-
nowość
Śmiertelna zemsta - ebook
Śmiertelna zemsta - ebook
Nora Roberts jako J.D. Robb
Śmiertelna zemsta
Porucznik Eve Dallas powraca i tym razem prowadzi śledztwo dotyczące śmierci osoby z jej zawodowego świata…
Gdy emerytowany policjant zostaje znaleziony martwy w swoim domu, Eve i jej zespół zostają wezwani na miejsce zbrodni. Ofiarą jest Martin Greenleaf, były kapitan Wydziału Spraw Wewnętrznych. Na pierwszy rzut oka wygląda to na samobójstwo, ale Eve podejrzewa, że za starannie zaaranżowaną sceną może kryć się coś więcej.
Kapitan Greenleaf przez czterdzieści siedem lat posłał za kratki wielu policjantów. Czy ciężar tej pracy w końcu okazał się dla niego zbyt wielki?
A może to jednak czyjaś śmiertelna zemsta?
| Kategoria: | Kryminał |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-68611-25-0 |
| Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
1
Ktoś albo porwał słońce, albo postanowił zrezygnować z okupu i zwyczajnie rozprawił się z nim na dobre.
Przez dwa cudowne tygodnie, nim zostało porwane albo unicestwione, słało ciepło i światło, więc morze u stóp willi w Grecji skrzyło się, jakby ktoś rozsypał brylanty wśród szafirów. Wypaliło cały stres, zostawiając mnóstwo miejsca na sen, seks, wino, wygrzewanie się w jego promieniach i jeszcze więcej seksu.
Według Eve nie było lepszego sposobu na spędzenie części letniego urlopu w 2061 roku.
Porucznik Eve Dallas, policjantka od zabójstw, od wielu dni nie myślała o morderstwach ani umyślnych okaleczeniach. Już samo to oznaczało wakacje. Jeśli do tego dodać willę z nagrzanego słońcem złotego kamienia, widoki morza i wzgórz, gajów oliwnych i winnic, roztaczające się za wszystkimi oknami, a na dokładkę pełny relaks u boku ukochanego, czyż można było wymagać czegoś więcej?
Fantastyczny sposób uczczenia trzeciej rocznicy ich ślubu.
Czasami nadal ją zdumiewało, jak policjantka i przestępca (były), dwie zagubione dusze, nie szczędząc sił ani nie przebierając w środkach, wyrwały się z życia pełnego bólu i cierpienia, by się odnaleźć. I jak im się udało razem stworzyć dobry, szczęśliwy związek.
Bez względu na to, co się zmieniało, ewoluowało, to pozostało niewzruszone.
I było to ich wspólne dzieło.
Teraz, po dwóch tygodniach absolutnego dogadzania sobie – chociaż Roarke wcale nie uważał, że sobie na to nie zasłużyli – dotarli do zalanej deszczem Irlandii, z niebem zasnutym chmurami.
Może to Irlandczycy są zabójcami słońca.
A jednak zieleń tutaj była taka soczysta na rozległych polach, w oddali wznosiły się wzgórza, a kamienne mury lśniły od deszczu. Wąska droga, którą jechali, wiła się, a po obu stronach okalały ją, niczym żywe ściany, żywopłoty kapiące krwistoczerwonymi fuksjami.
Eve zastanowiła się. Może odczuwała odrobinę stresu, ale tylko dlatego, że Irlandczycy poza tym, że podejrzani o zabicie słońca, postanowili jeździć po złej stronie krętych, wąskich dróg, a Roarke pędził nimi, jakby biegły prosto jak strzała.
Był cholernie szczęśliwy, a jego szczęście udzielało się Eve. Nie uważała podzielania takiego radosnego nastroju za jedną z zasad małżeńskich, ale uznała to za plus.
Przyglądała mu się przez chwilę – znacznie przyjemniejszy widok niż owce, krowy, czasami konie i inne czworonożne stworzenia, widoczne w lukach między żywopłotami.
Co za twarz! Te szalone, niebieskie irlandzkie oczy, te idealnie wykrojone usta, te jedwabiste czarne włosy.
Spojrzawszy na Eve, rozciągnął usta w uśmiechu, przeznaczonym wyłącznie dla niej.
– Już niedaleko.
– Tak, wiem. Pamiętam.
Ścigali płatnego zabójcę, kiedy ostatnim razem odwiedzili farmę jego krewnych w Clare – krewnych, o których istnieniu nie miał pojęcia ani podczas lat swojego koszmarnego dzieciństwa, ani później, gdy był odnoszącym sukcesy złodziejem, przemytnikiem, (w miarę) uczciwym biznesmenem, który stworzył prawdziwe imperium.
Lorcan Cobbe, zdemoralizowany wyrostek w czasach, kiedy Roarke był dzieckiem, wyrósł na zdemoralizowanego człowieka pragnącego śmierci Roarke’a.
Ale stało się inaczej, pomyślała. I teraz Cobbe siedzi w betonowej klatce, gdzieś poza Ziemią, i pozostanie tam do końca swojego nikczemnego życia.
– Przed nami widać niebo zza chmur.
Spojrzała na ołowiane sklepienie. Jeśli zmrużyć oczy, być może udałoby się dostrzec mniej szary fragmencik.
– Uważasz to za niebo zza chmur?
– Owszem. – W jego głosie słychać było irlandzki akcent. Wyciągnął rękę, by położyć dłoń na jej dłoni. – Dużo dla nich znaczy nasza wizyta, to, że spędzimy z nimi nieco czasu. Dla mnie najważniejsze jest, że na to przystałaś.
– Przyjechałam tu z przyjemnością. Lubię wszystkich tych szaleńców. I miło pobyć z nimi trochę bez towarzyszącej nam bandy gliniarzy.
– Masz rację. Chociaż koniec końców tamta wizyta była wielce satysfakcjonująca.
– Ponieważ stanęłam z boku i pozwoliłam ci skopać tyłek Cobbe’owi.
Znów się uśmiechnął, słysząc to „pozwoliłam ci”.
– Moja policjantka mnie rozumie, a poza tym mnie kocha. Spójrz teraz, widać tam, że się przejaśnia.
Nie mogła zaprzeczyć, że tam, gdzie według niego się przejaśniło, rzeczywiście można się było dopatrzyć odrobiny błękitu.
– „Przejaśnia” to za mocne słowo.
Pokonał jeden zakręt, potem drugi i Eve ujrzała pole, na którym kiedyś wylądowali odrzutowym śmigłowcem – pośród przeklętych krów – bo była potrzebna swojemu mężowi. Gdzie pierwszy raz ujrzała Sinead Brody Lannigan, siostrę-bliźniaczkę matki Roarke’a.
Szary kamienny dom, zabudowania gospodarcze, bujne ogrody.
Jak tylko Roarke skręcił na podjazd, drzwi frontowe otworzyły się na całą szerokość. Sean, piegowaty wnuk Sinead, wybiegł z domu.
– W końcu jesteście! Czekaliśmy na was całą wieczność. Babcia i mama przygotowały powitalną ucztę. Niemal umieram z głodu, bo nie pozwalały mi nic tknąć.
Stał, jasnowłosy i jasnooki, nie zważając na padający deszcz.
– Pomogę wnieść bagaże.
– Dobry z ciebie chłopak. Co słychać, Seanie?
– Wszystko w porządku. Masz przy sobie broń? – zwrócił się do Eve. – Mogę ją zobaczyć?
– Odpowiedź na oba pytania brzmi „nie”.
– No cóż. – Zarzucił na ramię torbę, którą podał mu Roarke. – Może później. Nie mieliśmy żadnych kłopotów, nawet najmniejszych, od waszej ostatniej wizyty. Ale może teraz coś się zmieni.
– Przynieś tu tę torbę! – zawołała od progu Sinead, miodowoblond włosy zaplotła w gładki warkocz, ręce położyła na wąskich biodrach. – I przestań zawracać głowę swoim kuzynom. Witajcie, witajcie oboje. Stęskniliśmy się za wami. Nie, nie, nie zaprzątajcie sobie głowy bagażem.
Objęła Roarke’a, a następnie Eve.
– Jest tu dość silnych mężczyzn, żeby zabrać torby z samochodu i wnieść do waszego pokoju.
W środku czekały ich kolejne słowa powitania i uściski. Eve przypuszczała, że w ciągu pięciu minut na farmie Brodych objęła więcej osób niż w ciągu paru ostatnich lat.
Ktoś podał jej kieliszek wina.
Blaty szafek kuchennych zastawione były potrawami, w powietrzu unosił się zapach świeżo upieczonego chleba i kurczaków z rożna.
Kurczaki mogły jeszcze tego ranka gdakać w kojcu, ale Eve nie zamierzała o tym myśleć.
Ktoś wręczył jej talerz, na którym piętrzyło się dość jedzenia dla trzech umierających z głodu osób. Obok niej przebiegły dwa psy, a potem parę dzieciaków.
Sinead odciągnęła ją na bok.
– Schowałam prezent, który wcześniej przysłałaś. Daj mi znać, kiedy ci go przynieść.
– Chyba po tym wszystkim.
– Czyli mamy go zanieść do waszego pokoju?
– Och, nie. Powinien go dostać tutaj. W obecności wszystkich. Przynajmniej wydaje mi się, że są wszyscy.
– Wszyscy co do jednego. Nie wiedziałam, czy nie zechcesz go wręczyć, kiedy będziecie sami.
– Nie, to… To coś, co powinien dostać w obecności krewnych.
Sinead cmoknęła ją w policzek, jej zielone oczy złagodniały.
– Dziękuję Bogu za ciebie, Eve. Jeśli tego nie powiedziałam wcześniej, wiedz, że jestem wdzięczna Bogu za ciebie. A teraz znajdziemy ci miejsce, żebyś mogła usiąść i coś zjeść. Liam, przesuń się, nasza Eve ma dłuższe nogi niż ty.
Eve usiadła, długonoga policjantka o lekko wzburzonych, brązowych włosach i oczach koloru whisky. Wkoło rozlegały się hałas i harmider dorównujące tym, jakie panują podczas korków ulicznych w Nowym Jorku.
Kiedyś nie wiedziała, co to rodzina, zaznała tylko maltretowania i przemocy. Zbudowała swoją karierę zawodową, stając w obronie pokrzywdzonych. Teraz miała rodzinę – rodzinę, którą stworzyła, często wbrew sobie, w Nowym Jorku.
I rodzinę tutaj, na irlandzkiej farmie.
W panującym zamieszaniu odnalazła wzrok Roarke’a. Kiedy wzniósł kieliszek w toaście, zrobiła to samo.
*
Jeszcze sobie nie zaplanowała, jak mu wręczy prezent na ich rocznicę ślubu. Nie do końca była pewna, jak to zrobić, odkąd wpadła na pomysł, co mu podarować.
Ale rozważając wręczenie mu prezentu w Grecji, gdy byli tylko we dwoje, uznała to za niewłaściwe.
Po posiłku, gdy cała rodzina rozsiadła się w salonie, jadalni i kuchni, pies chrapał, niemowlę ssało pierś, a cioteczna babka Roarke’a coś dziergała na drutach, Eve uznała, że nadeszła odpowiednia chwila.
– Jesteś tego pewna? – spytała Sinead, prowadząc ją do salonu, gdzie stał kredens. – Nie widziałam prezentu od ciebie ani nie uległam pokusie, żeby zerknąć, co to takiego, chociaż muszę przyznać, że dużo mnie to kosztowało. Ale znam samą ideę i wiem, że nie obędzie się bez łez. Przypuszczam, że sama kilka uronię.
– Sądzę, że jeśli go teraz dostanie, będzie to dla niego więcej znaczyło.
Przynajmniej miała taką nadzieję.
Zaniosła prezent zawinięty w brązowy papier tam, gdzie Roarke prowadził ze swoim wujem rozmowę dotyczącą owiec.
– Daję ci go z kilkudniowym opóźnieniem, ale nie myśl, że zapomniałam o naszej rocznicy.
Widziała, że go zaskoczyła – co należało do rzadkości – wręczając mu długi, szeroki pakunek.
– Rozpakuj to, dobrze? – poprosił Sean. – Babcia ani słówkiem nie pisnęła, co to takiego.
– W takim razie przekonajmy się.
Kiedy Roarke odwijał papier i usuwał zabezpieczenia, wokół niego zgromadziło się więcej członków rodziny.
By ujrzeć rodzinę jak żywą.
Obraz przedstawiał wiejski dom, wzgórza, pola w głębi. A z przodu stali wszyscy – cała ich szalona zgraja, młodzi, starzy, niemowlęta na rękach, z Eve i Roarkiem w samym środku.
Sinead stała za Roarkiem po prawej stronie, matka Roarke’a, od tak dawna nieobecna wśród nich, po lewej.
– To my wszyscy. Babciu, czy to moja cioteczna babcia Siobhan?
– Tak. Tak, to nasza Siobhan. Ach, jest śliczny. Wspaniały. – Odwróciła się, wtuliła twarz w ramię męża. – No i wzruszyłam się, Robbie.
– To jest… Eve. – Roarke spojrzał na żonę, w jego szalonych niebieskich oczach malowała się miłość. – Wprost brakuje mi słów. – Ujął jej dłoń. – Kazałaś tu umieścić Summerseta.
– No cóż. – Wzruszyła ramionami. – To dzieło Yancy’ego.
– Widzę jego podpis. To dla mnie niezwykle cenny prezent. Jak to zorganizowałaś?
– Sinead przysłała zdjęcia, a reszta to zasługa Yancy’ego.
– Daj mi to, chłopcze. – Robbie wziął od niego obraz. – I ucałuj swoją żonę.
– Zrobię to. Kocham cię nad życie.
Kiedy ją pocałował, wszyscy zaczęli wiwatować. A potem podeszli bliżej, by lepiej przyjrzeć się prezentowi.
*
Zarówno młodzi, jak i starzy imprezowali do późnej nocy. Przy muzyce – co oznaczało śpiewy i tańce – dużej ilości piwa, wina, whisky oraz naturalnie jedzenia. Ponieważ niebo się rozpogodziło, rozochocone towarzystwo wyszło na dwór, by bawić się w blasku księżyca i gwiazd. Kiedy Eve udało się na chwilę usiąść – wystarczająco daleko, by nikt jej nie porwał do kolejnego tańca – Sean rozsiadł się obok niej z talerzem ciastek.
– Podobało mi się to śledztwo o porwanych dziewczynach, które zamknięto w tej okropnej szkole. Znaczy się nie to, że trzymano je pod kluczem – sprostował – tylko jak je uwolniłaś.
– Skąd o tym wiesz?
– Och, z Internetu – rzucił od niechcenia i ugryzł herbatnik. – Gadali o tym nawet w Tulli. Słyszałem, jak mój ojciec mówił, jaki jest dumny, że nasza Eve uratowała te biedne dziewczyny przed okropnym losem i dopilnowała, by ci, którzy je skrzywdzili, dostali za swoje.
– Nie dokonałam tego wszystkiego bez pomocy innych.
– To się rozumie. Jesteś szefem policji i czy nie było miło poznać twoich ludzi, kiedy tu byłaś ostatnim razem? No więc powiedz, czy jak dopadłaś tych bandytów, potraktowałaś ich paralizatorem?
A co mi tam, pomyślała Eve, częstując się ciasteczkiem.
– Prawdę mówiąc, tak.
– I bardzo dobrze, bo sobie na to zasłużyli. A miałaś okazję… – zamachnął się pięścią w powietrzu – porządnie któremuś przywalić?
– Tak, i to nie jednemu.
– Nie wątpię, że nie gorzej od Roarke’a. A wszyscy mówią, że walczy jak zawodowiec.
– Nie poddaje się.
– Ten, który pojawił się tu wiosną, chciał skrzywdzić moją babcię i każdego z nas, kogo zdołałby dopaść. – Jego jasne oczy pociemniały z wściekłości, którą Eve nie tylko rozumiała, ale również szanowała. – Pojawił się, żeby skrzywdzić babcię, bo zabolałoby to Roarke’a.
– Nigdy nie tknie ani twojej babci, ani nikogo z was.
– Wiem, bo go wsadziłaś za kratki. Chyba nie zostanę farmerem, chociaż kocham pracę w gospodarstwie. Myślę sobie, że będę wsadzał ludzi za kratki – naturalnie tych złych.
– To nie takie proste, mój chłopcze.
– Jasne, że nie. Trzeba odbyć szkolenie, żeby wiedzieć, jak bronić ludzi, i złożyć przysięgę. Właśnie dlatego lubię czytać o twoich śledztwach. Widziałem też film o tobie, Roarke’u i klonach.
Spojrzał na swoich bliskich tymi zielonymi oczami Brodych.
– Tulla to spokojne miejsce, ale jej mieszkańcy i tak potrzebują ochrony, prawda? W zeszłym roku widziałem martwą dziewczynę, nie zapewniono jej na czas bezpieczeństwa. Tutaj też zdarzają się różne złe rzeczy. Więc chyba zostanę gliniarzem, który kocha pracę na farmie.
– Doskonały pomysł.
Skwapliwie skinął głową, jakby to załatwiało sprawę.
– Tak to sobie wykombinowałem.
Kiedy się nad tym zastanowiła, przypomniała sobie, że była w jego wieku, a może nawet młodsza, kiedy postanowiła zostać gliną. Kierowały nią inne pobudki, ale przyświecał ten sam cel.
– Może kiedy przyjedziesz do Nowego Jorku na Święto Dziękczynienia, uda mi się pokazać ci komendę główną.
Rozjaśniła mu się nie tylko twarz.
– Naprawdę?
– To będzie zależało od tego, czy będę akurat prowadziła jakieś śledztwo i…
– Nie będę sprawiał najmniejszego kłopotu. Rozmawiałem z kapitanem Feeneyem, kiedy tu był, może uda mi się również zajrzeć do wydziału informatyki śledczej? Na filmie wszystko prezentowało się niezwykle imponująco.
Za dużo wina, za dużo wyluzowania, pomyślała Eve i powiedziała ostrożnie:
– Spróbujemy to załatwić.
– Muszę powiedzieć tacie!
Zostawił ją samą, a jego miejsce zajął Roarke.
– O czym rozmawialiście? Wyglądało to, jakbyś z wyprzedzeniem podarowała mu coś na Gwiazdkę.
– Nie wiem, jak to się stało, ale zaproponowałam, że zabiorę go do komendy, kiedy przyjadą na Święto Dziękczynienia.
Roarke wybuchnął śmiechem i cmoknął ją w policzek, a Eve pokręciła głową.
– Jest niegłupi. Wszyscy oni są niegłupi, jak przyjdzie co do czego. – Wzięła swoje wino, znów pomyślała sobie „a co mi tam”, pociągnęła kolejny łyk. – Przypomina mi mnie, tylko bez całego tego bagażu. Tak czy owak… – Wzruszyła ramionami. – Śledzi w Internecie moje dochodzenia.
– Cóż, to zrozumiałe. Jesteś w jego oczach bohaterką.
– Jeśli chce zostać gliniarzem, musi zrozumieć, jaka jest różnica między gliniarzem a bohaterem.
– Ja nie widzę żadnej. – Ujął jej dłoń. – Ten obraz, Eve.
Uśmiechnęła się zadowolona z siebie.
– Czyli udało mi się.
– Wprost mnie zamurowało. Jak wpadłaś na taki pomysł?
– Trzeba sobie zadać pytanie, co można podarować człowiekowi, który jeśli jeszcze czegoś nie ma, to tylko dlatego, że do tej pory tego czegoś nie wymyślono. Potem kombinuje, jak to stworzyć, i będzie to miał. Poza tym musi to być coś osobistego. Więc chronologicznie rzecz biorąc, Summerset znalazł ciebie, my znaleźliśmy się nawzajem, ty znalazłeś ich wszystkich.
Położyła głowę na jego ramieniu.
– Kiedy w komendzie dostałam prezent od ciebie, magiczne kamizelki dla moich ludzi, też mnie zamurowało. Mamy siebie nawzajem i obdarowujemy się nawzajem tym, co jest dla nas ważne.
– Później będziecie mieli czas się migdalić. – Robbie podszedł do nich i zwrócił się do Eve. – Chcę zatańczyć z siostrzenicą mojej żony.
Trzeci raz tego wieczoru Eve pomyślała „a co mi tam” i poszła zatańczyć.
*
Kiedy się obudziła, była sama, padał na nią strumień perlistego światła słonecznego. Na stoliku przy łóżku stała przypominajka. Kiedy ją włączyła, rozległ się głos Roarke’a.
_Wygląda na to, że jestem w polu. Kiedy już się obudzisz i zechcesz wstać, w kuchni na dole czeka na ciebie kawa i śniadanie._
Skoro w grę wchodziła kawa, Eve była gotowa natychmiast wstać i się ubrać.
Prysznicowi daleko było do tego w ich domu, w którym gorąca woda tryskała z licznych dysz, czy do tego w luksusowej willi w Grecji, ale spełniał swoje zadanie.
Wciągnęła spodnie, koszulę i, wciąż jeszcze nie do końca rozbudzona, machinalnie sięgnęła po szelki na broń. Potrzebowała chwili, żeby sobie uprzytomnić, że schowała je w bagażu.
Wkoło panowała cisza, jeśli nie zwracać uwagi na muczenie krów i beczenie owiec (co oczywiście nie uszło uwadze Eve).
Zeszła po skrzypiących schodach i skierowała się do kuchni. Powietrze już pachniało bosko – a w tej symfonii zapachów najwspanialszy był aromat kawy.
– Dzień dobry, Eve. Słyszałam, że się krzątałaś na górze, więc zaparzyłam dla ciebie świeżej kawy.
– Dziękuję. – Eve złapała kubek, a Sinead w fartuchu, założonym na koszulę i spodnie, z rudozłotymi włosami zebranymi do góry, postawiła patelnię na kuchni.
– To kawa Roarke’a, więc możesz pić bez obaw. Powiedział mi, że kawa była jego pierwszym prezentem dla ciebie.
– Taa. Podstępny sposób pokonania mojego oporu.
– Chytra sztuka z naszego Roarke’a. Czy dasz radę zjeść pełne irlandzkie śniadanie?
– Po wczorajszej uczcie myślałam, że najadłam się na tydzień. Ale może.
– Wszystko spaliłaś w tańcu, tak jak ja. Proponuję, żebyś zaczęła od kawałka chleba sodowego – ma mnóstwo rodzynków, upiekłam go dziś rano.
– To on tak pachnie. Pamiętam go z naszego pobytu tutaj w zeszłym roku.
Teraz do poprzednich woni dołączył zapach smażonego mięsa.
Eve zajęła miejsce za kuchennym stołem. Dziwnie się czuła, siedząc, kiedy Sinead szykowała śniadanie. Nie korzystała z autokucharza. Ale właśnie tak było naturalnie.
– Roarke w polu?
– Wyciągnęli go. Chociaż sam jest sobie winien, skoro taki z niego ranny ptaszek. Ale to typowa cecha Brodych.
– Naprawdę? Prawie codziennie wstaje przed świtem. Telekonferencje, spotkania holograficzne z ludźmi na drugim końcu świata.
– No tak. Chyba wszyscy mamy coś z farmerów.
– Trudno mi dopatrzyć się w Roarke’u farmera.
Sinead posłała jej uśmiech przez ramię.
– Przecież orze, sieje i zbiera plony.
– Można tak powiedzieć. – Eve napiła się więcej kawy. – Taa, można tak powiedzieć.
– A ty strzeżesz pól i tych, którzy na nich pracują, trzymasz drapieżniki na dystans. Tworzycie zgraną parę.
Wkrótce postawiła przed Eve talerz.
– Wciąż widzę jego twarz, kiedy pierwszy raz zapukał do moich drzwi. Smutek w jego oczach – oczach mojej siostry. Naturalnie Siobhan miała zielone oczy, jak ja, ale ich wyraz, ich kształt. Mój siostrzeniec. I widzę jego twarz, tak pełną nadziei, gdy cię zobaczył, jak wylądowałaś na pobliskim polu. Kiedy spojrzał na ciebie, wiedziałam, że znalazł miłość, jaka nie była dana jego matce.
Odłożyła ściereczkę do naczyń.
– Zastanawiam się, czy mogę porozmawiać z tobą o czymś, co nie daje mi spokoju.
– Jasne. Jakieś kłopoty?
– Nie chodzi o teraz, tylko o kiedyś. Zaparzę sobie herbaty i usiądę, gdy ty będziesz jadła.
Sinead nie spieszyła się i Eve się zorientowała, że kobieta jest podenerwowana.
– Pomyślałam sobie, że to odpowiednia chwila, kiedy jesteśmy tylko we dwie, żeby ci powiedzieć, co mnie trapi. – Usiadła, westchnęła. – Widzisz, nie walczyliśmy o niego, o naszego Roarke’a. Był taki malutki, a zostawiliśmy go z tym łobuzem, Patrickiem Roarkiem. Był synem mojej siostry, a nie walczyliśmy o niego.
Eve nie przerwała jedzenia, bo uznała, że to pomoże na zdenerwowanie Sinead.
– Słyszałam co innego. Patrick Roarke niemal zabił twojego brata, kiedy ten pojechał do Dublina, by spróbować się dowiedzieć, co się stało z twoją siostrą.
– Racja, najsłodszy Jezu, tak było. I zagroził, że wszystkich nas pozabija, jeśli któreś z nas znów się pokaże w Dublinie. W tamtych czasach, w tamtych ciężkich czasach Patrick Roarke trzymał w garści gliniarzy i nie tylko, a oni siedzieli mu w kieszeni. Ale przecież wiedzieliśmy o tym maleństwie i zostawiliśmy je na łasce losu. Synka Siobhan. Mijał czas, a my myśleliśmy – co ja mówię, wierzyliśmy – że Roarke wiedział o nas, o swojej matce. Upływały kolejne lata, dowiedzieliśmy się – z pewnym opóźnieniem – że Patrick Roarke nie żyje. Pomyślałam o swoich dzieciach, niewiele młodszych od synka mojej siostry.
– Myślałaś, że wie – powiedziała Eve, kiedy Sinead utkwiła wzrok w herbacie. – I że gdyby chciał się skontaktować, dotarłby do rodziny swojej matki, bo Patrick Roarke nie zdołałby go powstrzymać. Myślałaś – bo czemu miałabyś tak nie myśleć? – że może jest nieodrodnym synem swojego ojca, a ty musisz chronić własne dzieci.
W oczach Sinead zakręciły się łzy, ale nie potoczyły się po jej policzkach, kiedy kobieta skinęła głową. Napiła się trochę herbaty i zebrała się w sobie, by jeszcze coś powiedzieć.
– W miarę upływu czasu stało się to swego rodzaju pocieszeniem. Słyszało się o Roarke’u – młodym człowieku, który zbił fortunę, słyszało się o jego ciemnych interesach, plotki o nim. O jego życiu w Nowym Jorku. O swego rodzaju imperium, prawda?
– Wcale nie „swego rodzaju”.
– Zastanawiałam się, kiedy sobie na to pozwoliłam, jakim jest człowiekiem. Takim, jak jego ojciec? Bezlitosnym mordercą pozbawionym serca? Widywałam jego zdjęcia w eleganckich miejscach, z pięknymi kobietami uwieszonymi jego ramienia. I myślałam sobie: gdzie jest Siobhan, gdzie jest moja siostra w tym człowieku? Bo widzisz, nie potrafiłam się jej dopatrzyć w nim. Dostrzec choćby krztyny podobieństwa. Więc tym łatwiej było mi odwrócić się od niego, nie przejmować się nim.
Znów westchnęła.
– A potem zobaczyłam jego zdjęcie z tobą, policjantką o poważnym spojrzeniu. Nie tak efektowną, jak tamte kobiety, ale według mnie bardziej zapadającą w pamięć. I kiedy spojrzałam na niego, stojącego z tobą, pomyślałam: ejże, tak, jednak ma w sobie coś z mojej siostry. Kim jest ta kobieta, która wydobyła z niego cechy Siobhan?
– Zawsze w nim były, Sinead.
Jej zielone oczy Brodych błyszczały od łez.
– Teraz to wiem. Myślę, że wiedziałam to w chwili, kiedy otworzyłam mu drzwi. Ale…
– Otworzyłaś mu drzwi – przerwała jej Eve. – Wpuściłaś go do środka. Dałaś mu rodzinę. Żale w tym wypadku nie tylko są niepotrzebne, są czymś niewłaściwym.
– Zostawiliśmy go.
– Przyjęliście go – poprawiła ją Eve – kiedy was potrzebował, otworzyliście drzwi do domu, o którego istnieniu nawet nie wiedział. Drzwi, które, jak sądził, zatrzaśniecie mu przed nosem. Ukształtowały go lata spędzone w Dublinie z tym łobuzem Patrickiem Roarkiem, a także późniejsze. Sprawiły, że jest jaki jest. Żałować, że coś zrobiłaś albo czegoś nie zrobiłaś? To jakbyś żałowała tego, kim się stał.
Sinead starając się powstrzymać łzy, rozsiadła się na krześle.
– Mówisz jak prawdziwa Irlandka.
– Naprawdę? – Eve wzruszyła ramionami i dokończyła jeść śniadanie. – Według mnie to logiczne.
– Bardzo go kochasz.
– Jest skomplikowanym, irytującym, aroganckim, fascynującym, wielkodusznym człowiekiem. Bardzo go kocham, nawet kiedy mnie wkurza. Co zdarza się dość regularnie. A jednak… Wiesz, co mi podarował na naszą rocznicę ślubu?
Sinead się uśmiechnęła, otarła łzę, która spłynęła jej na policzek.
– Miałam nadzieję, że mi powiesz albo pokażesz. Wyobrażam sobie, że to coś wyjątkowego.
– Dla mnie tak. Zaprojektował, stworzył i produkuje coś, co nazwał Lekką Tarczą. To cienka, elastyczna tkanina kuloodporna, którą można wykorzystać jako podszewkę kurtki, marynarki, kamizelki, munduru. Podarował wszystkim moim ludziom kamizelki z tej tkaniny. Kolejne partie trafią do wszystkich nowojorskich policjantów.
Przez chwilę Sinead milczała.
– Bardzo cię kocha.
– Tak, i wiesz co? Nigdy nie zrozumiem, dlaczego, więc nauczyłam się to akceptować. Sinead, nigdy się nie dowiesz, co by było, gdyby, więc żale są bezużyteczne. I oznaczają brak szacunku dla Roarke’a takiego, jaki jest. A jest synem Siobhan.
– To święte słowa. Dzięki tobie spadł mi kamień z serca.
– I bardzo dobrze, bo niepotrzebnie dźwigałaś ten kamień.
– Słuchając ciebie, wszystko zobaczyłam w innym świetle. Powierzyłaś go nam.
Nagle zrobiła wielkie oczy, a po chwili uśmiechnęła się szeroko, kiwając palcem w powietrzu.
– Ach, rozumiem. Sprawdziłaś nas.
– Jestem gliną – odparła Eve. – I miejcie się na baczności, bo Sean też zamierza zostać policjantem.
– Na to wygląda. Zebrałaś wiadomości o nas?
– Uwierz mi, że was sprawdziłam. Wszystkich bez wyjątku. A jest was cholernie dużo. – Eve odsunęła talerz. – Tworzycie wyjątkową rodzinę.
– Teraz jeszcze bardziej niż wcześniej. Powiem to jeszcze raz. – Wyciągnęła rękę i ścisnęła dłoń Eve. – Jestem wdzięczna tobie i za ciebie, Eve.
– Roarke jest w polu, prawdopodobnie wdepnął w krowie łajno w swoich butach za pięć tysięcy dolarów.
– O Jezu, z pewnością nie kosztowały aż tyle.
– Skromnie licząc. – Wstała i dolała sobie kawy. – I ta myśl naprawdę mnie ucieszyła. Więc też jestem ci wdzięczna.
– Mam ochotę wyjść, uciąć kilka kwiatów. Dzięki naszej rozmowie czuję się lekko i jestem szczęśliwa. Pójdziesz ze mną?
– Czy wybierasz się gdzieś w pobliże krów?
– Och, będziemy się trzymać z dala od nich.
– W takim razie pójdę z tobą.
*
Eve była zaskoczona, jak bardzo podobał jej się ten kilkudniowy pobyt na farmie na irlandzkiej wsi, nieopodal dzikiego, irlandzkiego wybrzeża. A źródłem tego zadowolenia byli ludzie. Natomiast obecność licznych psów i kotów uznała za coś zwyczajnego, nawet mile widzianego.
Krowy i owce w odległości rzutu kamieniem od domu? Nie za bardzo. Ale nauczyła się spać mimo uporczywego piania koguta i nie zbliżała się do pozostałych zwierząt gospodarskich.
Z kolei Roarke był w swoim żywiole, przemierzał pola w butach za pięć tysięcy dolarów – już nigdy nie będą takie, jak dawniej – jeździł na dziwnie wyglądających maszynach.
Poważnie się zastanawiała, czy nie przesadził, kiedy postanowił wydoić krowę.
Wszystkie prace wykonywały maszyny, jednak trzeba je było obsługiwać. Ale ponieważ Roarke chciał się przekonać, jak się to robiło kiedyś, wuj spełnił jego prośbę.
Eve stała w sporej odległości w drzwiach obory, obserwując, jak chyba najbogatszy człowiek w znanej części wszechświata siedzi na trójnożnym zydlu obok olbrzymiego krowiego zadu. Zwierzę przeżuwało siano.
Włosy związał z tyłu, jak miał w zwyczaju, kiedy pracował, zręcznymi, zadbanymi dłońmi pociągał za krowie wymiona. Olbrzymie krowie wymiona, dla których według Eve nie było miejsca w cywilizowanym świecie.
Kiedy mleko trysnęło z nich prosto do cebrzyka, z trudem się powstrzymała, żeby się nie wzdrygnąć. Natomiast Roarke uśmiechnął się szeroko, nie przerywając swojego zajęcia.
– Spróbujesz, Eve? Nasza Gertie jest łagodna jak baranek.
– Wykluczone. Nie. Za nic. – Poza tym słyszała, jakie odgłosy wydają baranki i wcale ich nie uważała za łagodne stworzenia.
– To daje dużo satysfakcji – przekonywał ją Roarke.
– Taa, nie wątpię. Jaki facet nie chciałby dotykać takich wielkich cycków?
Kiedy Roarke wybuchnął śmiechem, cofnęła się.
– Zostawię was samych.
Po upływie trzech tygodni uznała, że zrobili wszystko, a nawet więcej. Zarówno w spokojnej, skąpanej w słońcu Grecji, jak i w spokojnej, zielonej Irlandii.
I mimo obecności krów, nie żałowała ani jednej spędzonej tu chwili.ROZDZIAŁ 3
3
Eve dała znak Roarke’owi, żeby został z Websterem, i wróciła do gabinetu porozmawiać z technikami.
– Brak odcisków palców na klamce okiennej w sypialni – poinformowała ją główna techniczka. – Na żadnym z okien w tym pokoju też, ani od środka, ani na zewnątrz. Są czyściutkie. Zabezpieczyliśmy szklankę i jej zawartość. Na szklance są odciski palców denata i jego małżonki.
– Przyniosła mu ją.
– Tak, logicznie rzecz biorąc. Na komputerze denata i jego telefonie są tylko jego odciski palców. To samo, jeśli chodzi o broń znalezioną na podłodze. Ale chcę się im bliżej przyjrzeć w laboratorium.
– Dlaczego?
– Są idealne. Kciuka i palca wskazującego prawej dłoni. – Kobieta zagięła palce tak, jakby położyła je na spuście. – Tylko te dwa odciski. Poza tym broń jest czysta.
– No dobrze. – Eve skinęła głową. – Kiedy facet postanowi w taki sposób ze sobą skończyć, prawdopodobnie kilka razy bierze broń do ręki. Chce ją sprawdzić, upewnić się, że jest nastawiona na pełną moc. Prawdopodobnie waha się, bez względu na to, jak bardzo jest zdeterminowany.
– No właśnie.
– Inne odciski w sypialni, w gabinecie?
– Należą do Elizabeth Greenleaf. Kilka na drzwiach do garderoby w sypialni, na toaletkach, nocnych szafkach, lampce na prawo od łóżka. Kilka na framudze drzwi do gabinetu. Kilka włosów na podłodze sypialni, pasujących do włosów na szczotce leżącej na toaletce.
Szefowa techników rozejrzała się.
– Niewiele tu znajdziemy, Dallas. Mieszkanie jest porządnie wysprzątane. Znaleźliśmy ślady środka nabłyszczającego do mebli oraz ogólnie dostępnych płynów czyszczących, czyli ktoś niedawno robił porządki. Niemniej sprawdzimy wszystko.
– Znajdziecie odciski palców Webstera na drzwiach frontowych. Poinformuj mnie, jeśli natraficie na nie jeszcze gdzieś.
– Jasne.
– Znałaś ofiarę?
− Tylko ze słyszenia. Podobno twarda była z niego sztuka.
– Taa.
Wchodząc do pokoju dziennego, usłyszała kobiecy śmiech dobiegający z korytarza, szczęk zamka w drzwiach. Webster zerwał się na nogi.
– Proszę, pozwól mi.
Skinęła głową, skierował się do wejścia do mieszkania. Znów rozległy się śmiechy, kiedy drzwi się otwierały.
– Zapłaciłabym dwa razy tyle, powiedziała. Nie mogę w to uwierzyć. Don! Ty wciąż tutaj?
Beth Greenleaf była niską, zadbaną kobietą o popielatoblond włosach, zaczesanych na policzki. W jej jasnoniebieskich oczach wciąż malowało się rozbawienie, kiedy zarzuciła mu ręce na szyję.
– Stęskniłam się za widokiem twojej facjaty!
– Beth…
– Chyba jeszcze nie poznałeś mojej przyjaciółki Elvy Arnez. Elva i Denzel mieszkają dwa piętra wyżej. Odprowadziła starszą panią do samych drzwi.
– Nie widzę tutaj żadnej starszej pani. – Elva, ślicznotka pod trzydziestkę, zatrzymała się krok za Beth.
Kobieta mieszanej rasy, apetycznie zaokrąglona, w czarnych, obcisłych spodniach i białej koszulce bez rękawów, sięgającej do bioder, uśmiechnęła się, mówiąc te słowa. Potem spojrzała nad ramieniem Webstera, dostrzegła Eve i Roarke’a.
– Masz gości – powiedziała. – Pójdę sobie.
– Don to nie gość, tylko członek rodziny. – Beth cofnęła się, zobaczyła Eve i w jej jasnoniebieskich oczach pojawiło się zmieszanie, kiedy ją rozpoznała.
A potem strach, gdy w polu widzenia pojawił się jeden z techników.
– Co… Don? Co to znaczy? Gdzie Martin?
– Usiądźmy.
– Co oni tu robią? Co się stało? Martin! – zawołała, próbując ominąć Webstera. Ale złapał ją mocno.
– Beth, bardzo mi przykro. Bardzo mi przykro i okropnie się czuję. Martin nie żyje.
– Nie mów takich rzeczy! Nie mów takich rzeczy! Nic mu nie jest, nic mu nie jest. Nie było mnie w domu tylko parę godzin. Nic mu nie jest.
Próbowała się uwolnić od jego uścisku.
– Znalazłem go, kiedy tu przyszedłem. – Mówiąc to, kołysał ją. – Odszedł. Odszedł, nim się pojawiłem.
Przestała mu się wyrywać. Eve zobaczyła, jak opuściły ją siły, kiedy to do niej w pełni dotarło – do umysłu, ciała, serca, duszy. Z jej ust wyrwał się jeden przeciągły jęk. Webster wziął Beth na ręce jak dziecko, zaniósł na fotel i objął, gdy zaniosła się płaczem.
– Co powinnam zrobić? – Elva stała na progu, ręce przycisnęła do piersi. – Mogę jakoś pomóc? Czy powinnam wyjść? O Boże.
– Proszę zamknąć drzwi – powiedziała jej Eve. – I usiąść. – Eve wyciągnęła odznakę. – Porucznik Dallas z nowojorskiej policji. A pani nazywa się Elva Arnez. Mieszka pani dwa piętra wyżej?
– Ja… tak… ja… razem z moim partnerem mieszkamy dwa piętra wyżej. Nic mu nie było. Czuł się doskonale. To Martin wpuścił mnie, kiedy przyszłam po Beth.
– Była pani dziś w ich mieszkaniu?
– Tak. Znaczy się wstąpiłam po Beth, żeby razem z nią spotkać się z kilkoma wspólnymi znajomymi.
– O której godzinie pani tu przyszła? I kiedy pani wyszła?
– Hmm, Boże. Koło wpół do dziewiątej. Może kilka minut po. Miałyśmy wyjść o wpół do dziewiątej, ale Beth na ogół się spóźnia. Ja też byłam trochę spóźniona, więc może za dwadzieścia pięć dziewiąta lub coś koło tego. Martin wpuścił mnie do środka, czuł się świetnie. Zażartował, że Beth wciąż jest zajęta nakładaniem odpowiedniej maski, czy coś w tym rodzaju. A ona poprosiła, żebym zajrzała do niej.
– Do sypialni?
– Tak. Nie mogła się zdecydować, które kolczyki włożyć. Czy buty. To w jej stylu. – Łzy zaczęły jej płynąć z oczu. – I… i… i… – Elva umilkła, zamknęła oczy, uniosła w górę rękę, wzięła parę głębokich oddechów. – Przepraszam. To takie straszne. Pomogłam jej wybrać. Dziesięć minut? Naprawdę nie wiem. Potem poszła pożegnać się z Martinem.
– Gdzie?
– Och, do jego małego gabinetu. Zawołał do mnie „Pa!” i „Baw się dobrze”. Nie rozumiem, co się stało. Czy uległ jakiemuś wypadkowi? Czy ktoś się włamał i coś mu zrobił?
– Jeszcze tego nie ustaliliśmy. Dokąd panie poszły?
– Do Bistro, małego, sympatycznego baru jakieś trzy przecznice stąd. Czy mogę coś dla niej zrobić? Dla Beth?
– Tak – powiedziała Eve. – Właśnie pani robi. Z kim się tam spotkałyście?
– Okej. Okej. – Znów zamknęła oczy i podała Eve trzy nazwiska.
– Czy któraś z was wyszła między dziewiątą a wpół do dziesiątej?
– Nie, wszystkie zostałyśmy chyba do jedenastej.
– Czy któraś z was odeszła od stolika?
– Tak, do toalety. Wszystkie dobrze się bawiłyśmy. Zamówiłyśmy coś do picia, jakieś barowe przekąski, nic poza tym. Czy to był wypadek? Chociaż jest tyle policji, że nie…
– Prowadzimy czynności śledcze. Dziękuję za pomoc, pani Arnez. Proszę nigdzie nie wyjeżdżać, bo mogę mieć jeszcze jakieś pytania.
– Ja… Tak. Naturalnie. Mieszkamy dwa piętra wyżej.
– Jest pani wolna.
– Dobrze, ale… – Wstając, obejrzała się na Beth. – Proszę, bardzo proszę powiedzieć jej, że może na mnie liczyć, gdyby czegokolwiek potrzebowała. Tak mi przykro.
Po jej wyjściu Eve zwróciła się do Webstera.
– Beth – wymamrotał, przycisnął usta do jej skroni. – Porucznik Dallas musi ci zadać kilka pytań.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki