Śmiertelni - ebook
Śmiertelni - ebook
W czasach, które niewielu z nas już pamięta, umieranie stanowiło nieodłączną część życia. Otaczały je rytuały mające pomóc tym, którzy odchodzili, i tym, którzy zostawali. Jeszcze w połowie ubiegłego wieku większość ludzi dożywała swoich dni we własnych domach. Dziś to ewenement, częściej zresztą efekt przypadku niż świadomy wybór – śmierć po prostu nastąpiła zbyt nieoczekiwanie, by zdążyć do szpitala. Kontrolę nad naszymi ostatnimi chwilami oddaliśmy w ręce specjalistów. Rzecz w tym, że na śmierć nie ma lekarstwa, a lekarze wcale nie są przygotowani, by mierzyć się ze śmiertelnością swoich pacjentów i wspierać ich również wtedy, gdy jasne jest, że już nie będzie lepiej.
Atul Gawande przekonuje nas, że warto nie tylko żyć, ale także zestarzeć się i umrzeć na własnych warunkach – i pozwolić na to również tym, których kochamy. Dodaje nam odwagi, żeby zadawać trudne pytania (również samym sobie) i nie uciekać od trudnych odpowiedzi.
„Medycyna chce wyleczyć to, co nieuleczalne. Śmierć. W rezultacie zamiast ujmować cierpienia, mnoży je i potęguje. Wspiera ją kultura, która uznała starość za anomalię. Nie umiemy o umieraniu rozmawiać ani nawet myśleć. Pacjenci nie uzyskują prawdy, a lekarze nie umieją im towarzyszyć. Stają bezradni wobec tego, że każde życie się kiedyś kończy. Gawande pomaga nam to przemyśleć: nie obiecuje, że będzie łatwo, ale udowadnia, że w ostatniej drodze możemy być otoczeni troską. To jedna z tych książek o umieraniu, które pomagają żyć.” Justyna Dąbrowska
„Najnowsza książka Gawandego pokazuje, jak trudna i ciężka staje się praktyka lekarska w Stanach Zjednoczonych. Być może z tego powodu objawią się kolejni lekarze-literaci, którzy będą chcieli uzdrowić nie tylko pacjentów, ale cały system.” „The Economic Times”
„Atul Gawande wychodzi zza swojej starannie zaciągniętej kurtyny reportażu i wyników badań naukowych, aby opowiedzieć historię schyłku życia i śmierci własnego ojca. […] Książka „Śmiertelni”, chociaż napisana po mistrzowsku, nie jest łatwą lekturą. Jest to jednak lektura obowiązkowa.” „Chicago Tribune”
„Atul Gawande napisał oskarżycielską, ważną, a jednak budzącą nadzieję, ludzką i po cichu odważną książkę.” „The Brooklyn Rail”
„W tej niezwykłej książce lekarz i pisarz w jednej osobie wyjaśnia aspekty medycyny, o których inni przedstawiciele jego profesji często wypowiadają się niechętnie. Celem przyświecającym Gawandemu przy pisaniu „Śmiertelnych” było przekonanie czytelników do próby „odmedycznienia” opieki nad osobami starszymi i chorymi u schyłku życia.” „The Washington Post”
„Opierając się na rzetelnych badaniach i korzystając ze swego wielkiego daru opowieści, Gawande zaprasza nas, abyśmy zajęli miejsce przy łóżkach jego byłych pacjentów, przyjaciół i członków rodziny, których egzystencja w ostatnich dniach życia była przepełniona znacznie większym bólem i cierpieniem – zarówno emocjonalnym, jak i fizycznym – to niż było konieczne.” SF Gates
„W tej książce Gawande penetruje wewnętrzny świat umierania równie konkretnie, jak wtedy, gdy wkłada swą światłowodową sondę chirurgiczną w jamę ciała i oznajmia: „Voila, mamy tu złośliwego guza!”.” The Financial Express
„„Śmiertelni. Wyzwania medycyny u schyłku życia” to mistrzowskie studium na temat starzenia się, śmierci oraz niewłaściwego podejścia lekarzy do obu tych rzeczy, a zarazem najlepsza i najbardziej osobista książka tego autora.” „The Boston Globe”
Kategoria: | Socjologia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8191-634-9 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Na studiach medycznych uczono mnie wielu rzeczy, lecz nie o tym, jak umiera człowiek. Chociaż już w pierwszym semestrze kazano mi przeprowadzić sekcję wysuszonych zwłok o stwardniałej skórze, miało to posłużyć wyłącznie do poznania ludzkiej anatomii. W naszych podręcznikach nie było prawie nic o starzeniu się, niedołężnieniu czy o umieraniu. Jak ten proces postępuje, czego doświadczają ludzie zbliżający się do końca swego życia, jak to wpływa na osoby z ich najbliższego otoczenia, to wydawało się nieistotne. Zarówno my studenci, jak i profesorowie uważaliśmy, że celem kształcenia medycznego jest nauczenie, jak ratować życie, a nie jak opiekować się chorymi aż do ich śmierci.
Pamiętam dyskusję na temat śmiertelności, która toczyła się podczas godzinnych zajęć poświęconych klasycznej noweli Lwa Tołstoja pod tytułem _Śmierć Iwana Iljicza_. Zajęcia te odbyły się w ramach cotygodniowego seminarium zatytułowanego Pacjent – Lekarz, które zgodnie z zamysłem władz uczelni miało uczynić z nas bardziej wszechstronnych i ludzkich lekarzy. W niektóre tygodnie zapoznawaliśmy się z zasadami obowiązującymi w czasie badania lekarskiego, a w inne uczyliśmy się o wpływie czynników społeczno-ekonomicznych i rasowych na stan zdrowia. A pewnego popołudnia analizowaliśmy cierpienia Iwana Iljicza, spowodowane pogarszaniem się stanu zdrowia pod wpływem nierozpoznanej i nieuleczalnej choroby.
Bohater noweli, Iwan Iljicz, to czterdziestopięcioletni sędzia z Sankt Petersburga. Jego życie toczy się głównie wokół starań o awans. Pewnego dnia, po upadku z drabiny, zaczyna odczuwać ból w boku. Zamiast słabnąć, ból stale narasta, uniemożliwiając Iwanowi pracę. Dawniej „człowiek zdolny, wesoły i dobroduszny, towarzyski”, teraz coraz bardziej traci siły i popada w depresję. Przyjaciele i koledzy unikają go. Jego żona wzywa kolejnych, coraz droższych lekarzy. Żaden z nich nie może rozpoznać choroby, a leki, które mu przepisują, nie przynoszą poprawy. Dla Iljicza to wszystko jest torturą, wzbiera w nim złość na swoje położenie.
„Najcięższą męką dla Iljicza było kłamstwo – pisze Tołstoj. – To nie wiadomo dlaczego zaakceptowane przez wszystkich kłamstwo, że on jest tylko chory, ale nie umierający, i że ma tylko zachować spokój i przeprowadzać kurację, a z tego wyniknie coś bardzo pomyślnego”. Początkowo Iwan Iljicz ma jeszcze przebłyski nadziei, że los się odmieni, lecz gdy staje się coraz słabszy i wyniszczony, zaczyna zdawać sobie sprawę z tego, co się dzieje. Żyje w coraz większych męczarniach i w strachu przed śmiercią. Ale jego lekarze, przyjaciele i rodzina nie poruszają tematu śmierci. I to go właśnie najbardziej boli.
„Nikt go tak nie żałował, jak chciał, aby go żałowano – pisze dalej Tołstoj. – Iwan Iljicz w pewnych chwilach po długich cierpieniach najbardziej chciał, choć mu było wstyd przyznać się do tego, aby go ktoś pożałował jak chore dziecko. Chciał, żeby go ktoś popieścił, pocałował, popłakał trochę, jak się pieści i pociesza dzieci. Wiedział o tym, że jest wysokim urzędnikiem, że ma siwiejącą brodę i że dlatego jest to niemożliwe; ale mimo wszystko chciał tego”¹.
My, studenci medycyny, uważaliśmy, że brak pociechy czy zrozumienia dla Iwana Iljicza ze strony jego otoczenia był przejawem braku charakteru i kultury. Przedstawiona w powieści Tołstoja Rosja końca dziewiętnastego wieku wydała nam się surowym i niemal prymitywnym krajem. Tak samo jak wierzyliśmy, że współczesna medycyna prawdopodobnie byłaby w stanie wyleczyć Iwana Iljicza z każdej choroby, na jaką cierpiał, uważaliśmy za rzecz oczywistą, iż szczerość i uprzejmość są podstawowymi obowiązkami lekarza. Byliśmy przekonani, że w takiej sytuacji postępowalibyśmy z odpowiednim wyczuciem.
Przede wszystkim zależało nam na zdobyciu wiedzy. Współczucie wydawało nam się czymś oczywistym, bardziej przejmowaliśmy się, jak postawić właściwą diagnozę i jak leczyć. Płaciliśmy czesne za studia, aby poznać wewnętrzne procesy zachodzące w ludzkim organizmie, zawiłe mechanizmy stanów chorobowych oraz niezliczone metody przeciwdziałania im. Nie przyszło nam do głowy, że powinniśmy przemyśleć jeszcze wiele innych rzeczy. Zapomnieliśmy o Iwanie Iljiczu.
Jednak zarówno w czasie mojego stażu chirurgicznego, jak i w pierwszych latach praktyki lekarskiej stykałem się z pacjentami zmuszonymi stanąć twarzą w twarz z chorobą i śmiercią. Zrozumiałem wtedy, jak bardzo jestem nieprzygotowany, aby im pomagać.
Zacząłem pisać jeszcze jako młody chirurg rezydent i w jednym z pierwszych artykułów opowiedziałem historię człowieka, którego nazwałem Joseph Lazaroff². Był on kierownikiem w urzędzie miejskim, kilka lat wcześniej stracił żonę po jej walce z rakiem płuc. Miał sześćdziesiąt lat i cierpiał na nieuleczalną chorobę – raka prostaty z dużymi przerzutami. Stracił na wadze ponad dwadzieścia kilogramów. Jego brzuch, moszna i nogi były obrzęknięte. Pewnego dnia po przebudzeniu stwierdził, że nie może ruszyć prawą nogą i nie panuje nad czynnościami fizjologicznymi. Poznałem go, gdy został przyjęty do szpitala, w którym pracowałem jako stażysta w zespole neurochirurgów. Rozpoznaliśmy przerzuty do odcinka piersiowego kręgosłupa – nowotwór uciskał w tym miejscu rdzeń kręgowy. Rak był nieuleczalny, mieliśmy jednak nadzieję, że uda nam się zminimalizować jego skutki. Ponieważ radioterapia nie przyniosła oczekiwanego rezultatu, neurochirurg dał choremu do wyboru: opieka paliatywna lub operacja usunięcia rozrastającej się tkanki rakowej z kręgosłupa. Lazaroff wybrał operację. Jako stażysta na oddziale neurochirurgii miałem uzyskać od niego pisemne potwierdzenie, iż rozumie ryzyko związane z operacją i chce się jej poddać.
Stałem przed jego pokojem, trzymając w spoconej dłoni kartę pacjenta, i zastanawiałem się, od czego rozpocząć rozmowę. Istniała nadzieja, że operacja zatrzyma rozwój nowotworu w jego rdzeniu kręgowym. Nie mogła jednak doprowadzić do całkowitego wyleczenia, nie mogła cofnąć paraliżu ani umożliwić mu powrotu do życia, jakie wiódł wcześniej. Bez względu na to, co byśmy zrobili, miał przed sobą najwyżej kilka miesięcy życia, a sama procedura była niebezpieczna. Aby dostać się do kręgosłupa, konieczne było otwarcie klatki piersiowej i usunięcie żebra. Doszłoby do związanej z operacją odmy opłucnowej i znacznej utraty krwi. Rekonwalescencja byłaby trudna. Z operacją wiązało się również ryzyko zarówno skrócenia, jak i pogorszenia jakości życia. Neurochirurg przedstawił Lazaroffowi wszystkie te zagrożenia, ale chory potwierdził, że chce poddać się operacji. Ja miałem jedynie wejść do jego pokoju i dopełnić urzędowych formalności.
Lazaroff leżał w łóżku, poszarzały i wychudzony. Powiedziałem, że jestem stażystą i przyszedłem po zgodę na operację. Musi potwierdzić, iż jest świadomy ryzyka, jakie się z nią wiąże. Dodałem, że operacja może doprowadzić do usunięcia guza, lecz także wywołać poważne powikłania, takie jak paraliż czy wylew krwi do mózgu, które mogą okazać się śmiertelne. Starałem się mówić jasno, ale delikatnie, a jednak moje słowa rozdrażniły go. Zdenerwował się też, gdy jego syn, który był z nami w pokoju, zapytał, czy podejmowanie tak heroicznych wysiłków jest dobrym pomysłem. Lazaroffowi bardzo się to nie spodobało.
„Nie stawiajcie na mnie krzyżyka – powiedział. – Dajcie mi ostatnią szansę, jaka mi pozostała”. Kiedy podpisał formularz, wyszedłem z pokoju, a jego syn poprosił mnie o chwilę rozmowy. Jego matka umarła podłączona do respiratora na oddziale intensywnej terapii i wtedy jego ojciec wyznał, że nie chciałby, aby przytrafiło mu się coś podobnego. Jednak teraz twardo obstawał przy tym, aby zrobić „wszystko”, co można.
Uważałem, że pan Lazaroff podjął złą decyzję, i nadal tak uważam. Wybrał źle nie z powodu tych wszystkich zagrożeń, jakie wiązały się z operacją, ale dlatego, że nie dawała mu ona szansy na to, czego naprawdę pragnął: na odzyskanie kontroli nad czynnościami fizjologicznymi, pełni sił, na powrót do życia, jakim cieszył się dawniej. Gonił za mrzonką, narażając się na powolną i przerażającą śmierć – dokładnie taką, jaka go później spotkała.
Technicznie rzecz biorąc, operacja okazała się sukcesem. W ciągu ośmiu i pół godziny chirurdzy usunęli tkankę rakową, która zaatakowała kręgosłup, i za pomocą cementu akrylowego odbudowali trzon kręgu. Nacisk na rdzeń kręgowy się zmniejszył. Jednak po operacji Lazaroff nie doszedł już do siebie. Podczas pobytu na oddziale intensywnej terapii rozwinęła się u niego niewydolność oddechowa, wdało się zakażenie ogólnoustrojowe, z powodu unieruchomienia dostał zakrzepicy, a zastosowane w tej sytuacji leki rozrzedzające krew spowodowały krwawienie. Stan pogarszał się z każdym dniem. Wreszcie musieliśmy przyznać, że pacjent umiera. Czternastego dnia po operacji jego syn oznajmił nam, że powinniśmy zaprzestać leczenia.
Przypadło mi zadanie odłączenia Lazaroffa od respiratora, który podtrzymywał go przy życiu. Upewniłem się, że kroplówka z morfiną jest ustawiona na największy przepływ, aby nagłe odcięcie powietrza nie przysporzyło mu dodatkowych cierpień. Pochyliłem się nisko nad chorym i na wypadek gdyby mnie słyszał, powiedziałem, że wyciągnę teraz z jego ust rurkę, przez którą oddycha. Gdy to zrobiłem, zakaszlał kilka razy, szybko otworzył oczy, a potem je zamknął. Przyłożyłem stetoskop do jego klatki piersiowej i słyszałem, jak słabnie bicie jego serca.
Dziś, ponad dziesięć lat po tym, jak po raz pierwszy opowiedziałem historię Lazaroffa, najbardziej uderza mnie w niej nie to, iż podjął on złą decyzję, ale to, że wszyscy unikaliśmy szczerej rozmowy na temat szans, które mu wtedy pozostały. Bez trudu potrafiliśmy wyjaśnić konkretne zagrożenia, z jakimi wiązały się różne warianty leczenia, lecz nigdy tak naprawdę w naszych rozmowach nie poruszyliśmy kwestii istoty jego choroby. Przez wszystkie miesiące leczenia zajmujący się Lazaroffem onkolodzy, radiolodzy, chirurdzy i pozostali lekarze nie mieli wątpliwości, że to nieuleczalny przypadek. Nigdy nie zdobyliśmy się na przeprowadzenie naprawdę szczerej rozmowy o stanie jego zdrowia czy ostatecznych granicach naszych możliwości. Zupełnie też nie zastanawialiśmy się, co jest dla niego najważniejsze u kresu życia. Podobnie jak on, żyliśmy złudzeniami. Lazaroff leżał w naszym szpitalu, częściowo sparaliżowany przez nowotwór, który rozrastał się w jego ciele. Szanse na powrót do życia, jakie wiódł zaledwie kilka tygodni wcześniej, były zerowe. Lecz poinformowanie go o tym i pomoc w uporaniu się z tym faktem wydawały się przekraczać nasze możliwości. Nie dowiedział się od nas całej prawdy o swoim stanie, nie uzyskał żadnej pociechy ani rady. Po prostu zastosowaliśmy kolejną metodę leczenia, łudząc się, że to coś da.
Spisaliśmy się niewiele lepiej niż stosujący prymitywne metody dziewiętnastowieczni lekarze Iwana Iljicza – albo nawet jeszcze gorzej, biorąc pod uwagę nowe formy fizycznych tortur, jakie zadaliśmy naszemu pacjentowi. Uwzględniając to wszystko, można by się zastanawiać, kto tu jest bardziej prymitywny.
Możliwości, jakie daje współczesna nauka, całkowicie odmieniły bieg ludzkiego życia. Ludzie żyją dłużej i lepiej niż kiedykolwiek. Jednak postęp nauki sprawił, że procesy starzenia się i umierania przebiegają pod kontrolą specjalistów z systemu opieki medycznej. Tymczasem okazuje się, że my, przedstawiciele świata medycyny, jesteśmy do tego niemal całkowicie nieprzygotowani.
Rzeczywisty stan rzeczy pozostaje w dużej mierze ukryty, gdyż ludzie wiedzą coraz mniej o ostatnim etapie życia. Jeszcze w 1945 roku większość zgonów miała miejsce w domach³. Do lat osiemdziesiątych dwudziestego wieku było to już tylko siedemnaście procent⁴. Ci, którym jakimś sposobem udało się umrzeć we własnym domu, zmarli pewnie zbyt nagłą śmiercią, aby zdążyć do szpitala – powiedzmy, na skutek ataku serca, wylewu krwi do mózgu lub gwałtownych obrażeń – albo żyli z dala od miejsc, w których mogliby otrzymać pomoc. Szpitale i domy opieki, nie tylko w Stanach Zjednoczonych, ale w całym uprzemysłowionym świecie, stały się miejscami, w których najczęściej spędza się obecnie późną starość i umiera⁵.
Kiedy zostałem lekarzem, znalazłem się po drugiej stronie szpitalnych drzwi i chociaż moi rodzice także są lekarzami, wszystko, co tu zobaczyłem, było dla mnie nowe. Nigdy wcześniej nie widziałem, jak ktoś umiera, i za pierwszym razem był to szok. Co ciekawe, nie chodziło wcale o to, że zacząłem zastanawiać się nad własną śmiertelnością. Taka myśl nie przychodziła mi do głowy nawet wtedy, gdy widziałem, jak umierają moi rówieśnicy. Miałem na sobie biały fartuch, oni mieli szpitalne koszule. Nie potrafiłem wyobrazić sobie odwrotnej sytuacji. Mogłem sobie jednak wyobrazić, że na ich miejscu są członkowie mojej rodziny. Wielokrotnie widywałem swoich najbliższych – żonę, rodziców i dzieci – przechodzących poważne albo wręcz zagrażające życiu choroby. Lecz nawet w najtrudniejszych sytuacjach medycyna zawsze wyciągała ich z opresji. Dlatego przeżyłem wstrząs, gdy zobaczyłem na własne oczy, jak medycyna _nie_ potrafi ludziom pomóc. Teoretycznie zdawałem sobie sprawę, że moi pacjenci mogliby umrzeć, lecz każdy taki faktyczny przypadek wydawał mi się pogwałceniem zasad gry, w którą – jak sądziłem – graliśmy. Nie wiem, jaką grę miałem wtedy na myśli, ale zawsze w niej wygrywaliśmy.
Każdy początkujący lekarz i pielęgniarka stykają się z umieraniem i śmiercią. Za pierwszym razem niektórzy płaczą. Inni zamykają się w sobie. A jeszcze inni ledwo to zauważają. Gdy widziałem śmierć pierwszych swoich pacjentów, pilnowałem się, żeby nie płakać, ale to wracało do mnie w snach. Nawiedzały mnie nocne koszmary, w których znajdowałem ciała pacjentów w moim domu – we własnym łóżku.
– Jak on się tu dostał? – zastanawiałem się przerażony.
Wiedziałem, że muszę jak najszybciej zwrócić to ciało z powrotem do szpitala i nie dać się przy tym złapać, gdyż w przeciwnym razie będę miał poważne problemy z prawem. Usiłowałem przenieść je na tylne siedzenie mojego samochodu, ale okazywało się zbyt ciężkie. Albo wnosiłem je tam, po czym wyciekająca z niego krew niczym atrament zalewała cały bagażnik. Albo też zawoziłem zwłoki do szpitala i kładłem je na łóżko szpitalne, po czym jeździłem z nimi po kolejnych korytarzach, usiłując bez powodzenia odnaleźć pokój, w którym ten człowiek leżał. „Hej!”, ktoś zwykle krzyczał w takich sytuacjach i zaczynał mnie gonić. Wówczas budziłem się zlany potem, z walącym sercem, a obok mnie, w ciemnym pokoju, spała żona. Czułem się, jakbym to ja zabił tych ludzi. Jakbym zawiódł.
Oczywiście, śmierć nie musi być skutkiem czyjegoś błędu czy zaniedbania. Śmierć to coś normalnego. Śmierć może być wrogiem, lecz to także naturalny bieg rzeczy. Znałem te prawdy, ale wcześniej były one dla mnie abstrakcją, a nie czymś konkretnym – dotarło do mnie, że nie są to tylko jakieś ogólne zasady, ale coś, co dotyczy także osoby, którą mam przed sobą i za którą jestem odpowiedzialny.
Nieżyjący już chirurg Sherwin Nuland w swojej klasycznej książce zatytułowanej _Jak umieramy_ pisał, że „nieuchronność ostatecznego zwycięstwa natury była czymś oczekiwanym i akceptowanym przez poprzednie pokolenia. Lekarze łatwiej godzili się z oznakami nadchodzącej porażki i nie byli tak aroganccy, żeby nie przyjmować ich do wiadomości”⁶. Dysponując jednak wiedzą z początku dwudziestego pierwszego wieku oraz całym imponującym arsenałem najnowocześniejszej technologii medycznej, zastanawiam się nad tym, co to właściwie znaczy być mniej aroganckim.
Zostajesz lekarzem, bo wyobrażasz sobie, jaką satysfakcję będziesz czerpać z tej pracy, po czym okazuje się, że poczucie satysfakcji dają ci własne kompetencje. Jest to uczucie głębokiego zadowolenia, bardzo podobne do tego, jakie jest udziałem stolarza odnawiającego zabytkowy mebel lub nauczyciela przybliżającego uczniom piątej klasy istotę atomów, co nagle zmienia ich cały sposób myślenia. Satysfakcja ta częściowo bierze się z tego, że po prostu pomagasz innym ludziom. Wynika również z posiadania określonych technicznych umiejętności oraz zdolności do rozwiązywania trudnych, złożonych problemów. Twoje kompetencje dają ci poczucie bezpieczeństwa, bo dzięki nim wiesz, kim jesteś. Dlatego dla lekarza klinicznego nie ma nic gorszego niż pacjent z problemem, którego nie potrafi rozwiązać.
Nie da się uciec przed tragedią życia polegającą na tym, że starzejemy się już od dnia naszych narodzin. Ten fakt można nawet zrozumieć i pogodzić się z nim. Moi zmarli i umierający pacjenci już nie nawiedzają mnie w snach. Znacznie trudniej jednak poradzić sobie z tym, że czegoś nie można naprawić. Wykonuję zawód, który cieszy się wielkim szacunkiem, gdyż rozwiązuje konkretne problemy. Jeśli twój problem jest możliwy do rozwiązania, wiemy dokładnie, co mamy zrobić. A jeśli nie jest? Fakt, że nie mamy właściwych odpowiedzi na to pytanie, jest niepokojący i stał się przyczyną bezdusznego i nieludzkiego traktowania wielu ludzi oraz ich ogromnego cierpienia.
Eksperyment polegający na uczynieniu ze śmiertelności ściśle medycznego doświadczenia trwa zaledwie od kilkudziesięciu lat. Jest jeszcze całkiem świeży. I są dowody na to, że się nie powiódł.
Jest to książka o doświadczaniu śmiertelności we współczesnym świecie – o tym, jak to jest być stworzeniem, które starzeje się i umiera, w jaki sposób medycyna zmieniła to doświadczenie i gdzie jej się to nie udało, ponieważ nasze pomysły na radzenie sobie ze skończonością życia ludzkiego rozminęły się z rzeczywistością. Gdy minęło dziesięć lat mojej praktyki chirurgicznej, a ja sam wszedłem w wiek średni, odkryłem, że ani ja, ani moi pacjenci nie możemy już dłużej znieść obecnego stanu rzeczy. Zdałem sobie jednak również sprawę z tego, że nie znam odpowiedzi na wspomniane wyżej pytania, nie wiem nawet, czy udzielenie tych odpowiedzi w ogóle jest możliwe. Lecz jako pisarz i lekarz wierzę, że odsuwając zasłonę milczenia i przyglądając się problemowi z bliska, można przynajmniej zrozumieć jego najbardziej kłopotliwe, nieznane lub niepokojące aspekty.
Wystarczy pobyć trochę w towarzystwie osób w podeszłym wieku lub śmiertelnie chorych, aby przekonać się, jak często medycyna zawodzi ludzi w sytuacjach, gdy powinna pomagać. Ostatnie dni naszego życia poświęcamy na leczenie, które zaćmiewa nam umysł i wyczerpuje nasze ciało, a w zamian uzyskujemy znikomą szansę na poprawę zdrowia. Spędzamy ten czas w instytucjach – domach opieki lub na oddziałach intensywnej terapii – gdzie anonimowe procedury odcinają nas od tych wszystkich rzeczy, które ostatecznie liczą się dla nas w życiu. Niechęć do uczciwego przyjrzenia się doświadczeniom, jakie stanowi starzenie się i umieranie, sprawia, że czynimy ludziom często więcej szkody niż pożytku i pozbawiamy ich podstawowych wygód, których najbardziej wtedy potrzebują. Przy braku spójnych poglądów na to, w jaki sposób można dobrze przeżyć swoje ostatnie dni, pozwalamy medycynie, aparaturze i całkowicie obcym nam ludziom zawładnąć naszym losem.
Napisałem tę książkę w nadziei, że pomoże ona zrozumieć to, co się stało. Śmiertelność bywa jednak drażliwym tematem. Niektórych może zaniepokoić, że lekarz pisze o tym, iż utrata zdrowia i śmierć są czymś nieuchronnym. Takie postawienie sprawy – nawet w ostrożny sposób – wielu może uznać za zapowiedź pojawienia się społeczeństwa gotowego poświęcić życie osób chorych i starszych wiekiem. Być może jednak to _już_ nastąpiło. Czyż nie poświęciliśmy chorych i starych, każąc im cierpieć straszliwe męki, bo nie chcemy się pogodzić z nieuchronnym cyklem życia? A może tuż przed naszymi oczami znajdują się lepsze rozwiązania, które tylko czekają na odkrycie?1 SAMODZIELNOŚĆ
W dzieciństwie i młodości nigdy nie zetknąłem się z poważnymi chorobami czy trudnościami wieku starszego. Moi rodzice, oboje lekarze i emigranci z Indii, byli wysportowani i zdrowi. Wychowywali mnie i moją siostrę w Athens, małym miasteczku w stanie Ohio, dlatego też dziadkowie mieszkali daleko od nas. Jedyną starszą osobą, którą regularnie spotykałem, była mieszkająca przy tej samej ulicy nauczycielka muzyki. Gdy chodziłem do szkoły średniej, udzielała mi lekcji gry na fortepianie. Później zachorowała i musiała się wyprowadzić, a ja nie zastanawiałem się, dokąd się przeniosła ani co się z nią stało. Nie miałem pojęcia, jak wygląda starość.
Na studiach zacząłem się spotykać z dziewczyną z mojego akademika, o imieniu Kathleen. W 1985 roku podczas przerwy świątecznej pojechałem z nią do jej domu w Alexandrii, w stanie Wirginia, gdzie poznałem jej babcię, Alice Hobson, która miała wówczas siedemdziesiąt siedem lat. Wydała mi się pełną werwy osobą o niezależnym sposobie myślenia. Nigdy nie usiłowała maskować swojego wieku. Miała niefarbowane, proste siwe włosy, które zaczesywała na bok, w stylu Bette Davis. Jej ręce usiane były starczymi plamami, a skóra pomarszczona. Nosiła proste, starannie wyprasowane bluzki i sukienki, odrobinę szminki i obcasy, które wielu uznawało za niestosowne w jej wieku.
Z czasem lepiej poznałem historię jej życia, gdyż ostatecznie poślubiłem Kathleen. Alice dorastała w znanym z uprawy kwiatów i grzybów niewielkim miasteczku w Pensylwanii. Jej ojciec był hodowcą kwiatów i posiadał wiele hektarów szklarni, w których uprawiał goździki, nagietki i dalie. Alice i jej rodzeństwo byli pierwszymi członkami rodziny, którzy poszli na studia. Na Uniwersytecie Delaware Alice poznała Richmonda Hobsona, studenta budownictwa lądowego. Z powodu wielkiego kryzysu dopiero po sześciu latach od zakończenia studiów było ich stać, żeby się pobrać. W pierwszych latach małżeństwa Alice i Rich często się przeprowadzali z powodu jego pracy. Mieli dwóch synów, Jima, mojego przyszłego teścia, a potem Chucka. Rich został zatrudniony przez Korpus Inżynieryjny Armii Stanów Zjednoczonych i stał się ekspertem od konstrukcji zapór i mostów. Po dziesięciu latach pracy dostał przydział do kwatery głównej dowództwa Korpusu Inżynieryjnego pod Waszyngtonem, gdzie pozostał aż do końca swej kariery zawodowej. Razem z Alice osiedlili się w Arlington. Kupili samochód, którym podróżowali po całym kraju, a także odłożyli trochę pieniędzy. Stać ich było, by przenieść się do większego domu i posłać swoich zdolnych synów na studia, bez potrzeby zaciągania pożyczek.
Kiedy Rich był w delegacji w Seattle, dostał zawału serca. W przeszłości chorował na serce, dlatego brał tabletki nitrogliceryny, które łagodziły nawracające czasami bóle w klatce piersiowej. Lecz był to rok 1965, a w tamtych czasach lekarze jeszcze niewiele mogli poradzić na chorobę serca. Zmarł w szpitalu, zanim Alice udało się do niego dotrzeć. Miał zaledwie sześćdziesiąt lat. Alice miała wtedy pięćdziesiąt sześć.
Dzięki emeryturze po mężu była w stanie utrzymać swój dom przy ulicy Greencastle w Arlington. Kiedy ją poznałem, mieszkała w nim samotnie już od dwudziestu lat. Moi teściowie, Jim i Nan, mieszkali w pobliżu, a Alice prowadziła całkowicie samodzielne życie. Sama kosiła swój trawnik i potrafiła naprawić cieknącą rurę. Wraz z przyjaciółką Polly chodziła na siłownię. Lubiła szyć ubrania i robić na drutach szaliki. Każdy członek rodziny dostał od niej czerwono-zielone świąteczne skarpety, z wyszytym imieniem i świętym Mikołajem z guzikiem zamiast nosa. Zorganizowała grupę ludzi, którzy wspólnie wykupili roczny karnet na przedstawienia w teatrze Kennedy Center for the Performing Arts. Jeździła dużym V-8, chevroletem impalą, siedząc na dodatkowej poduszce, żeby w ogóle coś widzieć znad maski samochodu. Chodziła na zakupy, odwiedzała rodzinę, zabierała przyjaciół na przejażdżki i dowoziła obiady osobom słabszym od niej.
Z upływem czasu coraz częściej zastanawialiśmy się, jak długo jeszcze będzie w stanie wieść takie życie. Była drobną kobietą, miała najwyżej półtora metra wzrostu, a z każdym kolejnym rokiem robiła się coraz niższa i słabsza, chociaż złościła się, gdy ktoś o tym mówił. Kiedy żeniłem się z jej wnuczką, Alice promieniała z radości, uściskała mnie i powiedziała, jak bardzo uszczęśliwiło ją to wesele, ale artretyzm nie pozwala jej ze mną zatańczyć. Pomimo to nadal mieszkała w swoim domu i radziła sobie sama.
Kiedy mój ojciec ją poznał, był zaskoczony, że mieszka całkiem sama. Jako urolog miał wielu pacjentów w starszym wieku i zawsze martwił się o nich, gdy żyli samotnie. Uważał, że nawet jeśli jeszcze nie potrzebują pomocy, to z pewnością będą jej potrzebować w przyszłości. Pochodził z Indii, dlatego sądził, iż to rodzina powinna zadbać o starszą osobę, zapewniając jej towarzystwo i opiekę. Odkąd ojciec przyjechał w 1963 roku na staż do Nowego Jorku, przejął praktycznie wszystkie elementy amerykańskiej kultury. Zrezygnował z wegetarianizmu i odkrył urok chodzenia na randki. Jego dziewczyna była stażystką pediatrii i pochodziła z tej części Indii, gdzie nie mówi się językiem mojego ojca. Kiedy się z nią ożenił, zamiast zgodnie z tradycją pozwolić swemu ojcu zaaranżować małżeństwo, w rodzinie wybuchł skandal. Był wielkim fanem tenisa, prezesem lokalnego Rotary Club i opowiadał sprośne dowcipy. Jednym z najważniejszych dni w jego życiu był 4 lipca 1976 roku – dwusetna rocznica niepodległości Stanów Zjednoczonych i jednocześnie dzień, w którym otrzymał amerykańskie obywatelstwo. Stał przed setkami ludzi wiwatujących na głównej trybunie w czasie dorocznego jarmarku hrabstwa Athens, gdzie właśnie zakończyła się aukcja wieprzy, a za chwilę miały się odbyć widowiskowe wyścigi gruchotów. Lecz była też jedna rzecz, do której nigdy nie zdołał się przyzwyczaić. To sposób, w jaki traktuje się w Ameryce ludzi starych i słabych, pozostawiając ich samym sobie lub odizolowując od świata w rozmaitych anonimowych instytucjach, gdzie swoje ostatnie świadome chwile spędzają wśród pielęgniarek i lekarzy, którzy ledwie pamiętają ich imię. Świat, w którym dorastał, był pod tym względem zupełnie inny.
Ojciec mojego ojca spędził swoją starość w tradycyjnym stylu, który z perspektywy Zachodu wydaje się istną sielanką. Sitaram Gawande był rolnikiem w wiosce Uti, położonej około czterech i pół tysiąca kilometrów w głąb lądu od Bombaju, gdzie nasi przodkowie od wieków uprawiali ziemię. Pamiętam, że kiedy odwiedziłem go z moimi rodzicami i siostrą, mniej więcej w tym samym czasie, gdy poznałem Alice, miał już ponad sto lat. Był wtedy najstarszą osobą, jaką kiedykolwiek znałem. Chodził o lasce, zgarbiony niczym pochylona łodyga pszenicy. Był tak głuchy, że trzeba było krzyczeć do gumowej rurki przytkniętej do jego ucha, aby mógł cokolwiek usłyszeć. Był słaby i czasami potrzebował pomocy przy wstawaniu. Pomimo to pozostawał człowiekiem pełnym godności, nosił ciasno związany biały turban, wyprasowany brązowy sweter w romby i staromodne okulary w stylu Malcolma X. Przez cały czas otaczała go i wspierała rodzina. Jego wiek nikomu nie przeszkadzał, lecz przeciwnie – budził powszechny szacunek. Doradzał we wszystkich najważniejszych sprawach – aranżowania małżeństw, sporach o ziemię, interesach – i zajmował najbardziej honorowe miejsce w rodzinnym domu. Podczas posiłków obsługiwano go w pierwszej kolejności. Kiedy młodzi wchodzili do tego domu, kłaniali się i dotykali jego stóp na znak szacunku.
Tymczasem w Ameryce prawie na pewno umieszczono by go w domu opieki. Pracownicy systemu ochrony zdrowia stosują oficjalny system klasyfikacji, za pomocą którego określają poziom samodzielności danej osoby. Jeśli nie potrafisz bez pomocy skorzystać z toalety, jeść, ubierać się, myć się, przygotować do wyjścia z domu, wstać z łóżka, wstać z krzesła lub chodzić – czyli wykonać ośmiu „podstawowych czynności codziennych” – oznacza to, że brakuje ci elementarnych umiejętności niezbędnych do fizycznej samodzielności. Jeśli nie potrafisz samodzielnie zrobić zakupów, przygotować posiłku, posprzątać mieszkania, zrobić prania, wziąć leków, skorzystać z telefonu, podróżować lub zarządzać swoimi pieniędzmi – czyli wykonać ośmiu „codziennych czynności samodzielnego życia” – wówczas jesteś niezdolny do tego, aby bezpiecznie żyć samemu.
Mój dziadek potrafił wykonać tylko niektóre podstawowe czynności świadczące o samodzielności i parę bardziej skomplikowanych. Lecz w Indiach nie wiązało się to z żadnymi przykrymi konsekwencjami. Jego starość nie była powodem kryzysowych narad rodzinnych i bolesnych sporów na temat tego, co z nim dalej począć. Było jasne, że rodzina pozwoli mojemu dziadkowi dalej żyć tak, jak on tego chce. Mieszkał z nim jeden z moich stryjów wraz z rodziną, a w sąsiedztwie była także mała gromadka jego dzieci, wnuków, siostrzenic i siostrzeńców, dlatego zawsze miał się do kogo zwrócić o pomoc.
Taka sytuacja pozwoliła mu zachować styl życia, na jaki niewielu starszych ludzi może liczyć w nowoczesnych społeczeństwach. Dzięki rodzinie mógł nadal prowadzić własne gospodarstwo, które zbudował od zera, a tak naprawdę, mając jeszcze mniej niż zero. Jeden nieurodzajny rok sprawił bowiem, że jego ojciec nie mógł spłacić zaciągniętej pożyczki i musiał oddać wierzycielowi cały majątek, z wyjątkiem niecałego hektara ziemi obciążonego hipoteką oraz dwóch wychudzonych byków. Następnie umarł, pozostawiając swego najstarszego syna Sitarama z długami na głowie. Chociaż Sitaram miał wówczas zaledwie osiemnaście lat i był świeżo po ślubie, musiał odpracować długi na tym niecałym hektarze ziemi, który mu pozostał. W pewnym momencie jedynym pożywieniem, na jakie on i jego żona mogli sobie pozwolić, były chleb i sól. Umierali z głodu. Sitaram jednak modlił się i dalej orał, a jego prośby zostały wreszcie wysłuchane. Plony były obfite. Nie tylko miał już co włożyć do garnka, ale także mógł spłacić długi. W następnych latach powiększył gospodarstwo z niecałego hektara do ponad stu. Stał się jednym z najbogatszych chłopów w wiosce i sam zaczął pożyczać innym pieniądze. Miał trzy żony i wszystkie przeżył oraz trzynaścioro dzieci. Uważał, że najważniejsze są wykształcenie, ciężka praca, oszczędność, samodzielne zarabianie pieniędzy, dotrzymywanie słowa i pilnowanie innych, aby robili dokładnie tak samo. Przez całe życie wstawał przed wschodem słońca i nie położył się spać, dopóki nie objechał konno każdego hektara swoich pól. Nawet gdy miał już sto lat, nie chciał zrezygnować z tego wieczornego rytuału. Moi stryjowie obawiali się, że mógłby spaść z konia – bo był już słaby i chwiejny – ale wiedzieli, że to dla niego ważne. Dlatego zmienili mu konia na mniejszego i dopilnowali, żeby zawsze ktoś mu towarzyszył. Objeżdżał swoje pola jeszcze na kilka miesięcy przed śmiercią.
Gdyby mój dziadek żył na Zachodzie, taka sytuacja zostałaby uznana za niedopuszczalną. Lekarz powiedziałby mu, że to, co robi, nie jest bezpieczne. Gdyby jednak upierał się przy swoim, a potem upadł i trafił na ostry dyżur ze złamanym biodrem, w szpitalu nie pozwoliliby mu już wrócić do domu. Nalegaliby, aby umieścić go w domu opieki. Tymczasem w nie tak nowoczesnym świecie mojego dziadka to on sam decydował, jak chce żyć, a rolą rodziny było umożliwienie mu tego.
Ostatecznie dziadek umarł, mając prawie sto dziesięć lat. Stało się to po tym, jak wypadł z autobusu i uderzył się w głowę. Jechał do sądu w pobliskim mieście, żeby załatwić jakąś sprawę, co w jego wieku mogło wydawać się szaleństwem, ale dla niego było ważne. Autobus ruszył w momencie, gdy mój dziadek z niego wysiadał, i chociaż towarzyszyli mu krewni, upadł na ziemię. Najprawdopodobniej miał krwiaka podtwardówkowego, który spowodował krwotok wewnątrzczaszkowy. Mój stryj zabrał go do domu, gdzie dziadek zmarł kilka dni później. Żył tak, jak chciał, i do samego końca miał wokół siebie rodzinę.
Przez większą część historii rodzaju ludzkiego tylko nielicznym udawało się dożyć starości, ale jeśli ktoś już zdołał tego dokonać, to zazwyczaj jego doświadczenia były podobne do tych, jakie stały się udziałem Sitarama Gawande. Starszymi opiekowano się w ramach wielopokoleniowego systemu, w którym pod jednym dachem żyły często aż trzy generacje. Nawet wtedy, gdy rodzina dwupokoleniowa zastąpiła rodzinę wielopokoleniową (jak to miało miejsce w Europie Północnej kilka wieków temu), ludzie starsi nie zostali pozostawieni samym sobie z ułomnościami swego wieku. Zazwyczaj dzieci opuszczały dom rodzinny, gdy tylko osiągały wiek pozwalający im założyć własne rodziny¹. Jeśli jednak rodzice dożyli starości, to jedno dziecko, zwykle najmłodsza córka, pozostawało u ich boku². Taki właśnie los spotkał w połowie dziewiętnastego wieku poetkę Emily Dickinson, mieszkającą w Amherst w stanie Massachusetts. Jej starszy brat opuścił dom, ożenił się i założył własną rodzinę, a ona i jej młodsza siostra pozostały z rodzicami aż do ich śmierci. Ojciec Emily zmarł w wieku siedemdziesięciu jeden lat, gdy ona była już po czterdziestce, a jej matka żyła jeszcze dłużej. W rezultacie Emily i jej siostra całe życie spędziły w domu rodzinnym³.
Chociaż wydaje się, że życie rodziców Emily Dickinson w Ameryce było całkiem inne niż to, jakie wiódł Sitaram Gawande w Indiach, to ich cechą wspólną były korzyści wynikające z prostego rozwiązania kwestii opieki nad starszymi. Nie trzeba było odkładać pieniędzy na miejsce w domu opieki czy organizować dowozu posiłków. Było oczywiste, że rodzice pozostaną we własnym domu, mając do pomocy dziecko lub dzieci, które sami kiedyś wychowali. Inaczej jest w nowoczesnych społeczeństwach, w których starość i związane z nią dolegliwości przestały być przedmiotem wspólnej międzypokoleniowej troski, stając się w większym lub mniejszym stopniu prywatną sprawą danej osoby – czymś, czego doświadcza się w samotności lub mając do pomocy lekarzy i odpowiednie instytucje. Jak do tego doszło? W jaki sposób przeszliśmy od stylu życia Sitarama Gawande do Alice Hobson?
Jedna z odpowiedzi jest taka, że sama starość się zmieniła. W przeszłości niewielu ludzi dożywało wieku starczego, a ci, którym się to udawało, pełnili wyjątkową funkcję strażników tradycji, wiedzy i historii⁴. Zazwyczaj aż do śmierci zachowywali swój status i autorytet głowy rodziny. W wielu społeczeństwach ludziom starszym nie tylko należały się szacunek i posłuszeństwo. Odprawiali oni również obrzędy religijne i dzierżyli władzę polityczną. Ludzie od zawsze kłamią w kwestii swojego wieku. Demografowie nazywają to zjawisko „skupieniem wokół wieku” i wymyślili skomplikowane metody mające korygować przekłamania w spisach ludności. Podczas gdy obecnie ludzie często zaniżają swój wiek podawany ankieterom, badania nad spisami ludności z dawnych czasów pokazują, że do osiemnastego stulecia zwykle go zawyżali. Każdy chciał uchodzić za starszego, gdyż dzięki temu zyskiwało się większy szacunek⁵.
Lecz starość przestała już być rzadkim zjawiskiem. W Ameryce w 1790 roku ludzie mający sześćdziesiąt pięć lat i więcej stanowili tylko niecałe dwa procent populacji⁶, a dzisiaj jest ich czternaście procent⁷. W Niemczech, Włoszech i Japonii ta liczba przekroczyła dwadzieścia procent⁸. Chiny są obecnie pierwszym krajem na świecie, w którym żyje ponad sto milionów osób starszych⁹.
Także wyłączność na posiadanie wiedzy i mądrości przestała być domeną ludzi starszych, którzy stopniowo ją tracili na skutek rozwoju techniki przekazywania informacji – począwszy od powstania pisma do internetu i nie tylko. Nowe technologie tworzą całkiem nowe zawody i wymagają biegłości w obsłudze, co dodatkowo obniża wartość doświadczenia i wydawanych na jego podstawie opinii. Dawniej zwracaliśmy się do staruszka, aby objaśnił nam świat. Dzisiaj o radę pytamy Google’a, a gdy komputer sprawia nam problemy, wzywamy na pomoc nastolatka¹⁰.
Być może jednak najważniejsze w tym wszystkim było wydłużenie ludzkiego życia, które zmieniło dotychczasowe relacje między młodymi a starymi. Kiedyś żyjący rodzice stanowili źródło jakże potrzebnej stabilizacji, rady i wsparcia ekonomicznego dla młodych rodzin poszukujących dopiero własnej drogi do zabezpieczenia swej przyszłości. Ponieważ ludzie posiadający ziemię zazwyczaj zatrzymywali swoją własność aż do śmierci, dziecko, które poświęciło wszystko dla opieki nad rodzicami, mogło oczekiwać, że odziedziczy całe gospodarstwo lub przynajmniej większą jego część niż dziecko, które wyprowadziło się z domu. Kiedy jednak rodzice zaczęli żyć znacznie dłużej, pojawiły się napięcia. System oparty na tradycyjnej rodzinie przestał być dla młodych źródłem bezpieczeństwa, zmieniając się w walkę o kontrolę – nad ich własnością, finansami, a nawet najbardziej podstawowymi decyzjami życiowymi¹¹.
Faktycznie, w tradycyjnym gospodarstwie domowym mojego dziadka często dochodziło do napięć między przedstawicielami różnych pokoleń. Możecie sobie wyobrazić, co czuli moi stryjowie, kiedy ich ojciec skończył sto lat, a oni sami zdążyli się już zestarzeć, nie mogąc się doczekać chwili, gdy w końcu odziedziczą ziemię i osiągną w ten sposób upragnioną niezależność ekonomiczną. Słyszałem, że w tej wiosce toczyły się zażarte boje między rodzicami a ich dorosłymi dziećmi o ziemię i pieniądze. W ostatnim roku życia dziadka wybuchła gwałtowna kłótnia między nim a moim stryjem, który z nim mieszkał. Jej prawdziwy powód nie był jasny: być może stryj podjął jakąś decyzję w interesach bez wiedzy dziadka; może dziadek chciał wyjść z domu, a nie było nikogo w rodzinie, kto mógłby mu towarzyszyć; a może lubił spać przy otwartym oknie, podczas gdy inni woleli, aby było zamknięte. Bez względu na przyczynę, kłótnia osiągnęła punkt szczytowy, gdy Sitaram w środku nocy wybiegł wzburzony z domu lub też nie został do niego wpuszczony. Jakimś sposobem udało mu się pokonać kilka kilometrów i dotrzeć do domu innych krewnych, u których został aż dwa miesiące.
Globalny rozwój gospodarczy gwałtownie zwiększył możliwości stojące przed młodymi ludźmi. Często dobrobyt całych krajów zależy od tego, czy jego mieszkańcy są gotowi wyrwać się spod jarzma rodzinnych oczekiwań i podążać własną ścieżką – szukać pracy tam, gdzie można ją znaleźć, wykonywać taką pracę, jaką chcą, i żenić się z tymi, z którymi chcą. Taką właśnie ścieżkę obrał mój ojciec, kiedy przeniósł się z Uti do Athens w stanie Ohio. Opuścił rodzinną wioskę, żeby najpierw zacząć studia na uniwersytecie w Nagpur, a potem wyjechać do Stanów w poszukiwaniu zawodowej szansy. Kiedy mu się powiodło, zaczął przesyłać do rodzinnego domu coraz większe sumy pieniędzy, pomagając w ten sposób wybudować nowe domy dla ojca i rodzeństwa, doprowadzić do wioski czystą wodę i linię telefoniczną oraz stworzyć system nawadniający, który zabezpieczał uprawy, gdy w porze deszczowej było za mało opadów. Wybudował nawet w okolicy wiejski college, który nazwał imieniem swojej matki. Nie było jednak wątpliwości co do tego, że wyjechał i już nie wróci.
Chociaż mojemu ojcu nie podobało się to, jak w Ameryce traktuje się osoby starsze, zdawał sobie sprawę, że bez pomocy jego rodzeństwa, które postanowiło zostać w domu rodzinnym, Sitaram nie mógłby przeżywać swojej starości w tradycyjny sposób. Z pewną nostalgią myślimy o tym, że chcielibyśmy mieć starość podobną do tej, jaką miał mój dziadek. Lecz nie mamy jej, gdyż ostatecznie okazuje się, że tak naprawdę chcemy czegoś innego. Z historii jasno wynika, że ludzie porzucają ten styl życia, gdy tylko uzyskają potrzebne do tego środki i gdy nadarzy się odpowiednia sposobność.
Co ciekawe, jeśli przyjrzeć się historii, można stwierdzić, że ludzie starsi wcale nie stracili na tym, że ich dzieci zaczęły opuszczać dom rodzinny. Historycy odkryli, że po nastaniu epoki przemysłowej, gdy ludzie na starość zostawali sami, nie ucierpieli specjalnie z tego powodu ani pod względem ekonomicznym, ani uczuciowym. Rozwój gospodarczy sprawił bowiem, że zmienił się model własności. Podczas gdy dzieci opuszczały dom, aby gdzie indziej szukać szansy, ich rodzice, którzy żyli coraz dłużej, odkryli, że zamiast przekazywać ziemię następnym pokoleniom, mogą ją po prostu wydzierżawić lub sprzedać. Wzrost dochodów, a potem powstanie systemu emerytalnego umożliwiały coraz większej liczbie ludzi gromadzenie oszczędności i majątku, pozwalając im zachować ekonomiczną kontrolę nad swoim życiem w starszym wieku i uwalniając ich od konieczności pracy aż do śmierci lub całkowitej niepełnosprawności. Zaczęła się kształtować radykalna idea „przejścia na emeryturę”¹².
Oczekiwana długość życia, która w 1900 roku wynosiła poniżej pięćdziesięciu lat, dzięki lepszemu odżywianiu się, poprawie warunków sanitarnych oraz polepszeniu opieki medycznej wzrosła w czwartej dekadzie dwudziestego wieku do ponad sześćdziesięciu lat¹³. Przeciętna rodzina w połowie dziewiętnastego wieku liczyła siedmioro dzieci, a po roku 1900 już tylko nieco ponad troje¹⁴. Również średni wiek, w którym kobiety rodziły swoje ostatnie dziecko, obniżył się – z okresu menopauzy do wieku lat trzydziestu lub mniej¹⁵. W efekcie znacznie więcej ludzi dożywało wieku, w którym mogło widzieć, jak ich dzieci wchodzą w dorosłość. W dziewiętnastym stuleciu przeciętna kobieta miała sześćdziesiąt lat, gdy jej ostatnie dziecko kończyło dwadzieścia jeden, a na początku dwudziestego wieku już tylko pięćdziesiąt. Rodzice mieli przed sobą jeszcze wiele lat, co najmniej dekadę lub nawet więcej, zanim oni lub ich dzieci musieli martwić się tym, co przyniesie im starość.
Dlatego rodzice, tak jak ich dzieci, stali się bardziej samodzielni. W tej nowej sytuacji obie strony postrzegały rozłąkę jako formę wolności. Kiedy tylko ludzie starsi posiadali wystarczające środki finansowe, wybierali układ zwany przez socjologów „bliskością na odległość”¹⁶. O ile w Ameryce na początku dwudziestego wieku sześćdziesiąt procent ludzi mających ponad sześćdziesiąt pięć lat mieszkało z dzieckiem, o tyle do lat sześćdziesiątych ten odsetek spadł do dwudziestu pięciu procent¹⁷. W 1975 roku wynosił już tylko niecałe piętnaście procent. Ta prawidłowość powtarza się zresztą na całym świecie¹⁸. Jedynie dziesięć procent Europejczyków powyżej osiemdziesiątki mieszka ze swoimi dziećmi, a prawie połowa żyje całkiem sama, bez żony czy męża¹⁹. W Azji, gdzie opuszczenie starszych rodziców i skazanie ich na samotne życie tradycyjnie uznaje się za czyn haniebny – i tak też uważał mój tata – zachodzi ta sama radykalna zmiana. Dane statystyczne z Chin, Japonii i Korei pokazują, że odsetek ludzi starszych żyjących samotnie gwałtownie rośnie.
W rzeczywistości jest to świadectwo gigantycznego postępu. Przed ludźmi w starszym wieku stoi teraz znacznie więcej możliwości. Del Webb, pochodzący z Arizony deweloper, w 1960 roku spopularyzował termin „osiedle emerytów”, zakładając w Phoenix pierwsze osiedle, którego mieszkańcami byli wyłącznie emeryci. Nazwał je Sun City. W tamtym czasie był to kontrowersyjny pomysł. Większość deweloperów sądziła, że starzy ludzie chcą mieć większy kontakt z młodszymi pokoleniami. Webb nie zgadzał się z nimi. Wierzył, że na ostatnim etapie swojego życia ludzie wcale nie pragną takiego życia, jakie wiódł mój dziadek, z całą rodziną na głowie. Webb w swoim Sun City przedstawił alternatywną wizję tego, jak ludzie mogą spędzać „swoje lata odpoczynku”. Była tam szkoła gry w golfa, pasaż handlowy i centrum rozrywek, które pozwalały mieszkańcom aktywnie spędzać czas na emeryturze, dobrze się bawiąc i chodząc do restauracji w towarzystwie rówieśników. Pomysł Webba zyskał olbrzymią popularność i z czasem w Europie, obu Amerykach, a nawet w Azji takie „osiedla emerytów” stały się czymś zupełnie normalnym²⁰.
Osoby, które nie były zainteresowane przeprowadzką do tego typu miejsca – jak na przykład Alice Hobson – mogły pozostać w swoich domach i żyć samodzielnie, tak jak chciały. Ten fakt może nas tylko cieszyć. Niewątpliwie w dotychczasowej historii ludzkości ludzie starsi nigdy nie mieli się tak dobrze, jak obecnie. Dokonano nowego podziału władzy między pokoleniami i to w nieco inny sposób, niż się czasami sądzi. Starsze pokolenie nie tyle straciło status i kontrolę, ile raczej się nimi podzieliło. Modernizacja nie zdegradowała starszych ludzi. Ona zdegradowała rodzinę. Dała ludziom – młodym i starym – większą kontrolę nad życiem i większą wolność, na przykład uwalniając ich od zobowiązań wobec innych pokoleń. Być może okazywanie głębokiego szacunku starszym już na dobre odeszło w przeszłość, ale bynajmniej nie dlatego, że zastąpił je kult młodości. W rzeczywistości bowiem zastąpił je kult samodzielności.
Pozostaje jeden problem związany z takim stylem życia. Hołdując samodzielności, nie bierzemy pod uwagę brutalnej prawdy: prędzej czy później przestaniemy być samodzielni. Dosięgnie nas poważna choroba lub niedołęstwo. Wówczas pojawi się nowe pytanie: jeśli samodzielność jest sensem naszego życia, to co zrobimy, kiedy nie będziemy już w stanie dłużej jej zachować?
W 1992 roku Alice skończyła osiemdziesiąt cztery lata. Trzymała się zdumiewająco dobrze. Co prawda musiała wstawić sobie sztuczną szczękę i poddać się usunięciu katarakty z oczu, lecz to było wszystko. Ani razu poważnie nie zachorowała ani nie przebywała w szpitalu. Nadal wraz ze swoją przyjaciółką Polly chodziła na siłownię, sama robiła zakupy i dbała o dom. Jim i Nan zaproponowali, że w swojej suterenie urządzą dla niej mieszkanie. Twierdzili, że tam mogłoby jej się żyć łatwiej. Ona jednak nie chciała nawet o tym słyszeć. Nie miała zamiaru rezygnować z samodzielnego mieszkania.
Lecz coś zaczęło się zmieniać. W czasie urlopu w górach z rodziną Alice nie przyszła na obiad. Okazało się, że siedzi w niewłaściwej chacie i zastanawia się, gdzie wszyscy się podziali. Nigdy wcześniej nie widzieliśmy jej bardziej zmieszanej. Przez najbliższe kilka dni rodzina miała na nią oko, ale nie wydarzyło się nic nieprzewidzianego. Postanowiliśmy nie wracać więcej do tego tematu.
Kiedy Nan pewnego popołudnia odwiedziła Alice, zauważyła u niej na nodze podłużne siniaki. Czyżby upadła?
Alice początkowo twierdziła, że nie. Później jednak przyznała, że przydarzył jej się upadek, gdy schodziła po drewnianych schodach do piwnicy. Upierała się jednak, że tylko się pośliznęła, co może przytrafić się każdemu. Obiecała, że następnym razem będzie ostrożniejsza.
Jednak wkrótce potem nastąpiły kolejne upadki. Obyło się bez złamania, ale rodzina zaczęła się martwić. Jim zrobił więc to, co robią teraz wszystkie dorosłe dzieci. Wysłał ją do lekarza.
Lekarz przeprowadził kilka badań. Odkrył, że Alice ma odwapnione kości i zalecił przyjmowanie wapnia. Poszperał w jej lekarstwach i wypisał nowe recepty. Tak naprawdę jednak nie wiedział, co robić. Nie przyszliśmy do niego z konkretnym problemem, który można było rozwiązać. Alice traciła równowagę. Pamięć jej szwankowała. A był to dopiero początek problemów. Dni jej samodzielności były już policzone. Lekarz niestety nie potrafił udzielić nam żadnej odpowiedzi ani wskazówki. Nie był nawet w stanie powiedzieć, czego mamy się spodziewać w przyszłości.
_Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży._PRZYPISY
Wstęp
1 _Śmierć Iwana Iljicza_, przeł. J. Iwaszkiewicz L. Tołstoj, _Opowiadania i nowele. Wybór_, Kraków 1985, s. 257, 299–300.
2 Zob. A. Gawande, _Komplikacje. Zapiski chirurga o niedoskonałej nauce_, przeł. A. Sokołowska, Kraków 2009.
3 National Office of Vital Statistics, _Vital Statistics of the United States, 1945_, Washington 1947, s. 104, cdc.gov, bit.ly/3TLs6OY, dostęp: 13.10.2022.
4 J. Flory i in., _Place of Death. U. S. Trends since 1980_, „Health Affairs” 2004, vol. 23, s. 194–200, content.healthaffairs.org, bit.ly/3MgTr97 .
5 A. Kellehear, _A Social History of Dying_, Cambridge 2007.
6 S. Nuland, _Jak umieramy. Refleksje na temat ostatnich chwil naszego życia_, przeł. M. Lewandowska, Warszawa 1996.PRZYPISY
1 Samodzielność
1 _A History of Old Age_, ed. P. Thane, Los Angeles 2005.
2 D. H. Fischer, _Growing Old in America. The Bland-Lee Lectures Delivered at Clark University_, Oxford 1978. Por. C. Haber, B. Gratton, _Old Age and the Search for Security. An American Social History_, Bloomington 1994.
3 C. A. Kirk, _Emily Dickinson. A Biography_, Westport 2004.
4 R. Posner, _Aging and Old Age_, Chicago 1995, chapt. 9.
5 D. H. Fischer, dz. cyt.
6 A. Achenbaum, _Old Age in the New Land_, Baltimore 1979.
7 United States Census Bureau, census.gov/quickfacts, bit.ly/3yvhNWS .
8 World Bank, data.worldbank.org, bit.ly/3Moof7V, dostęp: 13.10.2022.
9 _100 Million Elderly._ _China’s Demographic Time Bomb_, „Time”, 31.08.2011, content.time.com, bit.ly/3TuCRW3, dostęp: 13.10.2022.
10 R. Posner, dz. cyt., chapt. 9.
11 C. Haber, B. Gratton, dz. cyt., s. 24–25, 39.
12 Tamże.
13 E. Arias, _United States Life Tables_, „National Vital Statistics Report” 2014, vol. 62, s. 51.
14 L. E. Jones, M. Tertilt, _An Economic History of Fertility in the U.S. 1826–1960_, „NBER Working Paper Series” 2006, no. 12796, nber.org, bit.ly/3RVEYR0, dostęp: 13.10.2022.
15 D. H. Fischer, dz. cyt., appx., chart 6.
16 L. Rosenmayr, E. Kockeis, _Propositions for a Sociological Theory of Aging and the Family_, „International Social Science Journal” 1963, vol. 15, s. 410–424.
17 C. Haber, B. Gratton, dz. cyt., s. 44.
18 E. Klinenberg, _Going Solo. The Extraordinary Rise and Surprising Appeal of Living Alone_, New York 2012.
19 _i2010: Independent Living for the Aging Society,_ ec.europa.eu, bit.ly/3yt3Icw, dostęp: 13.10.2022.
20 J. A. Trolander, _From Sun Cities to the Villages_, Gainesville 2011.