- W empik go
Smuga cienia - ebook
Smuga cienia - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 277 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Opowieść ta, którą mimo swojej zwięzłości pozwalam sobie uznać za naprawdę skomplikowany utwór, nie miała poruszać spraw nadprzyrodzonych. Jednakże niejeden krytyk skłonny był tak ją rozumieć, dopatrując się w niej skłonności autora do puszczenia wodzy wyobraźni przez przeniesienie akcji poza granice żyjącej i cierpiącej ludzkości. Lecz prawdę powiedziawszy, wyobraźnia moja nie jest tworzywem tak elastycznym. Sądzę, że gdybym usiłował nadać memu opowiadaniu koloryt nadnaturalności, rzecz chybiłaby paskudnie, ukazując jakąś nieprzyjemną rysę. Ale nigdy nie mogłem się o to starać, ponieważ całe moje duchowe i umysłowe jestestwo przenika niezłomne przeświadczenie, że cokolwiek podlega władzy naszych zmysłów, musi być naturalne i, jakkolwiek wyjątkowe, nie może się różnić w swej istocie od wszystkich innych przejawów widzialnego i dotykalnego świata, którego jesteśmy świadomą cząstką. Świat żyjących zawiera dość cudów i tajemnic sam w sobie; cudów i tajemnic działających na nasze czucie i inteligencję w sposób tak niewytłumaczalny, że może to prawie usprawiedliwić koncepcję życia jako jakiegoś zaczarowanego stanu. Nie, jestem zbyt przeświadczony o istnieniu w świecie czegoś zdumiewającego, by dać się kiedykolwiek zafascynować czymś nadnaturalnym, co (przyjmijcie to, jak chcecie) jest tylko jakimś sztucznym tworzywem, produktem umysłów niewrażliwych na głęboką subtelność naszego stosunku do żywych i umarłych w jej niezliczonych przejawach; jest jakąś profanacją naszych najtkliwszych wspomnień, jakimś pogwałceniem naszej godności.
Jakakolwiek byłaby moja przyrodzona skromność, nigdy nie upadłem tak nisko, żeby zasilać wyobraźnię tymi pustymi wyobrażeniami, zwykłymi dla każdego wieku, które już same przez się napełniają wszystkich miłośników rodzaju ludzkiego niewypowiedzianym smutkiem. Wstrząs intelektualny i duchowy, jaki te sprawy wywierają w umyśle prostego człowieka, jest już całkiem uprawnionym przedmiotem badań i opisów. Istota duchowa pana Burnsa doznała takiego właśnie groźnego wstrząsu w stosunkach z ostatnim kapitanem, co w czasie jego choroby przekształciło się w prawie zabobonne urojenie oparte na strachu i niechęci. Fakt ten jest jednym z czynników opowieści, lecz nie ma w nim nic nadnaturalnego, nic – żeby tak powiedzieć – spoza kręgu tego świata, który z całą świadomością rzeczy zawiera w sobie dość tajemnic i grozy.
Prawdopodobnie gdybym opublikował tę opowieść, którą długo w sobie nosiłem, pod tytułem „Pierwsze dowództwo”, ani bezstronny czytelnik, ani nikt inny nie odniósłby wrażenia, że jest w tym coś nadnaturalnego. Nie chcę tu rozważać momentu rodzenia się uczucia, w jakim obecny tytuł: Smuga cienia, przyszedł mi na myśl. Pierwotnie celem tego utworu było przedstawienie pewnych faktów, które z pewnością były związane ze zmianami zachodzącymi w człowieku, kiedy młodość, beztroska i żarliwa, przekształca się w bardziej świadomą i dojmującą fazę dojrzalszego życia. Nie ulega wątpliwości, że w obliczu największej próby całego pokolenia miałem żywą świadomość, jak błahe i bez znaczenia są moje własne nie znane nikomu przeżycia. Nie mogło tu być mowy o żadnym porównaniu. Ta myśl nigdy nie po – stała mi w głowie. Lecz miałem poczucie samego siebie, chociaż w niezmiernie różnej skali – jak jedna kropla przeciw burzliwemu ogromowi gorzkiego oceanu. I to też było bardzo naturalne. Bo kiedy zaczynamy rozmyślać nad znaczeniem naszej własnej przeszłości, zdaje się ona wypełniać cały głęboki i niezmierzony świat. Książkę tą napisałem wciągu ostatnich trzech miesięcy roku 1916. Ze wszystkich tematów, które pisarz mniej lub więcej w sobie wyczuwa, ten jest jedyny, jaki wydał mi się możliwy do podjęcia w tym czasie. Głębię i charakter nastroju, w jakim dokonałem tej pracy, najlepiej chyba wyraża dedykacja, która uderza mnie teraz swoją wielką dysproporcją – jako inny przykład wszechogarniającej wielkości naszego uczucia w stosunku do samych siebie. Powiedziawszy to wszystko, mogę teraz przejść do kilku uwag o samym przedmiocie opowieści. Jeśli chodzi o środowisko, (to należy ono do tej części mórz Wschodu, z której wyniosłem dla swego pisarstwa najwięcej pomysłów. Z mojego stwierdzenia, że przez długi czas myślałem o tej historii pod tytułem „Pierwsze dowództwo”, czytelnik może wnosić, że jest ono związane z moim osobistym przeżyciem. I w gruncie rzeczy jest to osobiste przeżycie, widziane z oddalenia oczyma duszy. Jest ono zabarwione uczuciem, którego nie można nie odczuwać, dla tych wydarzeń własnego życia, jakich nie ma powodu się wstydzić; a uczucie to jest tak samo intensywne (odwołuję się tutaj do przeżyć w sensie ogólnym) jak wstyd i prawie udręka, towarzysząca niefortunnym posunięciom – nawet tak drobnym jak potknięcia w mowie – popełnionym w przeszłości. Oddalenie w czasie sprawia, że rzeczy stają się bardziej wyraźne, bo ich istota oddziela się od otaczających je mało ważnych codziennych wydarzeń, które naturalnym biegiem rzeczy ulatują z pamięci. Wspominam z przyjemnością ten okres swojego życia na morzu, bo jakkolwiek zaczęty niepomyślnie, z osobistego punktu widzenia stał się w końcu dla mnie sukcesem, pozostawiając namacalny tego dowód w słowach listu właścicieli statku, napisanych do mnie w dwa lata po mojej rezygnacji z dowództwa, kiedy to postanowiłem wrócić do domu. Rezygnacja ta znaczyła początek innej fazy mojego marynarskiego żywota, jego końcową fazę – jeśli można tak powiedzieć – która na swój sposób zabarwiła inną część mojego pisarstwa. Nie wiedziałem wówczas, jak bliski jest koniec mojego życia na morzu, i dlatego nie czułem smutku, chyba tylko rozstając się ze statkiem. Przykro mi było również zrywać stosunki z firmą, której statek był własnością, a która tak po przyjacielsku i z takim zaufaniem przyjęła do służby człowieka, znalezionego przypadkowo i w bardzo nieprzychylnych okolicznościach. Nie uwłaczając powadze sytuacji, podejrzewam teraz, że szczęśliwy traf przyczynił się niemało do położonego we mnie zaufania. Nie można powstrzymać miłych wspomnień o czasach, w których najcenniejsze wysiłki zostały uwieńczone powodzeniem.
Słowa: „Godni mojej nieprzemijającej czci”, wybrane przeze mnie jako motto na stronie tytułowej, są cytatam z samej książki; i chociaż jeden z moich krytyków podejrzewał, że odnoszą się do statku, jest rzeczą oczywistą, iż są umieszczone w tym miejscu po to, by wskazywać, że dotyczą ludzi z jego otoczenia: ludzi tak zupełnie obcych nowemu kapitanowi, a jednak wspierających go tak skutecznie w ciągu tamtych dwudziestu dni, które wydają się być przeżyte na krawędzi powolnego i dręczącego unicestwienia. I to jest właśnie najwspanialsze wspomnienie o wszystkich! Bo z pewnością jest to wspaniała rzecz dowodzić garścią ludzi „godnych mojej nieprzemijającej czci”.
J. C.
19201
..D'autres fois, calme plat, grand miroir
De mon désespoir.
Baudelaire
Tylko młodzi miewają takie chwile. Nie mówię o bardzo młodych. Ci w ogóle nie dostrzegają poszczególnych chwil. Przywilejem wczesnej młodości jest sięganie poza teraźniejszość – cudowna ciągłość nadziei, nie znającej przerw ani zagłębiania się w siebie.
Ledwo zawrzesz za sobą furtkę dzielącą cię od wieku chłopięcego, a już wkraczasz w zaczarowany ogród. Nawet cienie jarzą się tu od obietnic. Każdy zakręt drogi pociąga inną ponętą. Nie dlatego, aby to w twoim mniemaniu był ląd nie odkryty, przeciwnie, wiesz dobrze, że cała ludzkość kroczyła tą drogą. To, co ogarnia cię niewysłowionym urokiem, to właśnie zetknięcie się z powszechnym doświadczeniem, od którego oczekujesz jakichś szczególnych lub zupełnie osobistych wrażeń – odrobiny czegoś własnego.
Idziesz przed siebie przyglądając się ciekawie drogowskazom wytkniętym przez poprzedników, idziesz w podnieceniu, przyjmując z jednakowym rozmachem złą i dobrą dolę – kułaki i miedziaki, jak mówi przysłowie – idziesz na spotkanie losu mieniącego się barwami, a kryjącego w zanadrzu nieprzebrany zasób możliwości. Komu dostaną się one w udziale? Czy tym, co na nie zasłużą, czy może szczęśliwym wybrańcom? – Mniejsza. Postępujesz naprzód, a twoim śladem nieodstępnie i nie – postrzeżenie posuwa się czas. Aż przychodzi chwila, w której spostrzegasz przed sobą smugę cienia ostrzegającą cię, że dzień pierwszej młodości dobiegł już do końca.
W tym to właśnie okresie nawiedzają człowieka dziwne chwile, o których mówić zamierzam. Chwile znużenia, przesytu, niezadowolenia z siebie. Chwile niezrozumiałego uporu. Człowiek jeszcze względnie młody dopuszcza się wtedy najnierozważniejszych czynów – żeni się bez namysłu lub porzuca swój zawód bez jakiejkolwiek przyczyny.
Opowiadanie moje nie będzie historią małżeńską. Nie, tak źle ze mną nie było. Mój postępek, jakkolwiek nierozważny, miał raczej cechę rozwodu, jeśli nie zwykłej dezercji. Bez żadnej przyczyny, która by potrafiła usprawiedliwić moje postanowienie w oczach rozsądnego człowieka, opuściłem stanowisko, rozbiłem swoją przystań, innymi słowy – porzuciłem służbę na statku, któremu żadnej niedoskonałości nie mogłem zarzucić. Chyba to jedno, że był statkiem parowym, a parowiec nie budzi nigdy w marynarzu tego ślepego przywiązania, które każe mu czasami… Ale dość!… Lepiej nie usprawiedliwiać wybryku, który nawet w owym czasie robił na mnie wrażenie zwykłego kaprysu.
Działo się to w jednym z portów na Dalekim Wschodzie. Nasz statek, jako przynależny do tego portu, zaliczał się do statków wschodnich. Żeglował pomiędzy ciemnymi wyspami po błękitnym morzu poprzerzynanym pręgami raf; znad jego rufy powiewała czerwona bandera, z masztu zaś – bandera firmowa, również czerwona, tylko ozdobiona białym półksiężycem i zielonym szlakiem. Statek należał bowiem do Araba pochodzącego z rodu Seidów – tym się tłumaczy zielona obwódka flagi. Właściciel naszego statku był kierownikiem wielkiej firmy arabskiej, co nie przeszkadzało mu być wiernym poddanym brytyjskiego imperium, jednym z najlojalniejszych, jakich zdarzyło mi się spotkać na wschód od Kanału Sueskiego. Polityka światowa nie zajmowała go wcale, posiadał natomiast jakąś niezwykłą, niewytłumaczoną władzę nad swymi współwyznawcami.
Osoba właściciela była dla załogi rzeczą obojętną. Do służby okrętowej musiał on z konieczności zaciągać białych, lecz wielu z tych, którzy mu służyli, nie widziało go nigdy na oczy. Ja widziałem go raz jeden, przelotnie, na pomoście w przystani: pozostał mi w pamięci jako drobny, stary człowieczek z ciemną twarzą i jednym tylko okiem, przybrany w śnieżnobiałą szatę i żółte pantofle. Otaczał go tłum pielgrzymów malajskich całujących go zapamiętale po rękach za jakieś doznane dobrodziejstwa – datki w pieniądzach czy w naturze. Miłosierdzie jego miało być nieprzebrane i rozciągało się na cały prawie Archipelag. Czyż nie powiedziano bowiem, iż człek miłosierny jest „przyjacielem Allacha”?
Mieliśmy w osobie tego malowniczego Araba nieocenionego zwierzchnika, którym nikt nie potrzebował zaprzątać sobie głowy, statek zaś, znakomity parowiec szkockiego typu (o czym świadczyła cała jego konstrukcja od kilu po maszt), był jak by wymarzony dla morskich podróży. Łatwy do utrzymania, łatwy do kierowania, zasługiwał – mimo maszyny w kadłubie – na podziw i przywiązanie każdego marynarza. Do dziś dnia żywię głęboki szacunek dla jego pamięci. Rodzaj handlu, do jakiego służył nasz statek, oraz stosunki koleżeńskie dogadzały mi również w zupełności. Nie mógłbym dobrać sobie odpowiedniejszego życia i otoczenia, gdybym miał na swoje skinienie życzliwego czarodzieja.
A jednak porzuciłem to wszystko. Porzuciłem w sposób tak nagły i niewytłumaczony, jak ptak, który sfruwa z gałęzi. Zupełnie jak bym znienacka usłyszał czyjś szept tajemniczy lub ujrzał jakiś znak nie pojmując, o co chodzi.
Kto wie? – może i tak?… Poprzedniego dnia czułem się jak najlepiej, a nazajutrz wszystko się rozwiało: urok życia, zamiłowanie do pracy, zadowolenie z siebie, wszystko, czym dotąd żyłem. Była to jedna z tych fatalnych chwil, o których wspomniałem poprzednio. Rozstrój towarzyszący zwykle schyłkowi młodości zawładnął mną i uniósł – przynajmniej z pokładu tego statku.
Załoga jego składała się z czterech białych, dwóch podrzędnych oficerów malajskich i licznej obsługi kelasich*.
Kapitan wytrzeszczył na mnie oczy nie pojmując, co mi się mogło stać. Był jednak marynarzem, pamiętał też może własną młodość. Więc po chwili uśmiechnął się pod szczeciniastym, stalowosiwym wąsem i powiedział, że oczywiście nie ma zamiaru zatrzymywać mnie przemocą, skoro tak nieodwołalnie postanowiłem odejść. Stanęła między nami umowa, na mocy której miano mi nazajutrz rano wypłacić pobory. Gdy opuszczałem kabinę nawigacyjną, kapitan odwołał mnie raz jeszcze i rzekł z powagą, iż szczerze mi życzy, abym znalazł to, czego szukam. Łagodny, utajony nacisk, z jakim te słowa były wypowiedziane, przeszył mnie jak diament. Jestem przekonany, że ten człowiek zrozumiał mój stan wewnętrzny.
Natomiast drugi mechanik przyjął tę wiadomość zupełnie inaczej. Był to zadzierzysty młody Szkot z gładko wygoloną twarzą i jasnymi oczami. Z kajuty mechaników wyłoniła się naprzód jego poczciwa, czerwona fizjonomia, a w ślad za nią reszta krzepkiej postaci z zakasanymi rękawami. Wycierał szmatą muskularne ramiona, co czynił niezmiernie powoli, przy czym jasne jego oczy spoglądały na mnie z taką goryczą i niesmakiem, jak by nasza przyjaźń rozsypywała się w proch… Wreszcie wyrzekł znacząco:
– Ha! Pora ci już, pora rozejrzeć się za jaką głupią panną…
Było rzeczą powszechnie wiadomą, że John Nieven jest nieprzejednanym wrogiem kobiet, toteż niedorzeczne jego wystąpienie dowodziło chęci dokuczenia mi do żywego – nie mógł, w swoim mniemaniu, znaleźć bardziej obelżywych słów. Roześmiałem się, ale jakoś pokornie, jak bym pragnął przebłagać przyjaciela. Tylko prawdziwy przyjaciel mógł się do tego stopnia unieść. Ogarnęło mnie przygnębienie.
Nasz pierwszy mechanik przyjął wiadomość o moim wybryku trochę łaskawiej, jakkolwiek wytłumaczył go sobie także w charakterystyczny sposób. Był to człowiek jeszcze młody, ogromnie chudy, z niespokojną twarzą okoloną puszystym, ciemnym zarostem. Bez względu na to, czy statek znajdował się na morzu, czy w przystani, widywano pana inżyniera biegającego od rana do nocy po tylnym pokładzie: twarz jego wyrażała zawsze niezmierne natężenie i napięcie duchowe, które powstawało z powodu niemiłych sensacji fizycznych wynikających z wewnętrznych zaburzeń. Biedak cierpiał bowiem ustawicznie na złą przemianę materii. Jego pogląd na moją sprawę był bardzo prosty: zawyrokował – oczywiście! – że muszę być bardzo chory na wątrobę. Radził mi, abym odbył na statku jeszcze jedną podróż okrężną i przez ten czas zażywał pewien opatentowany środek, w którego skuteczność wierzył niezachwianie.
– Wiem już, jak będzie. Kupię ci z własnej kieszeni dwie butelki tego lekarstwa. Cóż więcej mógłbym zrobić dla ciebie?
Nie wątpię, że byłby popełnił to szlachetne okrucieństwo przy najmniejszym objawie ustępliwości z mojej strony. Ale ja czułem się w owej chwili bardziej zgnębiony, bardziej zrażony do życia niż kiedykolwiek. Półtoraroczna służba na statku, podczas której wzbogaciłem się o tyle nowych i różnorodnych doświadczeń, wydala mi się teraz jałową, pospolitą stratą czasu. Czułem – jak by to wyrazić? – że z tego otoczenia nie wykrzeszę dla siebie prawdy.
Gdyby mnie spytano, o jaką prawdę mi chodzi, nie umiałbym dać na to odpowiedzi. Przyciśnięty do muru, byłbym się prawdopodobnie rozpłakał. Byłem jeszcze dość młody, by się czegoś podobnego dopuścić.
Nazajutrz udaliśmy się z kapitanem do urzędu portowego dla załatwienia formalności związanych z moją dymisją. Kapitanat portu mieścił się w wysokiej, chłodnej, białej sali, którą wypełniało pogodne światło dnia sączącego się poprzez zasłony. Wszyscy obecni – zarówno urzędnicy, jak przybysze – ubrani byli również biało, tylko ciężkie, politurowane biurka, ustawione rzędem pośrodku sali, odcinały się ciemno na jasnym tle. Leżały na nich rozrzucone papiery niebieskiej barwy. Olbrzymie punkah, umieszczone u sufitu, wywoływały łagodny powiew, który ochładzał ten niepokalany przybytek, muskając nasze spocone głowy.
Urzędnik siedzący za biurkiem uśmiechnął się uprzejmie i zachował ten uśmiech do chwili, w której na niedbałe zapytanie: – Czy umowa ma być unieważniona i spisana na nowo? – otrzymał odpowiedź kapitana: – Nie. Zupełnie skreślona. – Wtedy uśmiech jego zniknął, a twarz przyoblekła się w uroczystą powagę. Nie spojrzał już w moją stronę aż do chwili, w której podał mi moje papiery z wyrazem tak głębokiego ubolewania, jak by co najmniej doręczał mi paszport do Hadesu.
Podczas gdy układałem papiery, zadał półgłosem jakieś pytanie memu zwierzchnikowi. Ten odpowiedział dobrodusznie:
– Nie. Opuszcza nas, by powrócić do kraju.
– Ach tak! – westchnął urzędnik kiwając głową nad żałosnym stanem mego umysłu.
Jakkolwiek nie widywałem go dotąd nigdy poza biurem, pochylił się teraz ku mnie i uścisnął moją rękę z takim współczuciem, jak by żegnał skazańca idącego na szubienicę, ja zaś odegrałem swoją rolę niewdzięcznie, zachowując się w sposób szorstki, godny zatwardziałego przestępcy.
Żaden statek nie odpływał w najbliższych dniach do kraju. Zważywszy, że byłem teraz żeglarzem bez statku, człowiekiem, który na jakiś czas zerwał dobrowolnie z morzem i zeszedł do roli przeciętnego turysty, powinienem był może zatrzymać się w hotelu. Miałem hotel wprost przed sobą, naprzeciwko kapitanatu portu: niski budynek o białych filarach, zbudowany w pałacowym stylu i otoczony wzorowo utrzymanym trawnikiem. Czułbym się tam istotnie turystą! Rzuciwszy w stronę hotelu niechętne spojrzenie, skierowałem się w przeciwną stronę, do klubu oficerów marynarki.
Szedłem zrazu w słońcu, lekceważąc sobie spiekotę, potem pod osłoną wielkich drzew esplanady, nie odczuwając przyjemności cienia. Podzwrotnikowy upał przesączał się przez gęste liście i poprzez mój lekki przyodziewek, ogarniając mnie całego, przenikał aż do mego buntowniczego mózgu, odejmując mi nawet swobodę myślenia.
Klub oficerski mieścił się w wielkim domostwie z dużą werandą i ogródkiem pełnym krzewów, przypominającym ogródki podmiejskie. Kilka drzew dzieliło go od ulicy. Instytucja ta, pomimo że była klubem, miała pewien posmak urzędowy, podlegała bowiem administracji kapitanatu portu. Zarządzającemu klubem oficerskim przysługiwał tytuł naczelnego kierownika. Był to nieszczęsny, zasuszony człowieczek, który wyglądałby okazowo w kostiumie dżokeja. Nie ulegało wątpliwości, że w jakimś okresie swego życia musiał on w tej lub innej roli mieć bliższą znajomość z morzem; ale łatwo było odgadnąć, że w tym kontakcie z żywiołem doznawał, biedak, samych niepowodzeń.
Zdawało się, jakoby rodzaj jego zajęcia należał do bardzo łatwych, tymczasem ten dziwny człowiek twierdził uporczywie, że zawód gospodarza klubu przyprawi go o śmierć prędzej czy później. Brzmiało to dosyć tajemniczo. Może wszystko było ponad jego siły. Jedno nie ulega wątpliwości, że do gości klubowych usposobiony był po prostu wrogo.
"Wchodząc do lokalu klubowego pomyślałem sobie, że tym razem nasz gospodarz musi być zadowolony. Panowała tu bowiem grobowa cisza. Pokoje wydawały się zupełnie niezamieszkałe, a i weranda była prawie pusta, tylko na przeciwległym jej końcu jakiś jegomość drzemał na leżaku. Zbudzony odgłosem moich kroków, otworzył jedno oko, przerażająco podobne do oka ryby. Widząc, że to ktoś nieznajomy, wycofałem się z werandy i minąwszy salę jadalną, wielki, pusty pokój z nieruchomym punkah zawieszonym nad środkiem stołu, zapukałem do najbliższych drzwi, na których czarnymi literami wypisane były słowa: „Naczelny kierownik klubu”.
W odpowiedzi usłyszałem podrażniony, żałosny jęk: – Ach, Boże, Boże, któż tam znowu? – wszedłem więc bez wahania.
Pokój, w którym się znalazłem, był dziwnym przybytkiem, zwłaszcza jak na tropikalny klimat. Panował tu półmrok i zaduch. Gospodarz porozwieszał na oknach wielkie, tanie firanki, teraz zakurzone, okna zaś były szczelnie zamknięte. Stosy kartonowych pudeł, jakich używają w Europie modniarki i krawcowe, piętrzyły się pod ścianami. Umeblowanie pokoju przypominało drobnomieszczańskie salony z londyńskiego East-End – kanapa wyściełana włosiem i odpowiednie fotele. Meble, pokryte brudnymi pokrowcami, były tak przerażającej brzydoty, że trudno było odgadnąć, jaki tajemniczy przypadek, fantazja lub potrzeba kierowały człowiekiem, który je tu nagromadził. Gospodarz, bez kurtki, ubrany tylko w białe spodnie i cienką koszulę z krótkimi rękawami, zajęty był szperaniem po kątach. Zauważyłem spiczastość jego łokci.
Dowiedziawszy się, że zamierzam wprowadzić się do klubu, wydał okrzyk zgrozy, nie mógł jednakże zaprzeczyć, że wolnych pokoi jest mnóstwo.
– Doskonale. Czy może mi pan dać pokój, który zajmowałem poprzednio?
Cichy jęk odpowiedział mi spoza stosu kartonowych pudełek nagromadzonych pośrodku stołu. Co, u licha, mogły zawierać te pudełka? Krawaty, rękawiczki czy chustki do nosa? Pokój, a raczej nora mego gospodarza przesycona była wschodnim zapachem kurzu, okazów zoologicznych i rozkładających się korali. Spoza poręczy krzesła wyglądało tylko jego czoło i dwoje oczu wzniesionych ku mnie z wyrazem głębokiej boleści.
– Zabawię tu najwyżej parę dni – rzekłem chcąc go udobruchać.
– Może by pan zechciał z góry zapłacić? – zapytał skwapliwie.
Oniemiałem z oburzenia. Po czym wybuchnąłem:
– Ani mi w głowie! Niesłychana rzecz! Uważam to za największą bezczelność…
Chwycił się za czoło obiema rękami ruchem tak rozpaczliwym, że pohamowałem się w gniewie.
– Na miłość boską, niechże pan tak nie krzyczy! Ja każdego proszę o to samo…
– Nie wierzę – przerwałem mu ostro.
– No, to będę prosił każdego. Gdyby panowie wszyscy zgodzili się płacić z góry, to mógłbym wymóc to samo na panu Hamiltonie. On na ląd zawsze wraca zupełnie spłukany, a nawet gdy ma pieniądze, nie chce regulować swoich rachunków. Nie wiem, co z nim robić. Wymyśla mi przy każdej sposobności i powtarza, że nie mam prawa wyrzucić białego na bruk. Gdyby pan mógł…
Byłem zdumiony. Udzieloną mi wiadomość przyjąłem niedowierzająco. Podejrzewałem gospodarza o bezczelne kłamstwo. Oświadczyłem mu więc z naciskiem, że prędzej on ze swoim Hamiltonem zawiśnie na szubienicy, niż ja mu wypłacę zadatek, i bez żadnych dalszych ceregieli kazałem prowadzić się do pokoju. Wyciągnął wtedy skądeś jakiś klucz i rzuciwszy na mnie jadowite spojrzenie, wyprowadził wreszcie ze swej nory.
– Czy mieszka teraz w klubie ktoś z moich znajomych? – spytałem go, zanim opuścił mój pokój.
Nieszczęsny człowieczek odpowiedział mi swoim zwykłym, płaczliwie podrażnionym głosem, że bawi tu kapitan Giles, w powrocie z podróży po Morzu Sulu, a także dwaj inni panowie. Zamilkł, po czym dodał:
– I pan Hamilton, oczywiście…
– Ach, tak, Hamilton – powtórzyłem niedbale. Mój gospodarz wyniósł się wreszcie, wydawszy jeszcze jeden cichy jęk na pożegnanie.
Widoczne było, że nie ochłonął ze wzburzenia, gdy zeszedłem do sali jadalnej na drugie śniadanie, czyli tak zwany tiffin. Stał pod ścianą dozorując usługujących Chińczyków. Śniadanie zastawione było na jednym końcu długiego stołu, a punkah poruszało się leniwie nad samym jego środkiem, rozpraszając gorące powietrze w pustej przestrzeni ponad politurowaną powierzchnią stołowego blatu. Dookoła stołu zasiadło nas czterech. Jednym był gość z leżaka, który teraz do połowy podniósł obie powieki, ale zdawał się nie widzieć nic dokoła siebie. Jadł w pozycji niemal leżącej. Drugim biesiadnikiem, z krótkimi bokobrodami i starannie wygolonym podbródkiem, był oczywiście Hamilton. Nie widziałem nigdy człowieka, który by z taką godnością i namaszczeniem odgrywał rolę wyznaczoną mu przez Opatrzność. Wiedziałem skądinąd, że na mnie spogląda jako na intruza „nie należącego do fachu”. Na odgłos poruszonego krzesła dał wyraz swemu zgorszeniu podnosząc do góry nie tylko oczy, ale i brwi.
Kapitan Giles siedział za stołem na naczelnym miejscu. Powitałem go paru słowami i zająłem miejsce po jego lewej stronie. Blady i nalany, z lśniącą kopułą łysej czaszki i wypukłymi, brunatnymi oczyma, nie wyglądał ani trochę na marynarza. Można by go w najlepszym razie wziąć za architekta, mnie zaś wydawał się zawsze podobny do kościelnego (choć rozumiem całą niedorzeczność tego porównania). Robił wrażenie tego typu człowieka, którego podejrzewa się o posiadanie „zasad” i gotowość udzielania rozsądnych wskazówek, przeważnie dosyć płytkich, lecz wygłaszanych z dobrą wiarą, bez chęci imponowania bliźniemu.
Jakkolwiek znany i wysoko ceniony w sferach marynarskich, kapitan Giles nie miał stałego zajęcia. Nie szukał go wcale. Posiadał bowiem stanowisko zupełnie wyjątkowe. Był rzeczoznawcą. Rzeczoznawcą – jak by tu powiedzieć – w dziedzinie niebezpiecznej żeglugi. Mówiono, iż nikt z żyjących ludzi nie zna tak dokładnie odległych części Archipelagu, niedostatecznie opracowanych przez kartografię. Mózg tego człowieka musiał być rodzajem kalejdoskopu, w którym przesuwały się skały podwodne i sylwetki przylądków, miejsca statków i ich pelangi* , zarysy nieznanych wybrzeży i nieprzeliczonych wysp, zaludnionych i bezludnych. Każdy statek odpływający w stronę Palawanu lub w inne niezbadane okolice musiał mieć na pokładzie kapitana Gilesa, czy to w roli tymczasowego komendanta, czy doradcy komendanta statku. Podobno pobierał za te usługi stałą pensję od pewnej bogatej firmy należącej do chińskich właścicieli parostatków. Poza tym był zawsze gotów zastąpić każdego oficera, który pragnął na jakiś czas otrzymać urlop. Nie słyszano nigdy, aby jakikolwiek właściciel statku sprzeciwił się takiemu układowi. Ustaliła się bowiem w porcie opinia, iż kapitan Giles dorównywa najbieglejszym, a nawet ich przewyższa. Jedynie w oczach Hamiltona był człowiekiem „niefachowym”. Przypuszczam, że Hamilton obejmował tym mianem nas wszystkich, jakkolwiek musiał w swym umyśle rozróżniać stopnie naszej niekompetencji.
Nie próbowałem nawiązywać rozmowy z kapitanem Gilesem, którego poprzednio widziałem dwa razy w życiu. Ale on, oczywiście, wiedział, kim jestem. Po niejakiej chwili pochylił ku mnie swą wielką, lśniącą głową i zagadnął przyjaźnie:
– Korzysta pan zapewne z urlopu i zamierza spędzić go na lądzie?
Kapitan mówił cichym, niskim głosem. Odpowiedziałem cokolwiek głośniej:
– Nie, panie kapitanie, porzuciłem zupełnie dotychczasową służbę.
– I stał się pan na jakiś czas wolnym człowiekiem – dorzucił w formie komentarza.
– Rzeczywiście, od godziny jedenastej mogę nazwać się wolnym – odrzekłem.
Hamilton przestał jeść słysząc nasze rozmowę. Odłożył spokojnie nóż i widelec, wstał od stołu i mruknąwszy coś pod nosem o „piekielnym upale, który odbiera człowiekowi apetyt”, wyszedł z pokoju. W chwilę później słyszeliśmy jego kroki oddalające się po stopniach werandy.
Kapitan Giles zauważył niedbale, że Hamilton poszedł z pewnością starać się o objęcie mojej dawnej posady. Na to gospodarz klubu, który dotąd stał wsparty o ścianę, zbliżył do stołu swoją kozią głowę i począł zwierzać się nam żałośnie. Czuł widać potrzebę ulżenia sobie przez wyrzekanie na wszystkie krzywdy, których doznał od Hamiltona. Ten człowiek trzymał go na rozżarzonych węglach, uniemożliwiając mu przedłożenie rachunków w kapitanacie portu. Toteż życzył sobie najgoręcej, by Hamilton otrzymał moją dawną posadę, chociaż prawdę mówiąc, nie rozwiązałoby to kwestii. Chwilowa ulga, nic więcej!
– Niech się pan nie łudzi – wtrąciłem. – Hamilton nie dostanie tej posady. Mój zastępca już jest na pokładzie.
Zdziwił się, i zdaje mi się, że mu się twarz wydłużyła. Kapitan Giles roześmiał się łagodnie. Wstaliśmy od stołu i przeszliśmy na werandę pozostawiając niedołężnego współbiesiadnika staraniom Chińczyków. W chwili gdyśmy się oddalali, postawili przed nim talerz z płatkiem ananasa i cofnęli się o parę kroków, przypatrując się, co z tego wyniknie. Eksperyment okazał się chybiony. Gość siedział bez ruchu, nieczuły na wszystkie zabiegi.
Kapitan Giles objaśnił mnie cichym głosem, że osobnik ten jest oficerem z załogi jachtu należącego do jednego z radżów. Jacht zawinął właśnie do naszego portu, gdzie ma być remontowany w suchym doku.
– Ten jegomość musiał ubiegłej nocy bawić się w poznawanie życia – zauważył kapitan marszcząc nos w sposób tajemniczy i poufny, który mnie ogromnie ubawił. Cnota kapitana Gilesa miała bowiem ustaloną opinię. Przypisywano mu zadziwiające przygody i jakiś tajemniczy dramat życiowy, ale nikt nie ośmielił się nigdy powiedzieć o nim złego słowa. On zaś ciągnął dalej:
– Pamiętam jego pierwszy przyjazd w te strony. Ładny był chłopak. Sporo lat minęło od tej pory, a wydaje się, że to było wczoraj. Ach, ci ładni chłopcy!
Tym razem roześmiałem się na cały głos. Spojrzał na mnie ze zdziwieniem, po czym sam się roześmiał.
– Nie, nie. Co innego miałem na myśli – rzekł. – Chciałem powiedzieć, że wielu z nich szybko się „rozkleja” w tutejszych warunkach.
Napomknąłem żartobliwie, że główną tego przyczyną jest piekielny upał. Ale kapitan Giles okazał się głębszym filozofem. Jego zdaniem, biały znajdował na Dalekim Wschodzie wszelkie możliwe ułatwienia, które mu się zresztą należały. Cała trudność polegała na utrzymaniu się w pewnych granicach, których białemu przekraczać nie wolno, a niestety, „ładni chłopcy” nie zawsze o tym pamiętali. Tu spojrzał na mnie badawczo i po chwili spytał obcesowo, tonem niezgrabnie życzliwego wujaszka:
– Dlaczego pan właściwie porzucił swoją posadę?
Ogarnęła mnie wściekłość. Cóż może bardziej rozjątrzyć człowieka, który sam sobie nie umie wytłumaczyć swego postępku? W myśli postanawiałem zamknąć usta temu moraliście, a głośno powiedziałem tylko z wyzywającą uprzejmością:
– Czy pan uważa, że postąpiłem niewłaściwie? Zmieszał się i bąknął niewyraźnie:
– Ja? Nie. Tylko tak, w ogóle… – po czym mnie poniechał. Dla upozorowania odwrotu dorzucił jeszcze w sposób niezgrabnie żartobliwy, że o tej porze dnia on także czuje się rozklejony i ma zwyczaj, o ile jest na lądzie, udawać się na poobiednią drzemkę.
– Brzydkie przyzwyczajenie. Bardzo brzydkie przyzwyczajenie.
Prostota kapitana była tak rozbrajająca, że mogła udobruchać najdrażliwszego człowieka, chociażby był młodzieńcem. Toteż gdy nazajutrz przy stole pochylił ku mnie swoją łysą czaszkę i powiedział półgłosem, że wczorajszy wieczór spędził w towarzystwie mego dawnego kapitana, który nie może odżałować rozstania ze mną, nie miał bowiem, jak żyje, tak doskonałego oficera – odpowiedziałem mu z powagą i zupełnie szczerze:
– Ja także, odkąd jestem marynarzem, nie miałem odpowiedniejszych warunków pracy i milszego zwierzchnika.
– A więc?…
– Mówiłem już panu, panie kapitanie, że zamierzam wrócić do kraju.
– Ach, tak – mruknął dobrodusznie. – Słyszałem takie bajki już nieraz.
– Cóż z tego?… – wykrzyknąłem z furią. Wydał mi się w tej chwili najbardziej tępym, najbardziej pozbawionym wyobraźni człowiekiem, jakiego zdarzyło mi się spotkać. Nie wiem, co bym był jeszcze powiedział, gdyby nie wejście spóźnionego Hamiltona, który zajął swoje zwykłe miejsce obok kapitana. Mruknąłem tylko:
– No, więc tym razem przekona się pan, że to nie bajki.
Hamilton, prześlicznie wygolony, skinął głową kapitanowi Gilesowi, lecz w moją stronę nie raczył nawet spojrzeć. Po chwili zwrócił się do gospodarza z wyrzutem, że potrawa, którą mu podano, jest wprost niejadalna. Zagadnięty przez niego człowieczek nie zdobył się nawet na westchnienie. Wzniósł tylko oczy do sufitu i na tym poprzestał.
Kapitan Giles i ja wstaliśmy od stołu, a sąsiad Hamiltona poszedł za naszym przykładem, z trudnością utrzymując się na nogach. Biedak, jakkolwiek z pewnością nie miał apetytu, usiłował przymusić się do jedzenia, by choć trochę zrehabilitować się we własnych oczach. Ale upuściwszy dwukrotnie widelec na ziemię i przekonawszy się o bezowocności swoich wysiłków, dał spokój dalszym próbom i siedział spokojnie, z wyrazem niezmiennej udręki w szklanych, nieruchomych źrenicach. Obaj z kapitanem staraliśmy się nie spoglądać w jego stronę.