Smocza Góra - ebook
Smocza Góra - ebook
Głęboko we wnętrzu góry potężne stworzenie wzdrygnęło się przez sen. Skryte pod powiekami ślepia poruszyły się raptownie, a skrzydła rozpostarły się na całą szerokość jednym nagłym ruchem…
Kiedy dwunastoletni Billy Chan dowiaduje się, że rodzice wysyłają go na obóz letni w Chinach, bynajmniej nie skacze z radości. Zamiast wymarzonych wakacji z przyjaciółmi w Kalifornii i surfowania od rana do wieczora czeka go nauka języka mandaryńskiego na drugim końcu świata. Jednak po przybyciu na miejsce okazuje się, że nic nie jest takie, jak Billy sobie wyobrażał. Szybko zyskuje nowych znajomych, a kolejne wspólne wyzwania prowadzą ich do serca pobliskiej góry na spotkanie z zaklętymi smokami wojownikami. Za sprawą prastarej przepowiedni przyjaciele będą zmuszeni udać się w podróż do Smoczej Krainy. Tylko oni – połączeni niezwykłą, dającą olbrzymią moc, więzią ze smokami – mają szansę ocalić świat przed nadciągającą zagładą. Czy uda im się wypełnić tę pełną niebezpieczeństw i zwrotów akcji misję?
Pierwszy tom porywającej serii nie tylko dla młodszych nastolatków!
| Kategoria: | Dla młodzieży |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-838-0288-6 |
| Rozmiar pliku: | 2,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Góry zawsze skrywają sekrety.
A ta miała ich w zanadrzu więcej niż inne. Wysoka i wyniosła, z poszarpanymi graniami wbijającymi się wprost w nieboskłon, sprawiała wrażenie czegoś, czego nie dało się ani poruszyć, ani pojąć.
A jednak gdybyście na nią spojrzeli – ale tak z rozmysłem, nie tylko przelotnie – mogłoby się wam zdawać, że oddycha.
Gdybyście dostatecznie długo wwiercali się w nią spojrzeniem, zaczęlibyście myśleć, że to zupełnie inna góra.
Tymczasem był ktoś, kto obserwował ów szczyt już od bardzo długiego czasu.
I w końcu uznał, że nadeszła pora, aby góra odsłoniła przed nim swoje sekrety.
Głęboko we wnętrzu góry potężne stworzenie wzdrygnęło się przez sen. Skryte pod powiekami ślepia poruszyły się raptownie, a skrzydła rozpostarły się na całą szerokość jednym nagłym ruchem. Stworzenie usiadło prosto i próbowało sobie przypomnieć koszmar, z którego się obudziło.
Mrok. Widziało jedynie ciemność i pustkę.
Zadrżało i zamknęło ślepia, próbując zasnąć ponownie.
Czekało na coś – na kogoś – od bardzo, bardzo dawna. Może jeszcze chwilę poczekać.
Billy Chan był pewien dwóch rzeczy: tego, że ma świetne włosy, oraz tego, że w całej Kalifornii nie ma lepszego od niego surfera w kategorii wiekowej od jedenastu do czternastu lat.
Nie sądził jednak, by obecnie któryś z tych atutów mógł mu pomóc. Był sam. Na peronie kolejowym. Gdzieś pośrodku niczego, w Chinach. Podróż pociągiem zdawała się trwać całą wieczność. Nie wiedział nawet, która była godzina. Sięgnął do kieszeni i chwycił swoją szczęśliwą muszlę. Tyle dobrego, że miał ze sobą kawałek domu.
Ze wszystkich stron otaczały go góry porośnięte zielenią i sięgające oszałamiających wysokości. W porównaniu z nimi nawet drapacze chmur, które widział kilka dni temu w Hongkongu, zdawały się maluteńkie.
Jedynym sposobem, aby ustalić, gdzie tak dokładnie w Chinach właściwie się znalazł, było odczytanie łuszczących się znaków namalowanych żółtą farbą nad drzwiami stacji. Chińskich znaków, których Billy nie potrafił odszyfrować.
Miał wielką, ogromną wręcz nadzieję, że znalazł się we właściwym miejscu.
Rozejrzał się, próbując znaleźć personel obozu letniego, na który miał dotrzeć. Do wzięcia w nim udziału zmusili go rodzice, aby „udoskonalił swój język mandaryński” oraz „dowiedział się czegoś więcej o swoich chińskich korzeniach”. I to pomimo tego, że jedyną rzeczą, którą Billy pragnął robić przez całe lato, było surfowanie z przyjaciółmi.
Nie widział żadnego personelu. Jedynymi osobami w pobliżu były dwie starsze Chinki grające w madżonga na rozklekotanym stoliczku, śmiejące się i wymachujące w powietrzu zielonymi kamieniami.
– Dzień dobry! – zawołał. – Ni hao?
Jedna z pań podniosła wzrok i wskazała mu ruchem dłoni budyneczek.
Billy podziękował kiwnięciem głowy i wszedł do środka, wlekąc za sobą swoją torbę na kółkach.
Przystosowanie się do panujących tam ciemności, kontrastujących z ostrym słońcem na zewnątrz, zajęło jego oczom krótką chwilę. Zaraz potem mógł odetchnąć z ulgą. W pomieszczeniu przebywało około dwanaściorga dzieciaków w jego wieku.
Odrobinę starszy od niego chłopiec, Chińczyk z czarnymi, zaczesanymi do tyłu włosami, podszedł do niego ciężkim krokiem, trzymając podkładkę z klipsem. Przypatrzył się przybyłemu od stóp do głów. Jeśli po kimś można by poznać, że jest pod wrażeniem, to na pewno nie po nim.
– Ty pewnie jesteś Billy Chan – powiedział.
Billy pokiwał głową.
Chłopak westchnął ciężko, jak gdyby to spotkanie było najbardziej irytującą przygodą dnia.
– W końcu – burknął. – Dotarcie tutaj sporo ci zajęło.
Billy się zarumienił. A więc miał kiepską pozycję już na starcie.
– Noo... to miejsce jest bardzo daleko od Kalifornii. A mój pociąg się spóźnił...
– Ni shuo putonghua ma? – wszedł mu w słowo chłopiec, unosząc brew.
Billy zamarł. Rozumiał, że rozmówca pyta go, czy potrafi mówić po mandaryńsku. Zdał sobie sprawę, że to było wyzwanie.
– Yi dian dian – odpowiedział, dokładając starań, by wymówić „tylko trochę” z właściwym akcentem.
Starszy z chłopców zmarszczył czoło.
– A więc chyba nie jesteś aż takim Chińczykiem, na jakiego wskazywałoby twoje nazwisko, Billy Chan.
Billy przywykł już do uwag tego typu i ludzi usiłujących ustalić, skąd pochodził. Domyślał się więc, czego chciał się dowiedzieć ten chłopak.
– Mój tata jest Chińczykiem. Z Hongkongu. A moja mama jest biała – wyjaśnił. – Rodzice wysłali mnie na ten obóz, żebym poprawił swój mandaryński.
Mówiąc to, starał się pozbyć z głosu goryczy. Nadal nie był w stanie wybaczyć rodzicom, że zmusili go do spędzenia calutkiego lata na obozie kulturowo-językowym w Chinach. Spojrzał na pozostałe dzieciaki, które zwabiła ta rozmowa.
– Po to wszyscy tu jesteśmy, prawda? – spytał.
W odpowiedzi ujrzał kiwnięcia głowami i uśmiechy, co odrobinę go uspokoiło.
– Niech będzie – burknął starszy chłopiec. Sprawiał wrażenie znudzonego.
– A ty kim jesteś? – zapytał Billy, gromadząc w głosie tyle pewności siebie, ile tylko potrafił.
Chłopak spojrzał na niego z góry.
– Jestem DżejDżej. Mój dziadek prowadzi ten obóz.
– Kapuję, szefie – rzucił Billy z nadzieją, że DżejDżej wyłapie sarkazm.
I postanowił zapamiętać, że za wszelką cenę musi unikać tego chłopca.
Właśnie wtedy do budynku stacji wpadł pomarszczony starszy Chińczyk z długaśną białą brodą. Nadzwyczaj dziarskim krokiem podszedł do dzieci. Wyglądał, jakby przeniósł się w czasie z pradziejów.
– Witajcie! Kieruję tym obozem. Miło was wszystkich poznać. Możecie na mnie mówić Jin laoshi.
Ręka niskiej dziewczynki z blond włosami sięgającymi niemal do pasa wystrzeliła w górę.
– To znaczy „Złoty Nauczyciel”?
Miała akcent wskazujący na pochodzenie z południa Stanów Zjednoczonych. Billy uznał, że pewnie przyjechała z miejsca w rodzaju Alabamy.
Staruszek się roześmiał.
– Tak! Widzę, że ktoś tu już odrobinkę zna mandaryński.
Billy żałował, że nie zapamiętał, iż słowo laoshi oznacza nauczyciela. Przecież była to jedna z pierwszych rzeczy, których nauczył się w chińskiej szkole w rodzinnym San Francisco. I nagle zalała go fala lęku: czyżby wszyscy tutaj byli lepsi od niego? Co gorsza, inni uczniowie mogą oczekiwać, że będzie naprawdę dobry, skoro miał częściowo chińskie korzenie. Nie miało znaczenia, że jego rodzina ze strony ojca pochodziła z Hongkongu i mówiła po kantońsku, a więc w innym dialekcie języka chińskiego. Chłopiec omiótł spojrzeniem twarze innych dzieciaków. Wszyscy zgromadzeni sprawiali wrażenie zadowolonych z tego, że tutaj są. Dłonie zaczęły mu się pocić, a na karku poczuł dziwne gorąco. Gdyby tylko mógł wskoczyć znowu do pociągu, a potem samolotu, i odbyć podróż powrotną do domu...
– Możecie na mnie mówić po prostu Lao Jin. Dosłownie znaczy to „Stare Złoto”, ale lepiej brzmi „Złoty Starzec” – ciągnął staruszek. – Poza lekcjami języka nie będziecie musieli mówić po mandaryńsku. Szczegóły objaśnię wam, gdy już dotrzemy na miejsce. A teraz ruszajcie za mną. Nasza przygoda wkrótce się rozpocznie.
Billy podążył za Złotym Starcem i pozostałymi na parking, gdzie stała wypłowiała zielono-żółta furgonetka. Chłopiec uznał, że samochód wygląda na co najmniej dwukrotnie starszy od niego. Złoty Starzec otworzył drzwi, ukazując dwa rzędy po sześć siedzeń – z furgonetki zrobiono minibus.
Billy władował się do środka i zajął miejsce z tyłu. Chłopiec o krótkich brązowych włosach, w okularach i z liczbą piegów przekraczającą wszystkie normy, których istnienie zakładał dotąd Billy, klapnął na miejsce obok, ciężko dysząc.
– Ale tu jest gorąco! – wydusił, ścierając z czoła pot. Jego zielone oczy za szkłami okularów zdawały się ogromne. – A tak w ogóle jestem Dylan O’Donnell.
Wyciągnął rękę.
Billy wlepił w niego spojrzenie. Jeszcze nigdy nie widział, by ktoś w jego wieku przedstawiał się i zamierzał uścisnąć dłoń drugiej osobie.
Zamrugał i próbował ustalić po akcencie, skąd pochodzi jego współpasażer. Nie był Amerykaninem ani Brytyjczykiem. Ale w jego głosie dało się usłyszeć coś osobliwie znajomego.
– Yyy, hej – odezwał się, potrząsając niezręcznie dłonią nowego kolegi. – Jestem Billy Chan.
– Miło mi cię poznać! Mam kuzyna, który ma na imię Billy – oznajmił Dylan takim tonem, jakby to było niezwykle interesujące.
– Spoko – powiedział Billy. – No, tego... Ja nie znam nikogo o imieniu Dylan.
– Cieszę się, że jestem pierwszy.
Silnik furgonetki obudził się do życia, a potem pojazdem szarpnęło i ruszyli w drogę.
– Zapnijcie wszyscy pasy! – zawołał Złoty Starzec z przodu minibusa.
– Powiedz, skąd jesteś – poprosił Billy, nadal nie potrafiąc rozpoznać akcentu Dylana.
– Ależ ze Szmaragdowej Wyspy, krainy świętych i uczonych! Domu poetów! I... owszem, także wielu owiec. – To ostatnie zdanie wypowiedział z krzywym uśmieszkiem, jak gdyby puentował dowcip.
Billy, wciąż skołowany, wlepiał w niego spojrzenie. Dylan westchnął.
– Z Irlandii. Jestem z Irlandii – dodał.
Kalifornijczyk wytężył mózg, próbując sobie przypomnieć, czy wiedział cokolwiek o tym kraju.
– Dublin? – spytał wreszcie.
– Ja akurat jestem z zachodniego wybrzeża. Galway. Nad morzem. – Głos Dylana podniósł się o oktawę, gdy furgonetka skręciła ostro za róg.
Żołądek Billy’ego fikał koziołki, bo pojazd zygzakował. Chłopiec wziął głęboki wdech i starał się zachować spokój.
– Jesteś może surferem? – spytał Dylana, ciesząc się, że jego własny głos nie zmienił się przy kolejnym raptownym manewrze furgonetki.
Dylan wybuchnął śmiechem. Był to śpiewny śmiech, taki, którego aż chciałoby się słuchać po tym, gdy ustanie.
– Ja? – zdumiał się chłopiec w okularach. – Och, nie. Za dużo meduz. Zresztą nawet w Irlandii zbyt szybko doznaję poparzeń słonecznych.
Billy bardzo się starał, by nie oklapnąć. Już wcześniej podejrzewał, że nie będzie miał nic wspólnego z innymi dzieciakami na obozie. Zanosiło się na to, że miał rację.
– A ty surfujesz? – zaciekawił się Dylan.
Billy pokiwał głową.
– Cowabunga, ziomuś! – zawołał Irlandczyk, używając koszmarnego fałszywego amerykańskiego akcentu i prostując kciuk oraz mały palec lewej ręki w stereotypowo surferskim geście.
Wyszczerzył się, ukazując szczelinę między górnymi jedynkami. Billy wbrew sobie również szeroko się uśmiechnął.
Gdy tak gnali wąskimi, krętymi drogami, Złoty Starzec opuścił szybę i zaczął pohukiwać z radością.
Billy wyjrzał przez okno na świat przemykający przed oczami. Migały mu skupiska zieleni oraz błękitne niebo, a także poszarpane żółtawe klify i kamieniste wzniesienia. Przy każdym dzikim manewrze minibusa chłopiec wstrzymywał oddech, przekonany, że lada moment runą w jakąś rozpadlinę.
Wyobrażał już sobie nagłówki w lokalnej gazecie w jego rodzinnych stronach: „Lokalny mistrz surfingu wpadł w Chinach w objęcia śmierci”. Był pewien, że w takiej sytuacji rodzice pożałowaliby, że wysłali go tutaj na całe lato.
Dylan ewidentnie miał podobne przemyślenia.
– Nieźle gnamy, no nie? – spytał. Wyglądał, jakby zaczęła ogarniać go panika.
– Mój starszy brat uwielbia ścigać się samochodami – powiedziała dziewczynka z blond włosami, ta sama, która pamiętała znaczenie słowa laoshi. – Dlatego dla mnie to zupełnie normalne – dorzuciła, choć bladość jej twarzy świadczyła o czymś innym. – Może kiedyś sama będę startować w wyścigach...
– O ile oczywiście przetrwamy dzisiejszą przejażdżkę – mruknął Dylan, zieleniejąc.
Billy miał takie same obawy, ale postanowił przybrać minę, jak miał nadzieję, uspokajającą i wyrażającą wsparcie.
– Nic nam nie będzie – powiedział.
W tym samym momencie coś głucho łupnęło, a w bok furgonetki uderzyła gruba gałąź.
– To tylko drzewo! – zawołał Złoty Starzec. – Nie ma się czym martwić!
Minibus jechał coraz wyżej i wyżej. Krajobraz za szybami powoli się zmieniał. Każdy wybój na drodze – a tych nie brakowało – wprawiał pojazd w krótki lot, zapewniając Billy’emu poczucie nieważkości podobne do tego, jakie towarzyszyło mu podczas jazdy kolejkami górskimi. Jechali coraz wyżej i wyżej, aż wreszcie sięgnęli tego samego pułapu co chmury, a potem...
– Ojej! – wydusił z siebie chłopiec.
Znaleźli się wewnątrz obłoku. Ze wszystkich stron otaczała ich szara mgła.
– Niczego nie widać! – zaskrzeczał Dylan. – Jakim cudem Złoty Starzec wie, którędy ma jechać?!
– Bez obaw! – odkrzyknął staruszek. – Mógłbym jechać tą trasą z zamkniętymi oczami!
– Proszę tego nie robić! – zawołał chłopiec w okularach.
Złoty Starzec się roześmiał.
Pędzili dalej. Nagle przy wtórze raptownego rozbłysku słonecznego światła przebili się przez chmurę i teraz znajdowali się już nad nią.
Billy był przekonany, że gdyby pojechali wyżej, mogliby dotknąć nieba. W oddali widział jeszcze wyższe góry; ich poszarpane wierzchołki pokrywał śnieg.
– Czy obóz jest na szczycie klifu? – chciała wiedzieć jasnowłosa dziewczynka.
– Po drugiej stronie tej góry – odrzekł DżejDżej. – Jesteśmy już prawie na miejscu.
Furgonetka ruszyła w dół stromego wzniesienia, posyłając swoich pasażerów z powrotem pod chmurkową pierzynę. Po chwili z niej wyjechali, ale teraz zamiast poszarpanych ścian klifów ze wszystkich stron otaczały ich drzewa. Billy’emu wydawało się, że dostrzegł też wodospad, ale jechali za szybko, by mógł mieć co do tego pewność.
Gdy drzewa się przerzedziły, ukazała się polana, na której stało kilka drewnianych domków. Furgonetka zahamowała ze zgrzytem. Pasy bezpieczeństwa wpiły się wszystkim w brzuchy.
Drzwi minibusa rozsunęły się i pasażerów zalał słoneczny blask.
– Witajcie w Smoczym Obozie – powiedział Złoty Starzec.
Za domkami i nad koronami drzew piętrzyła się ogromna góra, która zdawała się na nich patrzeć. Billy zadarł głowę, chcąc dostrzec jej czubek. Był to najwyższy szczyt, jaki chłopiec kiedykolwiek widział. Stojąc w jego cieniu, Billy czuł się wyjątkowo malutki.
W oddali słyszał szum wody, a także inny odgłos, dochodzący nie wiadomo skąd. Odczekał chwilę, by zyskać pewność, że wcale go sobie nie wyobraził. Nie, ten odgłos naprawdę rozchodził się w powietrzu. Wycie.
Billy zauważył, że Dylan też usłyszał ten dźwięk – jego oczy zrobiły się okrągłe jak spodki i opadła mu szczęka.
– Co to jest? – spytał Kalifornijczyk, rozglądając się w poszukiwaniu źródła hałasu.
– Małpy – oznajmił DżejDżej. Położył im pod nogami bagaże. – Wszędzie ich tu pełno. Przywykniecie.
– Małpy? – powtórzył zdumiony Dylan. – MAŁPY?!
– Tak, małpy. Wiesz: długie ogony, małe rączki... – Na twarzy DżejDżeja pojawił się uśmieszek. – Lepiej uważajcie... niektóre z nich są tak duże jak wy. – Kierując się po resztę toreb pozostawionych w furgonetce, rzucił jeszcze przez ramię: – I bywają zajadłe.
Dylan pobladł.
– Billy – wyszeptał – ja się nie piszę na bójkę z małpą.
– Nikt nie będzie się wdawał w bójki z małpą – oznajmił Billy, choć nie był do końca tego pewien. – A gdybyśmy jednak musieli, to ja będę bił pierwszy, dobra?
Wyszczerzył się do chłopca zawadiacko, próbując go uspokoić. Ledwie się poznali, ale Billy rozumiał już, że Dylan należy do dzieciaków, które wszystkim się przejmują. Nie przeszkadzało mu to, bo skoro miał kogoś, kogo mógł wspierać, przynajmniej czuł się użyteczny.
– Wiem o małpach tyle, że nie powinno się do nich uśmiechać. Bo uznają, że to szczerzenie zębów, a więc prowokacja do ataku! – oznajmił jakiś głos z akcentem z południa Stanów. Blondynka stanęła obok nich. Wyglądała na niewzruszoną dopiero co odbytą wyboistą podróżą minibusem. – Nie róbcie o, tak... – dodała, odsłaniając zęby.
– Kapuję – mruknął Dylan. – Nie zamierzam.
– Och, przepraszam, zapomniałam o dobrych manierach – dodała dziewczynka. – Miło mi was poznać, ludziska. Jestem Charlotte Bell, czterokrotna zwyciężczyni plebiscytu Mała Miss Południa i dwukrotna mistrzyni świata w ju-jitsu w kategorii poniżej czternastego roku życia.
Dylan i Billy wlepili w nią spojrzenia. A potem pierwszy z nich wzruszył ramionami, po czym skłonił się wykwintnie.
– Dylan O’Donnell, do usług.
Nie chcąc wypaść gorzej, Billy także wykonał ukłon, choć walczył ze sobą, by nie wybuchnąć śmiechem.
– Jestem Billy Chan – oznajmił. A potem, uśmiechając się przebiegle, dodał: – Sam mam na koncie kilka tytułów, tyle że w zawodach surferskich.
– No tak, cały ten obóz będzie pełen nadmiernie ambitnych dzieciaków! – jęknął Dylan, choć wciąż uśmiechał się szeroko. – Ja niestety nie mam żadnych tytułów. Raz zająłem drugie miejsce w konkursie ortograficznym.
– A co to takiego ta Mała Miss Południa? – dociekał Billy.
– Konkurs wdzięku i uzdolnień – odpowiedziała Charlotte takim tonem, jakby to było oczywiste. – Gdzie, wiecie, trzeba zaprezentować talenty. Jestem dobra w ju-jitsu, to mój talent. – Uśmiechnęła się do nich groźnie. – Założę się, że w siłowaniu się na rękę pokonałabym was obu. Ba, mogłabym was wykopyrtnąć jednym ruchem.
– Nie wątpię! – rzucił pospiesznie Dylan, cofając się odrobinę. – Wierzymy ci obaj na słowo.
– Zbierzcie się w kółko, obozowicze! – zawołał Złoty Starzec, który wdrapał się na pieniek. – A teraz formalnie powitam was w Smoczym Obozie! Poznajmy się wszyscy.
Przybyli utworzyli krąg, po kolei przedstawili się i podali, skąd pochodzą. Australia, Japonia, Indie, Ghana, Dania, Francja, Anglia i Argentyna... Billy nigdy jeszcze nie słyszał tak wielu nowych akcentów jednocześnie. Choć na obozie było mniej osób, niż się spodziewał.
– Jakże wspaniale jest móc zobaczyć was wszystkich w roku otwarcia Smoczego Obozu! – powiedział Złoty Starzec. – Dlaczegóż to, spytacie zapewne, sprowadziłem was wszystkich tutaj, tak daleko od domów, do drewnianych chatek bez internetu? Każde z waszej dwunastki zostało mi przedstawione przez kogoś, kto zna was bardzo dobrze. Może była to osoba pracująca w szkole, bibliotece lub przy osobistych treningach? Szukając dwunastki najlepszych i najbystrzejszych dzieci, wysłałem wiadomości do moich koleżanek i kolegów na całym świecie. I proszę: oto wy.
– Przepraszam bardzo – odezwała się Charlotte, unosząc dłoń. – Jest nas tutaj tylko jedenaścioro, a nie dwanaścioro.
– Gratulacje, potrafisz liczyć – burknął DżejDżej.
Dziewczynka zgromiła go spojrzeniem.
– Doskonałe spostrzeżenie, Charlotte – stwierdził tymczasem Złoty Starzec. – Widzę, że jesteś osobą o przenikliwym spojrzeniu. Masz oczywiście rację.
– Nie odezwałabym się, gdybym jej nie miała – odpowiedziała tonem na pograniczu pewności siebie i zuchwałości.
Billy po części ją podziwiał, a po części niepokoił się jej postawą. Ta dziewczynka sprawiała wrażenie osoby nawykłej do tego, że rzeczy dzieją się po jej myśli niezależnie od okoliczności. Nie chciałby jej zajść za skórę.
Złoty Starzec odchrząknął.
– Tak, cóż, jak już mówiłem, sprowadzono was tutaj z bardzo ważnej przyczyny.
– Czy to on jest dwunastą osobą? – przerwała mu Charlotte raz jeszcze, wskazując DżejDżeja.
Dylan zakrył twarz dłonią i mruknął:
– Moja babcia mawia: proszę, na wszelkie świętości, powściągnij się. Przestań mu wchodzić w słowo.
DżejDżej natomiast nadąsał się i oznajmił:
– Nie jestem obozowiczem. Właściwie można mnie uznać za opiekuna. Jestem tu, żeby pomóc mojemu yeye. – Usłyszawszy to, Billy przypomniał sobie, że słowo to oznacza w mandaryńskim dziadka. DżejDżej wskazał coś nad głowami zgromadzonych. – To jest dwunasta obozowiczka. – Przewrócił oczami. – Wygląda na to, że mój yeye widzi w niej coś wyjątkowego. Ale kto wie, czym takim niby się wyróżnia.
Wszyscy się odwrócili i ujrzeli gnającą w ich stronę młodziutką Chinkę z dwoma warkoczami i okrągłą twarzą.
– Przepraszam za spóźnienie! – powiedziała, zatrzymując się obok Złotego Starca. – Zdrzemnęłam się i przespałam alarm budzika. Miałam wyjątkowo smakowity sen.
Staruszek westchnął, i to całkiem donośnie.
– Moi drodzy, to Liu Ling-Fei. I faktycznie jest ona, jak powiedział DżejDżej, dwunastą obozowiczką.
Ling-Fei uśmiechnęła się do wszystkich szeroko i pomachała im.
– A teraz o czym to ja... – wymamrotał Złoty Starzec. – A, tak. To dla mnie zaszczyt móc powitać was wszystkich w tym miejscu. Wiem dzięki waszym nominacjom, że wszyscy pragniecie poprawić swoje umiejętności językowe, ale w tym miejscu zdołacie osiągnąć dużo więcej. Odkryjecie samych siebie. Sugeruję, byście otworzyli swoje rozumy i serca. Z tego niezwykłego miejsca wyciągniecie jedynie to, co sami tu wniesiecie.
– Brzmi dziwnie doniośle jak na obóz letni – burknął pod nosem Dylan, szturchając Billy’ego pod żebra.
Ten stłumił śmiech. Choć Irlandczyk bardzo różnił się od jego przyjaciół z Kalifornii, wcale nie był taki zły. Nawet jak na niebędącego surferem gościa, u którego zdaje się byle co wywoływało napady stresu.
Złoty Starzec rozwiązał swój naszyjnik i zsunął ze sznurka jeden z koralików. Uniósł go, trzymając między palcem wskazującym a kciukiem.
– Oto wasze pierwsze zadanie – zakomunikował. Zamachnął się i rzucił przedmiotem prosto w Charlotte, która zwinnie go złapała. Koralik lśnił delikatnie na fioletowo i był mniej więcej rozmiarów żołędzia. Staruszek uśmiechnął się, sięgnął po kolejny i rzucił go Dylanowi, który klasnął, próbując go pochwycić, ale kulka spadła na ziemię.
– Czy to oznacza, że poniosłem porażkę w tym zadaniu? – spytał chłopiec, robiąc smętną minę.
Złoty Starzec roześmiał się serdecznie.
– Bez obaw, Dylanie. Odrobina ziemi mu nie zaszkodzi.
To powiedziawszy, zaczął zdejmować kolejne koraliki i rzucać je kolejnym dzieciom. Wkrótce wszystkie trzymały po jednym.
– Każda z waszych indywidualnych podróży tutaj, na Smoczym Obozie, będzie miała osobisty charakter – oznajmił Złoty Starzec. – Chcę, żebyście teraz zamknęli oczy, otworzyli umysły oraz serca i pomyśleli, co najbardziej chcielibyście uzyskać dzięki pobytowi tutaj.
Billy zacisnął dłoń na drobnym przedmiocie i zamknął oczy. Czuł się odrobinę śmiesznie. Uniósł powieki i spostrzegł, że wszyscy pozostali nadal nie patrzą, a ponadto na ich twarzach maluje się pełne powagi skupienie. Westchnął i ponownie zamknął oczy. Przyjechał tutaj, więc równie dobrze może spróbować. Obracał koralik w dłoni i rozmyślał, jak daleko od domu się znalazł, jak inne zdawało się wszystko, co tu zastał. Nic nie było znajome. Nawet powietrze miało inny zapach niż słona woń bryzy znad oceanu, do której przywykł. Wiatr mierzwił mu włosy, a on wsłuchiwał się w odgłosy owadów i ptaków dookoła, w szum wody płynącej w oddali, w rozlegające się od czasu do czasu pohukiwanie małp. Świadomość, jak daleko znalazł się od znanego mu dotąd świata, sprawiła, że poczuł dziwne ukłucie w piersi.
„Skup się!”, powiedział do siebie w myślach. Co tak naprawdę chciał zdobyć na tym obozie?
Będąc jeszcze w drodze, w kółko myślał o tym, jak bardzo lękał się lata w tym miejscu. Dumał o tych wszystkich rzeczach w domu, które przegapi. A teraz, gdy tak stał i nasłuchiwał niezliczonych nowych odgłosów oraz wdychał górskie powietrze, czuł, że do serca wkrada mu się odrobina ekscytacji. Skoro musiał tutaj być, to równie dobrze może uczynić z tego przygodę. Przecież znalazł się w miejscu, które sprzyjało takim planom.
Koralik roziskrzył się w jego dłoni. Chłopiec natychmiast otworzył oczy. Złoty Starzec wpatrywał się w niego. Billy pospiesznie zamknął oczy, przyłapany na robieniu czegoś, czego nie powinien robić. Potrząsnął głową i próbował skupić się jeszcze raz, lecz nim zdążył zebrać myśli, staruszek zaklaskał w dłonie.
– Bardzo dobrze, bardzo dobrze. Mam nadzieję, że wszystkim pomogło się to skupić.
Zrobił rundkę między dzieciakami, zebrał koraliki i ponownie nawlekł je na sznurek. Przez moment Billy miał wrażenie, że jego koralik migocze. Czy kilka innych także? Zamrugał. Pewnie to tylko złudzenie.
– A teraz powiedzcie, co byście pomyśleli, gdybym wam powiedział, że koraliki pozwolą mi podzielić was na grupy na całe lato? – spytał Złoty Starzec, szczerząc zęby.
– Ja bym powiedział, że kompletnie pan zbzikował – oznajmił pogodnie Dylan.
Gospodarz się zaśmiał.
– Podoba mi się twoja szczerość – oznajmił. – W każdym razie to właśnie mam zamiar zrobić. Być może spostrzegliście pewien ulotny detal: jestem odrobinę stary... – Urwał na moment i puścił do nich oko, jakby zdradzał im wielki sekret. – I przez lata nauczyłem się, że istnieją rzeczy, których nie da się wyjaśnić. To jednak bynajmniej nie oznacza, że nie możecie pozwolić im się poprowadzić.
Musnął palcami swój naszyjnik, zamknął oczy i zanucił coś pod nosem, kołysząc się w przód i w tył.
– Nie wygląda mi to na skuteczną metodę podzielenia nas na zespoły – skomentowała Charlotte, krzyżując ręce na piersi. – Czy nie powinniśmy zostać pogrupowani na podstawie naszych umiejętności?
Billy nie mógł się z nią nie zgodzić. Wyglądało na to, że nie tylko znalazł się gdzieś na zboczu góry pośrodku Chin, gdzie nawet nie ma zasięgu, lecz także utknął na obozie prowadzonym przez starszego pana, który wierzył w magiczne koraliki.
– Billy Chan! – ryknął nagle Złoty Starzec. Chłopiec aż podskoczył. – Dylan O’Donnell! Charlotte Bell! Liu Ling-Fei! – Staruszek otworzył oczy. – Koraliki mówią mi, że wasza czwórka powinna się trzymać razem. A kimże jestem, by się z nimi spierać?
Następnie podzielił pozostałą ósemkę na dwie grupy, po czym obdarzył wszystkich promiennym uśmiechem.
– Sądzę, że jak na razie wszystko zapowiada się pomyślnie. A wy?
Obozowicze obdarzyli się wzajemnie ostrożnymi i trochę zaniepokojonymi spojrzeniami.
– A teraz... – ciągnął staruszek – ...jestem przekonany, że pewnie chcielibyście się dobrze poznać. Zrobicie to po drugim śniadaniu. Najpierw chcę wam przedstawić pozostałych opiekunów. – Wskazał trójkę dorosłych stojących na uboczu. Były to dwie kobiety i mężczyzna. – Oto Lee laoshi, Feng laoshi oraz Wu laoshi – przedstawił ich, dodając po nazwiskach mandaryńskie słowo oznaczające nauczyciela. Opiekunowie pomachali do dzieciaków. – Jeśli macie jakieś pytania lub potrzebujecie czegoś, możecie nas znaleźć w tych oto domkach, tam, pośrodku obozu. A teraz zmiatajcie na stołówkę!
– No cóż – mruknęła Charlotte, gdy dotarli na miejsce. – Pewnie powinniśmy teraz usiąść razem, no nie? Jeśli mamy być drużyną... Od razu mówię: nie lubię przegrywać. Zamierzam więc dopilnować, żebyśmy wygrali we wszystkim, w czym weźmiemy udział.
– Ale tu nie chodzi wcale o wygrywanie – powiedziała Ling-Fei tonem, który był pełen natchnienia. – Chodzi o doświadczanie.
– Tak zazwyczaj mówią ci, którym nie udaje się wygrać – odparła Charlotte. – Ale skoro jesteś w mojej drużynie, Ling-Fei, przywykniesz jeszcze do wygrywania.
Puściła oko i czmychnęła, by przynieść sobie tacę.
Jedzenia było pod dostatkiem. Okazało się przepyszne. Billy pochłonął całe góry smażonego ryżu i mnóstwo pierożków. Jak na razie jedzenie było najmocniejszą stroną Smoczego Obozu. Mniej pewny był tego, co powinien sądzić o pozostałych obozowiczach, a już szczególnie o członkach jego dopiero co utworzonej drużyny. Całkiem polubił Dylana, a Ling-Fei wydawała się miła, choć może trochę dziwna. Jeśli chodzi o Charlotte, to uznał, że i tak lepiej mieć ją w swojej drużynie, niż zmagać się z nią. Ani przez chwilę nie wątpił w to, jak oddana jest kwestii wygrywania wszystkiego, co da się wygrać.
– Cieszę się, że znaleźliśmy się w jednej drużynie – oznajmiła pozostałej trójce Ling-Fei, uśmiechając się nieśmiało. – Teraz, gdy już się znamy, jestem przekonana, że zostaniemy przyjaciółmi. A wy co myślicie?
Jej szczery entuzjazm sprawił, że Billy poczuł się niezręcznie. Potarł dłonią kark.
– Jasne – powiedział.
Być może najlepszym sposobem na to, by przetrwać nadchodzące dziesięć tygodni na obozie, było po prostu dać się ponieść nurtowi. Jako surfer miał w tym doświadczenie. Ale ta krótka ekscytacja, którą poczuł zaraz po przybyciu, gdy trzymał w dłoni koralik, już się rozwiała. Zaczęło dominować zrezygnowanie. Billy zastanawiał się, co porabiają jego przyjaciele.
– Czy nie macie czasem poczucia, że całe życie czekaliście na właściwych ludzi i na to, że coś się wydarzy? A potem, gdy to się w końcu dzieje... BUM!
Ling-Fei wyrzuciła ręce w górę, by podkreślić swoje słowa, ale wystraszyła tym Dylana, który aż opuścił swoje pałeczki.
Dziewczynka się zaśmiała; ten odgłos przypominał dzwoneczki poruszane wiatrem.
– W każdym razie teraz tak się czuję – oznajmiła. – A wy nie?
– Osobiście czuję głównie to, że podróż samolotem i zmiana czasu dały mi w kość – wymamrotał Billy i ziewnął. – Poszukam swojego domku. I może się zdrzemnę.
Jeśli jego odpowiedź rozczarowała Ling-Fei, dziewczynka nie dała tego po sobie poznać. Zamiast tego pokiwała głową.
– Dobry pomysł! Chodźmy wszyscy i znajdźmy nasze domki.
Okazało się, że Billy i Dylan dzielą jeden domek, a Ling-Fei i Charlotte są ich sąsiadkami w innym. Pozostali obozowicze także trafili do domków z osobami ze swoich drużyn. Billy cieszył się, że będzie mieszkać z kimś, kogo już zdążył poznać.
– Idę po jakieś dzikie kwiaty do udekorowania naszego domku – oznajmiła Charlotte. – Zdobienie wnętrz to jeden z wielu moich talentów. Chodź, Ling-Fei, pokażesz mi, gdzie jakieś znajdziemy.
Billy był przekonany, że nigdy dotąd nie spotkał osoby, która byłaby bardziej pewna siebie niż Charlotte. I nikogo, kto częściej mówiłby o swoich licznych talentach. Dziewczynka sprawiała wrażenie kogoś, kto nieustannie domaga się uwagi. Billy uznawał ją teraz za odrobinę męczącą. Z ulgą przyjął to, że Charlotte i Ling-Fei oddaliły się od chatek i weszły do lasu.
Ale nie chodziło tu tylko o samą Charlotte. Chodziło o wszystko. O bycie na tym obozie, o poznawanie nowych ludzi, o nadzieję, że każdy tutaj go polubi. Billy wolałby wrócić do Kalifornii. Choć nigdy by tego nie przyznał, tęsknił za rodzicami. I za swoim przemądrzałym starszym bratem Eddiem. Ciekawiło go, co oni by o tym wszystkim pomyśleli...
Wiedział, co by od nich usłyszał. Mama powiedziałaby, że ma szczęście, iż dostał tak wspaniałą szansę. Tata oznajmiłby, że gdy Billy będzie starszy, doceni to, że tu przybył. A Eddie... cóż, Eddie zmierzwiłby mu włosy (wiedział dobrze, że Billy obsesyjnie o nie dbał) i nakazałby mu wziąć się w garść. Ale też dodałby, że jest dumny z braciszka, który udał się w tak daleką podróż.
Czując się na swój sposób uspokojony myślami o członkach rodziny, Billy rozpoczął oględziny domku. Dylan mu towarzyszył. Domek był nijaki – stały tam dwa łóżka, dwa biurka i dwie komody. I tyle. Łazienka i toaleta były wspólne dla wszystkich na obozie. Billy nigdy nie współdzielił takich pomieszczeń z nikim poza rodziną i niespecjalnie się palił, by to uczynić.
– Hej! – odezwał się Dylan, gdy obaj rozpakowywali bagaże. – Chyba powinienem cię ostrzec, że chrapię.
Billy westchnął. To będzie długie lato.