Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

  • nowość

Śmiertelna zemsta - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
29 października 2025
3501 pkt
punktów Virtualo

Śmiertelna zemsta - ebook

Nora Roberts jako J.D. Robb

Śmiertelna zemsta

Porucznik Eve Dallas powraca i tym razem prowadzi śledztwo dotyczące śmierci osoby z jej zawodowego świata…

Gdy emerytowany policjant zostaje znaleziony martwy w swoim domu, Eve i jej zespół zostają wezwani na miejsce zbrodni. Ofiarą jest Martin Greenleaf, były kapitan Wydziału Spraw Wewnętrznych. Na pierwszy rzut oka wygląda to na samobójstwo, ale Eve podejrzewa, że za starannie zaaranżowaną sceną może kryć się coś więcej.

Kapitan Greenleaf przez czterdzieści siedem lat posłał za kratki wielu policjantów. Czy ciężar tej pracy w końcu okazał się dla niego zbyt wielki?

A może to jednak czyjaś śmiertelna zemsta?

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-68611-25-0
Rozmiar pliku: 1,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ 1

1

Ktoś albo porwał słońce, albo posta­no­wił zre­zy­gno­wać z okupu i zwy­czaj­nie roz­pra­wił się z nim na dobre.

Przez dwa cudowne tygo­dnie, nim zostało porwane albo uni­ce­stwione, słało cie­pło i świa­tło, więc morze u stóp willi w Gre­cji skrzyło się, jakby ktoś roz­sy­pał bry­lanty wśród sza­fi­rów. Wypa­liło cały stres, zosta­wia­jąc mnó­stwo miej­sca na sen, seks, wino, wygrze­wa­nie się w jego pro­mie­niach i jesz­cze wię­cej seksu.

Według Eve nie było lep­szego spo­sobu na spę­dze­nie czę­ści let­niego urlopu w 2061 roku.

Porucz­nik Eve Dal­las, poli­cjantka od zabójstw, od wielu dni nie myślała o mor­der­stwach ani umyśl­nych oka­le­cze­niach. Już samo to ozna­czało waka­cje. Jeśli do tego dodać willę z nagrza­nego słoń­cem zło­tego kamie­nia, widoki morza i wzgórz, gajów oliw­nych i win­nic, roz­ta­cza­jące się za wszyst­kimi oknami, a na dokładkę pełny relaks u boku uko­cha­nego, czyż można było wyma­gać cze­goś wię­cej?

Fan­ta­styczny spo­sób uczcze­nia trze­ciej rocz­nicy ich ślubu.

Cza­sami na­dal ją zdu­mie­wało, jak poli­cjantka i prze­stępca (były), dwie zagu­bione dusze, nie szczę­dząc sił ani nie prze­bie­ra­jąc w środ­kach, wyrwały się z życia peł­nego bólu i cier­pie­nia, by się odna­leźć. I jak im się udało razem stwo­rzyć dobry, szczę­śliwy zwią­zek.

Bez względu na to, co się zmie­niało, ewo­lu­owało, to pozo­stało nie­wzru­szone.

I było to ich wspólne dzieło.

Teraz, po dwóch tygo­dniach abso­lut­nego doga­dza­nia sobie – cho­ciaż Roarke wcale nie uwa­żał, że sobie na to nie zasłu­żyli – dotarli do zala­nej desz­czem Irlan­dii, z nie­bem zasnu­tym chmu­rami.

Może to Irland­czycy są zabój­cami słońca.

A jed­nak zie­leń tutaj była taka soczy­sta na roz­le­głych polach, w oddali wzno­siły się wzgó­rza, a kamienne mury lśniły od desz­czu. Wąska droga, którą jechali, wiła się, a po obu stro­nach oka­lały ją, niczym żywe ściany, żywo­płoty kapiące krwi­sto­czer­wo­nymi fuk­sjami.

Eve zasta­no­wiła się. Może odczu­wała odro­binę stresu, ale tylko dla­tego, że Irland­czycy poza tym, że podej­rzani o zabi­cie słońca, posta­no­wili jeź­dzić po złej stro­nie krę­tych, wąskich dróg, a Roarke pędził nimi, jakby bie­gły pro­sto jak strzała.

Był cho­ler­nie szczę­śliwy, a jego szczę­ście udzie­lało się Eve. Nie uwa­żała podzie­la­nia takiego rado­snego nastroju za jedną z zasad mał­żeń­skich, ale uznała to za plus.

Przy­glą­dała mu się przez chwilę – znacz­nie przy­jem­niej­szy widok niż owce, krowy, cza­sami konie i inne czwo­ro­nożne stwo­rze­nia, widoczne w lukach mię­dzy żywo­pło­tami.

Co za twarz! Te sza­lone, nie­bie­skie irlandz­kie oczy, te ide­al­nie wykro­jone usta, te jedwa­bi­ste czarne włosy.

Spoj­rzaw­szy na Eve, roz­cią­gnął usta w uśmie­chu, prze­zna­czo­nym wyłącz­nie dla niej.

– Już nie­da­leko.

– Tak, wiem. Pamię­tam.

Ści­gali płat­nego zabójcę, kiedy ostat­nim razem odwie­dzili farmę jego krew­nych w Clare – krew­nych, o któ­rych ist­nie­niu nie miał poję­cia ani pod­czas lat swo­jego kosz­mar­nego dzie­ciń­stwa, ani póź­niej, gdy był odno­szą­cym suk­cesy zło­dzie­jem, prze­myt­ni­kiem, (w miarę) uczci­wym biz­nes­me­nem, który stwo­rzył praw­dziwe impe­rium.

Lor­can Cobbe, zde­mo­ra­li­zo­wany wyro­stek w cza­sach, kiedy Roarke był dziec­kiem, wyrósł na zde­mo­ra­li­zo­wa­nego czło­wieka pra­gną­cego śmierci Roarke’a.

Ale stało się ina­czej, pomy­ślała. I teraz Cobbe sie­dzi w beto­no­wej klatce, gdzieś poza Zie­mią, i pozo­sta­nie tam do końca swo­jego nik­czem­nego życia.

– Przed nami widać niebo zza chmur.

Spoj­rzała na oło­wiane skle­pie­nie. Jeśli zmru­żyć oczy, być może uda­łoby się dostrzec mniej szary frag­men­cik.

– Uwa­żasz to za niebo zza chmur?

– Ow­szem. – W jego gło­sie sły­chać było irlandzki akcent. Wycią­gnął rękę, by poło­żyć dłoń na jej dłoni. – Dużo dla nich zna­czy nasza wizyta, to, że spę­dzimy z nimi nieco czasu. Dla mnie naj­waż­niej­sze jest, że na to przy­sta­łaś.

– Przy­je­cha­łam tu z przy­jem­no­ścią. Lubię wszyst­kich tych sza­leń­ców. I miło pobyć z nimi tro­chę bez towa­rzy­szą­cej nam bandy gli­nia­rzy.

– Masz rację. Cho­ciaż koniec koń­ców tamta wizyta była wielce satys­fak­cjo­nu­jąca.

– Ponie­waż sta­nę­łam z boku i pozwo­li­łam ci sko­pać tyłek Cobbe’owi.

Znów się uśmiech­nął, sły­sząc to „pozwo­li­łam ci”.

– Moja poli­cjantka mnie rozu­mie, a poza tym mnie kocha. Spójrz teraz, widać tam, że się prze­ja­śnia.

Nie mogła zaprze­czyć, że tam, gdzie według niego się prze­ja­śniło, rze­czy­wi­ście można się było dopa­trzyć odro­biny błę­kitu.

– „Prze­ja­śnia” to za mocne słowo.

Poko­nał jeden zakręt, potem drugi i Eve ujrzała pole, na któ­rym kie­dyś wylą­do­wali odrzu­to­wym śmi­głow­cem – pośród prze­klę­tych krów – bo była potrzebna swo­jemu mężowi. Gdzie pierw­szy raz ujrzała Sinead Brody Lan­ni­gan, sio­strę-bliź­niaczkę matki Roarke’a.

Szary kamienny dom, zabu­do­wa­nia gospo­dar­cze, bujne ogrody.

Jak tylko Roarke skrę­cił na pod­jazd, drzwi fron­towe otwo­rzyły się na całą sze­ro­kość. Sean, pie­go­waty wnuk Sinead, wybiegł z domu.

– W końcu jeste­ście! Cze­ka­li­śmy na was całą wiecz­ność. Bab­cia i mama przy­go­to­wały powi­talną ucztę. Nie­mal umie­ram z głodu, bo nie pozwa­lały mi nic tknąć.

Stał, jasno­włosy i jasno­oki, nie zwa­ża­jąc na pada­jący deszcz.

– Pomogę wnieść bagaże.

– Dobry z cie­bie chło­pak. Co sły­chać, Seanie?

– Wszystko w porządku. Masz przy sobie broń? – zwró­cił się do Eve. – Mogę ją zoba­czyć?

– Odpo­wiedź na oba pyta­nia brzmi „nie”.

– No cóż. – Zarzu­cił na ramię torbę, którą podał mu Roarke. – Może póź­niej. Nie mie­li­śmy żad­nych kło­po­tów, nawet naj­mniej­szych, od waszej ostat­niej wizyty. Ale może teraz coś się zmieni.

– Przy­nieś tu tę torbę! – zawo­łała od progu Sinead, mio­do­wo­blond włosy zaplo­tła w gładki war­kocz, ręce poło­żyła na wąskich bio­drach. – I prze­stań zawra­cać głowę swoim kuzy­nom. Witaj­cie, witaj­cie oboje. Stę­sk­ni­li­śmy się za wami. Nie, nie, nie zaprzą­taj­cie sobie głowy baga­żem.

Objęła Roarke’a, a następ­nie Eve.

– Jest tu dość sil­nych męż­czyzn, żeby zabrać torby z samo­chodu i wnieść do waszego pokoju.

W środku cze­kały ich kolejne słowa powi­ta­nia i uści­ski. Eve przy­pusz­czała, że w ciągu pię­ciu minut na far­mie Bro­dych objęła wię­cej osób niż w ciągu paru ostat­nich lat.

Ktoś podał jej kie­li­szek wina.

Blaty sza­fek kuchen­nych zasta­wione były potra­wami, w powie­trzu uno­sił się zapach świeżo upie­czo­nego chleba i kur­cza­ków z rożna.

Kur­czaki mogły jesz­cze tego ranka gda­kać w kojcu, ale Eve nie zamie­rzała o tym myśleć.

Ktoś wrę­czył jej talerz, na któ­rym pię­trzyło się dość jedze­nia dla trzech umie­ra­ją­cych z głodu osób. Obok niej prze­bie­gły dwa psy, a potem parę dzie­cia­ków.

Sinead odcią­gnęła ją na bok.

– Scho­wa­łam pre­zent, który wcze­śniej przy­sła­łaś. Daj mi znać, kiedy ci go przy­nieść.

– Chyba po tym wszyst­kim.

– Czyli mamy go zanieść do waszego pokoju?

– Och, nie. Powi­nien go dostać tutaj. W obec­no­ści wszyst­kich. Przy­naj­mniej wydaje mi się, że są wszy­scy.

– Wszy­scy co do jed­nego. Nie wie­dzia­łam, czy nie zechcesz go wrę­czyć, kiedy będzie­cie sami.

– Nie, to… To coś, co powi­nien dostać w obec­no­ści krew­nych.

Sinead cmok­nęła ją w poli­czek, jej zie­lone oczy zła­god­niały.

– Dzię­kuję Bogu za cie­bie, Eve. Jeśli tego nie powie­dzia­łam wcze­śniej, wiedz, że jestem wdzięczna Bogu za cie­bie. A teraz znaj­dziemy ci miej­sce, żebyś mogła usiąść i coś zjeść. Liam, prze­suń się, nasza Eve ma dłuż­sze nogi niż ty.

Eve usia­dła, dłu­go­noga poli­cjantka o lekko wzbu­rzo­nych, brą­zo­wych wło­sach i oczach koloru whi­sky. Wkoło roz­le­gały się hałas i har­mi­der dorów­nu­jące tym, jakie panują pod­czas kor­ków ulicz­nych w Nowym Jorku.

Kie­dyś nie wie­działa, co to rodzina, zaznała tylko mal­tre­to­wa­nia i prze­mocy. Zbu­do­wała swoją karierę zawo­dową, sta­jąc w obro­nie pokrzyw­dzo­nych. Teraz miała rodzinę – rodzinę, którą stwo­rzyła, czę­sto wbrew sobie, w Nowym Jorku.

I rodzinę tutaj, na irlandz­kiej far­mie.

W panu­ją­cym zamie­sza­niu odna­la­zła wzrok Roarke’a. Kiedy wzniósł kie­li­szek w toa­ście, zro­biła to samo.

*

Jesz­cze sobie nie zapla­no­wała, jak mu wrę­czy pre­zent na ich rocz­nicę ślubu. Nie do końca była pewna, jak to zro­bić, odkąd wpa­dła na pomysł, co mu poda­ro­wać.

Ale roz­wa­ża­jąc wrę­cze­nie mu pre­zentu w Gre­cji, gdy byli tylko we dwoje, uznała to za nie­wła­ściwe.

