niale, panie komen­dan­cie. Dzię­kuję. Przy­pusz­czam, że czy­tał pan już raport Peabody o zamknię­ciu sprawy Pan­dory.

– Ow­szem, jest dość szcze­gó­łowy. Oskar­że­nie wobec Casto jest nie do pod­wa­że­nia. Pre­cy­zyjna robota, porucz­nik Dal­las.

Dosko­nale wie­działa, że przez tę pre­cy­zyjną robotę omal się nie spóź­niła na wła­sny ślub i cudem uszła z życiem.

– Musia­łam się spie­szyć – powie­działa. – Led­wie zdą­ży­łam zło­żyć wnio­sek o stałe prze­nie­sie­nie funk­cjo­na­riuszki Peabody do mojego wydziału. Jej pomoc w tej spra­wie i wielu innych była nie­oce­niona.

– Jest dobrą poli­cjantką – zgo­dził się Whit­ney.

– Rów­nież tak myślę. Komen­dan­cie, mam do pana prośbę.

Pięć minut póź­niej, kiedy do pokoju weszła Delia, Eve sie­działa z powro­tem przy biurku i prze­glą­dała dane na moni­to­rze.

– Za godzinę muszę być w sądzie – ode­zwała się bez zbęd­nych wstę­pów. – W spra­wie Salva­to­riego. Co wiesz na ten temat, Peabody?

– Prze­ciw Vito Salva­to­riemu toczy się sprawa o wie­lo­krotne mor­der­stwo połą­czone z tor­tu­ro­wa­niem ofiar. Poza tym ist­nieje przy­pusz­cze­nie, że roz­pro­wa­dza nie­le­galne spe­cy­fiki, oskar­żono go o zamor­do­wa­nie trzech zna­nych deale­rów zeusa i TRL… Ofiary spa­lono żyw­cem w małym domu z poko­jami do wyna­ję­cia na Wschod­nim Wybrzeżu, zeszłej zimy. Przed­tem odcięto im języki i wyłu­piono oczy. Pani pro­wa­dziła śledz­two.

Peabody recy­to­wała dane obo­jęt­nym tonem, sto­jąc na bacz­ność w nie­na­gan­nie zapię­tym mun­du­rze.

– Bar­dzo dobrze. Czy­ta­łaś mój raport z aresz­to­wa­nia?

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: