- W empik go
Smokieł - ebook
Smokieł - ebook
„Prześmiewcza, pełna czarnego i innych barw humoru, analogii i nawiązań do świata realnego, świata bajek i legend, ale także filmu, literatury i sceny, także politycznej”. Napisałby Tacyt, gdyby żył. Książka opowiada historię bohaterów żyjących w świecie, gdzie wszystko jest możliwe, wystarczy tylko poczekać, a na pewno się zdarzy. Historia zaczyna się w portowym mieście — Burakurze. Burakura jest wspaniałym miastem. Oczywiście wspaniałym dla złodziei, rabusiów i innego rodzaju mętów. A także dla tych, którzy opuścili Burakurę i żyją gdzieś daleko. Odległość znacznie zmienia perspektywę i potrafi wymazać z pamięci wiele traumatycznych przeżyć. Dlatego Michi, zwany Admirałem, kiedy już musiał wybrać się w daleką podróż, bardzo za nią tęsknił. Dlaczego musiał wyjechać? Przeczytajcie sami!
Kategoria: | Fantastyka |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 9788383698953 |
Rozmiar pliku: | 201 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Im prostszy weźmiemy pod uwagę organizm, tym bardziej ma on wyostrzony umysł. Umysły prostych istot koncentrują się na kilku, czasem kilkunastu rzeczach, wprawiają się i doświadczają w myśleniu tylko o nich
i są ostre jak żyletka. Pies myśli o jedzeniu, spaniu, merdaniu ogonem i, przy niektórych okazjach, o obsikiwaniu drzew lub butów stojących niewinnie
w sieni. Wiewiórka myśli o orzechach, ziarnach i o tym, gdzie, do cholery, są skrytki przygotowane w zeszłym roku. Znacznie prostsze organizmy, takie jak na przykład dżdżownica, mają jeszcze ostrzejsze umysły, niesamowicie skoncentrowane na pojedynczych myślach: „Dobra ziemia! Om, om, om”, „Zła ziemia! Tfu!” a niektóre, bardziej pechowe dżdżownice również: „Ała! Haczyk? Woda!!!”.
Nabrzeże w portowym mieście, o wdzięcznej nazwie Burakura, śmierdziało rybami, moczem, wczorajszymi kolacjami, a niekiedy dzisiejszymi śniadaniami. Najbardziej na poziomie gruntu.
Na gruncie tym stała tawerna sklecona z drewnianych bali, ociężale wspierająca się na podmurówce z nierównych kamieni, zlepionych ze sobą w doskonale losowy sposób rozsypującą się zaprawą. Budynek otoczony był mniej lub bardziej malowniczymi plamami niestrawionej gastronomii, która konkurowała z rzadkim i podejrzanie wyglądającym błotem w ściekaniu do rynsztoków i dalej do zatoki portowej, gdzie stada ryb już szykowały sztućce i zakładały pod brody serwety. Przed tawerną stał bez ruchu olbrzymi mężczyzna o barach tak szerokich, że przez drzwi musiał wchodzić bokiem, a i tak czasami zabierał ze sobą futrynę. Był całkiem łysy, ale z jego masywnych łuków brwiowych zlewały się jak wodospady kępy czarnych włosów, niemal przesłaniając oczy. Wodospady te łączyły się ze sobą nad potężnym, kartoflowatym nosem. A może nad kalafiorowatym? Nie znam się na warzywach… niech będzie: bulwiastym? Dobrze? Ok… Jego zwalista jak góra sylwetka i marsowa mina sugerowały jednoznacznie, że wejście do tawerny należy się tylko gościom, którzy posiadają własne buty i obiecywał, że gdyby klient wszedł i nie miał zamiaru płacić za strawę, mógłby tawernę opuścić, szybko, nieelegancko, bez butów i prawdopodobnie bez dużej części uzębienia. Jego twarz nie wyrażała żadnych innych, prócz groźby, uczuć ani myśli. Nazywał się Bob Bilder, ale wszyscy mówili na niego Bog lub Bogo, a ci, którzy woleli nie spotkać się z jego pięścią, także Panem Bogo, a nawet, po kilku głębszych, Panem Bogiem. Życie wykidajły nie wymaga geniuszu, wystarczy przeciętny rozum. Albo nawet mniej. Bogo pasował tu idealnie. Miał umysł ostrzejszy niż dżdżownica.
Właścicielem tawerny był Michi de Buyter, zwany nie wiadomo dlaczego Admirałem. W przeciwieństwie do pilnującego drzwi ochroniarza był niski, korpulentny, rumiany i pyzaty, a głowę zdobiły mu gęste pukle blond loków. Wyglądał trochę jak podstarzały cherubinek. Knajpkę otworzył ponad rok temu w budynku odziedziczonym po jakimś bardzo dalekim krewnym, tak dalekim, że możliwe jest, że miał on jedną parę chromosomów więcej niż Admirał. Michi postawił sobie za cel stworzenie przybytku (w miarę możliwości) eleganckiego, a przynajmniej mniej (w miarę możliwości) przypominającego portowe sąsiedztwo. Dzieło rozpoczął od najważniejszej w jego mniemaniu rzeczy, czyli od nadania nazwy, odrzucając na wstępie takie jak „Załatany bęben”, „Kuternoga Katarzyna” czy „U Fukiera”, które proponowali mu marynarze przyglądający się remontowi budynku, w którym miała rozpocząć działalność tawerna. Uznał — słusznie — że nazwy te nie licują z prawdziwą klasą, stylem i dystynkcją, jaka miała zapanować w jego lokalu. Pomyślał natomiast, że „Jaśminowa bryza” brzmi wystarczająco elegancko, widział bowiem kiedyś butelkę po perfumach o takiej nazwie, prawie niezbitą, oczywiście pustą, ale sugerującą swoimi ciętymi w szkle damskimi kształtami, że co jak co, ale tak wyglądające butelki to szczyt elegancji, a przynajmniej podniecającej perwersji. Dla Admirała elegancja
i podniecająca perwersja to prawie synonimy. Pierwotnie planował wyposażyć tawernę w wyściełane ławy, okrywane narzutami w kolorowe(!) wzory, okrągłe żyrandole, być może nie z koła od wozu, ale takie lśniące, cynowe, a może nawet (ahhh!) mosiężne, a także drewniany, polerowany woskiem kontuar, a za nim regał z wybornymi trunkami w kolorowych, fikuśnych butelkach z dalekich krain. Niestety, remont kamienicy okazał się kosztowniejszy, niż przypuszczał w najśmielszych snach, a były to sny często śmielsze nawet od przedwyborczych obietnic polityków. Na początku okazało się, że korniki przeżarły belki stropowe i trzeba połowę z nich wymienić. „Będzie waćpan zadowolony!” powiedział mu majster przed wymianą belek, ale Michi de Buyter nie był zadowolony. Na pewno nie
z ceny — belki kosztowały krocie. Majster twierdził, że są z prawdziwego cedru.
— Czy drewno cedru na pewno powinno być czarne? — pytał Michi de Buyter.
— A, bo widzi pan, panie Admirale — odpowiadał majster, ćmiąc niedopałek papierosa — to drewno cedrowe jest specjalnie opalone. Aby nie gniło i żeby korniki nie żarły.
— Mrrr, mrrr, mrrr — mruczał pod nosem Michi i łypał podejrzliwie na majstra. — Wyglądają jak z pogorzeliska. A w zeszłym tygodniu zgorzał młyn i spichlerz w Stockton i spalone belki wyglądały kubek w kubek jak te…
— Nic mi o tym nie wiadomo. — Na twarzy majstra nie zadrgał nawet jeden mięsień. — To jest opalany cedr, drogi panie! Pierwsza klasa! BędzieWaćpanZadowolony!
Michi nie był zadowolony, bo słowo „drogi” w „drogi panie!” okazało się prorocze. Potem również nie działo się lepiej. Glina i słoma do uszczelniania ścian musiała być ściągana aż z odległego o 120 mil Bouden.
— To specjalna glina krzemionkowa! Innej się zastosować nie da! BędzieWaćpanZadowolony! — twierdził majster.
— A słoma?
— Słomę ściągniemy przy okazji, po drodze. Z Latenmound.
— Mrr, mrr, mrr. A nie ma pan czasem szwagra w Latenmound, panie majster?
— No mam. Słoma właśnie od niego. Pierwsza klasa! Trzy lata sezonowana! BędzieWaćpanZadowolony!
Michi de Buyter nie był zadowolony. Ani z gliny, ani ze słomy, ani później z „rustykalnych” ław z popękanego drewna, ani z „vintidżowych”, kolebiących się jak łajba w sztormie stołów, ani w końcu z „marmurowych” płyt na podłogę.
— To marmur? Wygląda trochę jak gips… — pytał wtedy.
— Aaa, bo to specjalny marmur gipsowy. Ściągnęliśmy go barką aż
z Gydunsk! Na dworze króla Henryka takie są! A jak łatwo się go sprząta! Ha! BędzieWaćpanZadowolony!
Majster w jednym miał rację — sprzątało się bardzo łatwo, bo po tygodniu „marmur” popękał i pokruszył w drobny mak, a po zamieceniu jego resztek podłoga była jak dawniej — klepiskiem. I tak już zostało. Przynajmniej słomy miał na tyle dużo, że można było posypywać nią podłogę przez kilka miesięcy.
Po remoncie jedyne co pozostało z marzeń o elegancji, to kontuar polerowany woskiem, co prawda kapiącym ze świec z zawieszonego nad nim żyrandola (z koła od wozu), ale zawsze to coś!
Jednej rzeczy Admirał nie odpuścił — do tawerny wchodzą tylko klienci w butach! Po części wynikało to z tego, że tak kojarzył sobie Michi eleganckich gości, a po części z tego, że pierwsi nieobuci klienci narzekali,
a to że „klepisko zimne”, a to że „słoma im w palce wchodzi”, a to wreszcie, że wszyscy chcieli miejsca przy kominku, gdzie mogli ogrzać bose stopy
i gdzie wniesioną sprzed tawerny okrutnie śmierdzącą mieszaninę błota
i innych ingrediencji zamienić w szkliwioną glazurę, cuchnącą dalej jak błoto, tyle że przypalone. Dlatego też Admirał zatrudnił Bogo, który za jednego grosza dziennie pilnował drzwi jego „Jaśminowej bryzy”. Z punktu widzenia prawa taka zapłata była właściwie niewolnictwem, jednak z punktu widzenia Bogo była to sytuacja idealna, tak więc Michi miał na straży swego przybytku praktycznie za darmo wykidajło.
I to jakiego! Bogo nie pytał o nic i wystarczyło wskazać palcem,
a niechciany klient dowiadywał się, że umie latać przez całą długość tawerny. Szczęśliwcy trafiali w drzwi i lądowali na zewnątrz. Pechowcy lądowali na ścianie i mieli okazję sprawdzić celność Bogo ponownie. Czasem nawet kilka razy. Co więcej, po opornych gościach zostawały jeszcze buty, a czasem, kiedy dopisało szczęście, także srebrne i złote zęby.
Bogo natomiast miał co robić cały dzień (kiedy nie pracował, myślał tylko o tym, żeby oddychać), a wieczorem mógł za jednego grosza zjeść
w tawernie wielką michę zupy! „Rzucać ludźmi fajnie! I płacą za to! Suuuper!” — na tym umysł Bogo kończył rozważania o życiu.
Obaj zainteresowani, Bogo i Admirał, uważali, że taka współpraca to czysta sielanka!
Regułą jest, że każda sielanka się kończy i tak było i tym razem, bo pewnego dnia nastąpiło wydarzenie, które wszystko zmieniło. Po małej awanturze i opuszczeniu gospody lotem horyzontalnym były klient pozostawił po sobie złoty ząb. Bliższe oględziny wykazały, ku zdziwieniu Admirała, że nie jest to zwykły twór ortodontyczny wykonany z cennego kruszcu, ale kieł, wokół którego mieniły się po potarciu ogniste, malutkie literki zapisane w nieznanym Admirałowi języku.
— Mrrr, mrrr, mrrr. Magiczny jak nic — mruknął i pomyślał, że powinien to zanieść do Ratusza, gdzie zawsze urzędował przynajmniej jeden mag.
Prawo nakazywało: nikomu nie wolno było posiadać magicznych przedmiotów bez zezwolenia magów. Na wielu tablicach informacyjnych
i plakatach ostrzegali oni: „Przed użyciem zapoznaj się z wykazem kar bądź skontaktuj z magiem lub alchemikiem, gdyż każdy przedmiot magiczny niewłaściwie stosowany zagraża twojemu życiu lub zdrowiu”. Za nielegalne posiadanie magicznych przedmiotów faktycznie można było stracić zdrowie, życie albo nawet coś więcej. Takie było prawo panujące w Boomerii, a Michi nie zamierzał się przeprowadzać do innego kraju. Wahał się jednak
z decyzją, najczęściej bowiem magowie konfiskowali magiczne przedmioty; co najwyżej można było za nie dostać w zamian figę i to na dodatek bez maku. „Powinienem go oddać — myślał. — Będę miał kłopoty jeśli tego nie zrobię, z drugiej strony jednak…” — Potarł złoty kieł. Świecące, ogniste litery wyglądały tak ładnie i ciepło na złotym tle. Prawdziwy skarb! „Jutro — zdecydował. — Jutro pójdę i go oddam”, ale jak to bywa, nie oddał kła ani na drugi dzień, ani na trzeci, ani na czwarty, ani… no nie oddał i już! Zamiast tego często siadał po zamknięciu knajpy przy dogasającym kominku
i obracał złote precjozum w palcach, przyglądał się płomiennym grawerom
i uśmiechał. Nigdy z błyskotką się nie rozstawał, podczas dnia nosił ją
w małym mieszku, a w nocy zasypiał z kłem pod poduszką.
Po mniej-więcej tygodniu (raczej po mniej) zaczął miewać SNY. Nie były to jednak ani sny o potędze, ani sny o stali, ani nawet sny o Warszawie.
W snach widział pannę Zofię, praczkę z pralni obok, szorującą
w przewiewnym gieźle gacie na tarce… A nie… to nie ten sen! Chodzi o ten, w którym widział kosmos, miriady gwiazd, a wśród nich wielką żabę, na której plecach stały cztery hipopotamy, a może świnie? Nie było widać dokładnie. Na plecach tych hipopotamów czy tam świń, leżał kwadratowy
w kształcie, płaski świat. Michi śnił, że w oszałamiającym tempie pędzi
w kierunku tego świata, geografia terenu zbliża się gwałtownie, już widzi góry, już widzi rzeki, już las i to całkiem wyraźnie, już widzi chatkę w lesie, już hamuje tak gwałtownie, że żołądek przewraca mu się jak po parówkach od Majstra Szwa z ulicy Ferdynanda Wspaniałego (niczego tam nie jedzcie!!!). Przed chatką na sporym głazie — śnił dalej Admirał — siedziała postać okutana w szary, płócienny płaszcz z kapturem nasuniętym głęboko na głowę. Kiedy Michi podchodzi do postaci, ta podnosi lekko kaptur i widać płonące zielenią oczy i jak z głębi studni, takiej przynajmniej na 15 metrów głębokiej, dobiega dudniące proroctwo:
— Weźmij swój trzos, idź szukać gór, co sięgną chmur, taki twój los. Usłyszysz głos, zobaczysz zamek, pod zamkiem jamę, taki twój los. Tam zanieś trzos, nagroda twa, gdy zwrócisz kła, taki twój los.
Michi próbuje coś powiedzieć, o coś zapytać, ale nie może, jakby miał
w gardle komplet igieł do cerowania i trzy szpulki nici, charczy tylko niewyraźnie jak baba z gruźlicą, a kiedy wydaje mu się, że już-już uda mu się coś wydukać — świat oddala się od niego coraz szybciej i szybciej, nie tak szybko jednak, jak niechciani klienci oddalają się od pięści Bogo, wciąż ma bowiem swoje buty.
Budzi się zlany mokrym (bo przecież nie suchym!) potem. Potem długo siedzi na łóżku. Potem wyciera pot z czoła rękawem szlafmycy, kładzie się
i zasypia ponownie i śni SEN. I tak całą noc, i tak noc za nocą. Przez tydzień schudł pół cetnara, a była to ta lepsza połówka, jaką miał. Chodził niewyspany jak człowiek cierpiący na sąsiada, który uwielbia robić nocne remonty. Podkrążone oczy, chwiejny i lekko szurający chód, mętny wzrok, ziemista cera i zgarbiona sylwetka spowodowały, że otrzymał oficjalne zaproszenie do Gildii Zombi z Gallowswill. To nim trochę wstrząsnęło
i postanowił wziąć się poważnie za rozwiązanie problemu. Zaczął od zakupu w małym, eleganckim sklepiku, mieszczącym się przy Placu Wesołych Kaletników, substancji znanej jako kofa. Nie była stricte magiczna, ale wielu ją za taką uważało. Dlatego kosztowała krocie. Napar z kofy zadziałał na Admirała doskonale! Przez trzy noce. Przez trzy noce nie zasnął ani razu, ale czwartej, mimo starań, sen zakradł się po cichutku i zdzielił go zza węgła grubą lagą prosto w potylicę. Michi zasnął na stojąco, gdy czyścił kieliszek brudną szmatą.1* Po obudzeniu się Michi był zły jak diabli (a diabli tego dnia byli jeszcze gorsi niż wizyta u szkolnego dentysty). Wykosztował się na kofę, a tu takie coś! Zasnął! Już miał zamiar udać się do „Zamorskych Ingrediencyj”, by powiedzieć sprzedawcy, gdzie może sobie schować taki produkt, oraz wykrzyczeć kilka niepochlebnych słów o jego rodzinie, w tym
o matce w szczególności, gdy jego wzrok padł na instrukcję, wypisaną starannie na kawałku świńskiej skóry. Przeczytał ją uważnie. Wcześniej jakoś nie miał na to czasu. Tak to jest, że instrukcję użycia zawsze czyta się na końcu, już po użyciu.
— Aha — mruknął — to tak to działa…
Westchnął, siadł na ławie, która uszczypała go pękniętą deską w zadek, co zauważył mimochodem i zignorował i markotnie patrząc przed siebie, zastanowił się nad możliwymi opcjami. Jedną z oczywistych było oddanie złotego kła magom z Ratusza; nie miał wątpliwości, że świecidełko jest przyczyną jego koszmarów, więc taka opcja rozwiązałaby problem raczej permanentnie, jednak dziwna niechęć, wręcz niemoc do pozbycia się tak wspaniałego przedmiotu powodowała, że odrzucił ją od razu. „A może, gdybym schował go dobrze, np. w lesie, daleko ode mnie — dumał — sny by także mnie opuściły?” Ale i ten wariant budził w nim zdecydowaną awersję. „Ukryć? Daleko? No to jak go oglądać? Głaskać? A może ktoś znajdzie? Ukradnie?” Na taką myśl aż się w Admirale zagotowało! Gdyby był bohaterem z kreskówki, puszczałby uszami parę!
*
Los uśmiechnął się (zapewne złośliwie) do Admirała dwa dni później, gdy odwiedził go jego kuzyn, Leo S. Taff, mieszkający w odległym o 40 mil miasteczku Butterbridge. Leo był zażywnym jegomościem, sapiącym jak kowalski miech co drugi krok, ale za to wesołym i serdecznym bez przerwy (nawet przerwy na śniadanie). Michi lubił kuzyna i chętnie go gościł, bo gdy okoliczni mieszkańcy dowiadywali się, że Leo jest w mieście, garnęli się do „Jaśminowej Bryzy” drzwiami, oknami i kominem, żądni wspaniałych, choć zazwyczaj wyssanych z palca historii, które opowiadał ze swadą zawodowego oratora, żądając w zamian jedynie atencji i piwa, obydwu
w dużych ilościach. Ruch i teraz w tawernie zrobił się niesamowity i Bogo miał pełne ręce — a czasem również nogi — roboty. Kiedy jako tako udało się zapanować nad tłumem i spacyfikować nieobutych i nierokujących zarobku klientów, a Leo wypił już kwartę piwa, rozpoczęła się opowieść, którą tu przytoczę, bo chociaż dużego związku z dalszym biegiem akcji nie ma, to morał jakiś być może przyniesie, a poza tym, jak dają darmo,
to trzeba brać i w zęby nie zaglądać!
— Wiadomo wam zapewne, hmf, hmf — zasapał na początek Leo — że córka króla Polfesta z Numerii, panującego w Wylecie, o wdzięcznym imieniu Arda, już od oseska klątwą okrutną zmorzona, w potwora się zmieniwszy, szaleć zaczęła i kmiotków napadać tak często, że król, bojąc się o siebie, z zamku w Starej Wylecie — jak ją teraz zwiemy — do nowego się z dworem przeniósł, a okoliczne sioła opustoszały w strachu przed śmiercią niemal pewną. Mimo to, co i rusz jakiś kmiotek szukający kosztowności, łowca czy nawet jakiś rycerz obłędny chcący odczarować księżniczkę i pojąć ją za żonę do starego zamku się zakradał. Liczyli na zysk, a w zamian wszyscy oni, godzinę po zmroku, własnych flaków się nie mogli doliczyć, jednako czy byli w stal okuci, czy w kaftan lichy, czy byli mistrzami oręża, czy magią władali. Taka to była Arda potężna i niepokonana! Król Polfest, obawiając się o życie bądź co bądź królewny, zakazał jej krzywdę robić, ale
i tak chętni z potworem zadrzeć się zdarzali i dalej, co jakiś czas, niosło się wycie śmiałków po nocy, aż miło! Rano można było zgoła nic, a co najwyżej pół nogi czy ręki znaleźć, była bowiem Arda potężna, a jeszcze potężniej głodna i — co się chwali — nie lubiła jedzenia marnować. Nie to, co dzisiejsza młodzież! Hmf, hmf. — Tu przerwał i zasapał, łypiąc znacząco na stojących w kącie podrostków.
— Tak więc — kontynuował po dłuższej chwili wykorzystanej na osuszenie kolejnego dzbana piwa — jak wspomniałem, córeczka udana była niemiłosiernie, panoszyła się na Starym Zamku i w okolicach, siała grozę, strach i ludzkie szczątki. Z czasem, niestety, za pełnym brzuchem tęskniąc coraz to dalej i dalej wypuszczała się na łowy, a i to nie tylko nocą. Wtedy poddani króla zaczęli mu ciosać kołki na głowie, co by ten problem rozwiązał. Kilku pierwszych Polfest wybatożyć kazał dla przykładu, jako że ani krytykować, ani denerwować, ani stolarstwa na głowie władcy ćwiczyć nie należy. Jednakże, że w sumie dobrym był królem, nakazał w końcu obwieszczenia lepić i zgodził się temu, kto mu Ardę odczaruje, dać
w nagrodę pół ręki córki i królestwo za żonę, czy jakoś tak. Chętnych wielu nie było, bo i królestwo mizerne i nie wiadomo, czy żona po ślubie gardła mimo odczarowania nie rozszarpie, no tak — z przyzwyczajenia chociażby. Zjawiła się jednak pewnego dnia grupa czterech śmiałków z zamorskiej jakiejś krainy, którzy kazali na się wołać Goose Boosters. Pojęcia nie mam, jak się w przypadku sukcesu chcieli we czterech królewną podzielić, ale już się nigdy nie dowiemy, bo królewna podzieliła się nimi — ochoczo, sprawnie i przy akompaniamencie wrzasków, co się na trzy wiorsty niosły. Na drugi dzień znaleziono po nich tylko jakieś dziwne beczki z przyczepionymi, giętkimi rurami i mnóstwo juchy, jakby kto wiadrami chlustał. Od słowa do słowa wieść się rozniosła i dzień ten, a był to poniedziałek, Lanym Poniedziałkiem tam zowią na okoliczność, że takie lanie Arda obcym sprawiła i na tę pamiątkę wodą z dodatkiem czerwiowej mączki okoliczne kmiotki się oblewają. Radochy przy tym jest, mówię wam, że hej! Tylko doprać potem bielizny nie można i różowa w kolorze się ostaje. No, ale ja nie o tym… — Tu Leo dzban do ust przycisnął, wzdął oczy jak banie
i zagulgotał.
— Mff, gll, mf! — Dzban po chwili odjął, a wszystkim się zdawało, że Leo gulgocze jeszcze, a to w kiszkach grało. — Nooo… byli też i inni śmiałkowie. Z dalekiej Brudanii przybył wraz ze swą towarzyszką Minerwą wielki mag Berlin, o którym powiadano, że jest kambionem! Ten, od poprzedników był roztropniejszy i cztery miesiące na dworze króla gościł, wino żłopał, kapłony żarł, a Stary Zamek z daleka jeno obserwował. Po czterech miesiącach skończyła się cierpliwość króla Polfesta, który gościowi łagodnie zasugerował, że jak się do niedzieli nie uwinie, to mu umówi spotkanie, sam na sam, z mistrzem małodobrym, gdzie obgadają temat niecierpiący zwłoki, a może nawet zwłok. Berlin bredził coś o koniunkcjach sfer, marudził
o fazach księżyca nieodpowiednich, a nawet o jakimś Stońhężu kamienistym jął prawić, widząc jednak władcy nieugiętą minę, zakasał rękawy, lagę magiczną pod pachą ścisnął, pół dnia na medytacyjach spędził,
a wieczorem do Starego Wylecia, do zamku poszedł samojeden. Błyski się tam zaraz po zmroku pokazały okrutne, wicher duć zaczął pieruński, straszliwe jakieś wycie poniosło się po pustych komnatach i okolicznych polach, a potem wrzask wielki nastał, jakby kto komu kołek w rzyć wsadził. Kto komu, to się tylko domyślić na drugi dzień było można, bo Berlin obdrapany, jakby się przez głogowy zagajnik na golasa biegiem przedzierał, wyszedł ze starego zamku krokiem chwiejnym i stękając co chwila, do swych komnat gościnnych się skierował. Już zaś po godzinie pożegnawszy się chłodno z królem i dworzanami, na wozie z miękkim siankiem w dyrdy odjechał. A Arda jak była potworem, tako i została, tyle że od tego czasu miast zabijać niektórych wolno puszczała, jeno z pożegnalnym prezentem
w rzyci. Jeszcze większy strach padł na śmiałków, no bo zginąć w boju — sława, ale być, z przeproszeniem, kijem wychędożonym, to wstyd, sromota i co najgorsze — śmiech kolegów.
Co niektórzy słuchacze zarechotali, ale zaraz zgaśli pod wzrokiem kowala Guya, wielkiego jak perszeron, który groźnie na nich, nie wiadomo czemu spojrzał.
— Kolejny był kmiotek-jąkała. — prawił dalej Leo — Mówił,
że się nazywa Kretefka, przybywa spod Waywellu i jak w końcu wydukał, był z zawodu alchemikiem-gastronomem. Królowi przedstawił śmiały plan zgładzenia królewny, polegający na wypchaniu barana skarzonerą, męczymordem i czarnym schorzeniem i podstawieniu w pobliże Starego Zamku, gdzie potwora miała go zeżreć (barana, nie zamek) i dzięki farszowi wykitować szybko i dokumentnie. Jak się można spodziewać, król, któremu nie po myśli było, żeby córkę otruć, wściekł się niemiłosiernie i kazał zmienić nieco rodzaj farszu baraniego, stosując zamiast proponowanych przez kmiotka ingrediencji, samego kmiotka właśnie. Kretefkę, mimo błagań
i próśb obdarto z łachmanów, natarto smalcem, co by łatwiej w trzewia go było wepchnąć, zaszyto w wełnianym ubranku i dostarczono do Starego Wylecia. Zaskakujące, ale los okazał się dla biednego głupka litościwy, bo Arda, okazało się, nie lubi ani baraniny, ani smalcu, a i pewnie zapach samego wierzgającego ze zgrozy farszu miał tu pewnie znaczenie, posrał się bowiem biedaczek po same pachy. Tak czy siak, potwór tylko barana powąchał i pognał za dwoma strażnikami, którzy zwierzaka z wkładką ludzką dostarczyli, wyłuskał ich szybciutko z kolczug i pożarł na surowo, bez przypraw. Biedny Kretefka, gdy już uwolnił się z baranich skór, dał dyla
i nigdy już o nim nie usłyszano.
Widownia słuchała zafascynowana z pootwieranymi gębami. Muchy skrzętnie wykorzystywały tę okazję. Michi wraz z Karyną, jego pomocnicą, donosił kolejne dzbany piwa, rozcieńczonego z wodą pół na pół, dla równowagi pobierając podwójną stawkę. Nikt nie protestował, bowiem zaangażowani w historię klienci nie byli bynajmniej skłonni do targów i bez mrugnięcia płacili, ile żądał.
Po chwili przerwy na przełknięcie piwa Leo kontynuował opowieść.
— Hmf, hmf. Po tych perypetiach myślano, że już nikt się nie zdecyduje na odczarowanie królewny, AŻ TU NAGLE! — ryknął, a kilku klientów pospadało z ław i zydli. — Aż tu nagle zjawił się dziad w mniszej szacie, eremita jakiś i powiedział, że dziewczynę da się odczarować, a jakże, ale najpierw muszą postawić mu klasztor w Track-un, gdzie mieszka, wybudować mu uniwersysteta, a do tego chciał wycyganić 1000 dukatów
w złocie na gorącą wodę podziemną. Król głową pokiwał
i powiedział, że zgoda. Że zaczną od tej gorącej wody i kazał na rynku
w Nowym Wylecie ognisko rozpalić, kocioł wielki z wodą nad ogniem ustawić, i ku uciesze gawiedzi, klechę ugotować. Darł się nieborak pięknie, ale klął też aż słuchać hadko. Ścierwo, gdzie jego miejsce, do szamba ciep-nięto. Taką ta historia korzyść królestwu przyniosła, że więcej świętych mężów tam nie widziano, a jeżeli nawet, to szybko, ukradkiem, przez królestwo przemykali, a już — nie daj dowolny bóg — o nic prosić nie śmieli.
Odgłos siorbanego piwa rozległ się ponownie. Po kilku czknięciach
i beknięciach, Leo kontynuował.
— I wreszcie, na koniec, zjawił się człowiek w skórzany strój, czarny jak noc bezgwiezdna, ubrany. Przyszedł od północy, od bramy kajdaniarskiej,
a lico jego bliznami naznaczone gęsto niby pole pługiem na wiosnę. Na plecach dźwigał dwa nagie miecze. Mówił, że jeden miecz to na ludzi,
a drugi to na zapas. Dziwny jakiś był. Z jakiejś Rewii podobno pochodził,
z dalekich krain. Stary Zamek obejrzał, do króla poszedł gadać, że córeczkę odczaruje, ale że ani królestwa, ani pół królewny, ani całej nawet nie chce, ale tego tylko, co zastanie, jak po misji do króla wróci, a czego się król nie będzie spodziewał, czy jakoś tak. No, mówiłem — dziwny był. Król boczył się na początku, rudą brodę gładził, zielonymi oczyma się obcemu przyglądał — jakże to tak — jakieś gusła, czary-mary? Umowa powinna być jasna! Stanęło w końcu na tym, że w zamian za odczarowanie Ardy Polfest da rewijczykowi coś, czego teraz na dworze króla nie ma, ale być może będzie, jak rewijczyk wróci. Pewnie sądził Polfest, że to będzie nowy pryszcz na nosie, albo kubeł śmieci, albo nowe pchły na królewskich ogarach, ale obcy też pewnie na więcej nie liczył. Wysłuchał tylko opowieści
o potworze, dopytał o parę rzeczy, zadumał się, podziękował
i poszedł do płatnerza, gdzie kazał wykuć sobie osłonę zadka na miarę, co mądrości jego dowodzi niechybnie. Od płatnerza zabrał się do starego Zamku, tak jak stał. Wieczorem jakieś krzyki i łomoty zaczęły dochodzić stamtąd, niby kij w blachę uderzał, a potem wrzaski zaskoczenia (zdało się potwora), a na koniec wielkie „gruuuuch!!!” i cisza…
Cisza, przerywana tylko siorbaniem z dzbanka reszty piwa,
panowała też w „Jaśminowej bryzie”. Po chwili Leo kontynuował.
— Gdy słońce wstało, wyszedł obcy ze starego zamku, taszcząc na plecach jakiś tobół wierzgający. Poranion był znacznie, ale widać, że mu nie nowina, bo nawet się nie krzywił i nie stękał. Tymczasem na zamku,
w Wielkiej Sali, Polfest przyjmował właśnie królewskiego złotnika, imć Pana Silbersteina, który przyniósł królowi naprawioną koronę. Była ona się uszkodziła podczas zeszłotygodniowej uczty, kiedy to podchmielony już mocno król rzucił nią w szczura, co się na stole ważył pokazać. Przyglądał się właśnie naprawom, gdy straż zamkowa obwołała powrót rewianina. Zachłysnął się aż król Polfest uświadomiwszy sobie, że koronę, co jej jeszcze na zamku wczoraj nie było, w rękach trzyma. Rzucił ją pod stół szybko, w sam czas, bo już obcy wór do sali wnosił.
— Cny królu — rzecze — słowa dotrzymałem. Oto córka twa, żywa
i odczarowana — to mówiąc, z worka wyłuszczył dziewczynkę małą, gołą, brudną niemożliwie, podrapaną i z wielkim guzem na czole, ale żywą niechybnie.
Patrzy król Polfest i krew się w nim gotuje, łypie na żonę, potem też na szambelana, który blady jak ściana lekko się ku drzwiom przesuwać zaczął, bowiem i u dziewczynki, i u dworzanina oczy skośne, czarne, takiejże barwy włosy, a na twarzy oboje — szambelan i królewska córeczka — znamię
w kształcie strzały noszą. Król palcem na szambelana wskazał, straży pojmać kazał i do loszku wrzucić.
— Tym zajmę się później — wysyczał cicho do siebie, a głośno już rzekł — Dziękuję ci wojowniku za twą pracę i krew przelaną i — oczywiście — za córki ocalenie. Jako jednakowoż widzisz, niewiele się tu na dworze nowych rzeczy pokazało. Może jeno zdrada i sromota!!! — tu przerwał, na żonę zerknął, a ona łzy chustką zgarniać zaczęła, poniewczasie widać żałując swych nikczemności.
W tym momencie spod stołu wychodzi wyżeł króla ukochany, z koroną
w zębach i do króla ją zanosi. Strapił się władca, zmieszał, ale udał, że to nic szczególnego, koronę z psiego pyska wziął, ślinę rękawem otarł i na głowę wsadził.
Nie w ciemię bity był jednak obcy i szybko pomiarkował, że na głowie króla dzień wcześniej korony nie było. Spochmurniało jego oblicze, ale ukłonił się tylko i rzekł.
— Cny królu! Skoro takie twe słowa, przyjmuję je i bez nagrody odchodzę, racz w zamian moją radę przyjąć, że z przeznaczeniem walki wygrać się nie da, bo co wiatrem zasiane burzą wróci — tu skłonił się i salę opuścił.
Leo przerwał i kolejny dzban piwa napoczął i pił, jakby już opowieść skończył.
— I co dalej? Co dalej? — dopytywali słuchacze.
W końcu Leo dał się namówić na dalszą orację.
— A dalej moi przyjaciele — zadudnił — nowinę wam ogłoszę! Otóż król Polfest, co miłościwie panował w Numerii, na zamku w Nowym Wylecie, już tam nie panuje! Srogi go los spotkał za próbę oszukania rewianina! Miesiączek temu z okładem zakłuł go sztyletem jego nowy szambelan! Ha!
— Miesiąc temu? — zdziwił się jeden z bywalców knajpy, pryszczaty Ron. — Słyszałem, że córka Polsfesta odczarowana była siedem lat temu
i teraz, po siedmiu latach dopiero go przeznaczenie dopadło? Długo się do roboty zabierało!
Śmiech przetoczył się po karczmie, a Leo z niezadowoleniem skrzywił się, jednak szybko odzyskał rezon.
— Aż tam! Na przeznaczeniu znasz się tyle, co na kobylim zadku! Toć wszyscy wiedzą, że liczba siedem magiczna jest! — słuchacze
z szemraniem przytaknęli. — Nie dziwota zatem, że po siedmiu latach dopadła króla kara! Co? Chciałbyś, żeby na drugi dzień Polfest
w kalendarz kopnął? To by zaraz mówili, że się obcy zemścił! Albo żona — kary się słusznej obawiając! Nie! O nie! Nie na próżno jest przysłowie,
że „Przeznaczenie nierychliwe, ale sprawiedliwe”!
— Inaczej szło to przysł… — zaczął pryszczaty, ale Leo nie dał mu dokończyć.
— Morał! — zakrzyknął. — Morał zatem z tej opowieści, dobrzy ludkowie, jaki?
— Że psom ufać nie wolno? — zgadywał jakiś — Że koty lepsze, bo korony nie uniosą?
— Głupiś!
— Żeby szambelanom nie ufać, może? — pytał inny.
— Jeszcześ głupszy!
— Szeby w szczury koronom nie siepać? — wybełkotał jakiś pijanica.
— Ty to już możesz z samą Panią Głupotą w zawody, kto głupszy, startować!
— Że przeznaczenia nie oszukasz — powiedział smutno Michi.
— A tyś to… — zaczął Leo, ale przerwał. — Ano właśnie!
Że przeznaczenia nie oszukasz!
Klienci pokiwali zgodnie głowami i widząc, że koniec na dziś opowieści, rozeszli się do swoich ław dopić piwo i przynajmniej wyglądać, jakoby zrozumieli większą część z tego, co usłyszeli. Niewielu z nich się to udało.
Michi usiadł przy kuzynie i podał mu, chyba szósty już, dzban
z piwem. „Gdzie on to wszystko mieści?” — pomyślał i tknięty nagłym przeczuciem zajrzał pod stół — tylko zdeptana słoma, czyjaś drewniana sztuczna szczęka, zaskoczony szczur. Odetchnął z ulgą — żadnych podejrzanych płynów nie było.
— Leo? Mam problem — zagaił. — Mógłbyś mi coś poradzić?
— Hę? Gulgul… gdybym… gulgul… miał wędkę, to może bym ci złapał węgorza elektrycznego, ale nie mam…
— Co? A po co mi węgorz?
— Chciałeś przecież, żebym ci coś poraził!
— Poradził, nie poraził! Doradził, znaczy się!
— Doradził? Znałem jednego Doradziła, syna Mirmiła…
— Nie! Chcę cię o coś zapytać! — nie czekając na reakcję Leo, Michi natychmiast podjął — Powiedzmy, że jeden mój znajomy znalazł coś, hmm, hmm, magicznego? I powiedzmy, że ten znajomy nie oddał tego magom, hmm i zaczęły mu się śnić dziwne sny, koszmary, które męczą go całą noc. To co byś temu znajomemu poradził, hmm?
— Hyp — czknął Leo na początek, smutno zerknął na dno w dzbanie,
a potem, przekrzywiając głowę, przyjrzał się badawczo kuzynowi — Poradziłbym, żeby jak najszybciej pozbył się przedmiotu…
— Ale, ja nie mogę! — wyrwało się Admirałowi — Yhhh, eee… Leo zachichotał rozbawiony i wcale niezaskoczony.
— Powiem ci Michi — ty to masz szczęście!
— Że co?
— Masz szczęście! Tak się akurat składa, że mój najstarszy syn, Archie, wrócił właśnie z Bobigradu, gdzie ukończył przesławną Akademię Sztuk Taumaturgicznych, Magicznych i Alchemicznych (w skrócie ASTMA, a stąd mówią: astma mater, czy jakoś tak), czyli… masz maga w rodzinie!! Hahaha! Hmf, hmf. — zaśmiał się i niemal natychmiast zasapał. — Mój synek nam doradzi co i jak, już ty się nie martw! Wyślę do niego sowę pocztową!
— Sowę? — wystękał Michi.
— No pewnie! To będzie kurs nocny! A jutro wieczorem synek będzie tutaj! Aha, jedna rzecz, nadano mu nowe miano na tej ASTMIE.
— To jak go zwą teraz?
— El Minister!
— Ładnie… — skłamał Michi z uprzejmości.
— Nic się nie martw! Wszystko będzie dobrze! — powiedział, po czym wstał z ławy sapiąc, podreptał lekko wężowym tropem w stronę drzwi, nawigując zapewne do wychodka.
W ślad za nim podreptał mały, rudawy szczur, który szybko wskoczył na jego plecy i schował się pod kraciastą mycką. Michi przetarł oczy kułakiem.
„Zwidziało mi się — pomyślał. — To z niewyspania…”
Kilka godzin później ostatni oporny klient opuścił lokal lotem koszącym
i plasnął w odległą o kilka metrów od drzwi tawerny kałużę czegoś, co litościwie nazwiemy kolorowym koktajlem spożywczym nie pierwszej świeżości. Bogo otrzepał wielkie jak bochny dłonie, strasząc tym dźwiękiem ptaki w promieniu mili i z myślą o kolacji poszedł do kuchni. Admirał nalał mu wielką michę „zupy dnia” (z którego dnia — nie wiadomo, ale kto bym tam dopytywał) i zabrał się za sprzątanie, tzn. upchnął skorupy po rozbitym dzbanie do kąta, przetarł ławę szmatką, od czego szmatka stała się odrobinę czystsza (właściwie wytarł więc ławą ścierkę) i chuchnął parę razy na zakurzone butelki na półce za barem — bez efektu (no, trochę się rozkasłał od kurzu, ale nie to było celem).
Zmęczony poczłapał w stronę łóżka, ale zasnął na stojąco, zanim do niego dotarł. Kiedy ocknął się w ciemności po pierwszym koszmarze, przestraszony usłyszał groźne mruczenie, jakby warczał niedźwiedź albo co gorsza, dźwiedź, na szczęście uświadomił sobie po chwili, że to tylko chrapanie Boga, który spał za ścianą, w stajni. Bogo śnił o misce zupy,
o dużej misce gorącej, pachnącej zupy i jeszcze o jedzeniu tej zupy. To był dobry sen. Admirał nie zapalając światła, wyszedł tylnymi drzwiami na podwórko za tawerną, by odetchnąć świeżym powietrzem. Po chwili kaszląc, śliniąc się i łzawiąc z oczu, wrócił do środka i szybko zamknął drzwi. Zapomniał, że tuż obok tawerny ma nocną zmianę przetwórnia ryb i portowe powietrze posiada teraz tyle świeżości co stuletnie jaja, pachnie mniej więcej tak samo, ale za to potrafi przetkać nos w kilka sekund. Ten ostatni efekt uboczny był w tym wypadku wyjątkowo niepożądany, bowiem przetkany nos z przerażeniem dowiadywał się, że nigdy, ale to nigdy już nie zapomni tego zapachu wytrawionego na stałe w receptorach węchu.
„Przynajmniej odechciało mi się spać” — pomyślał żałośnie Michi.
I wtedy w ciemności zobaczył, że w kieszonce koszuli coś się świeci. Sięgnął ręką i wyjął ciepły kieł, litery pulsowały w nierównym, chaotycznym rytmie, zapalając się raz na długo, raz na krótko, migając. Zafascynowany przyglądał się temu niekończącemu się spektaklowi. Nagle przestraszył się.„A może to się jakoś teraz uaktywnia? Może magia wycieka! Może zaraz wybuchnie, albo pęknie i coś wyleci ze środka! Jakiś smok lub inna kikimora!” — myślał gorączkowo, ale po chwili przyznał — „Nooo, musiałby to być bardzo malutki smok… smoczek, mikrosmok właściwie. Nie ma co się bać!” — zdecydował. Łagodne linie ciepłego migającego światła uspokoiły go. „Hmm, a gdybym tak nie czekał na Archiego do jutra i teraz, w nocy, zabrał swój skarb i uciekł z Burakury?”
Pomysł wydawał się kuszący, dopóki Admirał nie przypomniał sobie
o zapachu na zewnątrz. Nawet pakuły ze smołą — jako zatyczki do nosa — by tu nie pomogły.
„Ehhh, trzeba zaczekać do jutra, może się wszystko ułoży” — westchnął i znów spróbował dotrzeć do łóżka, tym razem z sukcesem. Gdy spał, w jego kieszeni pulsował i migotał ciepły, pomarańczowy blask.
*
Ranek wstał, trzeszcząc stawami jak czterdziestolatek po dwóch zmianach w fabryce łożysk, przeciągnął się, splunął i poszedł się ogolić. No, może nie do końca, ale tak to mogło wyglądać. Powoli się rozjaśniało, znikały błogosławione czernie, które dotąd skrywały łaskawie szczegóły pejzażu, odkrywając szare zwały siąpiącego kapuśniaczkiem nieba, burości błota zmieszanego z sami wiecie czym i zgniłe zielenie glonów, porostów
i mchów okrywających co i kogo się da. Rozwiały się sino-żółte opary uno-szące się nad portem udowadniając, że jedyna skuteczna kanalizacja
w Burakurze to rynsztoki prowadzące prosto do zatoki. Słońce, widząc to wszystko, schowało się za chmury i, niby nastolatka okupująca od rana łazienkę, powiedziało, że nie wyjdzie i już, a przynajmniej nie bez walki
i krzyków.
Michi, wstając, czuł się jak po zapasach z hipopotamem, ledwo żywy, obolały i mokry od potu. Posprzątał trochę, rozpalił ogień w kominku, zwiesił nad ogniem kociołek z wodą, pokręcił się bezradnie w kółko i otworzył drzwi knajpy. Bogo już stał w swoim ulubionym miejscu obok drzwi, gdzie jego masa odcisnęła w podłożu dwie stopopodobne dziury, głębokie już na kilka cali.
Pierwsi goście pragnący pozbyć się efektów kaca metodą „klina-klinem” wczłapali pod czujnym okiem Boga do środka i Michi zajął się ich obsługą. Karyna stała przy piecu, ale, zamiast rozpalać ogień, przyglądała się tępo to swoim palcom, to podłodze dookoła. Michi zajrzał jej przez ramię — do paznokci miała przylepione rybie łuski pomalowane w różne kolory. „A co to za dziwadła?” — pomyślał.
— Weź no się do roboty, dziewucho! W piecu nierozpalone jeszcze! Ruszaj no się!
— Ale Panie Admirale, zgubił mi się teepis!
— CO się zgubiło?
— No, mój teepis! — prawie załkała. — Dałam za nie 3 miedziaki!
A jeden mi się zgubił!
Admirał zauważył, że faktycznie brakuje łuski na jednym paznokciu. Zdenerwował się jeszcze bardziej.
— Głupia dziewucho! Co mnie twoje cypisy obchodzą?! W piecu rozpalaj, wodę gotuj, strawę trza szykować!
— Ale ja w teepisach nie mogę, bo się połamią, odpadną! Michi zgłupiał do reszty na taki argument. Szybko jednak dał sobie w myślach po gębie, na której również, już nie w myślach, poczerwieniał ze złości
i zakrzyknął:
— Jak za pół klepsydry nie będę miał wody na ogniu, to jak mi Twaróg świadkiem, zamiast połamanych cypisów będą połamane wierzbowe witki na twoich plecach!
— Bardziej: „Na Mordę Karyno” chyba! — zakpił Michi. — A doklejane rzęsy pewnie masz ze Stawów Królewskich?
— Rzęsy? Ze stawów? Co też pan gada?!
— A to nie rzęsa pływa po stawie?
— To nie takie rzęsy! Moje są z bobrzego włosia!
— Czy bóbr o tym wie? Zresztą, nieważne! Wracaj do roboty. Nadąsana Karyna wróciła do krzątania się po kuchni i udawania, że coś gotuje.