- W empik go
Smocza Krew — Dziedzictwo ognia - ebook
Smocza Krew — Dziedzictwo ognia - ebook
Po przegranej bitwie wśród Wyzwoleńców panują mieszane nastroje. Postawiony przed trudnym wyborem Drasan ostatecznie decyduje udać się do Washmorth by tam targować się z Bal’zarem o życie swej żony. Rideński uzurpator zmusza go do złożenia przysięgi, którą złamać może jedynie śmierć jednego z nich. Alt’ar, który po odejściu pół-smoka próbuje w jakiś sposób zażegnać powstałe konflikty. Velwel w towarzystwie Mary postanawia podjąć próbę odbicia przyjaciela.
Kategoria: | Dla młodzieży |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8221-140-5 |
Rozmiar pliku: | 2,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Magdalena Marków, urodzona 01.02.1986 r., w Szczecinie. Od dziecka uwielbia czytać książki, co zaważyło na decyzji o napisaniu własnej. Pasjonatka broni białej oraz kultury japońskich samurajów. W wolnych chwilach chętnie oddaje się swojemu hobby, którym jest rysowanie.
Od 2010 r. szczęśliwa mężatka i mama. Miłośniczka psów i koni.
W 2016 r., nakładem wydawnictwa „Pearlic” ukazała się jej pierwsza powieść — „Smocza Krew — Wybraniec”, która zapoczątkowała serię.
Obecnie wydaje samodzielnie korzystając z platformy wydawniczej „Ridero”. W ten sposób na rynek wydawniczy trafiła kolejna część serii pt: „Smocza Krew” zatytułowana: „Nowy Sprzymierzeniec” (2018r.).ROZDZIAŁ 1
Ciemnogranatowe niebo rozświetlił jasny zygzak błyskawicy. Gdzieś w oddali gruchnął grzmot. To nie wydawał się najlepszy moment na wymykanie się z obozu, ale Drasan już podjął decyzję. Musiał zniknąć ktokolwiek się zorientuje, co zamierza zrobić. Nie uśmiechała mu się ani jazda, ani tym bardziej lot w strugach deszczu. Niestety, nie miał wyboru. Kiedy burza ustanie, straci jedyną szansę na to, by odejść niepostrzeżenie.
Pomimo gęstniejących ciemności bez trudu odszukał swego konia. Przywołał go cichym gwizdem. Ogier przykłusował ku niemu i stanął w pozycji gotów, żeby go dosiąść. Zdawał się też odgadywać myśli swego pana, bo nawet nie drgnął, gdy ten zakładał mu uprząż i ciężkie kawaleryjskie siodło.
— To nasza ostatnia wspólna jazda stary druhu — wyszeptał mężczyzna gładząc konia po smukłej szyi.
Ernil cicho zaparskał i otarł się pyskiem o jego ramię. Drasan chwycił za wodzę i poprowadził wierzchowca pomiędzy drzewa.
Kolejny grzmot wstrząsnął ziemią. Burza znajdowała się już blisko, na grunt nie spadła jeszcze ani jedna kropla deszczu. Drasan przełożył wodzę przez głowę zwierzęcia i już miał się wspiąć na siodło, gdy kolejny błysk ukazał jego oczom beztrosko opartą o jedno z drzew postać.
Velwel uśmiechnął się i ruszył w stronę na poły zaskoczonego, na poły rozbawionego księcia.
— Mogę wiedzieć, dlaczego wymykasz się z obozu i to w tak okropną pogodę? — zapytał brawurowo udając beztroskę.
— Nie — odrzekł Drasan wkładając jedną nogę w strzemię.
Starał się jak mógł nie okazywać irytacji. Wiedział, że ktoś z pewnością zastąpi mu drogę, ale miał cichą nadzieję, że będzie to Alt’ar lub Gaenor. Z nimi mógł obejść się chłodno, zaś Velwela traktował jak brata.
— Jeśli przysłali cię tu tylko po to abyś mnie powstrzymał, to daruj sobie — rzekł starając się, ton głosu nie zdradzał targających nim emocji.
Młodzieniec chwycił za wodze karego ogiera i spojrzał na przyjaciela tak, jak nigdy wcześniej.
— Tak jej nie pomożesz — stwierdził spokojnie. — Jeśli ty się poddasz, nie będzie już nadziei ani dla niej, ani dla nikogo z nas. Czasem trzeba zagłuszyć głos serca Drasanie i pozwolić, przemówić rozsądekowi…
— Rozsądek? — prychnął pół-smok wyrywając mu wodzę i dosiadając konia. — Najlepszym, co teraz mogę dla was zrobić, to dać im to czego chcą.
Velwel zastąpił mu drogę.
— Jesteś pewien, że to jedyne czego chcą?! — zapytał już nieco ostrzejszym tonem.
Drasan trącił ogiera piętą w bok z zamiarem wyminięcia go, jego uwagę przyciągnęła para rubinowych oczu za plecami młodzieńca.
— Przyprowadziłeś go tu — wysyczał przez zaciśnięte zęby, gdy spomiędzy krzaków jeżyn wynurzył się kolejno łeb, a następnie tulów olbrzymiego wilkołaka.
Alt’ar wspiął się na tylne łapy, a z jego gardła wydobył się głuchy warkot. Para błyszczących rubinowo oczu niebezpiecznie się zwęziła.
Drasan zeskoczył z konia, po jego ciele z wolna zaczęły pełzać płomienie, oczy z ludzkich zmieniły się w gadzie.
— Jeśli chcesz rzucić mi wyzwanie, Książę Wilkołaków, to musisz bardziej się postarać — rzucił z krzywym uśmiechem.
Wilkołak obnażył kły, a głuchy pomruk, dobywający się z jego gardła przemienił się w donośny warkot. W odpowiedzi na to w dłoni pół-smoka zaczęła się formować niewielka kula ognia. I wtedy pomiędzy nich wkroczył Velwel.
— Jeśli już musisz szukać winnego, to jestem nim wyłącznie ja — powiedział osłaniając wilkołaka własnym ciałem. — To ja sprowadziłem tu Alt’ara. Pomyślałem, że tylko on może ci przemówić do rozsądku — dodał postępując o krok naprzód i stając tak blisko pół-smoka, iż bijący od niego żar nieprzyjemnie parzył mu skórę. — Jeżeli już musisz kogoś zabić, niech to będę ja.
Drasan cofnął się nie spuszczając z niego wzroku, tymczasem młody zabójca ciągnął dalej:
— To już nie jest wyłącznie twoja walka. Wszyscy w tym siedzimy. Nie ma już znaczenia, co postanowisz, bo i tak mamy przed sobą jedną alternatywę — śmierć. Jesteś naszym przywódcą, zamiast robić z siebie męczennika pomyśl, jak pokonać Dhalię i Bal’zara. Jeśli tego nie zrobisz Aurelia i tak umrze, bo dla czarownicy jej życie jest bez znaczenia, podobnie jak nasze. Poddając się postąpisz jak tchórz, pozwolisz jej wygrać walkowerem. Czy tego właśnie uczyli cię mistrz Ashkan i Gaenor? Zastanów się, pomyśl, ile szkód wyrządzisz myśląc wyłącznie o sobie.
Alt’ar przestał warczeć, opadł na cztery łapy i zaczął się wyczekująco wpatrywać w Drasana. jego również ciekawiło co na to odpowie.
Pół-smok westchnął ciężko. Velwel miał rację. Poddając się postąpi jak egoista, ale nie miał wyjścia. Jeśli tego nie zrobi, zgotuje żonie los gorszy od śmierci. Nawet nie chciał zastanawiać się nad tym, co jej zrobi Dhalia tylko po to, żeby zadać mu ból. Nie potrafił sobie wyobrazić, co się stamie, gdy ją straci. Musiał zrobić, co w jego mocy aby ją ocalić, nawet kosztem tego, o co przysięgał walczyć.
— Już zdecydowałem — rzekł, ponownie podchodząc do swego konia. Wspiął się na siodło odwrócił się, i spojrzał na obu zabójców. Obnażone zęby Alt’ara nie pozostawiały wątpliwości co do jego zdania na ten temat. O wiele gorsza od reakcji przywódcy gildii okazała się mina Velwela — świadczyła o tym, że młody zabójca jest głęboko zawiedziony.
Drasan dosiadł konia unikając jego wzroku i już miał zamiar odjechać, ale się zawahał. Wiele razy analizował swój plan tak, by nie pozostawić w nim najmniejszej luki. Nie mógł mieć całkowitej pewności, że wszystko pójdzie gładko. Jeśli Bal’zar nie zgodzi się na wymianę, pozostanie tylko skorzystać z tego, co ukrył w bucie. Niestety, tu również musiał zdać się na uśmiech losu, bowiem wszystko zależało od kaprysu Bal’zara. Wiedział jedno — nie pozwoli się zmienić w bezwolną machinę do siania zniszczenia.
Z tą myślą wbił pięty w boki Ernila i ruszył naprzód. Kiedy mijał dwóch towarzyszy broni zdążył pochwycić pełne niedowierzania spojrzenie Velwela. Starając się zagłuszyć wyrzuty sumienia pospieszył wierzchowca i pogalopował przez deszcz szybko znikając im z oczu.
* * *
Mara otwarła szeroko oczy i usiadła na swoim posłaniu. Jako królowej przydzielono jej osobny namiot, i ten — jak wszystkie pozostałe — wykonano z surowego płótna. Po cichu, byle nie obudzić śpiącej obok służącej wstała i na cienką nocną koszulę zarzuciła lekki płaszcz. Odsunęła zasłaniające wejście płótno i spojrzała na noszący ślady niedawnej nawałnicy obóz. Burza pozostawiła po sobie wielkie kałuże i kilka przewróconych namiotów.
Królowa wycofała się do wnętrza, usiadła na posłaniu. Sięgnęła po buty i wciągnęła je na bose stopy. Już po paru krokach musiała stwierdzić, że wychodzenie w takim stroju okazało się kiepskim pomysłem. Pomimo narzuconego na ramiona płaszcza, jej ciało w mgnieniu oka pokryła gęsia skórka. Mimo to brnęła dalej. To, co ją obudziło nie wyglądało na zwykły sen, czuła, że wydarzyło się coś złego.
Odnalezienie namiotu zwykle zajmowanego przez Drasana zajęło jej więcej czasu, niż się spodziewała, nim tam dotarła przemarzła do szpiku kości. Przez dziurę w dachu sączyła się wąska stróżka dymu, ale z wewnątrz nie dobiegał najlżejszy dźwięk. Mara przystanęła o krok od wejścia, jej ciałem wstrząsnął nagły dreszcz. Prawie się nie wzdrygnęła, gdy w jej nozdrza uderzył zapach mokrej psiej sierści. Wilkołak wyłonił się z mgły tak nagle, że nie zdążyła nawet wziąć oddechu do krzyku. Krocząc na tylnych łapach bestia minęła ją, nie wydawszy żadnego dźwięku i zniknęła gdzieś pomiędzy namiotami. Podobnie jak większość ludzi i ona nie mogła się przyzwyczaić do obecności kudłatych sprzymierzeńców. Za każdym razem, gdy któryś znalazł się w pobliżu paraliżował ją lęk.
Odczekała kilka uderzeń serca, upewniła się, że wilkołak odszedł odgarnęła płócienną zasłonę i zajrzała do wnętrza namiotu. Jak się spodziewała wewnątrz nie zastała nikogo. Cofnęła się pospiesznie, omal nie zderzając się z kimś, kto stał tuż za jej plecami. Obejrzała się za siebie i z ulgą wypuściła powietrze. Miała przed sobą Velwela. Coś w jego postawie sprawiło, że poczuła lęk, sprawdziły się jej najgorsze obawy:
— Odszedł… — wyszeptała patrząc w oczy młodzieńca.
Pokiwał głową, nadal zbyt wstrząśnięty, żeby wydusić z siebie jedno słowo.
Mara poczuła, że robi się jej słabo, musiała się przytrzymać ramienia Velwela, nie upaść. Do tej pory ufała w to, że Drasan wie, co robi. Nie to, że wierzyła ślepo w jego idee. Mimo to tak długo, jak znajdował się pośród nich ludzie mieli nadzieję. Jego odejście podburzy morale Wyzwoleńców. Dopiero teraz zdała sobie sprawę z tego, iż stanowił dla nich symbol. Symbol nadziei.
— Wymknął się w nocy… — powiedziała bardziej do siebie, niż do niego. — …wiedział, że będziemy chcieli go powstrzymać…
— To nie tak… — wychrypiał nagle Velwel odwracając wzrok tak, by nie patrzeć królowej w oczy. — …ja mogłem go powstrzymać. Poszedłem za nim w nadziei, że zdołam odwołać się do jego rozsądku… — Westchnął ciężko — Od kilku dni zdawał się jakiś nieswój. Sprawiał wrażenie nieobecnego duchem. Zupełnie jakby coś planował. Poszedłem do Alt’ara i zameldowałem mu o swoich spostrzeżeniach, a on kazał mi go śledzić. Najwyraźniej się spodziewał, że Drasan cały czas główkuje, jak wyciągnąć Neilę z Washmorth. Ale on planował coś innego… — podrapał się po łysinie i uśmiechnął z wyraźnym przymusem. — …idąc za nim tej nocy nie mogłem nie zauważyć, iż nie zabrał żadnej broni. Ci którzy go znają wiedzą, że on nigdy nie rozstaje się z mieczem. Ma go przy sobie nawet wtedy, kiedy śpi.
— Do czego zmierzasz? — zapytała Mara nie dbając o to, że głos jej drży.
— Mam wrażenie, że on nie jedzie tam, żeby ją odbić — rzekł głosem wypranym z wszelkich emocji. — Zaproponuje wymianę. Jeśli Bal’zar na to przystanie, w co wątpię, to Aurelia odzyska wolność, zaś Drasan…
Nie dokończył, nie musiał. Mara aż nadto dobrze wiedziała, co miał na myśli. Kiedy uprowadzono jego żonę, Drasan zmienił się nie do poznania. Niemal przestał się odzywać, snuł się po obozie zwykle pogrążony we własnych myślach. Decyzja, którą podjął „dla dobra ogółu”, zatruwała jego serce niczym jad. Nie potrafił sobie wybaczyć tego, że pozostawił swoją ukochaną w rękach wrogów. W dodatku zarówno Alt’ar, jak i Gaenor nie spuszczali z niego wzroku, zapewne się spodziewali, że zrobi coś nieprawdopodobnie głupiego. No i okazało się, iż mieli po temu podstawy, bowiem książę postanowił oddać się w ręce Dhalii.
— A co na to Alt’ar? — zapytała, starając się zachowywać panowanie nad głosem.
Velwel spojrzał na nią ze smutnym uśmiechem.
— A jak myślisz? — odpowiedział pytaniem na pytanie. — Jest wściekły. To cud, że nie rzucił się Drasanowi do gardła.
Mara tylko pokiwała głową. Wszyscy znali stosunek przywódcy Gildii do Drasana. Trudno nie zauważyć, iż nie darzą się szczególną sympatią. Wszystkim odpowiadało to, że okazują sobie chłodny szacunek.
— Jeszcze nie jest za późno — powiedziała, prostując się, nagle coś sobie uświadomiła. — Jeśli ruszył konno zdołam go jeszcze dopędzić — dodała.
— Ale Wasza Wysokość… — wychrypiał Velwel otwierając szeroko oczy.
— Bez tytułów, jeśli ja nie zdołam go odwieść od tego szaleństwa to już nikt, rozumiesz?
Velwel pokiwał głową zbyt wstrząśnięty zmianą, jaka zaszła w tej z pozoru kruchej kobiecie.
Minąwszy go Mara powróciła do swego namiotu. Służąca nadal spała, a założenie sukni trwałoby zbyt dużo czasu, królowa bez zastanowienia chwyciła za prostą tunikę i wciągnęła ją na nocną koszulę. Poszukiwanie odpowiednich spodni zajęło jej kilka chwil, w końcu znalazła to, czego szukała — proste płócienne nogawice, takie jakie zwykli nosić żołnierze i długie do kolan buty z grubej skóry. Ubrawszy ten, nie rzucający się w oczy strój, związała włosy na karku i wyszła.
W obozie dopiero zaczynało się budzić życie. Kilku żołdaków pochylało się nad niewielkim ogniskiem ogrzewając zdrętwiałe z zimna ręce, dopiero skończyli swoją wartę. Mara nie miała czasu na szukanie kogoś, kto osiodła i przyprowadzi jej wierzchowca. Minąwszy ognisko skręciła w stronę drzew, gdzie sklecono prowizoryczny padok dla koni. Bez trudu odszukała swoją białą klacz i zagwizdała cicho. Luna uniosła łeb i zastrzygła uszami. Nawet tu, w zielonym półmroku, zachwycała niezwykłą urodą. Klacz podbiegła ku niej lekkim truchtem i po przyjacielsku trąciła pyskiem. Królowa chwyciła pierwsze z brzegu siodło — okazało się ciężkie, z pewnością należało do jakiegoś antuańskiego kawalerzysty. Osiodławszy konia, chwyciła za uzdę i pociągnęła ku drzewom nieświadoma tego, że wybiera tę samą ścieżkę którą odjechał Drasan. Prowadziła nieco na lewo od obozu, tam gdzie przed wzrokiem ciekawskich ukrywały ją gęsto obsypane listowiem buki. Wspięła się na siodło, Luna nie czekając na zachętę ruszyła naprzód kłusem. Wyjechawszy na otwartą przestrzeń Mara popędziła klacz.
Chłodne i przesycone wilgocią powietrze szybko uświadomiło jej brak płaszcza. Tak się spieszyła, że zapomniała go na siebie włożyć.
Spomiędzy zwału ciemnoszarych chmur nie przebijał się nawet jeden promień słońca. Dojechawszy do granicy Shardon, dziewczyna zwolniła. W tym miejscu nurt rzeka zdawała się wyjątkowo rwąca i przeprawa okazała się niebezpieczna, jeśli nie posiadało się skrzydeł. Wiedząc, że Drasan pokonał ja konno nie wahała się. Oczywiście, mogła pojechać wzdłuż brzegu i znaleźć bezpieczniejsze miejsce, ale zajęłoby to zbyt dużo czasu. Rada nie rada, trąciła piętami boki klaczy i wjechała w spieniony nurt. Prędko pożałowała decyzji, ledwie woda sięgnęła ponad brzuch zwierzęcia, prąd zaczął je znosić w dół rzeki.
Marze nie pozostało nic poza rozpaczliwym młóceniem wody rękami i nogami. Ostatnim wysiłkiem udało się jej uchwycić jedną ze zwisających tuż nad wodą gałęzi. Złapała się jej kurczowo, nadal walcząc z wartkim nurtem. Usłyszała przeraźliwy kwik, a chwilę później zobaczyła znikający pod wodą koński łeb. Dzielna klacz nie mogła się równać z siłą żywiołu.
Chwilę później ktoś złapał ją za poły przemoczonej tuniki i wyciągnął na brzeg. Ostatnim, co zapamiętała, nim straciła przytomność okazała się para oliwkowozielonych oczu.
Zbudziło ją ciepło ogniska oraz zapach pieczonej strawy. Otwarła oczy i spojrzała na siedzącego po drugiej stronie ognia wybawiciela, który jak gdyby nigdy nic ostrzył długie tyczki i nawlekał na nie kawałki mięsa.
Okazał się nim Drasan. Wiedziała to pomimo tego, iż rysy jego twarzy skrywał cień kaptura. Dla pewności rzuciła okiem pomiędzy porastające brzeg rzeki drzewa i odetchnęła z ulgą, gdy dostrzegła uwiązanego tam karego ogiera.
Mara już otwarała usta, żeby coś powiedzieć, ale szybko je zamknęła, Sheardończyk nie wyglądał na szczególnie skorego do rozmowy. Zamiast tego usiadła bliżej ognia i wyciągnęła nogi w jego stronę. Po jej ciele rozeszło się przyjemne ciepło. Dłuższą chwilę bezwiednie wpatrywała się w pełzające po gałęziach płomienie, zastanawiając się nad tym, co teraz będzie. Nie ulegało wątpliwości, że pół-smok ocalił jej życie. Straciła konia i jeśli nie zechce z nią wrócić do obozu pozostanie całkiem sama pośrodku pustkowia.
— Po co za mną jechałaś? — głos Drasana był ochrypły i obcy, ale jeszcze gorszy okazał się widok ponurej determinacji na jego twarzy. Nie ukrywał jej już w cieniu kaptura i w jasnym świetle ogniska uwidoczniła się każda bruzda na jego przedwcześnie postarzałej twarzy.
Nie mogąc tego znieść kobieta odwróciła wzrok. Milczała jakiś czas, ważąc słowa, które chciała wypowiedzieć. Nie chciała, żeby ją źle zrozumiał. Zaczerpnęła powietrza i powiedziała, starając się brzmieć godnie, tak jak przystało królowej.
— Żeby cię odwieść od tego szaleństwa.
— Nikt ani nic nie jest już w stanie zmienić mojej decyzji — odrzekł twardo, wstał i odszedł w stronę drzew. Wrócił po chwili z naręczem suchych gałęzi i zaczął je dorzucać do ognia, a ten buchnął w górę strzelając snopem iskier. Nadal nie wyrzekłszy ani słowa wręczył jej kawałek pieczeni i na powrót zajął miejsce po drugiej stronie ogniska.
Mara spojrzała tępo na trzymany w dłoniach kawałek mięsa, a potem na Drasana, który już łapczywie pożerał swoją zupełnie surową porcję. Nie pozostało jej nic innego, jak również zająć się jedzeniem.
Przez chwilę żadne z nich nic nie mówiło, za bardzo pochłonięte przeżuwaniem, żeby prowadzić rozmowę. Dziewczyna ukradkiem obserwowała Drasana. Każdy, nawet najdrobniejszy jego ruch zdradzał napięcie, mimo że bardzo starał się nad sobą panować.
Skończywszy jeść oboje wyrzucili dokładnie ogryzione kości do ognia.
— Dziękuję za ratunek — bąknęła Mara, desperacko próbując przerwać milczenie.
Drasan nie odpowiedział. Wpatrywał się w pełzające leniwie płomienie. Zdradzało go drżenie spoczywających na kolanach rąk. Jakby sam sobie narzucał opanowanie, choć wewnątrz targały nim sprzeczne emocje.
— Niepotrzebnie za mną jechałaś — rzekł nieobecnym głosem. — Nie mogę zostawić cię samej, weź mego konia i wracaj do obozu. Tu nie jest dla ciebie bezpiecznie.
— Tak samo jak dla ciebie — stwierdziła, hardo unosząc głowę i po raz pierwszy odważając się spojrzeć mu w oczy. — Pomyśl przez chwilę. Czy gdyby Dhalia chciała dopaść ciebie, rozpętywałaby tę wojnę? Drasanie, ty jesteś środkiem do tego celu, a nie celem samym w sobie. Ona chce mieć ciebie po to, by zdobyć jeszcze większą władzę, niż ta, którą już posiada. Przejrzyj na oczy, ta wiedźma tobą manipuluje.
— Dość! — wykrzyknął Drasan, zrywając się ze swego miejsca, jego ciało w mgnieniu oka pokryły czerwone płomienie. — Już postanowiłem i ani ty, ani nikt inny mnie od tego nie odwiedzie!
Teraz naprawdę przypominał szaleńca, każdy rys jego twarzy promieniował długo skrywanym bólem.
— Ona nie prosiła o to, bym wciągnął ją w tę walkę! — krzyknął głosem przepełnionym cierpieniem. — Chciała odejść, ale ja jej na to nie pozwoliłem! Zgotowałem jej los, którego nie życzyłbym najgorszemu wrogowi! Los gorszy niż śmierć!
Mara poczuła mimowolny dreszcz, nigdy wcześniej nie widziała go w takim stanie, przepełniało go szaleństwo i ból. Nie było wątpliwości, że jedyne czego sobie teraz życzy, to by pozostawiono go w spokoju. Podjął decyzję, a ta mogła zaważyć na losie wszystkich. Coś w jego postawie mówiło jej, że nie ło to dla niego łatwe, musiał stoczyć walkę sam ze sobą.
— Przemyśl to jeszcze — rzekła nie dbając o to, że jej głos przybrał błagalny ton. — Dhalia nie wypuści Aurelii. Nawet jeśli oddasz się w jej ręce pozostawi ją sobie jako zabezpieczenie.
Pokręcił głową i usiadł, z jego ciała zniknęły płomienie, wydawał się teraz mniejszy.
— Muszę spróbować — powiedział lekko ochrypłym głosem. — Jestem jej to winien.
Mara spuściła głowę. Z tego w jaki sposób to mówił wywnioskowała, że czuje się winny tego co się stało z Aurelią. Wiedziała, iż nie zdoła go odwieść od zamiaru. Łączyła go z nią zbyt silna więź. Na tyle silna, że czuł się gotów oddać za nią życie.
— Więc to koniec? Tak po prostu oddasz się w ich ręce? — zapytała.
Nie odpowiedział, bruzdy na jego czole nieco się pogłębiły, co świadczyło o tym, że się nad czymś zastanawia.
— Czas na mnie — rzekł wreszcie wstając.
Mara również wstała. Gdy mu się przyglądała nagle ją olśniło.
— Ty się wahasz — wypaliła nagle.
Odwrócił się do niej gwałtownie, w jego oczach pojawił się dziki błysk, świadczący o tym, iż jest gotów do przemiany.
— Nie próbuj zaprzeczać, to drżenie dłoni, ta gwałtowna reakcja, to długie namyślanie się nad odpowiedzią, to wszystko łącznie z pośpiechem świadczy o tym, że wciąż jesteś niezdecydowany, rozdarty!
Uśmiechnął się, a raczej spróbował skrzywić wargi w coś w rodzaju uśmiechu i odrzekł:
— Bystra jesteś, Maro. Niestety już za późno, kończy się nam czas.
— Miałeś nadzieję, że kiedy znajdziesz się na ziemiach Bal’zara, jego żołnierze podejmą za ciebie decyzję. To dlatego tak długo tu zamarudziłeś, na tyle długo, by ocalić mnie przed pewną śmiercią — ciągnęła królowa, ignorując pobrzmiewający w jego głosie sarkazm. — A teraz, kiedy plan nie wypalił, zamierzasz pojechać do Washmorth i pozwolić się pojmać…
— Czas na ciebie — rzekł, ignorując jej wypowiedź i podprowadzając konia. — Jeśli się pospieszysz, zdążysz dotrzeć do obozu przed zachodem słońca. Ernil jest wytrzymałym i szybkim wierzchowcem — z czułością pogładził ogiera po szyi. — Przez wiele lat był mi wiernym druhem. Traktuj go dobrze, a odwdzięczy ci się w dwójnasób. — Jego głos stał się dziwnie wilgotny, zupełnie jakby te słowa nie dotyczyły wierzchowca, lecz kogoś w rodzaju młodszego brata.
Mara stała jak sparaliżowana, gdy wręczał jej wodzę. Zrozumiała, że w ten osobliwy sposób się z nią pożegnał. Po czym odszedł na skraj obozowiska, stanął w płomieniach i nim opadły wzbił się w powietrze. Ernil zarżał cicho, podobnie jak królowa Antui wpatrując się w szybko znikającego w oddali brązowego smoka.
* * *
— Co?! — ryk króla Oddona potoczył się echem i niemal utonął w głuchym warkocie kilku wilkołaków. Władca obrzucił nieco trwożliwym wzrokiem bestie, przyczajone na skraju blasku rzucanego przez rozpalone pośrodku obozu ognisko. — Jak to odszedł?
— Taką podjął decyzję — stwierdził spokojnie Alt’ar, jego oczy podobnie jak oczy jego podwładnych żarzyły się jak rozpalone do czerwoności węgle, ale w przeciwieństwie do nich zachowywał kontrolę nad swoją wilczą naturą. — Postanowił odejść, a my musimy to uszanować — dodał z naciskiem.
— Uszanować? — prychnął z pogardą król Earden. — Ten nieodpowiedzialny smarkacz nazwał mnie tchórzem! — warknął przez zaciśnięte zęby. — A teraz ty… — Obrzucił przywódcę Gildii taksującym spojrzeniem i zawahał się. — …ty i te twoje stado kundli do spółki z drugim gadem zamierzacie dyrygować mną i moimi ludźmi — dokończył rzucając nieco lękliwe spojrzenia na jarzące się w półmroku rubinowe ślepia.
— Wybacz, Wasza Wysokość — odezwał się Gaenor w jego głosie brzmiała zdecydowanie bardziej jadowita pogarda. — Ale nas też nie zachwyciło to, iż nasz książę pobiegł na ratunek damie serca. To bardzo rycerskie z jego strony… — Uśmiechnął się sarkastycznie. — …i zarazem głupie i szalone — dokończył. — Ale jak sam nadmieniłeś…
— Dość — rzucił Alt’ar widząc, jak twarz władcy Earden robi się z purpurowej sina ze złości. — Jeśli nadal będziemy się między sobą spierać, to do niczego nie dojdziemy. Drasana tu nie ma. Nie sądzę, by królowa Antui zdołała mu wybić z głowy szalony plan, więc możemy śmiało wykluczyć go z gry. — Wziął głęboki wdech i dodał: — Ci, którym ciężko jest się z tym pogodzić powiem, że mogą go śmiało uznać za trupa — tu spojrzał na Velwela, ten pospiesznie spuścił wzrok i zrobił coś, czego nie robił od dłuższego czasu — wyjął zza pazuchy piersiówkę i pociągnął z niej tęgi łyk.
Kilku ocalałych z bitwy członków Gildii Zabójców również pospuszczało oczy. Zdawać by się mogło, że w ten sposób oddają hołd poległemu towarzyszowi broni.
Gaenor nie powiedział nic, co tylko utwierdziło Alt’ara w przekonaniu, iż przynajmniej on zgadza się z jego decyzją.ROZDZIAŁ 3
Sznurując gors prostej zielonej sukienki Mara nie mogła się oprzeć wrażeniu, że zachowuje się tak, jak Drasan. Zamierzała się wymknąć bladym świtem, gdy wszyscy pozostawali pogrążeni we śnie. Z tym, że jej celu nie stanowiła twierdza Washmorth, tylko wznoszące się w oddali Góry Jednorożców. Wiedziała, że to właśnie tam Ralu wysłał jej syna. W całym Lineland nie znalazłaby bezpieczniejszego miejsca. Tylko tam nie sięgały macki Bal’zara.
Dopiero teraz naprawdę zrozumiała, co przeżywał Drasan, gdy ich opuszczał. Z pewnością czuł się rozdarty tak, jak ona teraz. Opuszczała lojalnych żołnierzy, którzy porzucili rodziny i domy żeby pójść za nią w bój. Na samą tę myśl poczuła pod powiekami gorące łzy. Jedna z nich potoczyła się po jej policzku i zniknęła w gęstwinie długich rudych włosów, spływających kaskadą na ramiona. Opuszczając namiot wzięła ze sobą podróżny płaszcz i przypasała do bioder kord, noszony uprzednio przez Yarreda.
Na zewnątrz panował chłód, ścięta przymrozkiem trawa chrzęściła jej pod butami. Dotarcie do położonej na skraju puszczy zagrody dla koni zajęło jej dobrych kilka minut. Kolejnych kilka upłynęło na poszukiwanie odpowiedniego wierzchowca. Większość z nich okazała się dla niej zdecydowanie za wysoka, a nie śmiałaby ponownie zbliżać się do Ernila. Od czasu, gdy wróciła karosz nie pozwalał nikomu do siebie podejść. Wreszcie pośród kawaleryjskich wierzchowców wypatrzyła niewielką bułaną klaczkę. Podeszła do niej z siodłem i uprzężą w ręku.
Kiedy opuszczała zagrodę wiodąc za sobą osiodłaną klacz, natknęła się na pierwszego wartownika. Stał on oparty o poręcz i przyglądał się jej w zamyśleniu. Nie rozpoznała go od razu, dopiero gdy podniósł wzrok zesztywniała na widok znajomych rysów. Tharon, z jakiś sobie tylko znanych powodów przybrał swoją normalną, nietkniętą zębem czasu postać.
— Co tu robisz? — zapytała, mając świadomość, że zabrzmiało to nieco oschle.
— Nie mogę cię puścić samej — odrzekł spokojnie.
— Skąd pewność, że jadę sama? — spytała wojowniczym tonem.
Spojrzał jej w oczy. Nie czuła się komfortowo pod tym badawczym wzrokiem, miała wrażenie, że przenika jej w głąb duszy.
— Nie umiesz kłamać, Wasza Wysokość — powiedział to uśmiechając się nieco pobłażliwie. — Powiem wprost — dodał gwałtownie poważniejąc. — Bal’zar mimo młodego wieku jest bardzo przebiegły i ma wielki talent polegający przede wszystkim na sianiu zamętu. Wystarczy, że trąci jeden kamień i wywoła istną lawinę nieszczęść. Teraz, gdy zabrakło Drasana, morale naszych żołnierzy znacznie osłabło. Alt’ar robi co może, ale nie jest w stanie nad wszystkim zapanować.
— Skoro on nie daje rady, to ja tym bardziej temu nie podołam — odrzekła Mara, w zamyśleniu gładząc szyję klaczy.
Nie chciała patrzeć mu w oczy, bo podejrzewała, że przejrzy jej zamiary. Wyprawa w góry w celu odszukania Lendera wydawała się jej znacznie sensowniejszym wyjściem, niż pozostanie wśród Wyzwoleńców. Musiała chronić to, co dla niej najcenniejsze.
— Lender jest bezpieczny — rzekł spokojnie.
— Obiecałeś nie czytać mi w myślach — stwierdziła.
Bardziej poczuła, jak staje obok niej, nie zaprotestowała, gdy ujął ją pod brodę. Znajdował się teraz bliżej, niż kiedykolwiek przedtem.
— Wiem, że ciągle nosisz żałobę po Yarredzie — wyszeptał, owiewając jej policzki gorącym oddechem. — Wydaje mi się, że bardzo się do niego przywiązałaś, dziś pewnie ciężko ci to nazwać miłością.
Zabolało znacznie bardziej, niż się spodziewała. Do tej pory starała się nie myśleć o tym w ten sposób, zwłaszcza teraz, gdy jej niedoszły mąż zginął. Nie mogła zaprzeczyć temu, iż Tharon trafił w sedno.
— Jesteś młoda i piękna Maro — teraz jego usta już niemal muskały jej wargi. — Masz jeszcze szansę zaznać rozkoszy i szczęścia u boku mężczyzny…
Sam jego zapach sprawił, że dziewczynie zakręciło się w głowie. Jako półkrwi jednorożec mógł żyć już setki lat. Przez jego życie i łoże zapewne przewinęło się wiele kobiet. Mimo to nie potrafiła oprzeć się pokusie i postanowiła posmakować jego ust. Nie wydawał się tym zaskoczony, co więcej, oddał pocałunek z równym entuzjazmem. Przez chwilę wszystko inne przestało mieć znaczenie. Liczyła się tylko ta chwila.
Gdy się odsunął, nadal kręciło się jej w głowie. Zachwiała się i gdyby nie stojący za nią koń pewnie wylądowałaby na tyłku. Chwyciła się łęku siodła i powoli dotknęła palcami swoich ust. Tharon nadal stał o krok od niej piękniejszy niż kiedykolwiek przedtem. Zbyt nierealny, żeby okazać się prawdziwym.
— Co z moim synem… — wyszeptała, gdy przyjemne odrętwienie zniknęło.
— Powiedziałem ci, że jest bezpieczny — rzekł Ralu. — Bal’zar w pierwszej kolejności będzie chciał się pozbyć ciebie, moja droga. To ty jesteś w niebezpieczeństwie.
Spojrzała na niego szeroko rozwartymi oczami.
— Skąd to wiesz? — spytała wstrząśnięta.
— To logiczne, moja droga. Lender nie ma nawet dwóch lat. To ty rządzisz królestwem i jego zasobami, przynajmniej do czasu, aż twój syn skończy osiemnasty rok życia. Pozbywając się ciebie Bal’zar wprowadzi chaos, wtedy o wiele łatwiej pozbędzie się jedynego prawowitego następcy tronu i sam ogłosi władcą.
Jego słowa zmroziły Marę do szpiku kości. Przez chwilę trwała bez ruchu, nie mogąc uwierzyć własnym uszom. Przez decyzję, którą podjął Drasan stanęli na skraju zagłady. Jakie miało znaczenie, co zrobi skoro i tak przegrają tę walkę? Potrząsnęła głową, chcąc odpędzić od siebie te myśli, ale widok troski na twarzy Tharona wcale jej w tym nie pomógł. Mężczyzna dysponujący tak wielką siłą i mądrością nie powinien sprawiać wrażenia aż tak przerażonego.
— Czy nie lepiej się wycofać? — te słowa same wymknęły się jej z ust.
— To nie jest śmieszne — odrzekł Tharon.
— Pomyśl logicznie! — wybuchła, zbyt zdenerwowana, żeby zapanować nad językiem. — Drasan się poddał. Oddon nadal się waha, ale wyraźnie też ma zamiar się wycofać…
— Maro, przestań! — po raz pierwszy na nią krzyknął i może dlatego podziałało. Umilkła i zaczęła się wpatrywać w niego lekko wilgotnymi oczami. — Nie możemy się poddać — dodał już nieco łagodniej. — Sądzisz, że tego chciał Drasan, a Yarred i ci wszyscy żołnierze, którzy poświęc ili swoje życie…
— Przestań — jęknęła, nie mogąc tego dłużej słuchać.
Jej doradca umilkł, jego słowa wywołały pożądany efekt. Królowa, nadal wstrząśnięta, zaczęła myśleć dużo trzeźwiej. Drasan zrobił to, co musiał. Ona miała zaś za zadanie utrzymać chwiejny sojusz pomiędzy Antuą, Earden, niewielką grupką rideńskich najemników i watahą wilkołaków. Alt’ar, choć silniejszy od niej, nie jest w stanie zdziałać wiele, gdy pozostawi się go samego, potrzebował wsparcia i to ona jako pierwsza mu go udzieli.
* * *
Drasan bardzo starał się nie patrzeć w oczy klęczącej naprzeciwko niego Aurelii. Bał się tego, co w nich zobaczy. Dziewczyna trwała w bezruchu, może nadal miała nadzieję, że to koszmarny sen. Tymczasem do Dhalii i Bal’zara podszedł służący, w rękach niósł podłużną szkatułę. Czarownica odebrała ją i chłopak pospiesznie wycofał się w cień.
Król Riden na chwilę przymknął oczy, a kajdany same spadły z nadgarstków pół-smoka uderzając o posadzkę. Młodzieniec pozostał na klęczkach, nie podnosząc wzroku, chciał to już mieć za sobą. Mgliście przypominał sobie, to co czytał na temat przysięgi krwi. Z tego, co wiedział jeszcze nikt nie zdecydował się jej złamać, bo podobno wiązała dwie osoby niewidzialną więzią.
Dhalia otworzyła szkatułę i wyjęła z niej nóż o krzemiennym ostrzu. Wyglądał na stary. Na rękojeści widniały połyskujące srebrzyście runy. Obchodziła się z nim wyjątkowo delikatnie.
— Podaj mi lewą rękę — zwróciła się do Drasana, w jej głosie brzmiał rozkaz.
Książę musiał się zmusić do tego, żeby podać jej dłoń, bo nagle wydało mu się, że jest odlana z żelaza. Kiedy przejechała ostrzem po jej wewnętrznej stronie syknął cicho z bólu, ale nie podniósł wzroku.
Kiedy Bal’zar stanął nad nim z nożem w ręku poczuł, że wzbiera w nim gniew, pospiesznie go w sobie zdusił i zmusił się do podniesienia głowy. Słowa wypowiadane przez Dhalię docierały do niego zza grubego muru.
— Zgodnie z obyczajem zarówno przysięgający jak i przyjmujący przysięgę muszą chwycić swoje dłonie i nie puszczać ich aż do zakończenia składania przyrzeczenia.
Gdy zimne palce Bal’zara zacisnęły się na jego nadgarstku pół-smok skrzywił się mimowolnie z ogromnym trudem skłonił się do tego żeby spojrzeć w oczy władcy, gdy powoli recytował dobrze znane mu słowa:
— Przyrzekam ci posłuszeństwo, jako mojemu Królowi i jedynemu Władcy. Pozostanę ci wierny i oddany oraz nie dopuszczę, by ktokolwiek zagroził twojej władzy. Przyrzeczenia tego nie złamie nawet w obliczu bólu lub rychłej śmierci. A przysięgę tę składam biorąc bogów na świadków i poprzez nasze złączone dłonie obiecuję dotrzymać jej słów, dopóki Śmierć nie zabierze któregoś z nas.
Pozornie nic się nie stało poza tym, że rana na dłoni pół-smoka zapulsowała bólem i zasklepiła się tworząc podłużną szramę.
— Przyjmuję twoją przysięgę — odrzekł król, puszczając jego dłoń.
Drasan musiał się bardzo powstrzymywać, żeby nie cofnąć jej ze wstrętem, unikał też spoglądania na Aurelię lub Dhalię w obawie, że nie ukryje czającego się w głębi oczu strachu.
— Wstań — w głosie Bal’zara brzmiał wyraźny rozkaz.
Drasan podniósł się z niemałym wysiłkiem, krzywiąc się z bólu, gdyż ten ożył na nowo w kontuzjowanym kolanie.
— Przyznam, że kiedyś marzyłem o dniu w którym cię zabiję — młody Rideńczyk mówił beznamiętnym tonem. — Teraz gdy zobaczyłem, ile może być pożytku ze smoka, oczywiście będącego pod kontrolą, muszę stwierdzić, że się myliłem… — przerwał i spojrzał wprost na Aurelię — … może nie wziąłem pod uwagę wszystkich ewentualności.
— Dotrzymałem słowa — warknął Drasan. Znajdował się u kresu wytrzymałości. Korciło go, by użyć mocy, ale wiedział, że tym samym podpisałby wyrok śmierci na Aurelię. — Kolej na ciebie.
Bal’zar spojrzał mu w oczy i uśmiechnął się.
— Powiedz mi Drasanie, naprawdę wierzyłeś, że ktokolwiek w tej sali, poza tobą rzecz jasna, kieruje się w życiu honorem? — zapytał szyderczo.
Drasan zrobił krok naprzód, w żyłach pulsował mu czysty skondensowany gniew. Miał ochotę ugodzić nim w Bal’zara, ale coś jak niewidzialne więzy, nie pozwalało mu nawet unieść dłoni.
Rideńczyk stał zaledwie dwa kroki od niego, uśmiechając się z zadowoleniem na widok zaciśniętych pięści pół-smoka.
— Dałeś mi słowo! — ryknął książę, walcząc sam ze sobą, pragnął zaatakować Bal’zara ale jego ciało odmawiało posłuszeństwa.
— Właśnie w tym tkwi twój problem. Uwierzyłeś, że skoro ty dotrzymałeś danego słowa, to i ja go dotrzymam. Tymczasem dziewczyna jest zbyt cenna, bym pozwolił jej odejść, a ty i tak już jesteś moim więźniem.
— Podły kłamca — syknęła Aurelia, ale zaraz umilkła, gdy ostrze noża lekko rozcięło jej skórę.
— Otóż to — Bal’zar posłał jej uśmiech. — Kłamałem, a twój ukochany o tym wiedział. Prawda, Drasanie? — zwrócił się na powrót do pół-smoka.
Książę nie odpowiedział. Wolał zachować myśli dla siebie, niż przyznać Bal’zarowi rację.
— Twoje milczenie tylko potwierdza, że mam rację — stwierdził Rideńczyk i zerknął na Dhalię.
Nie wyrzekł ani słowa, a kobieta od razu ruszyła w stronę stojącego nieruchomo pół-smoka. Chwyciła go za ramię, ale wyrwał się jej ze złością i ponowił próbę przywołania mocy. I tym razem poniósł porażkę, pomimo najszczerszych chęci nie zdołał się przemienić.
Widząc jego bezskuteczne próby podjęcia walki Bal’zar roześmiał się szyderczo.
— To na nic głupcze — wysyczał. — Wiedziałem, że przyjdziesz i przygotowałem się na to. Tę salę — zatoczył ręką koło — otaczają naprawdę potężne zaklęcia. Nie możesz się tu przemienić, a przysięga, którą złożyłeś nie pozwoli ci mnie tknąć. Możesz przeklinać w duchu własną głupotę. — Spojrzał na Dhalię — Kończmy już tę farsę, moja droga.
Kątem oka Drasan zobaczył kroczącego ku niemu wilkołaka. Boris nie bawił się w finezję, po prostu rąbnął go pięścią w głowę. Zapadła ciemność.
* * *
Siwy ogier niecierpliwie grzebał kopytem i potrząsał łbem, dzwoniąc kółkami munsztuka. Wspinając się na siodło Velwel miał całkowitą pewność, że przynajmniej konia wybrał prawidłowo. W przytroczonych do siodła jukach nadal miał owinięty w wilczą skórę miecz należący do Drasana. Trzymał go w nadziei, że przyjaciel jeszcze się opamięta i wróci do nich. Wierzchowiec nie potrzebował szczególnej zachęty i kiedy młody rideńczyk usadowił się w kulbace ochoczo ruszył naprzód. Wybierając okrężną drogę musiał zahaczyć o pole bitwy, w przeciwnym razie pozostawała mu tylko wiodąca w głąb leśnej głuszy ścieżka. Tę drogę prędko odrzucił. Wilcza Puszcza od dawna znajdowała się pod wpływem magii, przez co nie miał pewności, co się kryje się w jej mrocznych trzewiach.
Mając dobrego konia mógł pokonać ten sam dystans, jadąc wzdłuż brzegu Loony. Tak też zamierzał zrobić, ale jego plany pokrzyżował oddział wrogiego wojska. Wyglądało na to, że jest ich nie więcej niż pół tuzina. Z pewnością zwiadowcy lub dezerterzy. Mimo iż nie stanowili dla niego żadnego problemu to nie zamierzał wdawać się w walkę. Alt’ar wyraźnie polecił mu żeby rozejrzał się w okolicy nie zwracając na siebie uwagi.
Według zasłyszanych od okolicznej ludności plotek, Bal’zar wycofał swoje wojska aż pod Tarssen. Velwel wątpił w to, że nie pozostawił jednego lub dwóch pułków. Ci ludzie nad rzeką stanowili najlepszy dowód na potwierdzenie tych domysłów. Dlatego Velwel nie namyślając się długo odbił w las. Musiał ominąć żołdaków i udać się w stronę obozu by zameldować o ich obecności swojemu dowódcy.
Rosnące gęsto drzewa nie pozwoliły na szybsze tępo, młody wilkołak co rusz musiał niemal kłaść się na końskiej szyi, żeby nie zawadzić głową o niskie gałęzie. Zupełnie jakby ów pradawny las usiłował go zatrzymać. Gdy wreszcie udało mu się wyjechać na otwartą przestrzeń ponaglił wierzchowca. Siwek pokłusował raźno przez porośniętą wrzosem łąkę. Po jej drugiej stronie znajdowały się resztki czegoś, co w latach świetności mogło stanowić uczęszczany trakt, o czym świadczyły głębokie bruzdy kolein. Z czasem porósł on sięgającą strzemion trawą, a gdzieniegdzie Velwel widział wyzierające spomiędzy roślin pobielałe od słońca ludzkie kości. Stanowiły one swego rodzaju przestrogę dla tych którzy odważyliby się jechać tą drogą. Nieco dalej od miejsca gdzie przystanął droga zakręcała ostro w lewo i niknęła gdzieś między grubymi pniami wiekowych dębów.
Nie ma innej drogi — pomyślał młodzieniec i by dodać sobie odwagi mocniej ścisnął boki wierzchowca, ten raźno ruszył do przodu. Starał się nie patrzeć na szczątki, których nie miał kto pogrzebać. Miał nadzieje, że na nic gorszego nie trafi.
Mylił się.
Nieco dalej niespodziewanie natknął się na drzewo, które posłużyło za szubienicę, z tą tylko różnicą, że na tym dębie wykorzystano wszystkie możliwe gałęzie. Trakt wiódł przez resztki czegoś, co niegdyś stanowiło niewielką osadę. Z kilkunastu chat pozostały tylko wyzierające spomiędzy trawy poczerniałe zgliszcza, pomiędzy nimi, jak ze zgrozą stwierdził, również bielały ludzkie szczątki.
Na bogów — pomyślał wstrząśnięty do głębi. — Palili ich żywcem!
Nie mógł w to uwierzyć. Wydawało mu się to barbarzyńskie i nieludzkie, o wiele gorsze od tego, co sam kiedyś robił. To byli niewinni ludzie. Pragnęli żyć w pokoju, a potraktowali ich jak… Nie potrafił nawet znaleźć odpowiedniego słowa na opisanie tej zbrodni.
Trącił boki konia chcąc jak najszybciej opuścić to potworne pobojowisko, gdy jego uwagę przyciągnął niespodziewany odgłos — tętent kopyt końskich. Z drugiego końca wsi ktoś nadjeżdżał. Velwel położył dłoń na rękojeści miecza i czekał. Zza zakrętu najpierw wyłonił się biegnący z wywieszonym językiem wilk, a następnie pojawił się dosiadający wielkiego ogiera sam przywódca Gildii zabójców. Młodzieniec cofnął dłoń i odetchnął z ulgą.
Alt’ar wstrzymał konia. Wydawał się zaskoczony widokiem podwładnego, o czym świadczyły mocno ściągnięte brwi.
— Co tu robisz? — zapytał pozornie spokojnym głosem, jego spojrzenie pytało bowiem „szpiegujesz mnie?”.
— To, co sam mi nakazałeś — odrzekł Velwel. — Pełnię rolę zwiadowcy. — dodał, nie czekając na odpowiedź, wyjął zza pazuchy manierkę i pociągnął tęgi łyk. Otarł usta wierzchem dłoni i zaproponował ją zabójcy.
Ten pokręcił przecząco głową i wskazał na miejsce z którego dopiero wrócił:
— Znalazłem coś bardzo interesującego — wziął głęboki oddech i dokończył — Niedaleko stąd w jarze tuż przy granicy z Antuą odkryłem końskie truchło noszące na sobie ślady ataku wilkołaka.
Velwel spojrzał na niego, w głębi jego oczu czaiło się pytanie. Zamiast je zadać po raz kolejny pociągnął z manierki.
— Dziwna sprawa — mruknął wreszcie. — Może jego Imperatorska Mość zamierza zastawić na nas zasadzkę, a potem wybić jak szkodniki. Wszak niewiele już zostało z naszej rebelii, a po odejściu Drasana…
— Nie musisz mi mówić! — przerwał mu gwałtownie Alt’ar. Jego oczy zalśniły rubinowym blaskiem. Zaraz się opanował, a na jego obliczu uwidoczniło się zmęczenie. — Wiele bym dał, żeby cofnąć czas tylko po to, by sprać tego smarkacza. Może wówczas nabrałby więcej rozumu.
Ku zaskoczeniu towarzysza wilkołak zsunął się z siodła i przysiadł na zwalonym pniu drzewa. Nieco zdziwiony tym Velwel poszedł za jego przykładem.
— Na pewno już słyszałeś pogłoski — Alt’ar nie pytał, stwierdzał fakt. — O tym, że prowodyr buntu został publicznie stracony zaledwie kilka dni temu.
Velwel pokiwał głową.
— Myślisz, że są prawdziwe? — zapytał Alt’ar unikając jego spojrzenia.
— Nie wierzę w ich prawdziwość. Bal’zar zrobi wszystko, by zasiać zamęt. — urwał czując na sobie spojrzenie jasnoniebieskich oczu swego przywódcy. — A ty w to wierzysz? — zapytał cicho.
Alt’ar zamyślił się na moment. Oczywiście, że nie wierzył, oznaczało to bowiem, iż ponieśli klęskę. Poza tym podejrzewał, że rideński uzurpator zrobi obecnie wszystko, byle tylko zdusić bunt w zarodku, zaś najlepszy środek zaradczy stanowił strach. Jeśli ludzie już teraz powtarzali między sobą podobne wieści oznaczało to, że mu się udało. Zasiał lęk w ludzkich sercach.
— Sam już nie wiem, w co powinienem wierzyć — rzekł starając się zachować neutralny ton. — Bal’zar jest niezwykle sprytnym graczem. Nie wydaje mi się, by poświęcił tak ważną figurę, jaką jest Drasan. Już prędzej utworzył złudzenie lub stracił sobowtóra naszego druha tylko po to, żeby ludzie zaczęli się bać jego gniewu. Książę Sheardon z pewnością żyje, o ile ponowną niewolę można nazwać życiem.
— Mówisz tak jakbyś to kiedyś przerobił — Velwel nie wiedział, co począć z rękami, znowu sięgnął po manierkę.
Alt’ar długi czas nie odpowiadał, tylko w zamyśleniu drapał swojego wilka za uszami.
— Dawno temu odczułem, czym jest niewola i niemożność decydowania o własnym losie — powiedział pustym bezbarwnym głosem. — Każdego dnia marzysz tylko o śmierci, a ta nie nadchodzi. Po czasie dni zlewają się w jedno, tracisz poczucie czasu, a następnie własną tożsamość. Umierasz za życia.
Velwel przez długą chwilę taktownie milczał. Rozumiał, że te wspomnienia są dla jego towarzysza bardzo bolesne.
— Potrafiłbyś zabić, gdyby ktoś zaoferował ci w zamian wolność? — zapytał niespodziewanie zabójca.
— Nie wiem — odpowiedział Velwel zgodnie z prawdą. Nigdy dotąd nie znalazł się w takiej sytuacji.
— Wyobraź sobie, że ktoś oferuje ci coś takiego — zabij, a odzyskasz wolność. Czy po miesiącach niewoli odmówiłbyś takiej osobie?
— To trudne pytanie, ja…
— Pytanie jest bardzo proste — przerwał mu Alt’ar uśmiechając się ironicznie. — Jesteś zabójcą, na pewno masz swój honorowy kodeks. I podobnie jak w moim figuruje w nim pewna zasada, a mówi o nie przyjmowaniu zleceń na własnych druhów. Nie mów mi, że nigdy owej zasady nie złamałeś, gdy to on otrzymał zlecenie na ciebie. — zawiesił na chwilę głos, pozwalając towarzyszowi na odszukanie w pamięci podobnej sytuacji.
— A ty? — zapytał niepewnie Velwel. — Otrzymałeś kiedyś takie zlecenie?
— Niejedno — stwierdził spokojnie zabójca. — Czasem trzeba złamać własne zasady, żeby przetrwać.
— Ale Drasan…
— …teraz jest w rękach wroga i nie wiemy, co ten z nim zrobi. — dokończył Alt’ar beznamiętnym tonem. — I muszę wiedzieć, że na polu bitwy nie zawahasz się ani chwili, gdy przyjdzie ci go zabić. Jeśli nie dbasz o własne życie, pomyśl o tych wszystkich babach i dzieciakach, które trafią pod rządy nowego reżimu.
— Nie ma już nadziei? — zapytał cicho Velwel. — Rodian mogłaby spróbować…
— Gdyby istniał chociaż cień szansy na to, że nie zrobi tego, co się mu każe, to Bal’zar nie porywałby jego ukochanej — stwierdził ironicznie Alt’ar, westchnął ciężko. — Znam ten impas, w którym znalazł się twój przyjaciel i wierz mi, nie chciałbym stanąć teraz na jego miejscu. Kiedy w grę wchodzi życie kogoś, kto jest bliski twemu sercu pozostałe rzeczy przestają mieć znaczenie. Zrobisz wszystko byle uchronić ją od bólu i śmierci.
Jako przywódca Alt’ar dobrze wiedział, że wyeliminowanie Drasana, jeśli ten stanie po stronie wroga będzie sprawą kluczową. Znalazłszy się w sytuacji bez wyjścia pół-smok stanie się naprawdę groźnym przeciwnikiem. Rozumiał też, że nie będzie czasu na wahanie się ani na skrupuły. Jeśli będzie musiał sam go zabije.
— Dhalia wiedziała, gdzie uderzyć — stwierdził Velwel. — A najgorsze, że wszystko przez mnie. Gdybym wtedy nie oberwał po łbie…
Alt’ar posłał mu ostre spojrzenie.
— Zostaw już to gdybanie — rzucił. — Co się stało, to już się nie odstanie. Tymczasem życie toczy się dalej. Musimy pozostawić Drasana jego własnemu losowi. Jakkolwiek bolesne by to nie było.
Velwel westchnął z rezygnacją.
— Pewnie masz rację. Jednakże nie potrafię ot tak o nim zapomnieć. Stał się dla mnie jak brat. — chcąc powstrzymać cisnące się do oczu łzy bezsilnej złości ponownie pociągnął tęgi łyk z manierki.
— Robi się późno — stwierdził podchodząc do swojego konia i odwiązując go od gałęzi. — Myślę, że powinniśmy już wracać do obozu.
Alt’ar spojrzał na ozłocone ostatnimi promieniami słońca czubki drzew. Tak naprawdę nie chciał jeszcze wracać. Odkrycie znajomego tropu nie dawało mu spokoju, jako przywódca nie mógł sobie pozwolić na opuszczenie swoich ludzi w takiej sytuacji. Postanowił, że znajdzie jeszcze pretekst, by się temu bliżej przyjrzeć i wróci w to miejsce, gdy się ściemni.