Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • nowość
  • promocja
  • Empik Go W empik go

Smoczy jeździec. Tom 1. Saga związanych dusz - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
29 stycznia 2025
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Smoczy jeździec. Tom 1. Saga związanych dusz - ebook

Z popiołów imperium narodzi się bohater…

Jai żyje jako królewski zakładnik na dworze Sabinów, od kiedy jego ojciec przeprowadził nieudaną rebelię i został stracony. Teraz chłopak musi służyć cesarzowi.

Kiedy syn cesarski zaręcza się z księżniczką z sąsiedniego królestwa Dansków, ta w posagu wnosi… smoki. Jej ród jako jedyny umie nawiązać więź z tymi niesamowitymi bestiami i czerpać z tego moc.

Wkrótce na dworze dochodzi do krwawego przewrotu. Jai ucieka, zabierając ze sobą przyboczną księżniczki Fridę oraz smocze pisklę.

Nie wie jeszcze, że by wypełnić przeznaczenie, będzie musiał dokonać niemożliwego – nawiązać więź ze smokiem…

 

Kategoria: Fantasy
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 9788368383140
Rozmiar pliku: 2,8 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ 1

Przed rozpoczęciem bitwy podano słodkości. Żołnierze pocili się w zbrojach na odsłoniętym terenie, podczas gdy władcy Cesarstwa Sabinów objadali się wiśniami w cukrze, śmiali się z tronów ustawionych na podeście wskazywali na coś palcami.

Od mdląco słodkiego aromatu rozchodzącego się w wielkim namiocie Jaiowi aż zaburczało w brzuchu. Pozbawione ścian zadaszenie wzniesiono na platformie tak wysokiej, że nawet z jego pozycji, czyli z klęczek, widział cały legion ustawiony w szyku bojowym i siły przeciwnika gromadzące się na niskim, porośniętym trawą zboczu w oddali.

Jai odwrócił głowę i wrócił do masowania stóp człowieka, który zabił mu ojca. Stóp starego cesarza. Zasuszonej skorupy pozostałej po niegdyś wielkim władcy, opatulonej w jedwabie i kaszmiry. Założyciela dynastii Sabinów oraz cesarstwa, które rozciągało się od Srebrnych Mórz aż po Wielki Step.

Leonid Wielki. Lew Sabinów. Już przed laty przekazał władzę w ręce syna, albowiem teraz, jako nestor rodu, był na wpół ślepy i zniedołężniały. Siedział z dala od swoich latorośli, prawie jakby ktoś w ostatniej chwili przypomniał sobie, że należy zabrać go ze sobą. Jego następcy zawdzięczali mu wszystko, a mimo to traktowali go jak relikt przeszłości. Gdyby Jai tak bardzo go nie nienawidził, pewnie zrobiłoby mu się go żal.

– Jai.

Chłopak podniósł wzrok i zobaczył wygięty palec. Umieścił pomarszczone stopy w misce perfumowanej wody i skłoniwszy głowę, stanął obok najmniejszego z trzech tronów. Siedzący na nim starzec był przygarbiony i wpatrywał się przed siebie niewidzącymi oczami. Bezlitosny artretyzm powykręcał mocne niegdyś dłonie, tak że cesarzowi z trudem przychodziło nawet odgarnianie przerzedzonych włosów z twarzy pociętej głębokimi zmarszczkami.

– Powiedz mi, co widzą twe młode oczy – polecił Leonid skrzekliwym głosem, który Jai znał aż za dobrze.

To ten skrzek pouczał go, kiedy mył plecy mężczyzny. Łajał, kiedy był za wolny. Albo przynudzał bez końca, kiedy stary wspominał dawną chwałę. Jai towarzyszył Leonidowi nieustannie przez niemal dziesięć z siedemnastu lat swojego życia.

– Zbierają się już – wyszeptał Jai, patrząc ponad legionem. – Nie mają dokąd uciec.

Starzec wydał z siebie pomruk aprobaty, ten zaś przerodził się w gwałtowny kaszel. Jai pochylił się szybko i roztarł Leonidowi plecy, wyczuwając pod miękkim kaszmirem wystający kręgosłup.

Pewnie prędzej niż później stary odejdzie w Nieznane. Ale do tego czasu Jai pozostawał posłusznym sługą. Nie żeby miał w tej kwestii coś do powiedzenia.

– Barbarzyńcy głupio postąpili, że się nie poddali – westchnął Leonid, gdy atak ustał. – Wystawiamy przeciwko nim zaledwie jeden z ośmiu naszych legionów, a i tak nie mają szans.

– A jaki pozostał im wybór? – zapytał Jai, ostrożnie dobierając słowa. – Stracić ziemie przodków i znaleźć się pod jarzmem obcego imperium?

Unikał impertynenckiego tonu, mówił tak, jak życzył sobie tego Leonid: niby uczeń zwracający się do nauczyciela.

– Żyć – odpowiedział Leonid. – Żyć wolno. A teraz…

Grzmiący dźwięk rogu wstrząsnął wielkim namiotem i sprawił, że umilkli nawet cesarz oraz jego syn, którzy do tej pory gawędzili między sobą, rozparci na tronach jak w amfiteatrze.

Był to sygnał wroga dobiegający ze zbocza. Ostatnie wezwanie Huddytów.

Dzień był tak pogodny, że nawet z odległości niemal ligi Jai mógł dostrzec, jak Huddyci w popłochu przygotowują się do starcia. Dzieci kurczowo trzymały się rodziców, mimo że ci próbowali powierzyć je opiece, jak domyślił się chłopak, starszych i słabszych.

Mężczyźni i kobiety o śniadych twarzach stawali w pierwszych szeregach, ściskając wszelką broń, jaką udało im się zdobyć. Mieli wystarczająco wiele ostrzy, ale co jakiś czas dało się dostrzec widły, sierpy, a nawet prowizoryczne pałki. Narzędzia farmerów. Ani jednej zbroi. To nie była armia – to byli niedobitkowie cywilizacji. Cywilizacji, którą wygnano z jej ojczystej ziemi aż na sam skraj Srebrnych Mórz; morska toń rozciągała się niewidoczna za wzniesieniem. Regularne oddziały Huddytów zostały wyrżnięte w bitwie zaledwie miesiąc wcześniej, a tych, którzy ocaleli, zgodnie ze zwyczajem wzięto na niewolnych.

Teraz pozostali już tylko cywile. Zwykli ludzie, którzy nie godzili się na życie w Cesarstwie Sabinów i woleli ucieczkę od tyranii najeźdźcy. Ale Sabinowie byli nienasyceni i nie zamierzali na to pozwolić.

Był to więc ostatni bastion Huddytów. Koniec ich kultury. Ich sposobu życia. W odmowie przyznania się do porażki kryła się pewna odwaga. Odwaga, a jednocześnie skrajna głupota, ponieważ każdy, kto występował zbrojnie przeciwko Sabinom, skazywał się na zgubę.

Głupcy. Tacy sami jak ojciec Jaia.

– Mów – zaskrzeczał Leonid.

– Szykują się do natarcia – szepnął chłopak. – Jest ich wielu. Więcej niż pięć tysięcy legionistów. Być może dziesięć razy więcej.

Leonid zbył jego słowa machnięciem poznaczonej błękitnymi żyłami dłoni.

– Żadna armia nie zdoła pokonać legionu Sabinów, a co dopiero ta niewyszkolona hołota.

Jai powstrzymał cisnącą mu się na usta ripostę, że armia jego ojca zdołała tego dokonać. Raz. Zamiast tego spojrzał w kierunku członków rodziny cesarskiej, którzy wychylili się do przodu, podekscytowani nadchodzącą rozrywką. Było coś nonszalanckiego w tym, jak rozsiedli się na tronach i otoczeni przez wachlujących ich służących zacierali dłonie ozdobione pierścieniami. Dla nich było to tylko kolejne widowisko. Jak szczucie niedźwiedzia jaskiniowego lub występ barda.

I wtedy: ryk atakujących i dudnienie stóp. Jai nie chciał tego oglądać, ale ponieważ jego oczy należały do Leonida, zwrócił wzrok w stronę bitwy.

Legion Sabinów zdawał się trwać nieruchomo. Ciemna, rozdrobniona fala Huddytów zderzyła się z lśniącym pierwszym szeregiem. Pomimo że od pola bitwy dzieliła ich niemal mila, słyszeli dźwięczenie stali oraz lamenty bólu i furii. Tumult unosił się i opadał na wietrze, ale nawet na chwilę nie ucichł.

Oprócz pierwszego natarcia Jai nie widział zbyt wiele z trwającej masakry, jedynie plecy mężczyzn prących naprzód. Mógł sobie tylko to wyobrażać na podstawie tego, co wyczytał w dziennikach Leonida lub podsłuchał od pijanych żołnierzy zaraz po tym, jak kończyli z przechwałkami, a zaczynali opłakiwać straconych towarzyszy.

W namiocie zapadła nietypowa cisza i przez pełną minutę wszyscy nasłuchiwali bitewnego zgiełku, po czym członkowie rodziny cesarskiej i arystokracji wznowili przerwane rozmowy. Przez cały ten czas Jai chciał, by Huddyci przełamali szyk.

Niecierpliwe klepnięcie sprawiło, że Jai też w końcu otworzył usta.

– Walczą – powiedział jedynie. – Pierwszy Legion staje dzielnie.

– Błąd taktyczny – mruknął Leonid. – Gdzie okrążenie? Dlaczego nie ma kawalerii? Mój syn obrósł w piórka.

Pochylił się do przodu, jakby jego zasnute bielmem oczy jakimś cudem mogły dostrzec coś więcej.

– Dobrze walczą?

Jai nie miał dla niego żadnej odpowiedzi. Jego uwagę przykuło co innego.

Wielki cień przemknął nad legionem i nagle, niemal jak jeden mąż, tysiące walczących zamarło i wzniosło twarze ku niebu.

Ryk. Głęboki, gardłowy, który wstrząsnął Jaiem do cna. Ogarnęło go przerażenie. Instynktowny, zwierzęcy impuls, od którego ciało chłopaka zastygło w bezruchu, a serce zaczęło walić, mimo że każda jedna myśl kazała mu uciekać.

Jednakże stary Leonid nie okazał strachu. Zamiast tego odezwał się cicho, tak że ledwo dało się go usłyszeć pośród podnieconych krzyków zebranych w namiocie:

– Ach. Przybyła moja przyszła wnuczka.ROZDZIAŁ 2

Nie było żadnego głuchego tąpnięcia – wylądował przed namiotem z takim wdziękiem, że Jai prawie go nie usłyszał. Poczuł jednak silny powiew wzbudzony machnięciem potężnych skrzydeł, od którego wydęło się płócienne sklepienie, a tumany kurzu zawirowały w powietrzu.

Był to pierwszy smok, jakiego w życiu widział. Prawdopodobnie był to pierwszy smok, jakiego w ogóle widzieli Sabinowie, włącznie z samym Leonidem. Musiał być – jeśli wierzyć opowieściom – jednym z ostatnich przedstawicieli swego rodzaju.

Z początku widział jedynie kształt majaczący pośród obłoków pyłu, wzbitych przez samą bestię. Krętą szyję i skrzydła, które złożyła leniwie do tyłu niczym poły płaszcza. I ogon zwinięty między tylnymi szeregami legionu a platformą z namiotem. Smok był wielki jak trzy rumaki bitewne, od nosa do ogona.

Jai nie mógł się napatrzeć na kolor stworzenia. Szmaragdowe łuski lśniły jak wypolerowana zbroja, gładka, jeśli nie liczyć rzędu kolców zdobiących grzbiet aż po kraniec ogona. Widoku dopełniał rogaty łeb z długim pyskiem, w którego kącikach, spod rozchylonych żarłocznie warg, błyszczały ostre kły.

Wrażenie było tak niesamowite, że Jai prawie nie zwrócił uwagi na jeźdźca dosiadającego bestii. Dopiero gdy ten zeskoczył na platformę namiotu, chłopak oderwał wzrok od smoka.

Postać była gibka, odziana w białą muślinową suknię, która przylegała do jej nóg, kiedy zrobiła krok w stronę tronów. Twarz i włosy miała zakryte cienką woalką; Jai już wcześniej stwierdził po pełnych gracji ruchach, że to kobieta, ale sięgające pasa złociste pukle, które wysuwały się luźno spod zasłony, potwierdziły to przypuszczenie.

Dziewczyna odgarnęła kosmyk ozdobioną biżuterią dłonią i podeszła do cesarskiego tronu. Miejsca zajmowanego przez Konstantyna Błogosławionego. Albo – jak mówiła na niego większość – Konstantyna Okrutnego.

Zatrzymała się przed cesarzem i księciem w milczeniu, podczas gdy bitewne okrzyki dryfowały na wietrze.

Strzegący Konstantyna strażnicy zbliżyli dłonie do rękojeści mieczy, a gdy dziewczyna nie uklęknęła, rozległy się pomruki. Nawet książę Tytus musiał się kłaniać ojcu, a mimo to dziewczyna stała niespeszona, obracając głowę to w lewo, to w prawo, jakby przyglądała się wzniesionym przed nią tronom z ciekawością godną sztuki teatralnej.

– Przynosimy ci podarek, cesarzu Konstantynie – oznajmiła.

Głos miała donośny i twardy; mówiła z akcentem, w którym Jai rozpoznał melodię języka Dansków, ludu z Północnej Tundry, królestwa niepodbitego przez Sabinów. Danskowie uznali najwidoczniej, że lepiej wżenić się w panującą dynastię, niż z nią walczyć.

Konstantyn machnięciem ręki dał znak strażnikom i napięcie w namiocie opadło, rozładowane nagłym uśmiechem cesarza.

– A cóż to za podarek, księżniczko Erico? – odpowiedział Konstantyn, pochylając się, by lepiej się jej przyjrzeć. – Być może dłuższa przyjemność płynąca z twego towarzystwa? Nie spodziewaliśmy się ciebie wcześniej niż za kilka tygodni.

– Zwycięstwo – wybrzmiała odpowiedź dziewczyny.

Jak na jakiś niewidzialny rozkaz smok podniósł łeb ku niebu. Otworzył wielką, pełną kłów paszczę, którą mógłby pożreć człowieka w całości. Na ten widok serce Jaia zamarło.

A potem stwór ryknął.

Dźwięk przedarł się przez namiot i wzniósł aż pod samo niebo. Nawet pomimo łoskotu walki, odbił się echem po równinie. Trwał i trwał, pierś wielkiej bestii falowała od wysiłku. W każdej kolejnej sekundzie Jai musiał zwalczać w sobie chęć ucieczki.

W namiocie zapanowała cisza, jeśli nie liczyć odległego szczęku broni i krzyków ginących na polu bitwy. Potem nadeszła odpowiedź: kolejny ryk, dobiegający z daleka. Jai dostrzegł już na niebie drugiego smoka, szybującego nad wzgórzem. Ale to nie on zwrócił na siebie uwagę, lecz ciemna fala zbierająca się w miejscu, gdzie szczyt zbocza spotykał się z horyzontem. Fala, która lśniła w słońcu ponad hordą Huddytów.

Przybyła kolejna armia, ale ta znajdowała się jakieś sto stóp za tyłami Huddytów. Tysiące wojowników uderzających toporami o tarcze, intonujących do rytmu gardłową wojenną pieśń. Opadli z sił Huddyci zwrócili się ku nowemu zagrożeniu, ale okrzyki przerażenia ledwo przebijały się przez wrzawę.

Konstantyn wstał z tronu, by mieć lepszy widok, po czym zachwycony zaklaskał w dłonie.

– Ale ci się trafiło, mój synu. – Roześmiał się, pochylił i klepnął księcia w ramię. – Twoja wybranka zje cię na śniadanie, jeśli nie będziesz ostrożny. I jeśli jej smok nie zrobi tego pierwszy.

Konstantyn znów zaśmiał się z własnego żartu i usiadł z powrotem, podobnie jak świta zgromadzona za jego plecami. Siedzący na tronie obok ojca Tytus jedynie skrzywił się gniewnie i szepnął coś do osobistego strażnika.

Jaia jak zwykle zaskoczyło, jak niepozorny wydawał się cesarz, ze starannie przyciętą kozią bródką i cienkim wąsem. Nos miał zadarty tak samo jak jego syn, który patrzył wilkiem na ojca spod jasnej grzywy. Na ostrej twarzy księcia pojawił się grymas, który wykrzywił mu wargi. Nie powitał swej przyszłej małżonki.

Leonid cmoknął pod nosem z dezaprobatą, przyglądając się scenie zaczerwienionymi oczami. Z odległości kilkunastu kroków ledwie widział całą wymianę zdań między jeźdźczynią a cesarzem. Jai poczuł ulgę, że stary nie poprosił o relację z zajścia, bo chłopak nie miał ochoty przerywać względnej ciszy, która zapadła w namiocie. Kiedy Konstantyn zabierał głos, niewielu ośmielało się nie poświęcać mu całej uwagi.

Dziewczyna stała samotnie, niemal niezręcznie, aż nagle odwróciła się plecami do władców Sabinów. Jej smok wydał z siebie niski pomruk i wyciągnął do niej smukłą szyję, nie ruszając się z miejsca.

Nawet Konstantyn zmarszczył brwi na tak rażący brak manier, ale wkrótce objawił im się powód zachowania dziewczyny. Jaiowi aż nie chciało się wierzyć, jak szybko drugi smok przeleciał nad bitewnym zamętem, ale chwilę później bestia wylądowała obok pierwszej; chłopak znów odwrócił głowę, by uchronić się przed kłębami pyłu.

Ten smok wyglądał na starszego od smoka Eriki – jego czarne łuski nie lśniły równie mocno, brakowało mu też części zębów. Grzbiet przecinały liczne blizny, świadectwa bitew toczonych przez całe życie przeciwko cesarskim gryfom. Jai wiedział już, kto zeskoczył na platformę odziany w najznamienitszy strój, jakim mogła poszczycić się Północna Tundra.

Król Ivar, ojciec Eriki. Na barki zarzucił sobie białe futro niedźwiedzia jaskiniowego; górna szczęka zwierzęcia okrywała jego głowę. Na pobrużdżonym zmarszczkami czole widać było srebrny diadem, a torkwes dzwonił przy każdym ruchu ramion – ramion, pomimo wieku króla, wciąż umięśnionych.

Władca Dansków podniósł głowę; oblicze miał równie nieprzeniknione, co skryta za woalką twarz Eriki. Jedynie spojrzenie, które przenosił z cesarza na cesarskiego syna, zdradzało jego myśli.

W porównaniu z cesarzem Ivar wyglądał niemal dziko; efekt potęgowały jeszcze pożółkłe zęby i wiry tatuaży na piersi i szyi, choć te były na wpół zasłonięte przez płową brodę. Konstantyn natomiast prezentował się imponująco w nieskazitelnej purpurze i misternej złotej koronie.

Ivar rozłożył szeroko ramiona, a na jego ogorzałej twarzy pojawił się uśmiech.

– Przepraszamy za nasze przedwczesne przybycie, Konstantynie – odezwał się. Jai nawet z tej odległości poczuł w jego oddechu woń piwa. – Płynęliśmy wzdłuż wybrzeża, a wiatry nad Srebrnymi Morzami okazały się łaskawe dla naszych okrętów.

On również się nie ukłonił, skinął jedynie lekko cesarzowi i jego synowi. Najwięcej szacunku okazał Leonidowi; szelmowski uśmiech zbladł, gdy pochylał głowę przed starcem. Następnie objął ramieniem córkę i mrugnął do Tytusa. Książę skrzywił się ponownie i poruszył niecierpliwie na tronie. Erica złapała rękę ojca, a ten wypuścił ją ze stęknięciem.

– Jak mielibyśmy wam nie wybaczyć – odparł Konstantyn – gdy przynosicie tak szczodry podarek? – Potoczył dłonią po armii Dansków. – Nasz legion nie potrzebuje pomocy, ale chętnie ją przyjmiemy. Mimo to zmuszony jestem zauważyć, że chyba straciłeś element zaskoczenia.

Ivar wybuchnął donośnym, dudniącym śmiechem.

– Nie mamy zwady z Huddytami – rzekł, kręcąc głową. – To… jak by to ująć… demonstracja tego, co może przynieść nasz nowy sojusz. Na dzisiaj powinno wystarczyć, wszak nie jesteśmy jeszcze sojusznikami. Nie dopóki krew nie splami małżeńskiego łoża, co, Tytus?

Przypominający niedźwiedzia władca szturchnął córkę i roześmiał się ponownie. Dziewczyna milczała dalej z twarzą ukrytą za woalką, ale Jai nie mógł nie zauważyć, że jej dłoń w rękawicy zamknęła się w pięść.

Konstantyn zacisnął usta, ale nawet jeśli Ivar to dostrzegł, w ogóle się z tym nie zdradził. Zamiast tego poklepał się po dość pokaźnym brzuchu i wskazał na bitwę toczącą się za jego plecami.

– Czas na ucztę – powiedział Ivar. – Dajcie tej hałastrze się poddać. Spójrzcie, już składają broń.

Po tym, jak Leonid pstryknął go w ucho, Jai z powrotem zwrócił głowę w kierunku walczących. W istocie dźwięki bitwy powoli cichły, tak że dało się słyszeć już jedynie marsz i śpiew danskich wojowników. Huddyci przerwali natarcie na trzymających szyk legionistów; dziesiątki tysięcy znalazły się między młotem Dansków a kowadłem Sabinów.

– Ma rację – ośmielił się szepnąć do Leonida Jai.

Nie wszyscy rzucili broń, lecz Huddyci musieli zrozumieć, że ostatni chwalebny bastion właśnie padł. Czekała ich już albo rzeź, albo kapitulacja i praca na rzecz cesarstwa do końca swoich dni. Cesarski kodeks zezwalał na branie jeńców na niewolnych.

Nawet z daleka Jai widział kobiety i mężczyzn padających na kolana w błagalnym geście. Kilka setek nadal stawiało opór, szarpiąc klęczących i próbując ich przekonać, by wstali. Ta garstka będzie pewnie walczyła aż do gorzkiego końca, ale reszta mogła zostać oszczędzona i przeżyć jako niewolni. O ile to w ogóle było życie.

Konstantyn odchrząknął i podniósł się z tronu. Podszedł do Ivara; niski, korpulentny mężczyzna podniósł głowę, by spojrzeć na mierzącego sześć stóp, zaprawionego w bojach króla. Aż do teraz ci dwaj byli rywalami. Można by nawet powiedzieć wrogami, choć rzadko kiedy dochodziło między nimi do bezpośrednich starć.

Wtedy Konstantyn rozłożył ramiona i uścisnął Ivara.

– A więc: błogosławiona łaska! – ogłosił, odsuwając się. – By uczcić unię między naszymi dwiema wielkimi dynastiami! Łaska!

Leonid mruknął z aprobatą i przyciągnął do siebie Jaia.

– Miej oko na Dansków – syknął mu do ucha. – Przymierze nie zostało jeszcze przypieczętowane.ROZDZIAŁ 3

Jazda Kaszmirowym Szlakiem w starym powozie cesarza upłynęła im w rytmie trzasków bicza i ubijania poduszek. Ku rozczarowaniu Jaia Leonid nie pozwolił odsłonić zasłon, więc chłopak musiał gapić się na chrapiącego starca, który przespał trwającą dwa dni podróż powrotną do Lacjum.

Jai tęsknił za swoimi książkami. Za prawdziwym jedzeniem, a nie tą rzadką, ale łatwą do przyswojenia papką, którą Leonid żywił się w trakcie wyprawy i którą Jai również musiał jeść. Ale przede wszystkim tęsknił za widokiem tego, co na zewnątrz.

Niemal całe życie spędził na dworze Sabinów. W ciągu przeszło dekady, od kiedy tam przybył, w zasadzie nie opuszczał terenów cesarskiego pałacu. Czuł się jak więzień. I w pewnym sensie nie odbiegało to od rzeczywistości.

Jai był bowiem zwykłym zakładnikiem.

Kiedy chłopak był jeszcze dzieckiem, jego ojciec, Rohan, król plemienia Kidara, zjednoczył inne ludy Wielkiego Stepu przeciwko Cesarstwu Sabinów. Rohan obwołał się Wielkim Chanem Ludu Stepu i na czele swych wojsk stawił opór wrogowi w krwawej kampanii, która zakończyła się patem i monumentalnymi stratami po obydwu stronach. Wszystko sprowadziło się do ostatniej bitwy. Bitwy, którą ojciec Jaia przegrał. Po schwytaniu Wielkiego Chana Leonid ściął go osobiście.

Rzecz w tym, że Leonid już wtedy był wiekowy, a wieloletnie wojny tylko go postarzyły. Znalazłszy się na skraju wyczerpania, w dniu egzekucji Rohana oddał koronę i władzę nad cesarstwem w ręce syna. Konstantyn natomiast nie wykazywał najmniejszej chęci, by najeżdżać ciągnące się, zdawałoby się w nieskończoność, trawiaste równiny; nie w obliczu niepokojów wybuchających na kolejnych podbitych przez cesarstwo ziemiach. Niepokojów zainspirowanych przykładem, który dał wszystkim ojciec Jaia.

I tak zawarto traktat pokojowy. Traktat, na mocy którego przywódcy plemion rokrocznie płacili Sabinom trybut, a jeńcy mieli pozostać w niewoli.

Przywódcy wysłali też swoje dzieci na dwór Sabinów, gdzie miały się wychowywać aż do ukończenia dwudziestego roku życia. Gdyby któreś z plemion naruszyło pokój lub odmówiło zapłaty daniny… ich potomkowie zostaliby zgładzeni.

Jako trzeci syn swojego ojca, urodzony w dodatku przez bezimienną kurtyzanę, Jai znaczył na dworze równie mało, co znaczyłby w domu. Podczas gdy jego dwóm starszym braciom okazywano choć krztynę szacunku – służyli księciu Tytusowi jako towarzysze i przewodnicy w trakcie polowań – Jaiowi przypadło w udziale wycieranie śliny z rzadkiej brody Leonida oraz inne, jeszcze bardziej nikczemne obowiązki. Jego przezwisko, „podsraluch”, było podłe, lecz nie nietrafione.

Jego istnienie nie miało celu – zarówno na dworze, jak i na Wielkim Stepie. Był przypisem w annałach historii. I w ogóle mu to nie przeszkadzało. Chciał po prostu żyć spokojnie w miejscu, które mógłby nazwać domem… choć czasami zastanawiał się, czy miał w ogóle prawo nazywać Wielki Step swoją ojczyzną, skoro nawet go nie pamiętał.

– Daleko jeszcze?

Pytanie Leonida wyrwało chłopaka z zamyślenia. Starzec podniósł głowę, a Jai szybko podparł mu kark i podstawił do ust tykwę z wodą.

– Mam nadzieję, że nie – odpowiedział. – Gdybym wyjrzał na zewnątrz, pewnie mógłbym udzielić nieco dokładniejszej odpowiedzi.

Leonid podniósł wzrok, by przyjrzeć się badawczo twarzy Jaia. Czy dostrzegał ślady jego mieszanego pochodzenia? Bledsza skóra, którą odziedziczył po matce, odróżniała go od pozostałych mieszkańców stepu. A może Leonid widział po prostu Stepowca, takiego jak ojciec Jaia: czarne, obcięte do ramion włosy i orzechowe oczy? To bez wątpienia widzieli wszyscy inni.

Po chwili stary cesarz mruknięciem wyraził zgodę, a Jai, szczerząc się, delikatnie uchylił zasłonę, ostrożnie, by nie oślepić starca.

Przycisnął twarz do szyby i wpatrywał się w mijane wzgórza wznoszące się w sercu Cesarstwa Sabinów. Komuś innemu widok pewnie wydałby się nudny, bo poza polami gęsto obsianymi kłosami pszenicy, która chyliła się ku ziemi w popołudniowym słońcu, nie było tu zbyt wiele do oglądania. Ale Jai nigdy jeszcze nie widział czegoś takiego – czytał o tym jedynie w rozległej bibliotece Leonida lub zasłyszał we wspominkach starego. Zaczął się zastanawiać, jak bardzo jego rodzinne strony różniły się od tych wzgórz, i spróbował poszukać odpowiedzi w odmętach pamięci.

Jego wspomnienia z miejsca, z którego pochodził, były nieostre. Koniec końców miał zaledwie cztery lata – ledwo odstawiono go od piersi mamki – kiedy został odesłany. Ale pozostały mu przebłyski.

Mężczyźni i kobiety siedzący w kręgu, olejujący i zaplatający sobie nawzajem włosy. Jadło, które paliło w usta, ale jednocześnie rozgrzewało i dawało poczucie, że ŻYJE. I, najbardziej irytujące, zapachy, których nie potrafił nazwać, i smaki, którymi rozkoszował się jedynie we śnie.

Niewiele jak na księcia stepu.

Gdyby nie Balbir, którą wysłano, by opiekowała się nim i jego braćmi, mógłby nie wiedzieć o swoich pobratymcach kompletnie nic.

Ale nawet ją już od niego izolowano, od kiedy zaczęła pracować dla rodziny szlacheckiej mieszkającej w dzielnicy kupieckiej Lacjum. Podczas tych nielicznych okazji, kiedy Jaiowi wolno było opuścić pałac, dokładał wszelkich starań, by się z nią zobaczyć, jednak rzadko kiedy kobieta mogła zrobić coś więcej, niż tylko zamienić z nim kilka słów podczas czyszczenia frontowych schodów, zanim jej pani wezwała ją do środka.

– No i? – zapytał Leonid.

Jai westchnął i z powrotem opuścił zasłonę.

– Widzę jedynie pola.

Leonid pokiwał cierpko głową i poprawił się na poduszkach.

– Jesteśmy blisko – powiedział. – Miasto zawsze otaczały pola. W ten sposób można dostrzec napastników na długo przed tym, nim podejdą pod mury.

– Napastników? – zapytał Jai. – Tak daleko na południu?

Leonid zachichotał.

– Dawniej mieliśmy wielu wrogów. Rebelie, powstania. Wszystko to minęło. Teraz zostali jedynie Danskowie.

Jai przysunął się bliżej.

– Zostali? Nadal? Poprosiłeś mnie, bym ich dla ciebie obserwował. Dlaczego?

Leonid westchnął i przetarł oczy.

– Od dekad najeżdżali nasze wybrzeża i północne rubieże cesarstwa. Zapytaj mnie, Jai, dlaczego nie zmiażdżyłem ich jak reszty moich wrogów?

– To proste, przez smoki – odpowiedział Jai.

Śmiech Leonida przeszedł w suchy kaszel. Jai pomógł starcowi się wyprostować i rozmasowywał mu plecy, aż atak ustał.

Smoki. Nawet w takim miejscu jak Cesarstwo Sabinów, którego dzikie tereny zamieszkiwało wiele niebezpiecznych stworzeń, samo to słowo wzbudzało strach i podziw w tych, którzy je słyszeli. Wciąż krążyły legendy o czasach, kiedy drapieżniki te widywano na niebie w każdym zakątku świata. Teraz, gdy zostało ich zaledwie kilkadziesiąt, latały, gdzie chciały, ale wracały co roku, by rozmnożyć się w mroźnych górach Północnej Tundry i polować na narwale i foki żyjące w Srebrnych Morzach.

Leonid przestał trząść się od kaszlu i upił łyk wody.

– Smoki. Tfu! Danskowie chcieliby, żeby wszyscy tak myśleli – wychrypiał. – Ale nasza Gryfia Gwardia sprostałaby ich smokom, gdyby przyszło co do czego. Rzecz w liczebności, chłopcze. Mamy setkę lub więcej gryfów przeciwko kilkunastu smokom. Wyrównana walka.

Serce Jaia zabiło mocniej na myśl o osobistych protektorach cesarza, jeźdźcach dosiadających wielkich bestii. Gryfy były mniejsze i słabsze od smoków, to prawda, ale Leonid miał rację, było ich więcej – i wszystkie pozostawały związane z rycerzami z gwardii. Smoki, z tego, co wiedział, duszowiązały się jedynie z przedstawicielami wyższych sfer Królestwa Dansków.

– To dlaczego? – zapytał Jai.

Leonid naciągnął futro na nogi i się skrzywił, gdy coś strzyknęło mu w ramieniu od nagłego ruchu.

– Przez zimno – rzekł krótko. – Danskowie żyją na terenach, gdzie panuje niemal nieustanna zima, a ich królestwo obejmuje setki odległych od siebie wiosek. Nie wspominając o tym, że ich wojownicy słyną z zasadzek. Wystarczy posłuchać żołnierzy pełniących służbę na granicy. Wykrwawilibyśmy się i wyczerpalibyśmy wszelkie zapasy, by ich najechać, a potem własnym ciałem zapłacilibyśmy za to, by utrzymać panowanie. W imię czego? Jałowej ziemi, gdzie ledwo co rośnie? Tfu!

Poirytowany mężczyzna splunął ponownie.

Jak zwykle Jai słuchał uważnie, chłonąc tyle wiedzy, ile zdołał. Wciąż zdumiewało go, że Leonid zniżał się do rozmawiania z nim w taki sposób. Jeszcze bardziej jednak dziwiło go, że krewni Leonida wraz z całym sabińskim dworem ignorowali starca. Mężczyzna przeżył wszystkich swoich rówieśników. Oglądał blisko setkę żniw.

Syn Leonida, Konstantyn, prawie nie widywał się z ojcem; zamiast tego wolał hulać ze świtą klakierów. Tytusa może i fascynowało dziedzictwo starego cesarza, ale poszedł w ślady ojca i odwiedzał dziadka równie rzadko. Pałac był na tyle wielki, że członkowie rodziny cesarskiej mogli nie widywać się miesiącami.

– Czy aprobujesz to małżeństwo? – zapytał Jai. – Nie wiedziałem nawet, że coś takiego ma się wydarzyć.

Leonid zarechotał.

– Nikt nie zapytał mnie o zdanie, ale wiedziałem, że do tego dojdzie. Mój syn postąpił mądrze. Konstantyn to władca na czas pokoju, choć potrafi posunąć się do podstępu. Małżeństwo pozwoli nam wycofać legiony z północnego pogranicza, a to z kolei zasili nasz skarbiec. Ale najważniejsze, że kiedy syn Tytusa obejmie tron, Północna Tundra stanie się częścią imperium.

Jai pokiwał głową, choć znał starego na tyle długo, by wiedzieć, iż Leonid nie mówi mu całej prawdy. Dlatego postarał się, by pytanie zabrzmiało jak rzucone mimochodem.

– Ale nie wolno im ufać?

Leonid uniósł brew. Rozmowa nie przypominała tych, które zwykle prowadzili, bo byłego cesarza przeważnie interesowało wspominanie dni minionej chwały. Teraz jednak Jai zahaczył o kwestie polityki prowadzonej przez obecny dwór. Ale starzec w końcu przechylił głowę.

– Wylądowali na wybrzeżu w sile stu drakkarów, a ich armia przemaszerowała przez suwerenne terytorium. Gdyby Gryfia Gwardia nie zauważyła ich wcześniej i nie ostrzegła straży przybrzeżnej, by ich nie atakowano, zaraz po ich przybyciu mogłoby dojść do walki. Niezwykle lekkomyślne z ich strony, i to wszystko dla błahego pokazu siły. A lekkomyślny wróg, to wróg niebezpieczny. Nieprzewidywalny. Dlatego Rohan sprawiał mi tyle kłopotów.

Spostrzegł przygnębienie, które odmalowało się na twarzy Jaia na wspomnienie jego ojca, i odchrząknął. Nawet po dziesięciu latach nie podejmowali tego tematu.

Na szczęście walenie w dach przerwało niezręczną ciszę.

– Pięć minut! – dobiegł ich przytłumiony głos woźnicy.

Nie zważając na syknięcie Leonida, Jai ponownie odchylił zasłonę. Dla tego widoku był gotów narazić się na jego niezadowolenie. Po raz pierwszy zobaczył Lacjum od zewnątrz.

Nad równiną górowało gigantyczne wzniesienie, które po przeciwnej stronie zakończone było urwiskiem. Topograficzną anomalię przyćmiewał jednak rozległy marmurowy pałac zbudowany na zboczu, zdobiony kopułami z brązu i zigguratami. Między białymi budynkami zieleniły się ogrody wypoczynkowe, ale oczy Jaia przyciągała wysoka iglica, w której mieściła się siedziba Gryfiej Gwardii. Wypatrywał elitarnych wojowników cesarstwa lądujących na żerdziach, ale żadnego nie dostrzegł. Pewnie krążyli nad nimi, nie spuszczając z oka oddziałów Dansków, które maszerowały kilka mil za królewskim orszakiem.

– Napatrzyłeś się już? – warknął rozdrażniony Leonid.

Jai puścił materiał i w powozie znów zapanowała ciemność.

– Nie wiem, jak niby mam obserwować Dansków – wymamrotał Jai. – Prawie w ogóle nie wychodzisz z komnat.

Leonid zachichotał sucho.

– Tytus i jego narzeczona Erica wybierają się jutro rano na polowanie. Dołączę do nich… ty zresztą też.ROZDZIAŁ 4

Po przybyciu na miejsce Jai pospieszył z Leonidem przez pałac, wymijając służących, którzy krzątali się gorączkowo podczas przygotowań do nieplanowanej uczty z okazji przedterminowego przybycia Dansków. Mimo że mieli jeszcze całą noc i jutrzejszy dzień, musieli solidnie się przyłożyć, by zdążyć na czas.

Leonid cmokał niecierpliwie za każdym razem, kiedy Jai zatrzymywał fotel na kołach, by ominąć zabieganego kuchennego, aż w końcu dotarli przed ogromne drzwi prowadzące do komnaty Leonida.

Jai od razu pociągnął za sznur wiszący przy łóżku cesarza, by wezwać służbę z wiadrami gorącej wody. Przed pójściem spać starzec zażyczył sobie zmyć z siebie brudy podróży i mimo że zapadał już zmierzch, Jai musiał wykonać te same czynności co każdego ranka.

Każdego ranka bowiem starego trzeba było umyć, uczesać i ubrać, co oznaczało przygotowanie kąpieli, rozczesanie włosów i mozolny proces wybierania szat, na które Leonid łaskawie by się zgodził. Nieważne, że praktycznie w ogóle nie opuszczał własnych komnat i prawie nikt go nie odwiedzał.

Następnie Jai rozpalił w kominku trzaskający ogień. Często musiał doglądać go przez całą dobę – Leonid lubił, gdy było ciepło, bo przypominało mu to lata kampanii na tropikalnym południu, kiedy to zdobywał dla cesarstwa potężne połacie ziemi.

Przez lata noszenia drewna Jai nabrał sporej krzepy, choć dalej pozostawał szczupły. Tyle dobrego, bo inaczej już dawno by utył.

Na budowę jego sylwetki wpływ miało również nieustanne noszenie i przekładanie ksiąg – pokój Leonida dałoby się bowiem pomylić z biblioteką, gdyby nie gigantyczne łóżko na samym środku. Każdą ścianę wypełniały liczne tomy, a ulubionym zajęciem starca było siedzenie przy kominku i czytanie starych dzienników; często nanosił wtedy poprawki i dopisywał coś na marginesach.

I choć Jai nigdy by się do tego nie przyznał, było to również jedno z jego ulubionych zajęć. W komnacie zebrano historie żywota nie tylko Leonida, lecz wszystkich wielkich umysłów z dziejów wojskowości. Stanowiły one to, jak wyznał mu niegdyś Leonid, źródło jego sukcesu.

Wiele nocy upłynęło Jaiowi na fantazjowaniu, że prowadzi do walki własnych ludzi, a nawet jedzie na gryfie na ich czele. Sny na jawie potrafiły dawać szczęście, zwłaszcza gdy tkwiło się w zamknięciu czterech zakurzonych ścian. Podczas gdy jego ciało nie ruszało się z miejsca, jego umysł szybował, gdzie tylko zapragnął.

Większość zebranych w komnacie ksiąg Jai przeczytał co najmniej raz, ale jeden tekst pozostawał nietknięty i kurzył się na dolnej półce w kącie. Podniszczony dziennik z wojny, którą Leonid toczył z ojcem Jaia. Chłopak nie mógł się zmusić, by sięgnąć po rękopis.

Nie dlatego, że Jai żywił w stosunku do ojca jakąś szczególnie głęboką miłość – choć podobno Rohan był dobrym władcą, który kochał swoich ludzi i walczył honorowo. I tylko tym był w zasadzie dla swojego najmłodszego syna, bo ten nie pamiętał tak naprawdę, jak wyglądał jego ojciec. Po matce też zostało mu jedynie ulotne wspomnienie bladej twarzy kobiety, która gładziła go po włosach i nuciła kołysanki. Nawet Balbir nie wiedziała, co się z nią stało.

Nie, chodziło o wstyd. To na tych stronach krył się powód, dla którego mijający go na ulicy ludzie spluwali i przeklinali kolor jego skóry. Nie potrzebował specjalnego przypomnienia o rzekomej niższości własnego ludu – wystarczył fakt, że Stepowcy stanowili niemal połowę niewolnych w cesarstwie. Nie potrzebował też kolejnego powodu, by nienawidzić starego cesarza. I tak już wystarczająco trudno było mu służyć.

– Partyjka tablusa! – zawołał Leonid, klaszcząc w chude dłonie. – Do kąpieli.

Jai się skrzywił. To nie tak, że nie lubił tej gry. Wręcz przeciwnie – kiedy tylko wolno mu było opuścić pałac, zawsze zaglądał na plac miejski, by rozegrać kilka partyjek ze starszymi mężczyznami; większość z nich wygrywał.

Nie, tę grę akurat lubił. Miał po prostu dość przegrywania z Leonidem, którego jeszcze ani razu nie pokonał. Może i oczy mężczyzny zaszły mgłą, ale na pewno nie można było tego powiedzieć o jego umyśle.

Jai chciałby, żeby w pałacu znalazł się jeszcze ktoś, z kim mógłby zagrać. Ale niewielu służących w ogóle patrzyło mu w oczy, nie mówiąc już o zwykłej rozmowie. Jai był, i na zawsze miał już pozostać, dzikim kuriozum. Następcą tronu i sługą. Sabinem i Stepowcem. Wrogiem i sprzymierzeńcem. Zestawem sprzeczności, którego lepiej się wystrzegać. Jego pojawienie się oznaczało kłopoty i większość osób z pewnością doszła do wniosku, że przyjaźń z nim nie jest warta narażania się tym, którzy nienawidzili Ludu Stepu. Nie wybaczyli jeszcze napaści Rohana na ich przygraniczne miasteczka.

Westchnął – wszystko, o czym właśnie myślał, potwierdzili służący, którzy przytargawszy wiadra, napełnili wodą złoconą wannę, nawet nie patrząc mu w oczy.

– Dziękuję – powiedział Jai.

Ledwie zaszczyciwszy go spojrzeniem, zniknęli chwilę później, a Jai rozebrał Leonida i dźwignął jego kruche ciało z wózka prosto do parującej wody.

Starzec jęknął, a Jai rozłożył szachownicę na stołku obok wanny i wbił wzrok w bierki. Gra nie różniła się aż tak bardzo od bitwy, którą widzieli tamtego ranka. Pionki piechoty w pierwszym szeregu, konnica po bokach. A na tyłach bardziej użyteczne figury przedstawiające rzadkie bestie z krain, z których akurat pochodził zestaw. Ponieważ ten wykonano w cesarstwie, wśród figur znalazły się gryfy, czamrosze, mantykory i tak dalej. Jai wiedział, że w Północnej Tundrze na planszy pojawiały się niedźwiedzie jaskiniowe i smoki, podczas gdy jego własny lud używał mamutów i khiroi. Jednak niezależnie od stworzenia figury poruszały się w ten sam sposób.

– No dalej, pozwolę ci wykonać pierwszy ruch – sapnął Leonid, zsuwając się głębiej w parującą wodę.

Jai wzruszył ramionami i przestawił pierwszą bierkę. Jeden z częściej granych gambitów – próbne wyprowadzenie tarczownika. Leonidowi i tak się to nie spodobało, bo zacmokał pod nosem.

– Powiedz mi, Jai – zaczął Leonid, wysuwając gryfa na spotkanie legionisty. – Co powinni zrobić generałowie mojego syna w bitwie z Huddytami?

Jai nie musiał nawet zastanawiać się nad odpowiedzią. W trakcie długiej podróży miał sporo czasu, by to przemyśleć. Przeczytał wystarczająco wiele dzienników Leonida, by wiedzieć, że Huddyci podeszli do taktyki jak małe dzieci.

Chłopak przechylił głowę i wykonał ruch drugim legionistą, by bronić tego, któremu zagrażał gryf.

– Pozwolili wrogowi wybrać pole bitwy – rzekł Jai. – Zbocze dawało Huddytom przewagę wysokości, dzięki czemu ich przywódcy mieli pełny ogląd otoczenia.

– Otoczenie – wymamrotał Leonid. – Ważne słowo.

Starzec wykonał ruch po przekątnej kolejną figurą, tym razem czamroszem. Rzeźbiona, kościana figurka była idealną repliką prawdziwej bestii, skrzydlatego psa o głowie sokoła. To z tymi stworzeniami wiązali się wojownicy adepci, giermkowie z Gryfiej Gwardii. Jai od razu zauważył swój błąd – jego dwaj legioniści zostali odsłonięci i okrążeni na planszy. Faktycznie – otoczeni.

– Jak wygrywa się bitwy? – zapytał leniwie Leonid.

– Bitwę wygrywa się nie wtedy, kiedy ostatni wróg padnie martwy, lecz kiedy pierwszy zostanie rozgromiony – powtórzył Jai maksymę cesarza, którą ten przez lata wbijał młodemu słudze do głowy.

Uśmiechając się ironicznie, chłopak wycofał najbardziej wysuniętego legionistę, by schować go za tym pierwszym. Leonid zawsze był agresywnym graczem, a defensywne pozycje Jaia przeważnie krótko opierały się atakom starego.

– Walczyłem w bitwach, w których wróg rzucał się do ucieczki, zanim stracił choćby jednego żołnierza. Bitwa to nie maszynka do mielenia mięsa, niezależnie od tego, co się wydaje mojemu synowi. Co powinien dziś zrobić, Jai?

Chłopak ostrożnie dobierał słowa. Leonid bowiem – na swój srogi, cesarski sposób – kochał syna.

– Panie, pojedynczy legion mógł wydać się za mało liczny, przez co przeciwnik uwierzył, że ma szansę. Trzy przekonałyby go o daremności oporu i zmusiły do kapitulacji.

Nie dodał, że kapitulacja pozwoliłaby pojmać większą liczbę niewolnych, choć bez wątpienia był to jeden z powodów, dla których Konstantyn w ogóle uganiał się za zgrają Huddytów. Po tym, jak należące do Huddytów rozległe tereny uprawne znalazły się pod cesarskim panowaniem, Sabini potrzebowali kolejnych rąk do pracy.

Leonid podniósł chudy palec.

– I co jeszcze?

Chłopak namyślił się przez chwilę.

– Przyparci do morza, nie mieli dokąd uciec. Została im więc albo walka na śmierć i życie, albo poddanie się. Za to gdyby dać im drogę ucieczki…

Leonid wszedł mu w słowo.

– Bitwę wygrywa się w sercu prostego wojaka – rzekł. – Własnego żołnierza musisz przekonać, że lepiej walczyć, niż uciekać, a przeciwnika, że jest dokładnie odwrotnie. Nigdy nie zastawiaj pułapki, nie pozostawiając drugiej stronie drogi odwrotu. Zabiliśmy lub schwytaliśmy więcej wrogich wojowników w trakcie odwrotów niż w jakiejkolwiek bitwie.

Leonid wykonał ruch kawalerzystą, nie zostawiwszy Jaiowi innego wyboru, niż tylko znów cofnąć legionistę. Już na tym etapie plansza prezentowała się katastrofalnie. Leonid wyprowadził kilka najsilniejszych figur, grożąc szeregom przeciwnika. W tym samym czasie Jai cofnął się w zasadzie do punktu wyjścia, a na szachownicy został mu jeden jedyny legionista.

– Twój ojciec – mruknął Leonid, bijąc osamotnionego piona gryfem – doskonale zdawał sobie z tego sprawę. To przeciwko niemu poniosłem pierwszą prawdziwą porażkę.

Jai zmarszczył czoło. Po raz drugi tego dnia Leonid wspomniał jego ojca, czyli już dwukrotnie więcej niż przez ostatni rok. Najwyraźniej coś nie dawało staremu spokoju.

– Aha? – wykrztusił Jai, nie chcąc zdradzić, że coś ścisnęło go za gardło.

Leonid studiował planszę, podbródek wbił sobie w szyję.

– Przechytrzył mnie podczas naszego pierwszego starcia. Posłał armię naprzód, a po kilku minutach kazał im uciekać w udawanej panice. Moi ludzie złamali szyk, rzucili się w pogoń, kawaleria wysforowała się przed piechotę, by ich dopaść… a wtedy przeciwnik się przegrupował. Zawrócili i przypuścili frontalny atak. Doskonały szyk olbrzymich khiroi stratował moją rozpierzchniętą konnicę, jak gdyby była niczym. Jedyne, co mogłem zrobić, to zawrócić niedobitków piechoty i wycofać się do obozu. Armia twojego ojca wyrżnęła tamtego dnia więcej Sabinów niż którykolwiek wróg przez całe moje życie.

Chłopak wpatrywał się w Leonida. Słyszał o tej bitwie. Nie było chyba nikogo, kto by o niej nie słyszał. Ale to, w jaki sposób ojciec Jaia pokonał Leonida, zostało przykryte podłą plotką o zdradzie, by ocalić twarz Sabinów.

Jai poczuł coś, co czuł rzadko, zwłaszcza gdy chodziło o jego rodzinę i lud. Dumę.

Zorientował się, że się uśmiecha, i przywołał na twarz powagę. Jeśli Leonid zauważył zmianę nastroju chłopaka, nie dał tego po sobie poznać. Zamiast tego zamilkł i z namysłem przyglądał się planszy. Pociągnął nosem.

– Cztery, może pięć ruchów i po tobie.

Leonid kiwnął głową w stronę figurki cesarza – uderzająco podobnej do młodego Konstantyna – zajmującej centralną pozycję w formacji Jaia. Chłopak przewrócił ją posłusznie, uznając swą porażkę.

Starzec pociągnął nosem jeszcze raz i jednym machnięciem sękatej dłoni zrzucił bierki na podłogę.

– Jesteś zbyt bojaźliwy. Zbyt wystraszony, by popełnić błąd, by podjąć ryzyko. Jesteś synem swojego ojca. Okaż to.TARAN MATHARU

Autor z listy bestsellerów „New York Timesa”. Urodził się w 1990 roku w Londynie, gdzie szybko odkrył pasję do literatury po tym, jak pierwszą powieść napisał już w wieku dziewięciu lat. W wieku dwudziestu dwóch lat na portalu Wattpad.com rozpoczął cykl Zaklinacz, a opowiadana przez niego historia trafiła w zaledwie sześć miesięcy do ponad trzech milionów czytelników. Po występie w NBC NEWS Taran zdecydował się zostać zawodowym pisarzem i nigdy nie żałował tej decyzji. Zaklinacz stał się światowym fenomenem, przetłumaczono go na szesnaście języków i sprzedano w milionach egzemplarzy.

Cykl "Zaklinacz"

Cykl "Zawodnik"

mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: