Smok Griaule - ebook
Smok Griaule - ebook
Minęło z górą ćwierć wieku, odkąd Lucius Shepard wprowadził nas w niezwykły fikcyjny świat, oddzielony od naszego tylko "najcieńszym z możliwych marginesem możliwości". W tym właśnie świecie, w mitycznej dolinie Carbonales, umieścił akcję "Człowieka, który pomalował smoka Griaule’a", opowieści o Mericu Cattanayu, artyście, który podjął trwającą wiele dziesięcioleci próbę pomalowania – i przy okazji zabicia – uśpionego, lecz nie całkiem martwego smoka, mierzącego sześć tysięcy stóp długości i władającego umysłami ludzi. Opowiadanie zostało nominowane do licznych nagród i jest dziś uważane za jedno klasycznych dzieł autora. Na przestrzeni lat Shepard wracał do swojego zmyślonego świata w kolejnych błyskotliwych opowiadaniach naświetlających historię Griaule’a z różnej perspektywy. Zaskakująca "Łuska Taborina" stanowiła dramatyczne i widowiskowe ukoronowanie cyklu luźno powiązanych nowelek, które – trudne dziś do odszukania – zostały zebrane w niniejszym tomie. Zwieńczeniem ich zbiorowego wydania (i prawdziwą gratką dla wielbicieli talentu Sheparda) jest "Czaszka", zupełnie nowe opowiadanie stanowiące nieoczekiwaną kontynuację znanych wątków, w którym Shepard wplata sagę o prastarym baśniowym potworze w polityczne realia współczesnej Ameryki Środkowej. "Smok Griaule" to książka absolutnie wyjątkowa, dzieło znakomitego stylisty, obdarzonego ogromną – i zawsze nieprzewidywalną – wyobraźnią.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67353-71-7 |
Rozmiar pliku: | 1,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
1
Niedługo po tym, jak zgasło światło pierwszego poranka świata, kiedy ptaki wciąż fruwały do nieba i z powrotem, a najpodlejsze istoty lśniły własnym blaskiem niczym święci, bo tak czysty był drzemiący w nich okruch zła, wioska Hangtown uczepiła się grzbietu smoka Griaule’a, długiego na milę potwora, który – unieruchomiony zaklęciem czarownika, lecz wciąż żywy – władał doliną Carbonales i rządził każdym szczegółem życia jej mieszkańców, przekazując im swą wolę za pośrednictwem niemożliwych do opisania emanacji swojego lodowatego, ważącego wiele ton mózgu. Od barków do ogona większość ciała Griaule’a była pokryta ziemią, na której wyrosły drzewa i trawa, i oglądany z niektórych miejsc smok wyglądał jak zwykły element krajobrazu, jedno z wielu wzgórz okalających dolinę. Nie licząc fragmentów cielska, odsłoniętych przez poszukiwaczy łusek, widoczny był tylko kawałek zadu z prawej strony oraz gruba szyja i masywny łeb, przy czym łeb – nawet po tym, jak opadł z półotwartą paszczą ku ziemi – sięgał niemal równie wysoko, jak okoliczne wzgórza. Hangtown znajdowało się osiemset stóp ponad dnem doliny, bezpośrednio za płytą czołowo-ciemieniową, która zwieszała się nad nim niczym omszałe urwisko. Wieś składała się z kilkudziesięciu prymitywnych chałup o łupkowych dachach i ścianach ze zmurszałych desek. Rozciągała się nad jeziorem zasilanym przez strumień, który spływał z pobliskiego wzgórza wprost na grzbiet smoka, wciśnięta między wodę i gąszcz czeremch, głogów i karłowatych dębów. Gdyby nie otaczająca ją aura nawiedzenia i tętniąca życiem cisza przywodząca na myśl atmosferę starych ruin, ktoś stojący nad jeziorem mógłby pomyśleć, że ma przed sobą całkiem zwyczajną wiejską osadę, może odrobinę mniej schludną od przeciętnej (wszędzie w Hangtown walały się kości i wnętrzności sykaczy, odłupków i innych lęgnących się na smoku pasożytów), ale całkiem zwyczajną, jeśli wziąć pod uwagę wszechobecną apatię oraz nędzny ubiór i wredny charakter mieszkańców.
Wielu z nich – zarówno mężczyzn, jak i kobiet – trudniło się poszukiwaniem łusek: myszkowali pod obrośniętymi ziemią skrzydłami Griaule’a, a także w innych rejonach jego cielska, wypatrując popękanych lub odłamanych łusek, których kawałki odkuwali i sprzedawali w Port Chantay jako ceniony medykament. Za swoje wysiłki otrzymywali godziwe wynagrodzenie, ale byli traktowani jak pariasi przez mieszkańców doliny, którzy rzadko zapuszczali się na smoka, wiodąc żywot krótki i obfitujący w nieszczęśliwe wypadki przypisywane niezadowoleniu Griaule’a z ich obecności. Prawdę mówiąc, owo niezadowolenie było dla nich przedmiotem nieustannej troski i znaczną część swoich zarobków wydawali na amulety mające powstrzymać złowrogi wpływ smoka. Niektórzy zawieszali sobie na szyi kawałek łuski, licząc na to, że w ten sposób oddają Griaule’owi hołd i wyrażają dla niego najwyższy szacunek. Chyba najbardziej skrajnym dowodem tego rodzaju rozumowania był sposób, w jaki owdowiały Riall wychowywał swoją córkę Catherine. W dniu jej narodzin (który był zarazem dniem śmierci jej matki) zaczął ryć w klepisku swojej chałupy, aż dokopał się do grzbietu Griaule’a i odsłonił kawał złotej łuski o wymiarach pięć na sześć stóp. Od tamtej pory przez całe osiemnaście lat zmuszał córkę do spania na obnażonej łusce; miał nadzieję, że esencja Griaule’a przesączy się w jej ciało i będzie ją chronić przed jego smoczym gniewem. Catherine z początku protestowała przeciw takiemu odosobnieniu, z czasem jednak nauczyła się cieszyć nawiedzającymi ją snami o lataniu i o innych krainach (wedle legendy, smoki pochodziły z innego wszechświata, do którego przenosiły się, lecąc prosto w słońce). Czasami, kiedy leżąc na dnie wykopanego przez ojca i oszalowanego deskami tunelu, spoglądała w górę, miała wrażenie, że nie spoczywa na twardej powierzchni, lecz oddala się od Ziemi i zapada w złocistej dali.
Trudno powiedzieć, czy Riall osiągnął zamierzony cel, ale mieszkańcy Hangtown nie mieli wątpliwości, że bliski kontakt ze smoczą łuską odcisnął piętno na dziewczynie: ojciec był niski i śniady (tak samo zresztą jak matka) i nie prezentował się szczególnie efektownie, natomiast Catherine wyrosła na śliczną młodą kobietę, szczupłą, długonogą i złotowłosą, o pięknej skórze i niezrównanie subtelnej twarzy, idealnej niczym perfekcyjnie oszlifowany klejnot: zmysłowe usta, wydatne kości policzkowe i duże, wyraziste oczy, których tęczówki były tak ciemne, że tylko przy bardzo jasnym oświetleniu dawało się je odróżnić od źrenic. Zresztą, nie tylko uroda odróżniała ją od rodziców – Catherine nie odziedziczyła także ich ponurej natury i życiowego asekuranctwa. Od najmłodszych lat bez lęku kręciła się po wszystkich zakamarkach powierzchni smoczego cielska, zapuszczając się nawet w mrok pod skrzydłami, gdzie mało który poszukiwacz łusek ważył się zaglądać. Wierzyła, że zabiegi ojca uodporniły ją na codzienne zagrożenia. Czuła więź łączącą ją ze smokiem; była przeświadczona, że jej uroda i niezwykłe sny świadczą zarówno o magicznym związku między nią i Griaule’em, jak i o czekającym ją nieprzeciętnym przeznaczeniu, toteż przekonana o swojej niezniszczalności i pewna siebie, wyrosła na kobietę egocentryczną i nieco płytką. Adoratorów często traktowała z pogardą i beztroską, i choć nie była z natury oszustką (nie miała takiej potrzeby), bawiło ją podbieranie mężczyzn zakochanym w nich kobietom. Co zresztą nie przeszkadzało jej uważać się za dobrego człowieka. Oczywiście bez przesady – wiedziała, że nie jest święta; po prostu szanowała ojca, utrzymywała porządek w domu, wywiązywała się z przypadających jej w udziale obowiązków, i choć miała swoje wady, czyniła pewne kroki (aczkolwiek nie za duże), żeby je w sobie tępić. Podobnie jak większość ludzi, obchodziła się bez precyzyjnego kompasu moralnego; nie przeszkadzało jej, że społeczne tabu i okoliczności wpływają na jej zachowanie. Kierowanie się „dobrem” i „zasadami” zostawiała sobie na coś w rodzaju intelektualnego życia po życiu, do którego zamierzała aspirować, ale dopiero w odległej przyszłości, po zaznaniu wszystkich przyjemności życia doczesnego i zebraniu doświadczeń niezbędnych do takiego awansu. Zdarzały się jej napady humorów, jak każdemu, kto żył w sferze wpływów Griaule’a, zwykle jednak patrzyła na świat pogodnie i z optymizmem. Nie znaczy to bynajmniej, że była jakąś Pollyanną i chodzącym niewiniątkiem. Żyjąc w Hangtown, poznała, co to zdrada, żal i zabójstwo, a w wieku osiemnastu lat miała na koncie sporą liczbę kochanków. Wprawdzie swoboda seksualna cechowała wszystkich mieszkańców wioski, ale ze względu na nieprzeciętną urodę i związaną z nią równie nieprzeciętną zazdrość wzbudzaną u zalotników, Catherine miała opinię wyjątkowej rozpustnicy. Bawiła ją ta reputacja, sprawiała jej nawet pewną przyjemność, ale związane z nią plotki stawały się coraz bardziej ordynarne i coraz odleglejsze od prawdy, aż pewnego dnia uderzyły w nią rykoszetem, z siłą, jakiej nigdy by się nie spodziewała.
Poniżej rogu wyrastającego Griaule’owi spomiędzy oczu, skręconego i zakrzywionego w tył, w stronę Hangtown, pochyła czaszka smoka spłaszczała się i przechodziła w górną powierzchnię pyska. Tam właśnie przyszła Catherine w pewien mglisty poranek, ubrana w luźne spodnie i bluzę i uzbrojona w haki do łusek, sznury i komplet dłut, z zamiarem odłupania sporego kawałka pękniętej łuski, którą wypatrzyła w sąsiedztwie wargi, bezpośrednio nad jednym z kłów. Mozoliła się nad nią przez kilka godzin, podwieszona nad żuchwą Griaule’a w uplecionej z lin sieci. W półotwartym pysku smoka wyrósł prawdziwy ogród złowieszczych roślin; stwardniała powierzchnia języka przezierała gdzieniegdzie spomiędzy liści niczym grudy czerwonego koralu. Porosty kreśliły skomplikowane wzory na kłach, wokół których snuła się mgła i krążyły drapieżne ptaki, nurkując od czasu do czasu w gąszcz za jakąś nieszczęsną jaszczurką albo nornikiem. Epifity pleniły się bujnie w szczelinach między zębami, zwieszając długie girlandy czerwonych i fioletowych kwiatów. Widok był zniewalający i Catherine przerywała czasem pracę, zjeżdżała niżej w uprzęży i zawisała najwyżej pięćdziesiąt stóp nad wierzchołkami krzewów, żeby zajrzeć w mroczne otchłanie smoczej gardzieli, zaintrygowana naturą przemykających wśród cieni stworzeń.
Słońce wypaliło mgłę, kiedy – spocona i zmęczona robotą – wygramoliła się na górną powierzchnię paszczy i położyła na łuskach. Podparta na łokciu, pogryzała gruszkę miodową i patrzyła na dolinę, kanciaste zielone wzgórza, zagajniki palmowe, i odległe zabudowania Teocinte, gdzie wieczorem zamierzała tańczyć i kochać się. Powietrze tak się nagrzało, że zdjęła bluzę i wyciągnęła się na wznak, półnaga, z przymkniętymi oczami, śniąc na jawie w czystym cieple wiosennego dnia. Blisko godzinę przepływała z jawy w sen i z powrotem, kiedy zaalarmował ją jakiś zgrzyt. Sięgnęła po bluzę i spróbowała usiąść, ale zanim zdążyła się odwrócić i przekonać, kto – lub co – wydał niepokojący dźwięk, coś przygniotło jej żebra i zdławiło oddech. Leżała zdezorientowana, z trudem łapiąc powietrze, gdy poczuła, jak czyjaś dłoń miętosi jej pierś. Owionął ją cuchnący winem oddech.
– Spokojnie – rozległ się męski, chrapliwie pożądliwy głos. – Nie chcę od ciebie niczego więcej niż to, co pół Hangtown już dostało.
Wykręciwszy głowę, dostrzegła ściągniętą, ziemistą twarz Keya Willena. Kącik jego sardonicznie wykrzywionych ust drgnął w półuśmiechu.
– Mówiłem ci przecież, że nasz czas nadejdzie – dodał, majstrując przy trokach jej spodni.
Zaczęła się rozpaczliwie bronić – próbowała wydrapać mu oczy, szarpała go za włosy, w końcu odwróciła się na brzuch i wczepiła w skraj łuski, usiłując wyśliznąć się spod Keya, ale wtedy zdzielił ją pięścią w skroń i białe gwiazdy eksplodowały jej pod czaszką. Zanim doszła do siebie, zdążył odwrócić dziewczynę na plecy, ściągnąć jej spodnie z bioder i spenetrować palcami; teraz na przemian wpychał je w nią i wysuwał, dysząc szybko i chrapliwie. Cała obolała w środku, Catherine wrzasnęła rozdzierająco. Zaczęła się miotać, szarpać go za koszulę, za włosy; krzyczała cały czas, a gdy wolną ręką zatkał jej usta, ugryzła go.
– Ty suko! Ty przeklęta… – Key odepchnął jej głowę, aż uderzyła potylicą o łuskę, na której leżała. Wlazł na nią, usiadł na jej piersi i przyszpilił ramiona kolanami. Spoliczkował ją, wplątał dłoń w jej włosy i nachylił się nad nią. Kiedy mówił, pryskał śliną na jej twarz: – Posłuchaj no, świnio. Nie interesuje mnie, czy będziesz przytomna, czy nie; i tak się z tobą zabawię. – Znów uderzył jej głową o łuskę. – Słyszałaś? Słyszałaś?! – Wyprostował się i jeszcze raz ją spoliczkował, mocniej. – Powiem ci, że już teraz nieźle się bawię.
– Proszę… – stęknęła oszołomiona.
– Proszę? – Roześmiał się. – To znaczy, że chcesz jeszcze? – Następny policzek. – Tak ci się to podoba? – I jeszcze jeden. – A to?
Gwałtownym szarpnięciem uwolniła jedną rękę i odruchowo sięgnęła za głowę w poszukiwaniu jakiejś broni. Kiedy zamierzył się, żeby znów uderzyć ją w twarz, złapała kij (tak jej się przynajmniej wydawało) i z impetem wyrżnęła Keya w głowę. Grot haka do łusek – tym bowiem okazał się „kij” – wbił się w głowę Keya tuż za lewym okiem. Zanim z ledwie słyszalnym okrzykiem runął na bok, oko wypełniło się krwią i stało jednolitą czerwoną kulą, jak gumowa piłka osadzona w oczodole. Catherine wrzasnęła przeraźliwie, zepchnęła z siebie nogi Keya i odczołgała się od niego, spętana spodniami, które przez ten czas zdążyły się jej zsunąć do kolan. Ciało Keya drgało konwulsyjnie, pięty bębniły o łuskę. Siedziała i patrzyła na niego długo, nieprzerwanie, niezdolna zaczerpnąć tchu ani trzeźwo pomyśleć, ale kiedy roje czarnych much – ich przezroczyste skrzydełka cięły światło słońca na tęcze – zaczęły przysiadać w kałuży krwi wypływającej spod twarzy Keya, zrobiło jej się niedobrze. Podczołgała się do skraju paszczy i zapatrzyła na szachownicę pól ciągnącą się aż do Port Chantay, w kierunku wyrastającej na horyzoncie góry spienionych cumulusów. W jej piersi ziała lodowata pustka. Zadrżała z zimna; przebiegający ją dreszcz był echem dreszczy, które wyczuła w ciele Keya, gdy hak wgryzł mu się w czaszkę. Wezbrało w niej całe nagromadzone obrzydzenie, odraza wywołana napaścią, gwałtem, dotknięciem śmierci podeszła do gardła. Zwymiotowała. Kiedy było po wszystkim, zasznurowała ciasno spodnie; węzeł sprawił trochę kłopotu nieporadnym palcom.
Przyszło jej do głowy, że powinna coś zrobić. Na przykład, zwinąć sznury. Albo spakować uprząż do plecaka. Tyle że takie zadania, choć w teorii zupełnie proste, wydawały się teraz tak złożone, że w tej chwili kompletnie ją przerastały. Zadygotała z zimna i objęła się ramionami. Wysokość i oddalenie od domu nagle zaczęły jej dokuczać. Policzki miała obrzmiałe i zaczerwienione; mrowiące iskierki czucia (wyobrażała je sobie jako opalizujące larwy) kłębiły się pod skórą piersi i nóg. Miała wrażenie, że świat wokół niej zwalnia biegu; że czas, wcześniej wzburzony, pomału osiada jak rzeczny muł, kiedy woda uspokaja się po przejściu wiru.
Spojrzała w stronę czoła smoka. Obok rogu ktoś stał. A właściwie szedł w jej stronę. Obserwowała intruza z wyzywającą obojętnością. Chciała przede wszystkim chronić swoją prywatność, bała się, że jeśli będzie musiała się odezwać, nie zapanuje nad emocjami. Kiedy jednak rozpoznała w przybyszu jedną ze swoich sąsiadek z Hangtown – Brianne, młodą, wysoką kobietę o delikatnej urodzie, oliwkowej cerze i kasztanowych włosach – odetchnęła z ulgą. Nie przyjaźniły się, ba, kiedyś rywalizowały nawet o względy tego samego mężczyzny, ale od tamtej pory upłynął już z górą rok i teraz Catherine się ucieszyła. W obecności drugiej kobiety mogła sobie pozwolić na słabość. Brianne z pewnością okaże jej współczucie.
– Na Boga, co tu się stało?
Brianne uklęknęła i odgarnęła jej włosy z czoła. Czułość tego gestu przełamała tamę powstrzymującą uczucia Catherine. Opowiedziała o gwałcie, od czasu do czasu przerywając swoją historię szlochem.
– Nie chciałam go zabić – dodała. – Zapomniałam o tym haku.
– Key prosił się o śmierć – odparła Brianne. – Szkoda tylko, że akurat na ciebie padło, żeby mu w tym pomóc. – Westchnęła, marszcząc z troską brwi. – Chyba powinnam iść po kogoś, żeby zajął się ciałem. Wiem, że to nie…
– Nie, nie, rozumiem. Trzeba coś z tym zrobić.
Catherine poczuła się raźniej, jakby odzyskiwała siły. Próbowała wstać, ale Brianne ją powstrzymała.
– Lepiej zaczekaj tutaj. Wiesz, jacy są ludzie. Zobaczą twoją twarz – Brianne dotknęła opuchniętego policzka Catherine – i zaczną się wtrącać, plotkować… Najlepiej by było, gdyby burmistrz osobiście poprowadził śledztwo. W ten sposób zdławiłby domysły w zarodku.
Catherine nie miała ochoty ani chwili dłużej przebywać sam na sam ze zwłokami, ale doceniła mądrość tych słów i zgodziła się poczekać.
– Dasz sobie radę? – upewniła się Brianne.
– Dam. Ale pośpiesz się.
– Dobrze. – Brianne wstała. Wiatr wzburzył jej włosy, które przesłoniły dolną połowę twarzy. – Na pewno dasz sobie radę?
W jej głosie brzmiała jakaś dziwna nuta, jakby w rzeczywistości chciała zadać zupełnie inne pytanie. Albo – i to wydało się Catherine bardziej prawdopodobne – jakby myślami była już przy rozmowie z burmistrzem.
Catherine pokiwała głową, ale złapała Brianne za rękę, zanim ta zdążyła się oddalić.
– Nie mów mojemu ojcu. Sama mu powiem. Jeśli dowie się od ciebie, gotów mścić się na Willenach.
– Słowa nie pisnę, obiecuję.
Brianne uśmiechnęła się, poklepała Catherine współczująco po ręce i ruszyła w drogę powrotną do Hangtown. Szybko zniknęła w gąszczu zarośli za rogiem na czole smoka.
Przez pewien czas po jej odejściu Catherine czuła się bezpieczna w kokonie pocieszenia, ale kotłujący się wiatr i chłód, który przeniknął powietrze, gdy chmury zakryły słońce, sprawiły, że ponure odosobnienie wkrótce zaczęło ją przytłaczać. Pożałowała, że nie wróciła do miasteczka. Zacisnęła kurczowo powieki, usiłując się uspokoić, jednakże cały czas przed oczami stawała jej twarz Keya z jednym okiem wypełnionym krwią. Wciąż czuła na sobie dotknięcie jego rąk. W końcu, uznawszy, że Brianne miała aż nadto czasu, żeby wypełnić swoją misję, podeszła na skraj gęstwiny i spojrzała w dół wąskiej ścieżki wijącej się po grzbiecie Griaule’a. Upłynęło jeszcze kilkanaście minut, zanim w końcu dostrzegła trzy postaci zmierzające raźnym krokiem w jej stronę: dwóch mężczyzn i kobietę. Osłoniła oczy przed słońcem, które przedarło się akurat przez chmury, i wytężyła wzrok. Żaden z mężczyzn nie miał siwiejących włosów i krępej sylwetki burmistrza. Obaj byli chudzi i bladzi, mieli czarne włosy do ramion, a w rękach trzymali obnażone noże. Nie widziała wyraźnie ich twarzy, doszła jednak do wniosku, że Brianne, najwyraźniej nadal jej nieprzychylna, postanowiła się zemścić i poinformowała braci Keya o jego śmierci.
Strach rozproszył mgłę pierwszego szoku i Catherine zaczęła gorączkowo rozmyślać, co powinna zrobić. Nie miała szans schować się w zaroślach, a ścieżka była tylko jedna. Cofnęła się do skraju pyska Griaule’a, wyminąwszy kałużę krzepnącej krwi. Jedyną nadzieją na ucieczkę było opuszczenie się w sieci lin do smoczej paszczy i szukanie schronienia w jej wnętrzu – jednakże myśl o tym, że miałaby zapuścić się w tak złowieszcze miejsce, którego nie bali się tylko szaleńcy, kazała jej się zatrzymać. Próbowała wymyślić coś innego – bez powodzenia. Brianne z pewnością okłamała Willenów, zrzuciła na nią całą winę, i teraz nie zechcą jej nawet wysłuchać. Podbiegła do samej krawędzi, wpięła się w uprząż i zsunęła ze skraju paszczy, uwijając się jak w ukropie. Zjeżdżała w nierównym rytmie, szarpnięciami po dziesięć, piętnaście stóp. Rozwarty pysk Griaule’a przesuwał się skokami i wirował jej przed oczami – nastroszone liście, paprocie wysokie jak dorosły człowiek, olbrzymie zakrzywione kły wyrastające z dolnej szczęki, smoliście czarna otchłań gardzieli.
Znajdowała się pięćdziesiąt stóp od powierzchni, gdy szarpnięta lina zadygotała. Zadarła głowę i stwierdziła, że jeden z Willenów piłuje sznur nożem. Nagle zrobiło jej się gorąco, serce zabiło jak młotem, dłonie stały się śliskie od potu. Opadła połowę odległości dzielącej ją od żuchwy i zatrzymała się w locie; bolesny wstrząs przeszył jej kręgosłup. Oszołomiona, zakołysała się bezwładnie, a potem opadła jeszcze raz, na krótszym odcinku, po czym lina u góry pękła i ostatnie dwadzieścia stóp przeleciała bez zabezpieczenia. Wyrżnęła w dno paszczy z takim impetem, że straciła przytomność.
Ocknęła się w kępie paproci, widząc w górze obramowane pióropuszem liści ceglane podniebienie paszczy Griaule’a, obwieszone ciemnozielonymi epifitami jak sklepienie katedry, którą zawładnęła dżungla. Przez chwilę leżała nieruchomo, zbierając myśli i badając obolałe ciało w poszukiwaniu złamań. Nabiła sobie guza na potylicy, ale impet uderzenia przyjęła głównie na pośladki, które, choć obolałe, nie doznały chyba poważniejszych szkód. Ostrożnie, krzywiąc się z bólu, dźwignęła się na kolana i już, już miała wstać, kiedy usłyszała dobiegające z góry pokrzykiwania:
– Widzisz ją?
– Nie… A ty?
– Musiała się schować gdzieś głębiej!
Wyjrzawszy ostrożnie spomiędzy liści, dojrzała dwie ciemne sylwetki zawieszone co najmniej sto stóp nad jej głową w sznurowych oplotach, jak pająki w prymitywnych sieciach. W tej samej chwili zjechały niżej i spanikowana Catherine zaczęła się odczołgiwać od wylotu paszczy. Na przemian podciągała się i odpychała od ukrytych pod poszyciem powykręcanych zdrewniałych pnączy. Pokonawszy w ten sposób jakieś pięćdziesiąt jardów, odważyła się spojrzeć wstecz: Willenowie wisieli już dosłownie dziesięć stóp nad zaroślami, a w chwili, gdy na nich patrzyła, zjechali jeszcze niżej i zniknęli Catherine z oczu. Instynkt kazał jej się wycofać w głąb paszczy, ale już w miejscu, w którym w tej chwili przyklękła, powietrze było wyraźnie ciemniejsze niż u wylotu pyska, otaczał ją szarozielony półmrok i na samą myśl o zanurzeniu się w mroki gardzieli serce przestawało jej bić.
Wytężyła słuch, jednakże zamiast kroków Willenów słyszała tylko szelesty, szmery i upiorne poświstywania, które – choć ciche – miały złożone, wyraziste brzmienie. W jej wyobraźni ich źródłem nie były małe żyjątka, lecz powietrze prześlizgujące się przez ogromne gardło smoka. Przerażały ją jego rozmiary, tak jak przerażała ją własna małość. Nie mogła się zmusić, żeby wejść głębiej, skręciła więc ku brzegowi paszczy, gdzie w cieniu paprocie rozpleniły się szczególnie gęsto. W miejscu, w którym dno pyska zaczynało się wznosić, zagrzebała się w paprociach i znieruchomiała.
Tuż obok jej głowy znalazł się nieregularny placek bladoczerwonego ciała, w miejscu, gdzie jakaś wyrwana z korzeniami roślina odsłoniła grunt. Z zaciekawieniem dotknęła go palcem: był suchy i chłodny, tak jakby dotknęła kawałka drewna lub kamienia. Była zawiedziona; spodziewała się, że po takim dotknięciu dokona się w niej jakaś spektakularna przemiana. Przycisnęła całą dłoń, szukając muśnięcia pulsu, ale czerwonawe ciało było jak martwe, a jedynymi oznakami życia pozostawały szelesty w krzakach i rzadki łopot skrzydeł nad jej głową.
Zrobiła się senna, głowa sama zaczęła opadać jej na pierś. Z początku dokładała wszelkich starań, żeby nie zasnąć, ale po paru minutach pozwoliła sobie na odrobinę odprężenia. Im dłużej analizowała swoją sytuację, tym większej nabierała pewności, że Willenowie nie będą jej tak daleko ścigać. Nie wystarczy im odwagi, żeby wejść do paszczy – będą czekać u jej wylotu jak armia oblegająca twierdzę, wiedząc, że prędzej czy później Catherine będzie musiała wyjść w poszukiwaniu pożywienia i wody. Na myśl o wodzie odczuła pragnienie, ale zdławiła je w sobie; przede wszystkim potrzebowała teraz odpoczynku. Wyjęła zza pasa jeden z haków do łusek i ściskając go w prawej ręce (na wypadek, gdyby naprzykrzało się jej jakieś zwierzę, mniej ostrożne od Willenów), oparła głowę na nagim skrawku ciała Griaule’a. Wkrótce zasnęła kamiennym snem.Rozdział 2
2
W przeszłości sny Catherine często bardziej przypominały przesyłane skądś komunikaty niż destylaty jej własnych doświadczeń, nigdy jednak nie przyśnił się jej przekaz tak ewidentny, jak owego popołudnia, gdy zasnęła w paszczy Griaule’a. Sen był prosty, pozbawiony formy wizualnej, rozbrzmiewał w nim tylko głos, którego słowa nie tyle docierały do jej uszu, ile raczej obejmowały ją całą, opływały swoim znaczeniem. Napawały Catherine otuchą i pozostawiły po sobie poczucie bezpieczeństwa tak głębokie, że jej pewność siebie trwała nawet po przebudzeniu w poczerniałym świecie, rozświetlanym tylko refleksami płomieni na obłej powierzchni smoczego kła. To był niezwykły widok: olbrzymi ząb oblany wściekle czerwoną poświatą. W innej sytuacji byłaby śmiertelnie przerażona, teraz jednak nie przejęła się okrutną wymową obrazu i dostrzegła w nim tylko potwierdzenie swoich domysłów w kwestii Willenów. Rozpalili ognisko u wylotu pyska i czekali na nią, spodziewając się, że sama wpadnie im w ręce.
Nie miała zamiaru spełniać ich oczekiwań. Mimo że jej pewność siebie chwilami słabła, a myśl o zagłębieniu się w trzewia smoka przeczyła zdrowemu rozsądkowi, zdawała sobie sprawę, że podejmując inną decyzję, skończy z poderżniętym gardłem. Poza tym, mimo irracjonalności tego pomysłu, instynktownie wyczuwała, że Griaule nad nią czuwa i że to, co się z nią teraz dzieje, jest wyrazem jego woli. Przed oczami stanęła jej na moment twarz Keya Willena z krwawym okiem i rozdziawionymi ustami. Przypomniała sobie, jaką grozą przejęła ją jego napaść – i stwierdziła, że to wspomnienie wcale jej nie dręczy. Przeciwnie, dodawało jej sił i odpowiadało na pytania, które koniecznie należało postawić, nawet jeśli ona sama wcześniej ich sobie nie zadawała. Nie ponosiła żadnej odpowiedzialności za gwałt, w żaden sposób nie próbowała skusić Keya, ale dotarło do niej, że w pewnym sensie wystawiła się na atak przez to, że wcześniej wiodła egzystencję kompletnie pozbawioną celu, tak jakby liczyła na to, że bliżej niesprecyzowane „przeznaczenie” nada jej życiu sens. A dziś, kiedy owo przeznaczenie znalazło się na wyciągnięcie ręki, rozumiała, że mogłoby wyglądać inaczej i mieć mniej gwałtowny charakter, gdyby ona sama była inna; gdyby zamiast typowej dla siebie bierności przejawiała więcej inicjatywy w kontaktach z ludźmi i całym światem. Miała nadzieję, że ta nowo nabyta świadomość okaże się przydatna, chociaż w głębi serca w to powątpiewała. Zaszła zbyt daleko niewłaściwą ścieżką, żeby teraz jakakolwiek wiedza mogła coś zmienić.
Rozpoczęcie podróży w głąb smoka wymagało od niej zmobilizowania całej siły woli. Szła, wodząc ręką po bocznej ścianie gardła, rozchylała liście paproci, zgarniała pajęczyny, nieustannie wyczulona na mamrotanie insektów i innych nocnych stworzeń. Ciarki przechodziły jej po plecach od wyczuwanych pod palcami obcych faktur. W pewnym momencie chciała nawet zawrócić, ale słysząc za plecami pokrzykiwania, wystraszyła się, że Willenowie podążają jej tropem, i poszła dalej.
Grunt zaczął opadać, a na zakrzywionej ścianie gardła pojawił się odblask jakiejś słabej poświaty. Światło stawało się coraz jaśniejsze, liście zaczęły rzucać cienie, i Catherine przyśpieszyła, żeby jak najszybciej dotrzeć do jego źródła. Potykała się o wystające korzenie, płożące się zielsko pętało jej stopy, ale w końcu spadek się skończył i znalazła się w sporej komorze o poziomym dnie i w przybliżeniu okrągłym kształcie. Sklepienie ginęło w mroku, a na podłodze rozlewały się czarne kałuże, nad którymi snuły się pasma mgły. Tam, gdzie mgła musnęła powierzchnię cieczy, rozbłyskiwał jęzor żółtawo-czerwonego płomienia, budząc cienie na gruzłowatym podłożu i wyławiając z ciemności liczne brodawkowate narośle, które – intensywnie czerwone, sięgające Catherine do kolan, podziurkowane i ociekające mgłą – sterczały pomiędzy kałużami. W głębi pomieszczenia znajdował się otwór prowadzący najprawdopodobniej dalej w trzewia smoka. Powietrze było ciepłe i wilgotne i Catherine zaczęła się pocić. Wzdragała się przed wejściem do komory, która mimo oświetlenia wydała się jej o wiele bardziej obca i nieludzka niż paszcza bestii. Znów jednak zmusiła się do zrobienia kroku w przód i ostrożnie weszła między płomienie. Szybko przekonała się, że od mgły kręci się jej w głowie, i zaczęła omijać narośle szerokim łukiem.
Gdzieś z góry dobiegły przenikliwe gwizdy. Na myśl o tym, że mogłyby oznaczać obecność nietoperzy, znów przyśpieszyła. Zdążyła pokonać połowę szerokości komory, gdy na dźwięk męskiego głosu włosy stanęły jej dęba ze strachu.
– Catherine! – usłyszała. – Nie pędź tak!
Okręciła się na pięcie, z hakiem gotowym do ciosu. W jej stronę kuśtykał starszy, siwy mężczyzna w złachmanionym jedwabnym surducie wyszywanym złotą nicią, do którego włożył obszarpaną koszulę z żabotem i dziurawe atłasowe rajtuzy. W lewej ręce trzymał laskę ze złotą główką. Kościste palce obu rąk miał upierścienione co najmniej tuzinem sygnetów. Zatrzymał się na wyciągnięcie ręki od niej, ona zaś nie opuściła wprawdzie haka, ale trochę się uspokoiła. Owszem, staruszek wyglądał nieco ekscentrycznie, ale na tle ludzi i innych istot zamieszkujących Griaule’a prezentował się właściwie przeciętnie. Mógł niepokoić, ale nie przerażał.
– Przeciętnie?! – Staruszek zarechotał. – Też coś! Przeciętny jak anioły, zwyczajny jak idea Boga. – Zanim Catherine zdążyła się zdziwić, że zna jej myśli, rechot się powtórzył. – Jakże miałbym ich nie znać? Wszyscy jesteśmy tworami jego myśli, wyrazami jego kaprysów. A tutaj wszystko, co na powierzchni jest ledwie zauważalne, staje się żywą rzeczywistością, nieuniknioną prawdą. A to dlatego – postukał laską w dno komory – że otaczająca nas materia emanuje jego wolą. – Zrobił krok w przód i wbił w Catherine spojrzenie kaprawych oczu. – Ta chwila śniła mi się tysiąc razy. Wiem, co powiesz; wiem, co pomyślisz; wiem, co zrobisz. Otrzymałem od niego szczegółowe instrukcje, bym mógł zostać twoim przewodnikiem i powiernikiem.
– O czym mówisz? – Zalękniona Catherine wzięła zamach hakiem.
– Nie o czym, lecz o kim. – Uśmiech rozkroił na dwoje jasną, pomarszczoną skórę twarzy staruszka. – O Jego Łuskowatości, rzecz jasna.
– O Griaule’u?
– Nie inaczej. – Mężczyzna wyciągnął do niej rękę. – Chodź, dziewczyno. Czekają na nas.
Catherine cofnęła się o krok. Staruszek odął wargi.
– No dobrze, rzeczywiście mogłabyś chyba wrócić tam, skąd przyszłaś. Willenowie ucieszą się na twój widok.
– Nie rozumiem – powiedziała podenerwowana Catherine. – Skąd możesz wiedzieć…
– Jak masz na imię? Albo co ci grozi? Czy ty mnie w ogóle słuchałaś? Jesteś tworem Griaule’a, córko, i to nawet w większym stopniu niż inni, ponieważ przez lata spałaś w samym środku jego snów. Całe twoje życie było wstępem do tych chwil. Nie poznasz swojego przeznaczenia, dopóki nie udasz się do miejsca, w którym rodzą się sny smoka… Do jego serca. – Mężczyzna wziął Catherine za rękę. – Jestem Amos Mauldry. Kapitan Amos Mauldry, do usług. Czekam na ciebie od lat, od wielu, wielu lat! Mam cię przygotować do najważniejszej chwili twojego życia. Nalegam więc, byś poszła ze mną, dołączyła do Milusich i rozpoczęła przygotowania, ale… – Wzruszył ramionami. – Cóż, wybór należy do ciebie. Nie będę cię bardziej przymuszał, powiem tylko jeszcze jedno: chodź teraz ze mną, a kiedy wrócisz, przekonasz się, że nie masz się czego obawiać ze strony braci Willenów.
Puścił rękę Catherine i tylko patrzył na nią chłodno, z szacunkiem. Korciło ją, żeby zlekceważyć jego słowa, ale nie mogła się do tego zmusić: za bardzo współgrały z jej własnymi odczuciami na temat jej związków ze smokiem.
– Kim są Milusi? – zapytała.
Mauldry prychnął lekceważąco.
– To nieszkodliwe stworzenia. Życie wypełniają im spory o błahostki i kopulacja. Gdyby nie ich przydatność dla Griaule’a, którego chronią przed pewnymi szkodnikami, byliby kompletnie bezużyteczni. No, ale są na tym świecie gorsze od nich bestie i Milusi miewają czasem swoje pięć minut. – Niecierpliwie przestąpił z nogi na nogę, postukując laską o posadzkę. – Niedługo sama ich poznasz. Idziesz czy nie?
Bez entuzjazmu, za to z hakiem gotowym do ciosu, Catherine podążyła za Mauldrym do otworu w głębi komory i dalej, wąskim, krętym tunelem oświetlonym pulsującą złotą poświatą emanującą z ciała Griaule’a. Źródłem światła, jak wyjaśnił jej przewodnik, była krew, która wprawdzie nie płynęła w tej chwili w żyłach smoka, ale jej blask falował na skutek zmian składu chemicznego. Tak w każdym razie sądził Mauldry, który odzyskał już utraconą chwilowo pogodę ducha i opowiadał Catherine o czasach, gdy był kapitanem statku towarowego kursującego z Port Chantay na Wyspy Perłowe.
– Przewoziliśmy żywy inwentarz, owoce chlebowca, tran wielorybi… Właściwie nie przypominam sobie, żebyśmy czegoś nie przewozili. To było dobre życie, ale ciężkie, naprawdę ciężkie, i po odejściu ze służby… No cóż, nie miałem żony, więc kiedy nagle okazało się, że mam pod dostatkiem wolnego czasu, pomyślałem, że najwyższa pora się zabawić. Postanowiłem zwiedzić świat, a najbardziej ze wszystkiego chciałem zobaczyć Griaule’a; ludzie powiadali, że to prawdziwy cud świata – i mieli rację! Jego widok wprawił mnie w osłupienie. Kompletnie mnie oszołomił, nie mogłem się na niego napatrzeć. Był czymś więcej niż cudem świata, był idealny. Ostrzegano mnie, żebym nie zapuszczał się w pobliże paszczy, całkiem słusznie zresztą, ale nie umiałem się powstrzymać i pewnego wieczoru, kiedy przechadzałem się po skraju pyska, napadło mnie dwóch poszukiwaczy łusek. Pobili mnie, okradli i zostawili na pewną śmierć. I pewnie faktycznie bym umarł, gdyby nie Milusi. – Staruszek zacmokał z troską. – Skoro już nadarza się okazja, opowiem ci trochę o nich. I tak powinienem cię przygotować na spotkanie z nimi, bo bez tego… Prezentują się naprawdę paskudnie, nie ukrywam. – Łypnął jednym okiem na Catherine, a kiedy nie zareagowała, po kilkunastu krokach zapytał: – Nie poprosisz mnie, żebym mówił dalej?
– Nie wydaje mi się, żebyś potrzebował mojej zachęty.
Mauldry zaśmiał się z aprobatą.
– Słusznie, słusznie… – mruknął, ale dalej szedł w milczeniu, zgarbiony, z pochyloną głową. Przypominał trochę starego żółwia, który nauczył się chodzić na dwóch łapach.
– No więc? – zirytowała się Catherine.
– Wiedziałem, że zapytasz! – Mauldry mrugnął do niej porozumiewawczo. – Z początku sam nie wiedziałem, kim są. Gdybym wiedział, byłbym przerażony. W kolonii jest ich około pięciuset, może sześciuset; byłoby więcej, gdyby nie wysoka śmiertelność młodych i inne zabójcze zjawiska. W większości są potomkami upośledzonego mężczyzny nazwiskiem Milusi, który prawie tysiąc lat temu zabłąkał się do paszczy Griaule’a. Podobno przechodził koło pyska, kiedy nagle ze środka zaczęły wyfruwać ptaki i owady, i to nie po kilka czy kilkanaście sztuk, tylko całe stada i roje. Milusi śmiertelnie się przeraził, bo pomyślał, że pewnie wypłoszył je jakiś potwór. No i postanowił się przed tym potworem schować. Tak mu się jednak pomieszało w głowie, że zamiast odbiec od paszczy, wbiegł prosto do środka i tam ukrył się w krzakach. Przesiedział tak prawie cały dzień, a potwora ani widu, ani słychu. Jedyną oznaką zagrożenia był stłumiony głuchy łomot dobiegający z wnętrza smoka. W końcu ciekawość zwyciężyła strach i Milusi wszedł do gardzieli. – Mauldry odkaszlnął i splunął. – Tam się poczuł bezpiecznie, w każdym razie bezpieczniej niż na zewnątrz. To pewnie była sprawka Griaule’a, to poczucie bezpieczeństwa. Wiedział, że państwo Milusi muszą być szczęśliwi, jeśli mają w nim zamieszkać na stałe i służyć mu jako deratyzatorzy. Pierwszym posunięciem Milusiego było sprowadzenie z Teocinte pewnej znajomej obłąkanej; z biegiem czasu werbowali innych szaleńców, kiedy tylko takowi się napatoczyli. Byłem pierwszym zdrowym na umyśle człowiekiem, którego przyjęli. Są okropnymi szowinistami, kiedy przychodzi do podziału na normalnych i wariatów, ale Griaule, naturalnie, kazał im mnie przygarnąć. Wiedział, że będzie ci potrzebny ktoś, z kim mogłabyś porozmawiać. I tak oto zamieszkałem tutaj. – Dźgnął ścianę laską. – To mój dom, właściwie nawet więcej: to moja prawda. Moja miłość. Życie w tym miejscu zmieniło mnie.
– Trochę trudno w to uwierzyć…
– Tak? Kto jak kto, ale ty najlepiej powinnaś rozumieć bezmiar zalet Griaule’a. Nikt nie zapewni ci takiego bezpieczeństwa jak on; nikt nie zagwarantuje ci takiej wiedzy.
– Mówisz o nim jak o bogu.
Mauldry zatrzymał się i spojrzał z ukosa na Catherine. Złote światło pojaśniało, wypełniając cieniem jego zmarszczki. Wyglądał w tej chwili jakby przeżył setki lat.
– A kim według ciebie jest? – zapytał z nutą oburzenia w głosie. – Kim innym mógłby być?
Po dalszych dziesięciu minutach znaleźli się w komorze jeszcze większej i wspanialszej niż poprzednia. Miała owalny kształt, jak postawione na sztorc jajo o spłaszczonym dnie – jajo wysokie na sto pięćdziesiąt stóp, o średnicy wynoszącej nieco ponad połowę wysokości. Oświetlała je ta sama złocista pulsująca poświata, która rozjaśniała mroki tunelu, z tą różnicą, że zmiany natężenia były tutaj bardziej płynne, a ekstrema jasności bardziej od siebie odległe – od głębokiego półmroku do blasku niemal równego światłu dnia. Górne dwie trzecie powierzchni ścian były przesłonięte piętrzącymi się jeden nad drugim rzędami małych komórek, koślawo posklejanych i tworzących strukturę, która wprawdzie pozbawiona była charakterystycznej dla plastra miodu regularności, ale mimo to, do złudzenia go przypominała, tak jakby ulepiły ją pijane pszczoły. Wejścia do komórek były przesłonięte zasłonami. Do ścian umocowano liny, drabinki sznurowe i kosze pełniące rolę wind; kilka z nich było zresztą w tej chwili w użyciu, przewożąc ludzi ubranych podobnie do Mauldry’ego. Komórki kojarzyły się Catherine z widzianym niegdyś obrazem przedstawiającym labirynty mieszkalne na dachach domów w Port Chantay – tylko że domostwa na obrazie, mimo że roztaczały aurę nędzy i rozpaczy, nie kojarzyły się od razu z przegniłym ładem, który zdegenerował się do stanu perwersyjnego chaosu.
Dolną część komory (do której zresztą doprowadzał tunel) pokrywał pstry kobierzec, na który składały się całe jardy jedwabiu, aksamitu i innych kosztownych materii. Siedemdziesiąt, może osiemdziesiąt osób przechadzało się po dnie jaja lub leżało na jego łagodnie zakrzywiających się ścianach. Pusty był tylko sam środek posadzki, w którym ziała czarna dziura prowadząca dalej w trzewia smoka. Przechodził też przez nią cały system rur, przenoszących – jak później Mauldry wyjaśnił Catherine – ścieki z kolonii wprost do zbiornika z kwasem, z którego w przeszłości zasilane były ognie Griaule’a. Pod kopułą jaja kłębiła się gęsta mgła, taka sama jak ta wypływająca z narośli w poprzedniej komorze. Czarnoskrzydłe ptaki z czerwonymi plamami na łbach na przemian wlatywały w jej głąb i z niej wyfruwały; kruche strzępy mgły snuły się zresztą po całym pomieszczeniu, w którym unosił się mdlący słodkawy zapach. Zewsząd dobiegały pomruki i szelesty.
– Proszę bardzo. – Mauldry szerokim gestem laski ogarnął wnętrze. – Co powiesz o naszej kolonii?
Niektórzy Milusi zauważyli już przybyszów i, zbici w małe grupki, pomalutku zaczęli się do nich zbliżać. Co parę kroków przystawali, szeptali między sobą z ożywieniem, i znów posuwali się naprzód z ostrożną ciekawością dzikusów. Mimo że nikt nie dał wyraźnego sygnału, zasłony przy wejściach do komórek odchylały się, ze środka wysuwały się głowy, małe figurki zjeżdżały po linach, tłoczyły się w koszach, zsuwały po drabinkach… Setki ludzi śpieszyły na spotkanie z Catherine z prędkością przywodzącą na myśl spanikowane mrówki rojące się w mrowisku. Zwłaszcza że na pierwszy rzut oka naprawdę przypominali mrówki – chudzi, bladzi, przygarbieni, z płasko ściętymi, prawie bezwłosymi czaszkami, płaczliwymi oczami i grubymi, obwisłymi wargami wyglądali jak brzydkie dzieci poprzebierane w zetlałe jedwabie i atłasy. Podchodzili coraz bliżej, ci z przodu popychani przez gęstniejące szeregi za plecami, aż Catherine, zaniepokojona ich spojrzeniami i nieskłonna słuchać uspokajających słów przewodnika, cofnęła się w głąb otworu.
Mauldry odwrócił się do Milusich, wymachując triumfalnie laską jak mieczem, i zawołał:
– Oto przybyła! Nareszcie ją do nas sprowadził! Jest wśród nas!
Kilkunastu Milusich w pierwszym szeregu zaniosło się piskliwym rżącym śmiechem, którego ton wznosił się coraz wyżej i wyżej, w miarę jak ściany pałały coraz mocniejszym złotym światłem. Inni, stojący głębiej, przytknęli do piersi rozcapierzone dłonie i zaczęli podskakiwać z podniecenia. Jeszcze inni kręcili głowami i strzelali oczami na boki, rozdarci między agresją i zagubieniem, jakby nie bardzo wiedzieli, co się dzieje. Ta demonstracja upośledzenia Milusich, dowodząca kruchości ich samokontroli, jeszcze bardziej przeraziła Catherine, ale zachwycony Mauldry nawoływał w kółko: „Jest wśród nas! Jest wśród nas!”, aż w końcu zapanował tymi okrzykami nad Milusimi i od tej pory mógł nimi sterować. Zaczęli powtarzać jego słowa, kołysać się w ich rytmie i przeciągać je, aż upodobniły się do bełkotliwego „jeeeziudnaaas, jeeeziudnaaas”, syczącego i rozedrganego zarazem niczym przyśpieszony oddech olbrzyma, który niósł się rozfalowanym echem, aż wibrowała cała komora. Fala dźwięku zalała Catherine, osłabiająca w swojej intensywności, i Catherine skuliła się pod ścianą, czekając, aż Milusi złamią szyk i ją otoczą. Oni jednak tak zapamiętali się w swoich chóralnych okrzykach, że chyba zupełnie o niej zapomnieli – tłoczyli się bez celu, wpadali na siebie nawzajem, doskakiwali ze złością do tych, którzy weszli im w drogę, rzucali się sobie w ramiona, chichotali, zaczynali erotyczne igraszki – i cały czas zawodzili.
Mauldry spojrzał na Catherine. Złote światło odbijało mu się w oczach, a jego twarz – bezmyślnie rozradowana i pusta – przypominała twarze Milusich, kiedy wyciągnął do niej ręce i powiedział bezbarwnie szczerym głosem kapłana:
– Witaj w domu.