Po posiłku, gdy cała rodzina roz­sia­dła się w salo­nie, jadalni i kuchni, pies chra­pał, nie­mowlę ssało pierś, a cio­teczna babka Roarke’a coś dzier­gała na dru­tach, Eve uznała, że nade­szła odpo­wied­nia chwila.

– Jesteś tego pewna? – spy­tała Sinead, pro­wa­dząc ją do salonu, gdzie stał kre­dens. – Nie widzia­łam pre­zentu od cie­bie ani nie ule­głam poku­sie, żeby zer­k­nąć, co to takiego, cho­ciaż muszę przy­znać, że dużo mnie to kosz­to­wało. Ale znam samą ideę i wiem, że nie obę­dzie się bez łez. Przy­pusz­czam, że sama kilka uro­nię.

– Sądzę, że jeśli go teraz dosta­nie, będzie to dla niego wię­cej zna­czyło.

Przy­naj­mniej miała taką nadzieję.

Zanio­sła pre­zent zawi­nięty w brą­zowy papier tam, gdzie Roarke pro­wa­dził ze swoim wujem roz­mowę doty­czącą owiec.

– Daję ci go z kil­ku­dnio­wym opóź­nie­niem, ale nie myśl, że zapo­mnia­łam o naszej rocz­nicy.

Widziała, że go zasko­czyła – co nale­żało do rzad­ko­ści – wrę­cza­jąc mu długi, sze­roki paku­nek.

– Roz­pa­kuj to, dobrze? – popro­sił Sean. – Bab­cia ani słów­kiem nie pisnęła, co to takiego.

– W takim razie prze­ko­najmy się.

Kiedy Roarke odwi­jał papier i usu­wał zabez­pie­cze­nia, wokół niego zgro­ma­dziło się wię­cej człon­ków rodziny.

By ujrzeć rodzinę jak żywą.

Obraz przed­sta­wiał wiej­ski dom, wzgó­rza, pola w głębi. A z przodu stali wszy­scy – cała ich sza­lona zgraja, mło­dzi, sta­rzy, nie­mow­lęta na rękach, z Eve i Roar­kiem w samym środku.

Sinead stała za Roar­kiem po pra­wej stro­nie, matka Roarke’a, od tak dawna nie­obecna wśród nich, po lewej.

– To my wszy­scy. Bab­ciu, czy to moja cio­teczna bab­cia Sio­bhan?

– Tak. Tak, to nasza Sio­bhan. Ach, jest śliczny. Wspa­niały. – Odwró­ciła się, wtu­liła twarz w ramię męża. – No i wzru­szy­łam się, Rob­bie.

– To jest… Eve. – Roarke spoj­rzał na żonę, w jego sza­lo­nych nie­bie­skich oczach malo­wała się miłość. – Wprost bra­kuje mi słów. – Ujął jej dłoń. – Kaza­łaś tu umie­ścić Sum­mer­seta.

– No cóż. – Wzru­szyła ramio­nami. – To dzieło Yancy’ego.

– Widzę jego pod­pis. To dla mnie nie­zwy­kle cenny pre­zent. Jak to zor­ga­ni­zo­wa­łaś?

– Sinead przy­słała zdję­cia, a reszta to zasługa Yancy’ego.

– Daj mi to, chłop­cze. – Rob­bie wziął od niego obraz. – I uca­łuj swoją żonę.

– Zro­bię to. Kocham cię nad życie.

Kiedy ją poca­ło­wał, wszy­scy zaczęli wiwa­to­wać. A potem pode­szli bli­żej, by lepiej przyj­rzeć się pre­zen­towi.

*

Zarówno mło­dzi, jak i sta­rzy impre­zo­wali do póź­nej nocy. Przy muzyce – co ozna­czało śpiewy i tańce – dużej ilo­ści piwa, wina, whi­sky oraz natu­ral­nie jedze­nia. Ponie­waż niebo się roz­po­go­dziło, roz­ocho­cone towa­rzy­stwo wyszło na dwór, by bawić się w bla­sku księ­życa i gwiazd. Kiedy Eve udało się na chwilę usiąść – wystar­cza­jąco daleko, by nikt jej nie porwał do kolej­nego tańca – Sean roz­siadł się obok niej z tale­rzem cia­stek.

– Podo­bało mi się to śledz­two o porwa­nych dziew­czy­nach, które zamknięto w tej okrop­nej szkole. Zna­czy się nie to, że trzy­mano je pod klu­czem – spro­sto­wał – tylko jak je uwol­ni­łaś.

– Skąd o tym wiesz?

– Och, z Inter­netu – rzu­cił od nie­chce­nia i ugryzł her­bat­nik. – Gadali o tym nawet w Tulli. Sły­sza­łem, jak mój ojciec mówił, jaki jest dumny, że nasza Eve ura­to­wała te biedne dziew­czyny przed okrop­nym losem i dopil­no­wała, by ci, któ­rzy je skrzyw­dzili, dostali za swoje.

– Nie doko­na­łam tego wszyst­kiego bez pomocy innych.

– To się rozu­mie. Jesteś sze­fem poli­cji i czy nie było miło poznać two­ich ludzi, kiedy tu byłaś ostat­nim razem? No więc powiedz, czy jak dopa­dłaś tych ban­dy­tów, potrak­to­wa­łaś ich para­li­za­to­rem?

A co mi tam, pomy­ślała Eve, czę­stu­jąc się cia­stecz­kiem.

– Prawdę mówiąc, tak.

– I bar­dzo dobrze, bo sobie na to zasłu­żyli. A mia­łaś oka­zję… – zamach­nął się pię­ścią w powie­trzu – porząd­nie któ­re­muś przy­wa­lić?

– Tak, i to nie jed­nemu.

– Nie wąt­pię, że nie gorzej od Roarke’a. A wszy­scy mówią, że wal­czy jak zawo­do­wiec.

– Nie pod­daje się.

– Ten, który poja­wił się tu wio­sną, chciał skrzyw­dzić moją bab­cię i każ­dego z nas, kogo zdo­łałby dopaść. – Jego jasne oczy pociem­niały z wście­kło­ści, którą Eve nie tylko rozu­miała, ale rów­nież sza­no­wała. – Poja­wił się, żeby skrzyw­dzić bab­cię, bo zabo­la­łoby to Roarke’a.

– Ni­gdy nie tknie ani two­jej babci, ani nikogo z was.

– Wiem, bo go wsa­dzi­łaś za kratki. Chyba nie zostanę far­me­rem, cho­ciaż kocham pracę w gospo­dar­stwie. Myślę sobie, że będę wsa­dzał ludzi za kratki – natu­ral­nie tych złych.

– To nie takie pro­ste, mój chłop­cze.

– Jasne, że nie. Trzeba odbyć szko­le­nie, żeby wie­dzieć, jak bro­nić ludzi, i zło­żyć przy­sięgę. Wła­śnie dla­tego lubię czy­tać o two­ich śledz­twach. Widzia­łem też film o tobie, Roarke’u i klo­nach.

Spoj­rzał na swo­ich bli­skich tymi zie­lo­nymi oczami Bro­dych.

– Tulla to spo­kojne miej­sce, ale jej miesz­kańcy i tak potrze­bują ochrony, prawda? W zeszłym roku widzia­łem mar­twą dziew­czynę, nie zapew­niono jej na czas bez­pie­czeń­stwa. Tutaj też zda­rzają się różne złe rze­czy. Więc chyba zostanę gli­nia­rzem, który kocha pracę na far­mie.

– Dosko­nały pomysł.

Skwa­pli­wie ski­nął głową, jakby to zała­twiało sprawę.

– Tak to sobie wykom­bi­no­wa­łem.

Kiedy się nad tym zasta­no­wiła, przy­po­mniała sobie, że była w jego wieku, a może nawet młod­sza, kiedy posta­no­wiła zostać gliną. Kie­ro­wały nią inne pobudki, ale przy­świe­cał ten sam cel.

– Może kiedy przy­je­dziesz do Nowego Jorku na Święto Dzięk­czy­nie­nia, uda mi się poka­zać ci komendę główną.

Roz­ja­śniła mu się nie tylko twarz.

– Naprawdę?

– To będzie zale­żało od tego, czy będę aku­rat pro­wa­dziła jakieś śledz­two i…

– Nie będę spra­wiał naj­mniej­szego kło­potu. Roz­ma­wia­łem z kapi­ta­nem Feeneyem, kiedy tu był, może uda mi się rów­nież zaj­rzeć do wydziału infor­ma­tyki śled­czej? Na fil­mie wszystko pre­zen­to­wało się nie­zwy­kle impo­nu­jąco.

Za dużo wina, za dużo wylu­zo­wa­nia, pomy­ślała Eve i powie­działa ostroż­nie:

– Spró­bu­jemy to zała­twić.

– Muszę powie­dzieć tacie!

Zosta­wił ją samą, a jego miej­sce zajął Roarke.

– O czym roz­ma­wia­li­ście? Wyglą­dało to, jak­byś z wyprze­dze­niem poda­ro­wała mu coś na Gwiazdkę.

– Nie wiem, jak to się stało, ale zapro­po­no­wa­łam, że zabiorę go do komendy, kiedy przy­jadą na Święto Dzięk­czy­nie­nia.

Roarke wybuch­nął śmie­chem i cmok­nął ją w poli­czek, a Eve pokrę­ciła głową.

– Jest nie­głupi. Wszy­scy oni są nie­głupi, jak przyj­dzie co do czego. – Wzięła swoje wino, znów pomy­ślała sobie „a co mi tam”, pocią­gnęła kolejny łyk. – Przy­po­mina mi mnie, tylko bez całego tego bagażu. Tak czy owak… – Wzru­szyła ramio­nami. – Śle­dzi w Inter­ne­cie moje docho­dze­nia.

– Cóż, to zro­zu­miałe. Jesteś w jego oczach boha­terką.

– Jeśli chce zostać gli­nia­rzem, musi zro­zu­mieć, jaka jest róż­nica mię­dzy gli­nia­rzem a boha­te­rem.

– Ja nie widzę żad­nej. – Ujął jej dłoń. – Ten obraz, Eve.

Uśmiech­nęła się zado­wo­lona z sie­bie.

– Czyli udało mi się.

– Wprost mnie zamu­ro­wało. Jak wpa­dłaś na taki pomysł?

– Trzeba sobie zadać pyta­nie, co można poda­ro­wać czło­wie­kowi, który jeśli jesz­cze cze­goś nie ma, to tylko dla­tego, że do tej pory tego cze­goś nie wymy­ślono. Potem kom­bi­nuje, jak to stwo­rzyć, i będzie to miał. Poza tym musi to być coś oso­bi­stego. Więc chro­no­lo­gicz­nie rzecz bio­rąc, Sum­mer­set zna­lazł cie­bie, my zna­leź­li­śmy się nawza­jem, ty zna­lazłeś ich wszyst­kich.

Poło­żyła głowę na jego ramie­niu.

– Kiedy w komen­dzie dosta­łam pre­zent od cie­bie, magiczne kami­zelki dla moich ludzi, też mnie zamu­ro­wało. Mamy sie­bie nawza­jem i obda­ro­wu­jemy się nawza­jem tym, co jest dla nas ważne.

– Póź­niej będzie­cie mieli czas się mig­da­lić. – Rob­bie pod­szedł do nich i zwró­cił się do Eve. – Chcę zatań­czyć z sio­strze­nicą mojej żony.

Trzeci raz tego wie­czoru Eve pomy­ślała „a co mi tam” i poszła zatań­czyć.

*

Kiedy się obu­dziła, była sama, padał na nią stru­mień per­li­stego świa­tła sło­necz­nego. Na sto­liku przy łóżku stała przy­po­mi­najka. Kiedy ją włą­czyła, roz­legł się głos Roarke’a.

_Wygląda na to, że jestem w polu. Kiedy już się obu­dzisz i zechcesz wstać, w kuchni na dole czeka na cie­bie kawa i śnia­da­nie._

Skoro w grę wcho­dziła kawa, Eve była gotowa natych­miast wstać i się ubrać.

Prysz­ni­cowi daleko było do tego w ich domu, w któ­rym gorąca woda try­skała z licz­nych dysz, czy do tego w luk­su­so­wej willi w Gre­cji, ale speł­niał swoje zada­nie.

Wcią­gnęła spodnie, koszulę i, wciąż jesz­cze nie do końca roz­bu­dzona, machi­nal­nie się­gnęła po szelki na broń. Potrze­bo­wała chwili, żeby sobie uprzy­tom­nić, że scho­wała je w bagażu.

Wkoło pano­wała cisza, jeśli nie zwra­cać uwagi na mucze­nie krów i becze­nie owiec (co oczy­wi­ście nie uszło uwa­dze Eve).

Zeszła po skrzy­pią­cych scho­dach i skie­ro­wała się do kuchni. Powie­trze już pach­niało bosko – a w tej sym­fo­nii zapa­chów naj­wspa­nial­szy był aro­mat kawy.

– Dzień dobry, Eve. Sły­sza­łam, że się krzą­ta­łaś na górze, więc zapa­rzy­łam dla cie­bie świe­żej kawy.

– Dzię­kuję. – Eve zła­pała kubek, a Sinead w far­tu­chu, zało­żo­nym na koszulę i spodnie, z rudo­zło­tymi wło­sami zebra­nymi do góry, posta­wiła patel­nię na kuchni.

– To kawa Roarke’a, więc możesz pić bez obaw. Powie­dział mi, że kawa była jego pierw­szym pre­zen­tem dla cie­bie.

– Taa. Pod­stępny spo­sób poko­na­nia mojego oporu.

– Chy­tra sztuka z naszego Roarke’a. Czy dasz radę zjeść pełne irlandz­kie śnia­da­nie?

– Po wczo­raj­szej uczcie myśla­łam, że naja­dłam się na tydzień. Ale może.

– Wszystko spa­li­łaś w tańcu, tak jak ja. Pro­po­nuję, żebyś zaczęła od kawałka chleba sodo­wego – ma mnó­stwo rodzyn­ków, upie­kłam go dziś rano.

– To on tak pach­nie. Pamię­tam go z naszego pobytu tutaj w zeszłym roku.

Teraz do poprzed­nich woni dołą­czył zapach sma­żo­nego mięsa.

Eve zajęła miej­sce za kuchen­nym sto­łem. Dziw­nie się czuła, sie­dząc, kiedy Sinead szy­ko­wała śnia­da­nie. Nie korzy­stała z auto­ku­cha­rza. Ale wła­śnie tak było natu­ral­nie.

– Roarke w polu?

– Wycią­gnęli go. Cho­ciaż sam jest sobie winien, skoro taki z niego ranny pta­szek. Ale to typowa cecha Bro­dych.

– Naprawdę? Pra­wie codzien­nie wstaje przed świ­tem. Tele­kon­fe­ren­cje, spo­tka­nia holo­gra­ficzne z ludźmi na dru­gim końcu świata.

– No tak. Chyba wszy­scy mamy coś z far­me­rów.

– Trudno mi dopa­trzyć się w Roarke’u far­mera.

Sinead posłała jej uśmiech przez ramię.

– Prze­cież orze, sieje i zbiera plony.

– Można tak powie­dzieć. – Eve napiła się wię­cej kawy. – Taa, można tak powie­dzieć.

– A ty strze­żesz pól i tych, któ­rzy na nich pra­cują, trzy­masz dra­pież­niki na dystans. Two­rzy­cie zgraną parę.

Wkrótce posta­wiła przed Eve talerz.

– Wciąż widzę jego twarz, kiedy pierw­szy raz zapu­kał do moich drzwi. Smu­tek w jego oczach – oczach mojej sio­stry. Natu­ral­nie Sio­bhan miała zie­lone oczy, jak ja, ale ich wyraz, ich kształt. Mój sio­strze­niec. I widzę jego twarz, tak pełną nadziei, gdy cię zoba­czył, jak wylą­do­wa­łaś na pobli­skim polu. Kiedy spoj­rzał na cie­bie, wie­dzia­łam, że zna­lazł miłość, jaka nie była dana jego matce.

Odło­żyła ście­reczkę do naczyń.

– Zasta­na­wiam się, czy mogę poroz­ma­wiać z tobą o czymś, co nie daje mi spo­koju.

– Jasne. Jakieś kło­poty?

– Nie cho­dzi o teraz, tylko o kie­dyś. Zapa­rzę sobie her­baty i usiądę, gdy ty będziesz jadła.

Sinead nie spie­szyła się i Eve się zorien­to­wała, że kobieta jest pode­ner­wo­wana.

– Pomy­śla­łam sobie, że to odpo­wied­nia chwila, kiedy jeste­śmy tylko we dwie, żeby ci powie­dzieć, co mnie trapi. – Usia­dła, wes­tchnęła. – Widzisz, nie wal­czy­li­śmy o niego, o naszego Roarke’a. Był taki malutki, a zosta­wi­li­śmy go z tym łobu­zem, Patric­kiem Roar­kiem. Był synem mojej sio­stry, a nie wal­czy­li­śmy o niego.

Eve nie prze­rwała jedze­nia, bo uznała, że to pomoże na zde­ner­wo­wa­nie Sinead.

– Sły­sza­łam co innego. Patrick Roarke nie­mal zabił two­jego brata, kiedy ten poje­chał do Dublina, by spró­bo­wać się dowie­dzieć, co się stało z twoją sio­strą.

– Racja, naj­słod­szy Jezu, tak było. I zagro­ził, że wszyst­kich nas poza­bija, jeśli któ­reś z nas znów się pokaże w Dubli­nie. W tam­tych cza­sach, w tam­tych cięż­kich cza­sach Patrick Roarke trzy­mał w gar­ści gli­nia­rzy i nie tylko, a oni sie­dzieli mu w kie­szeni. Ale prze­cież wie­dzie­li­śmy o tym maleń­stwie i zosta­wi­li­śmy je na łasce losu. Synka Sio­bhan. Mijał czas, a my myśle­li­śmy – co ja mówię, wie­rzy­li­śmy – że Roarke wie­dział o nas, o swo­jej matce. Upły­wały kolejne lata, dowie­dzie­li­śmy się – z pew­nym opóź­nie­niem – że Patrick Roarke nie żyje. Pomy­śla­łam o swo­ich dzie­ciach, nie­wiele młod­szych od synka mojej sio­stry.

– Myśla­łaś, że wie – powie­działa Eve, kiedy Sinead utkwiła wzrok w her­ba­cie. – I że gdyby chciał się skon­tak­to­wać, dotarłby do rodziny swo­jej matki, bo Patrick Roarke nie zdo­łałby go powstrzy­mać. Myśla­łaś – bo czemu mia­ła­byś tak nie myśleć? – że może jest nie­odrod­nym synem swo­jego ojca, a ty musisz chro­nić wła­sne dzieci.

W oczach Sinead zakrę­ciły się łzy, ale nie poto­czyły się po jej policz­kach, kiedy kobieta ski­nęła głową. Napiła się tro­chę her­baty i zebrała się w sobie, by jesz­cze coś powie­dzieć.

– W miarę upływu czasu stało się to swego rodzaju pocie­sze­niem. Sły­szało się o Roarke’u – mło­dym czło­wieku, który zbił for­tunę, sły­szało się o jego ciem­nych inte­re­sach, plotki o nim. O jego życiu w Nowym Jorku. O swego rodzaju impe­rium, prawda?

– Wcale nie „swego rodzaju”.

– Zasta­na­wia­łam się, kiedy sobie na to pozwo­li­łam, jakim jest czło­wie­kiem. Takim, jak jego ojciec? Bez­li­to­snym mor­dercą pozba­wio­nym serca? Widy­wa­łam jego zdję­cia w ele­ganc­kich miej­scach, z pięk­nymi kobie­tami uwie­szo­nymi jego ramie­nia. I myśla­łam sobie: gdzie jest Sio­bhan, gdzie jest moja sio­stra w tym czło­wieku? Bo widzisz, nie potra­fi­łam się jej dopa­trzyć w nim. Dostrzec choćby krztyny podo­bień­stwa. Więc tym łatwiej było mi odwró­cić się od niego, nie przej­mo­wać się nim.

Znów wes­tchnęła.

– A potem zoba­czy­łam jego zdję­cie z tobą, poli­cjantką o poważ­nym spoj­rze­niu. Nie tak efek­towną, jak tamte kobiety, ale według mnie bar­dziej zapa­da­jącą w pamięć. I kiedy spoj­rza­łam na niego, sto­ją­cego z tobą, pomy­śla­łam: ejże, tak, jed­nak ma w sobie coś z mojej sio­stry. Kim jest ta kobieta, która wydo­była z niego cechy Sio­bhan?

– Zawsze w nim były, Sinead.

Jej zie­lone oczy Bro­dych błysz­czały od łez.

– Teraz to wiem. Myślę, że wie­dzia­łam to w chwili, kiedy otwo­rzy­łam mu drzwi. Ale…

– Otwo­rzy­łaś mu drzwi – prze­rwała jej Eve. – Wpu­ści­łaś go do środka. Dałaś mu rodzinę. Żale w tym wypadku nie tylko są nie­po­trzebne, są czymś nie­wła­ści­wym.

– Zosta­wi­li­śmy go.

– Przy­ję­li­ście go – popra­wiła ją Eve – kiedy was potrze­bo­wał, otwo­rzy­li­ście drzwi do domu, o któ­rego ist­nie­niu nawet nie wie­dział. Drzwi, które, jak sądził, zatrza­śnie­cie mu przed nosem. Ukształ­to­wały go lata spę­dzone w Dubli­nie z tym łobu­zem Patric­kiem Roar­kiem, a także póź­niej­sze. Spra­wiły, że jest jaki jest. Żało­wać, że coś zro­bi­łaś albo cze­goś nie zro­bi­łaś? To jak­byś żało­wała tego, kim się stał.

Sinead sta­ra­jąc się powstrzy­mać łzy, roz­sia­dła się na krze­śle.

– Mówisz jak praw­dziwa Irlandka.

– Naprawdę? – Eve wzru­szyła ramio­nami i dokoń­czyła jeść śnia­da­nie. – Według mnie to logiczne.

– Bar­dzo go kochasz.

– Jest skom­pli­ko­wa­nym, iry­tu­ją­cym, aro­ganc­kim, fascy­nu­ją­cym, wiel­ko­dusz­nym czło­wie­kiem. Bar­dzo go kocham, nawet kiedy mnie wku­rza. Co zda­rza się dość regu­lar­nie. A jed­nak… Wiesz, co mi poda­ro­wał na naszą rocz­nicę ślubu?

Sinead się uśmiech­nęła, otarła łzę, która spły­nęła jej na poli­czek.

– Mia­łam nadzieję, że mi powiesz albo poka­żesz. Wyobra­żam sobie, że to coś wyjąt­ko­wego.

– Dla mnie tak. Zapro­jek­to­wał, stwo­rzył i pro­du­kuje coś, co nazwał Lekką Tar­czą. To cienka, ela­styczna tka­nina kulo­od­porna, którą można wyko­rzy­stać jako pod­szewkę kurtki, mary­narki, kami­zelki, mun­duru. Poda­ro­wał wszyst­kim moim ludziom kami­zelki z tej tka­niny. Kolejne par­tie tra­fią do wszyst­kich nowo­jor­skich poli­cjan­tów.

Przez chwilę Sinead mil­czała.

– Bar­dzo cię kocha.

– Tak, i wiesz co? Ni­gdy nie zro­zu­miem, dla­czego, więc nauczy­łam się to akcep­to­wać. Sinead, ni­gdy się nie dowiesz, co by było, gdyby, więc żale są bez­u­ży­teczne. I ozna­czają brak sza­cunku dla Roarke’a takiego, jaki jest. A jest synem Sio­bhan.

– To święte słowa. Dzięki tobie spadł mi kamień z serca.

– I bar­dzo dobrze, bo nie­po­trzeb­nie dźwi­ga­łaś ten kamień.

– Słu­cha­jąc cie­bie, wszystko zoba­czy­łam w innym świe­tle. Powie­rzy­łaś go nam.

Nagle zro­biła wiel­kie oczy, a po chwili uśmiech­nęła się sze­roko, kiwa­jąc pal­cem w powie­trzu.

– Ach, rozu­miem. Spraw­dzi­łaś nas.

– Jestem gliną – odparła Eve. – I miej­cie się na bacz­no­ści, bo Sean też zamie­rza zostać poli­cjan­tem.

– Na to wygląda. Zebra­łaś wia­do­mo­ści o nas?

– Uwierz mi, że was spraw­dzi­łam. Wszyst­kich bez wyjątku. A jest was cho­ler­nie dużo. – Eve odsu­nęła talerz. – Two­rzy­cie wyjąt­kową rodzinę.

– Teraz jesz­cze bar­dziej niż wcze­śniej. Powiem to jesz­cze raz. – Wycią­gnęła rękę i ści­snęła dłoń Eve. – Jestem wdzięczna tobie i za cie­bie, Eve.

– Roarke jest w polu, praw­do­po­dob­nie wdep­nął w kro­wie łajno w swo­ich butach za pięć tysięcy dola­rów.

– O Jezu, z pew­no­ścią nie kosz­to­wały aż tyle.

– Skrom­nie licząc. – Wstała i dolała sobie kawy. – I ta myśl naprawdę mnie ucie­szyła. Więc też jestem ci wdzięczna.

– Mam ochotę wyjść, uciąć kilka kwia­tów. Dzięki naszej roz­mo­wie czuję się lekko i jestem szczę­śliwa. Pój­dziesz ze mną?

– Czy wybie­rasz się gdzieś w pobliże krów?

– Och, będziemy się trzy­mać z dala od nich.

– W takim razie pójdę z tobą.

*

Eve była zasko­czona, jak bar­dzo podo­bał jej się ten kil­ku­dniowy pobyt na far­mie na irlandz­kiej wsi, nie­opo­dal dzi­kiego, irlandz­kiego wybrzeża. A źró­dłem tego zado­wo­le­nia byli ludzie. Nato­miast obec­ność licz­nych psów i kotów uznała za coś zwy­czaj­nego, nawet mile widzia­nego.

Krowy i owce w odle­gło­ści rzutu kamie­niem od domu? Nie za bar­dzo. Ale nauczyła się spać mimo upo­rczy­wego pia­nia koguta i nie zbli­żała się do pozo­sta­łych zwie­rząt gospo­dar­skich.

Z kolei Roarke był w swoim żywiole, prze­mie­rzał pola w butach za pięć tysięcy dola­rów – już ni­gdy nie będą takie, jak daw­niej – jeź­dził na dziw­nie wyglą­da­ją­cych maszy­nach.

Poważ­nie się zasta­na­wiała, czy nie prze­sa­dził, kiedy posta­no­wił wydoić krowę.

Wszyst­kie prace wyko­ny­wały maszyny, jed­nak trzeba je było obsłu­gi­wać. Ale ponie­waż Roarke chciał się prze­ko­nać, jak się to robiło kie­dyś, wuj speł­nił jego prośbę.

Eve stała w spo­rej odle­gło­ści w drzwiach obory, obser­wu­jąc, jak chyba naj­bo­gat­szy czło­wiek w zna­nej czę­ści wszech­świata sie­dzi na trój­noż­nym zydlu obok olbrzy­miego kro­wiego zadu. Zwie­rzę prze­żu­wało siano.

Włosy zwią­zał z tyłu, jak miał w zwy­czaju, kiedy pra­co­wał, zręcz­nymi, zadba­nymi dłońmi pocią­gał za kro­wie wymiona. Olbrzy­mie kro­wie wymiona, dla któ­rych według Eve nie było miej­sca w cywi­li­zo­wa­nym świe­cie.

Kiedy mleko try­snęło z nich pro­sto do cebrzyka, z tru­dem się powstrzy­mała, żeby się nie wzdry­gnąć. Nato­miast Roarke uśmiech­nął się sze­roko, nie prze­ry­wa­jąc swo­jego zaję­cia.

– Spró­bu­jesz, Eve? Nasza Ger­tie jest łagodna jak bara­nek.

– Wyklu­czone. Nie. Za nic. – Poza tym sły­szała, jakie odgłosy wydają baranki i wcale ich nie uwa­żała za łagodne stwo­rze­nia.

– To daje dużo satys­fak­cji – prze­ko­ny­wał ją Roarke.

– Taa, nie wąt­pię. Jaki facet nie chciałby doty­kać takich wiel­kich cyc­ków?

Kiedy Roarke wybuch­nął śmie­chem, cof­nęła się.

– Zosta­wię was samych.

Po upły­wie trzech tygo­dni uznała, że zro­bili wszystko, a nawet wię­cej. Zarówno w spo­koj­nej, ską­pa­nej w słońcu Gre­cji, jak i w spo­koj­nej, zie­lo­nej Irlan­dii.

I mimo obec­no­ści krów, nie żało­wała ani jed­nej spę­dzo­nej tu chwili.ROZDZIAŁ 3

3

Eve dała znak Roarke’owi, żeby został z Webste­rem, i wró­ciła do gabi­netu poroz­ma­wiać z tech­ni­kami.

– Brak odci­sków pal­ców na klamce okien­nej w sypialni – poin­for­mo­wała ją główna tech­niczka. – Na żad­nym z okien w tym pokoju też, ani od środka, ani na zewnątrz. Są czy­ściut­kie. Zabez­pie­czy­li­śmy szklankę i jej zawar­tość. Na szklance są odci­ski pal­ców denata i jego mał­żonki.

– Przy­nio­sła mu ją.

– Tak, logicz­nie rzecz bio­rąc. Na kom­pu­te­rze denata i jego tele­fo­nie są tylko jego odci­ski pal­ców. To samo, jeśli cho­dzi o broń zna­le­zioną na pod­ło­dze. Ale chcę się im bli­żej przyj­rzeć w labo­ra­to­rium.

– Dla­czego?

– Są ide­alne. Kciuka i palca wska­zu­ją­cego pra­wej dłoni. – Kobieta zagięła palce tak, jakby poło­żyła je na spu­ście. – Tylko te dwa odci­ski. Poza tym broń jest czy­sta.

– No dobrze. – Eve ski­nęła głową. – Kiedy facet posta­nowi w taki spo­sób ze sobą skoń­czyć, praw­do­po­dob­nie kilka razy bie­rze broń do ręki. Chce ją spraw­dzić, upew­nić się, że jest nasta­wiona na pełną moc. Praw­do­po­dob­nie waha się, bez względu na to, jak bar­dzo jest zde­ter­mi­no­wany.

– No wła­śnie.

– Inne odci­ski w sypialni, w gabi­ne­cie?

– Należą do Eli­za­beth Gre­en­leaf. Kilka na drzwiach do gar­de­roby w sypialni, na toa­let­kach, noc­nych szaf­kach, lampce na prawo od łóżka. Kilka na fra­mu­dze drzwi do gabi­netu. Kilka wło­sów na pod­ło­dze sypialni, pasu­ją­cych do wło­sów na szczotce leżą­cej na toa­letce.

Sze­fowa tech­ni­ków rozej­rzała się.

– Nie­wiele tu znaj­dziemy, Dal­las. Miesz­ka­nie jest porząd­nie wysprzą­tane. Zna­leź­li­śmy ślady środka nabłysz­cza­ją­cego do mebli oraz ogól­nie dostęp­nych pły­nów czysz­czą­cych, czyli ktoś nie­dawno robił porządki. Nie­mniej spraw­dzimy wszystko.

– Znaj­dzie­cie odci­ski pal­ców Webstera na drzwiach fron­to­wych. Poin­for­muj mnie, jeśli natra­fi­cie na nie jesz­cze gdzieś.

– Jasne.

– Zna­łaś ofiarę?

− Tylko ze sły­sze­nia. Podobno twarda była z niego sztuka.

– Taa.

Wcho­dząc do pokoju dzien­nego, usły­szała kobiecy śmiech dobie­ga­jący z kory­ta­rza, szczęk zamka w drzwiach. Webster zerwał się na nogi.

– Pro­szę, pozwól mi.

Ski­nęła głową, skie­ro­wał się do wej­ścia do miesz­ka­nia. Znów roz­le­gły się śmie­chy, kiedy drzwi się otwie­rały.

– Zapła­ci­ła­bym dwa razy tyle, powie­działa. Nie mogę w to uwie­rzyć. Don! Ty wciąż tutaj?

Beth Gre­en­leaf była niską, zadbaną kobietą o popie­la­to­blond wło­sach, zacze­sa­nych na policzki. W jej jasno­nie­bie­skich oczach wciąż malo­wało się roz­ba­wie­nie, kiedy zarzu­ciła mu ręce na szyję.

– Stę­sk­ni­łam się za wido­kiem two­jej facjaty!

– Beth…

– Chyba jesz­cze nie pozna­łeś mojej przy­ja­ciółki Elvy Arnez. Elva i Den­zel miesz­kają dwa pię­tra wyżej. Odpro­wa­dziła star­szą panią do samych drzwi.

– Nie widzę tutaj żad­nej star­szej pani. – Elva, ślicz­notka pod trzy­dziestkę, zatrzy­mała się krok za Beth.

Kobieta mie­sza­nej rasy, ape­tycz­nie zaokrą­glona, w czar­nych, obci­słych spodniach i bia­łej koszulce bez ręka­wów, się­ga­ją­cej do bio­der, uśmiech­nęła się, mówiąc te słowa. Potem spoj­rzała nad ramie­niem Webstera, dostrze­gła Eve i Roarke’a.

– Masz gości – powie­działa. – Pójdę sobie.

– Don to nie gość, tylko czło­nek rodziny. – Beth cof­nęła się, zoba­czyła Eve i w jej jasno­nie­bie­skich oczach poja­wiło się zmie­sza­nie, kiedy ją roz­po­znała.

A potem strach, gdy w polu widze­nia poja­wił się jeden z tech­ni­ków.

– Co… Don? Co to zna­czy? Gdzie Mar­tin?

– Usiądźmy.

– Co oni tu robią? Co się stało? Mar­tin! – zawo­łała, pró­bu­jąc omi­nąć Webstera. Ale zła­pał ją mocno.

– Beth, bar­dzo mi przy­kro. Bar­dzo mi przy­kro i okrop­nie się czuję. Mar­tin nie żyje.

– Nie mów takich rze­czy! Nie mów takich rze­czy! Nic mu nie jest, nic mu nie jest. Nie było mnie w domu tylko parę godzin. Nic mu nie jest.

Pró­bo­wała się uwol­nić od jego uści­sku.

– Zna­la­złem go, kiedy tu przy­sze­dłem. – Mówiąc to, koły­sał ją. – Odszedł. Odszedł, nim się poja­wi­łem.

Prze­stała mu się wyry­wać. Eve zoba­czyła, jak opu­ściły ją siły, kiedy to do niej w pełni dotarło – do umy­słu, ciała, serca, duszy. Z jej ust wyrwał się jeden prze­cią­gły jęk. Webster wziął Beth na ręce jak dziecko, zaniósł na fotel i objął, gdy zanio­sła się pła­czem.

– Co powin­nam zro­bić? – Elva stała na progu, ręce przy­ci­snęła do piersi. – Mogę jakoś pomóc? Czy powin­nam wyjść? O Boże.

– Pro­szę zamknąć drzwi – powie­działa jej Eve. – I usiąść. – Eve wycią­gnęła odznakę. – Porucz­nik Dal­las z nowo­jor­skiej poli­cji. A pani nazywa się Elva Arnez. Mieszka pani dwa pię­tra wyżej?

– Ja… tak… ja… razem z moim part­ne­rem miesz­kamy dwa pię­tra wyżej. Nic mu nie było. Czuł się dosko­nale. To Mar­tin wpu­ścił mnie, kiedy przy­szłam po Beth.

– Była pani dziś w ich miesz­ka­niu?

– Tak. Zna­czy się wstą­pi­łam po Beth, żeby razem z nią spo­tkać się z kil­koma wspól­nymi zna­jo­mymi.

– O któ­rej godzi­nie pani tu przy­szła? I kiedy pani wyszła?

– Hmm, Boże. Koło wpół do dzie­wią­tej. Może kilka minut po. Mia­ły­śmy wyjść o wpół do dzie­wią­tej, ale Beth na ogół się spóź­nia. Ja też byłam tro­chę spóź­niona, więc może za dwa­dzie­ścia pięć dzie­wiąta lub coś koło tego. Mar­tin wpu­ścił mnie do środka, czuł się świet­nie. Zażar­to­wał, że Beth wciąż jest zajęta nakła­da­niem odpo­wied­niej maski, czy coś w tym rodzaju. A ona popro­siła, żebym zaj­rzała do niej.

– Do sypialni?

– Tak. Nie mogła się zde­cy­do­wać, które kol­czyki wło­żyć. Czy buty. To w jej stylu. – Łzy zaczęły jej pły­nąć z oczu. – I… i… i… – Elva umil­kła, zamknęła oczy, unio­sła w górę rękę, wzięła parę głę­bo­kich odde­chów. – Prze­pra­szam. To takie straszne. Pomo­głam jej wybrać. Dzie­sięć minut? Naprawdę nie wiem. Potem poszła poże­gnać się z Mar­ti­nem.

– Gdzie?

– Och, do jego małego gabi­netu. Zawo­łał do mnie „Pa!” i „Baw się dobrze”. Nie rozu­miem, co się stało. Czy uległ jakie­muś wypad­kowi? Czy ktoś się wła­mał i coś mu zro­bił?

– Jesz­cze tego nie usta­li­li­śmy. Dokąd panie poszły?

– Do Bistro, małego, sym­pa­tycz­nego baru jakieś trzy prze­cznice stąd. Czy mogę coś dla niej zro­bić? Dla Beth?

– Tak – powie­działa Eve. – Wła­śnie pani robi. Z kim się tam spo­tka­ły­ście?

– Okej. Okej. – Znów zamknęła oczy i podała Eve trzy nazwi­ska.

– Czy któ­raś z was wyszła mię­dzy dzie­wiątą a wpół do dzie­sią­tej?

– Nie, wszyst­kie zosta­ły­śmy chyba do jede­na­stej.

– Czy któ­raś z was ode­szła od sto­lika?

– Tak, do toa­lety. Wszyst­kie dobrze się bawi­ły­śmy. Zamó­wi­ły­śmy coś do picia, jakieś barowe prze­ką­ski, nic poza tym. Czy to był wypa­dek? Cho­ciaż jest tyle poli­cji, że nie…

– Pro­wa­dzimy czyn­no­ści śled­cze. Dzię­kuję za pomoc, pani Arnez. Pro­szę ni­gdzie nie wyjeż­dżać, bo mogę mieć jesz­cze jakieś pyta­nia.

– Ja… Tak. Natu­ral­nie. Miesz­kamy dwa pię­tra wyżej.

– Jest pani wolna.

– Dobrze, ale… – Wsta­jąc, obej­rzała się na Beth. – Pro­szę, bar­dzo pro­szę powie­dzieć jej, że może na mnie liczyć, gdyby cze­go­kol­wiek potrze­bo­wała. Tak mi przy­kro.

Po jej wyj­ściu Eve zwró­ciła się do Webstera.

– Beth – wymam­ro­tał, przy­ci­snął usta do jej skroni. – Porucz­nik Dal­las musi ci zadać kilka pytań.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij