Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Smuga cienia - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Smuga cienia - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 277 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

OD AU­TO­RA

Opo­wieść ta, któ­rą mimo swo­jej zwię­zło­ści po­zwa­lam so­bie uznać za na­praw­dę skom­pli­ko­wa­ny utwór, nie mia­ła po­ru­szać spraw nad­przy­ro­dzo­nych. Jed­nak­że nie­je­den kry­tyk skłon­ny był tak ją ro­zu­mieć, do­pa­tru­jąc się w niej skłon­no­ści au­to­ra do pusz­cze­nia wo­dzy wy­obraź­ni przez prze­nie­sie­nie ak­cji poza gra­ni­ce ży­ją­cej i cier­pią­cej ludz­ko­ści. Lecz praw­dę po­wie­dziaw­szy, wy­obraź­nia moja nie jest two­rzy­wem tak ela­stycz­nym. Są­dzę, że gdy­bym usi­ło­wał nadać memu opo­wia­da­niu ko­lo­ryt nad­na­tu­ral­no­ści, rzecz chy­bi­ła­by pa­skud­nie, uka­zu­jąc ja­kąś nie­przy­jem­ną rysę. Ale nig­dy nie mo­głem się o to sta­rać, po­nie­waż całe moje du­cho­we i umy­sło­we je­ste­stwo prze­ni­ka nie­złom­ne prze­świad­cze­nie, że co­kol­wiek pod­le­ga wła­dzy na­szych zmy­słów, musi być na­tu­ral­ne i, jak­kol­wiek wy­jąt­ko­we, nie może się róż­nić w swej isto­cie od wszyst­kich in­nych prze­ja­wów wi­dzial­ne­go i do­ty­kal­ne­go świa­ta, któ­re­go je­ste­śmy świa­do­mą cząst­ką. Świat ży­ją­cych za­wie­ra dość cu­dów i ta­jem­nic sam w so­bie; cu­dów i ta­jem­nic dzia­ła­ją­cych na na­sze czu­cie i in­te­li­gen­cję w spo­sób tak nie­wy­tłu­ma­czal­ny, że może to pra­wie uspra­wie­dli­wić kon­cep­cję ży­cia jako ja­kie­goś za­cza­ro­wa­ne­go sta­nu. Nie, je­stem zbyt prze­świad­czo­ny o ist­nie­niu w świe­cie cze­goś zdu­mie­wa­ją­ce­go, by dać się kie­dy­kol­wiek za­fa­scy­no­wać czymś nad­na­tu­ral­nym, co (przyj­mij­cie to, jak chce­cie) jest tyl­ko ja­kimś sztucz­nym two­rzy­wem, pro­duk­tem umy­słów nie­wraż­li­wych na głę­bo­ką sub­tel­ność na­sze­go sto­sun­ku do ży­wych i umar­łych w jej nie­zli­czo­nych prze­ja­wach; jest ja­kąś pro­fa­na­cją na­szych naj­tkliw­szych wspo­mnień, ja­kimś po­gwał­ce­niem na­szej god­no­ści.

Ja­ka­kol­wiek by­ła­by moja przy­ro­dzo­na skrom­ność, nig­dy nie upa­dłem tak ni­sko, żeby za­si­lać wy­obraź­nię tymi pu­sty­mi wy­obra­że­nia­mi, zwy­kły­mi dla każ­de­go wie­ku, któ­re już same przez się na­peł­nia­ją wszyst­kich mi­ło­śni­ków ro­dza­ju ludz­kie­go nie­wy­po­wie­dzia­nym smut­kiem. Wstrząs in­te­lek­tu­al­ny i du­cho­wy, jaki te spra­wy wy­wie­ra­ją w umy­śle pro­ste­go czło­wie­ka, jest już cał­kiem upraw­nio­nym przed­mio­tem ba­dań i opi­sów. Isto­ta du­cho­wa pana Burn­sa do­zna­ła ta­kie­go wła­śnie groź­ne­go wstrzą­su w sto­sun­kach z ostat­nim ka­pi­ta­nem, co w cza­sie jego cho­ro­by prze­kształ­ci­ło się w pra­wie za­bo­bon­ne uro­je­nie opar­te na stra­chu i nie­chę­ci. Fakt ten jest jed­nym z czyn­ni­ków opo­wie­ści, lecz nie ma w nim nic nad­na­tu­ral­ne­go, nic – żeby tak po­wie­dzieć – spo­za krę­gu tego świa­ta, któ­ry z całą świa­do­mo­ścią rze­czy za­wie­ra w so­bie dość ta­jem­nic i gro­zy.

Praw­do­po­dob­nie gdy­bym opu­bli­ko­wał tę opo­wieść, któ­rą dłu­go w so­bie no­si­łem, pod ty­tu­łem „Pierw­sze do­wódz­two”, ani bez­stron­ny czy­tel­nik, ani nikt inny nie od­niósł­by wra­że­nia, że jest w tym coś nad­na­tu­ral­ne­go. Nie chcę tu roz­wa­żać mo­men­tu ro­dze­nia się uczu­cia, w ja­kim obec­ny ty­tuł: Smu­ga cie­nia, przy­szedł mi na myśl. Pier­wot­nie ce­lem tego utwo­ru było przed­sta­wie­nie pew­nych fak­tów, któ­re z pew­no­ścią były zwią­za­ne ze zmia­na­mi za­cho­dzą­cy­mi w czło­wie­ku, kie­dy mło­dość, bez­tro­ska i żar­li­wa, prze­kształ­ca się w bar­dziej świa­do­mą i doj­mu­ją­cą fazę doj­rzal­sze­go ży­cia. Nie ule­ga wąt­pli­wo­ści, że w ob­li­czu naj­więk­szej pró­by ca­łe­go po­ko­le­nia mia­łem żywą świa­do­mość, jak bła­he i bez zna­cze­nia są moje wła­sne nie zna­ne ni­ko­mu prze­ży­cia. Nie mo­gło tu być mowy o żad­nym po­rów­na­niu. Ta myśl nig­dy nie po – sta­ła mi w gło­wie. Lecz mia­łem po­czu­cie sa­me­go sie­bie, cho­ciaż w nie­zmier­nie róż­nej ska­li – jak jed­na kro­pla prze­ciw burz­li­we­mu ogro­mo­wi gorz­kie­go oce­anu. I to też było bar­dzo na­tu­ral­ne. Bo kie­dy za­czy­na­my roz­my­ślać nad zna­cze­niem na­szej wła­snej prze­szło­ści, zda­je się ona wy­peł­niać cały głę­bo­ki i nie­zmie­rzo­ny świat. Książ­kę tą na­pi­sa­łem wcią­gu ostat­nich trzech mie­się­cy roku 1916. Ze wszyst­kich te­ma­tów, któ­re pi­sarz mniej lub wię­cej w so­bie wy­czu­wa, ten jest je­dy­ny, jaki wy­dał mi się moż­li­wy do pod­ję­cia w tym cza­sie. Głę­bię i cha­rak­ter na­stro­ju, w ja­kim do­ko­na­łem tej pra­cy, naj­le­piej chy­ba wy­ra­ża de­dy­ka­cja, któ­ra ude­rza mnie te­raz swo­ją wiel­ką dys­pro­por­cją – jako inny przy­kład wszech­ogar­nia­ją­cej wiel­ko­ści na­sze­go uczu­cia w sto­sun­ku do sa­mych sie­bie. Po­wie­dziaw­szy to wszyst­ko, mogę te­raz przejść do kil­ku uwag o sa­mym przed­mio­cie opo­wie­ści. Je­śli cho­dzi o śro­do­wi­sko, (to na­le­ży ono do tej czę­ści mórz Wscho­du, z któ­rej wy­nio­słem dla swe­go pi­sar­stwa naj­wię­cej po­my­słów. Z mo­je­go stwier­dze­nia, że przez dłu­gi czas my­śla­łem o tej hi­sto­rii pod ty­tu­łem „Pierw­sze do­wódz­two”, czy­tel­nik może wno­sić, że jest ono zwią­za­ne z moim oso­bi­stym prze­ży­ciem. I w grun­cie rze­czy jest to oso­bi­ste prze­ży­cie, wi­dzia­ne z od­da­le­nia oczy­ma du­szy. Jest ono za­bar­wio­ne uczu­ciem, któ­re­go nie moż­na nie od­czu­wać, dla tych wy­da­rzeń wła­sne­go ży­cia, ja­kich nie ma po­wo­du się wsty­dzić; a uczu­cie to jest tak samo in­ten­syw­ne (od­wo­łu­ję się tu­taj do prze­żyć w sen­sie ogól­nym) jak wstyd i pra­wie udrę­ka, to­wa­rzy­szą­ca nie­for­tun­nym po­su­nię­ciom – na­wet tak drob­nym jak po­tknię­cia w mo­wie – po­peł­nio­nym w prze­szło­ści. Od­da­le­nie w cza­sie spra­wia, że rze­czy sta­ją się bar­dziej wy­raź­ne, bo ich isto­ta od­dzie­la się od ota­cza­ją­cych je mało waż­nych co­dzien­nych wy­da­rzeń, któ­re na­tu­ral­nym bie­giem rze­czy ula­tu­ją z pa­mię­ci. Wspo­mi­nam z przy­jem­no­ścią ten okres swo­je­go ży­cia na mo­rzu, bo jak­kol­wiek za­czę­ty nie­po­myśl­nie, z oso­bi­ste­go punk­tu wi­dze­nia stał się w koń­cu dla mnie suk­ce­sem, po­zo­sta­wia­jąc na­ma­cal­ny tego do­wód w sło­wach li­stu wła­ści­cie­li stat­ku, na­pi­sa­nych do mnie w dwa lata po mo­jej re­zy­gna­cji z do­wódz­twa, kie­dy to po­sta­no­wi­łem wró­cić do domu. Re­zy­gna­cja ta zna­czy­ła po­czą­tek in­nej fazy mo­je­go ma­ry­nar­skie­go ży­wo­ta, jego koń­co­wą fazę – je­śli moż­na tak po­wie­dzieć – któ­ra na swój spo­sób za­bar­wi­ła inną część mo­je­go pi­sar­stwa. Nie wie­dzia­łem wów­czas, jak bli­ski jest ko­niec mo­je­go ży­cia na mo­rzu, i dla­te­go nie czu­łem smut­ku, chy­ba tyl­ko roz­sta­jąc się ze stat­kiem. Przy­kro mi było rów­nież zry­wać sto­sun­ki z fir­mą, któ­rej sta­tek był wła­sno­ścią, a któ­ra tak po przy­ja­ciel­sku i z ta­kim za­ufa­niem przy­ję­ła do służ­by czło­wie­ka, zna­le­zio­ne­go przy­pad­ko­wo i w bar­dzo nie­przy­chyl­nych oko­licz­no­ściach. Nie uwła­cza­jąc po­wa­dze sy­tu­acji, po­dej­rze­wam te­raz, że szczę­śli­wy traf przy­czy­nił się nie­ma­ło do po­ło­żo­ne­go we mnie za­ufa­nia. Nie moż­na po­wstrzy­mać mi­łych wspo­mnień o cza­sach, w któ­rych naj­cen­niej­sze wy­sił­ki zo­sta­ły uwień­czo­ne po­wo­dze­niem.

Sło­wa: „God­ni mo­jej nie­prze­mi­ja­ją­cej czci”, wy­bra­ne prze­ze mnie jako mot­to na stro­nie ty­tu­ło­wej, są cy­ta­tam z sa­mej książ­ki; i cho­ciaż je­den z mo­ich kry­ty­ków po­dej­rze­wał, że od­no­szą się do stat­ku, jest rze­czą oczy­wi­stą, iż są umiesz­czo­ne w tym miej­scu po to, by wska­zy­wać, że do­ty­czą lu­dzi z jego oto­cze­nia: lu­dzi tak zu­peł­nie ob­cych no­we­mu ka­pi­ta­no­wi, a jed­nak wspie­ra­ją­cych go tak sku­tecz­nie w cią­gu tam­tych dwu­dzie­stu dni, któ­re wy­da­ją się być prze­ży­te na kra­wę­dzi po­wol­ne­go i drę­czą­ce­go uni­ce­stwie­nia. I to jest wła­śnie naj­wspa­nial­sze wspo­mnie­nie o wszyst­kich! Bo z pew­no­ścią jest to wspa­nia­ła rzecz do­wo­dzić gar­ścią lu­dzi „god­nych mo­jej nie­prze­mi­ja­ją­cej czci”.

J. C.

19201

..D'au­tres fois, cal­me plat, grand mi­ro­ir

De mon dése­spo­ir.

Bau­de­la­ire

Tyl­ko mło­dzi mie­wa­ją ta­kie chwi­le. Nie mó­wię o bar­dzo mło­dych. Ci w ogó­le nie do­strze­ga­ją po­szcze­gól­nych chwil. Przy­wi­le­jem wcze­snej mło­do­ści jest się­ga­nie poza te­raź­niej­szość – cu­dow­na cią­głość na­dziei, nie zna­ją­cej przerw ani za­głę­bia­nia się w sie­bie.

Le­d­wo za­wrzesz za sobą furt­kę dzie­lą­cą cię od wie­ku chło­pię­ce­go, a już wkra­czasz w za­cza­ro­wa­ny ogród. Na­wet cie­nie ja­rzą się tu od obiet­nic. Każ­dy za­kręt dro­gi po­cią­ga inną po­nę­tą. Nie dla­te­go, aby to w two­im mnie­ma­niu był ląd nie od­kry­ty, prze­ciw­nie, wiesz do­brze, że cała ludz­kość kro­czy­ła tą dro­gą. To, co ogar­nia cię nie­wy­sło­wio­nym uro­kiem, to wła­śnie ze­tknię­cie się z po­wszech­nym do­świad­cze­niem, od któ­re­go ocze­ku­jesz ja­kichś szcze­gól­nych lub zu­peł­nie oso­bi­stych wra­żeń – odro­bi­ny cze­goś wła­sne­go.

Idziesz przed sie­bie przy­glą­da­jąc się cie­ka­wie dro­go­wska­zom wy­tknię­tym przez po­przed­ni­ków, idziesz w pod­nie­ce­niu, przyj­mu­jąc z jed­na­ko­wym roz­ma­chem złą i do­brą dolę – ku­ła­ki i mie­dzia­ki, jak mówi przy­sło­wie – idziesz na spo­tka­nie losu mie­nią­ce­go się bar­wa­mi, a kry­ją­ce­go w za­na­drzu nie­prze­bra­ny za­sób moż­li­wo­ści. Komu do­sta­ną się one w udzia­le? Czy tym, co na nie za­słu­żą, czy może szczę­śli­wym wy­brań­com? – Mniej­sza. Po­stę­pu­jesz na­przód, a two­im śla­dem nie­od­stęp­nie i nie – po­strze­że­nie po­su­wa się czas. Aż przy­cho­dzi chwi­la, w któ­rej spo­strze­gasz przed sobą smu­gę cie­nia ostrze­ga­ją­cą cię, że dzień pierw­szej mło­do­ści do­biegł już do koń­ca.

W tym to wła­śnie okre­sie na­wie­dza­ją czło­wie­ka dziw­ne chwi­le, o któ­rych mó­wić za­mie­rzam. Chwi­le znu­że­nia, prze­sy­tu, nie­za­do­wo­le­nia z sie­bie. Chwi­le nie­zro­zu­mia­łe­go upo­ru. Czło­wiek jesz­cze względ­nie mło­dy do­pusz­cza się wte­dy naj­nie­ro­zważ­niej­szych czy­nów – żeni się bez na­my­słu lub po­rzu­ca swój za­wód bez ja­kiej­kol­wiek przy­czy­ny.

Opo­wia­da­nie moje nie bę­dzie hi­sto­rią mał­żeń­ską. Nie, tak źle ze mną nie było. Mój po­stę­pek, jak­kol­wiek nie­roz­waż­ny, miał ra­czej ce­chę roz­wo­du, je­śli nie zwy­kłej de­zer­cji. Bez żad­nej przy­czy­ny, któ­ra by po­tra­fi­ła uspra­wie­dli­wić moje po­sta­no­wie­nie w oczach roz­sąd­ne­go czło­wie­ka, opu­ści­łem sta­no­wi­sko, roz­bi­łem swo­ją przy­stań, in­ny­mi sło­wy – po­rzu­ci­łem służ­bę na stat­ku, któ­re­mu żad­nej nie­do­sko­na­ło­ści nie mo­głem za­rzu­cić. Chy­ba to jed­no, że był stat­kiem pa­ro­wym, a pa­ro­wiec nie bu­dzi nig­dy w ma­ry­na­rzu tego śle­pe­go przy­wią­za­nia, któ­re każe mu cza­sa­mi… Ale dość!… Le­piej nie uspra­wie­dli­wiać wy­bry­ku, któ­ry na­wet w owym cza­sie ro­bił na mnie wra­że­nie zwy­kłe­go ka­pry­su.

Dzia­ło się to w jed­nym z por­tów na Da­le­kim Wscho­dzie. Nasz sta­tek, jako przy­na­leż­ny do tego por­tu, za­li­czał się do stat­ków wschod­nich. Że­glo­wał po­mię­dzy ciem­ny­mi wy­spa­mi po błę­kit­nym mo­rzu po­prze­rzy­na­nym prę­ga­mi raf; znad jego rufy po­wie­wa­ła czer­wo­na ban­de­ra, z masz­tu zaś – ban­de­ra fir­mo­wa, rów­nież czer­wo­na, tyl­ko ozdo­bio­na bia­łym pół­księ­ży­cem i zie­lo­nym szla­kiem. Sta­tek na­le­żał bo­wiem do Ara­ba po­cho­dzą­ce­go z rodu Se­idów – tym się tłu­ma­czy zie­lo­na ob­wód­ka fla­gi. Wła­ści­ciel na­sze­go stat­ku był kie­row­ni­kiem wiel­kiej fir­my arab­skiej, co nie prze­szka­dza­ło mu być wier­nym pod­da­nym bry­tyj­skie­go im­pe­rium, jed­nym z naj­lo­jal­niej­szych, ja­kich zda­rzy­ło mi się spo­tkać na wschód od Ka­na­łu Su­eskie­go. Po­li­ty­ka świa­to­wa nie zaj­mo­wa­ła go wca­le, po­sia­dał na­to­miast ja­kąś nie­zwy­kłą, nie­wy­tłu­ma­czo­ną wła­dzę nad swy­mi współ­wy­znaw­ca­mi.

Oso­ba wła­ści­cie­la była dla za­ło­gi rze­czą obo­jęt­ną. Do służ­by okrę­to­wej mu­siał on z ko­niecz­no­ści za­cią­gać bia­łych, lecz wie­lu z tych, któ­rzy mu słu­ży­li, nie wi­dzia­ło go nig­dy na oczy. Ja wi­dzia­łem go raz je­den, prze­lot­nie, na po­mo­ście w przy­sta­ni: po­zo­stał mi w pa­mię­ci jako drob­ny, sta­ry czło­wie­czek z ciem­ną twa­rzą i jed­nym tyl­ko okiem, przy­bra­ny w śnież­no­bia­łą sza­tę i żół­te pan­to­fle. Ota­czał go tłum piel­grzy­mów ma­laj­skich ca­łu­ją­cych go za­pa­mię­ta­le po rę­kach za ja­kieś do­zna­ne do­bro­dziej­stwa – dat­ki w pie­nią­dzach czy w na­tu­rze. Mi­ło­sier­dzie jego mia­ło być nie­prze­bra­ne i roz­cią­ga­ło się na cały pra­wie Ar­chi­pe­lag. Czyż nie po­wie­dzia­no bo­wiem, iż człek mi­ło­sier­ny jest „przy­ja­cie­lem Al­la­cha”?

Mie­li­śmy w oso­bie tego ma­low­ni­cze­go Ara­ba nie­oce­nio­ne­go zwierzch­ni­ka, któ­rym nikt nie po­trze­bo­wał za­przą­tać so­bie gło­wy, sta­tek zaś, zna­ko­mi­ty pa­ro­wiec szkoc­kie­go typu (o czym świad­czy­ła cała jego kon­struk­cja od kilu po maszt), był jak by wy­ma­rzo­ny dla mor­skich po­dró­ży. Ła­twy do utrzy­ma­nia, ła­twy do kie­ro­wa­nia, za­słu­gi­wał – mimo ma­szy­ny w ka­dłu­bie – na po­dziw i przy­wią­za­nie każ­de­go ma­ry­na­rza. Do dziś dnia ży­wię głę­bo­ki sza­cu­nek dla jego pa­mię­ci. Ro­dzaj han­dlu, do ja­kie­go słu­żył nasz sta­tek, oraz sto­sun­ki ko­le­żeń­skie do­ga­dza­ły mi rów­nież w zu­peł­no­ści. Nie mógł­bym do­brać so­bie od­po­wied­niej­sze­go ży­cia i oto­cze­nia, gdy­bym miał na swo­je ski­nie­nie życz­li­we­go cza­ro­dzie­ja.

A jed­nak po­rzu­ci­łem to wszyst­ko. Po­rzu­ci­łem w spo­sób tak na­gły i nie­wy­tłu­ma­czo­ny, jak ptak, któ­ry sfru­wa z ga­łę­zi. Zu­peł­nie jak bym znie­nac­ka usły­szał czyjś szept ta­jem­ni­czy lub uj­rzał ja­kiś znak nie poj­mu­jąc, o co cho­dzi.

Kto wie? – może i tak?… Po­przed­nie­go dnia czu­łem się jak naj­le­piej, a na­za­jutrz wszyst­ko się roz­wia­ło: urok ży­cia, za­mi­ło­wa­nie do pra­cy, za­do­wo­le­nie z sie­bie, wszyst­ko, czym do­tąd ży­łem. Była to jed­na z tych fa­tal­nych chwil, o któ­rych wspo­mnia­łem po­przed­nio. Roz­strój to­wa­rzy­szą­cy zwy­kle schył­ko­wi mło­do­ści za­wład­nął mną i uniósł – przy­najm­niej z po­kła­du tego stat­ku.

Za­ło­ga jego skła­da­ła się z czte­rech bia­łych, dwóch pod­rzęd­nych ofi­ce­rów ma­laj­skich i licz­nej ob­słu­gi ke­la­sich*.

Ka­pi­tan wy­trzesz­czył na mnie oczy nie poj­mu­jąc, co mi się mo­gło stać. Był jed­nak ma­ry­na­rzem, pa­mię­tał też może wła­sną mło­dość. Więc po chwi­li uśmiech­nął się pod szcze­ci­nia­stym, sta­lo­wo­si­wym wą­sem i po­wie­dział, że oczy­wi­ście nie ma za­mia­ru za­trzy­my­wać mnie prze­mo­cą, sko­ro tak nie­odwo­łal­nie po­sta­no­wi­łem odejść. Sta­nę­ła mię­dzy nami umo­wa, na mocy któ­rej mia­no mi na­za­jutrz rano wy­pła­cić po­bo­ry. Gdy opusz­cza­łem ka­bi­nę na­wi­ga­cyj­ną, ka­pi­tan od­wo­łał mnie raz jesz­cze i rzekł z po­wa­gą, iż szcze­rze mi ży­czy, abym zna­lazł to, cze­go szu­kam. Ła­god­ny, uta­jo­ny na­cisk, z ja­kim te sło­wa były wy­po­wie­dzia­ne, prze­szył mnie jak dia­ment. Je­stem prze­ko­na­ny, że ten czło­wiek zro­zu­miał mój stan we­wnętrz­ny.

Na­to­miast dru­gi me­cha­nik przy­jął tę wia­do­mość zu­peł­nie in­a­czej. Był to za­dzie­rzy­sty mło­dy Szkot z gład­ko wy­go­lo­ną twa­rzą i ja­sny­mi ocza­mi. Z ka­ju­ty me­cha­ni­ków wy­ło­ni­ła się na­przód jego po­czci­wa, czer­wo­na fi­zjo­no­mia, a w ślad za nią resz­ta krzep­kiej po­sta­ci z za­ka­sa­ny­mi rę­ka­wa­mi. Wy­cie­rał szma­tą mu­sku­lar­ne ra­mio­na, co czy­nił nie­zmier­nie po­wo­li, przy czym ja­sne jego oczy spo­glą­da­ły na mnie z taką go­ry­czą i nie­sma­kiem, jak by na­sza przy­jaźń roz­sy­py­wa­ła się w proch… Wresz­cie wy­rzekł zna­czą­co:

– Ha! Pora ci już, pora ro­zej­rzeć się za jaką głu­pią pan­ną…

Było rze­czą po­wszech­nie wia­do­mą, że John Nie­ven jest nie­prze­jed­na­nym wro­giem ko­biet, to­też nie­do­rzecz­ne jego wy­stą­pie­nie do­wo­dzi­ło chę­ci do­ku­cze­nia mi do ży­we­go – nie mógł, w swo­im mnie­ma­niu, zna­leźć bar­dziej obe­lży­wych słów. Ro­ze­śmia­łem się, ale ja­koś po­kor­nie, jak bym pra­gnął prze­bła­gać przy­ja­cie­la. Tyl­ko praw­dzi­wy przy­ja­ciel mógł się do tego stop­nia unieść. Ogar­nę­ło mnie przy­gnę­bie­nie.

Nasz pierw­szy me­cha­nik przy­jął wia­do­mość o moim wy­bry­ku tro­chę ła­ska­wiej, jak­kol­wiek wy­tłu­ma­czył go so­bie tak­że w cha­rak­te­ry­stycz­ny spo­sób. Był to czło­wiek jesz­cze mło­dy, ogrom­nie chu­dy, z nie­spo­koj­ną twa­rzą oko­lo­ną pu­szy­stym, ciem­nym za­ro­stem. Bez wzglę­du na to, czy sta­tek znaj­do­wał się na mo­rzu, czy w przy­sta­ni, wi­dy­wa­no pana in­ży­nie­ra bie­ga­ją­ce­go od rana do nocy po tyl­nym po­kła­dzie: twarz jego wy­ra­ża­ła za­wsze nie­zmier­ne na­tę­że­nie i na­pię­cie du­cho­we, któ­re po­wsta­wa­ło z po­wo­du nie­mi­łych sen­sa­cji fi­zycz­nych wy­ni­ka­ją­cych z we­wnętrz­nych za­bu­rzeń. Bie­dak cier­piał bo­wiem usta­wicz­nie na złą prze­mia­nę ma­te­rii. Jego po­gląd na moją spra­wę był bar­dzo pro­sty: za­wy­ro­ko­wał – oczy­wi­ście! – że mu­szę być bar­dzo cho­ry na wą­tro­bę. Ra­dził mi, abym od­był na stat­ku jesz­cze jed­ną po­dróż okręż­ną i przez ten czas za­ży­wał pe­wien opa­ten­to­wa­ny śro­dek, w któ­re­go sku­tecz­ność wie­rzył nie­za­chwia­nie.

– Wiem już, jak bę­dzie. Ku­pię ci z wła­snej kie­sze­ni dwie bu­tel­ki tego le­kar­stwa. Cóż wię­cej mógł­bym zro­bić dla cie­bie?

Nie wąt­pię, że był­by po­peł­nił to szla­chet­ne okru­cień­stwo przy naj­mniej­szym ob­ja­wie ustę­pli­wo­ści z mo­jej stro­ny. Ale ja czu­łem się w owej chwi­li bar­dziej zgnę­bio­ny, bar­dziej zra­żo­ny do ży­cia niż kie­dy­kol­wiek. Pół­to­ra­rocz­na służ­ba na stat­ku, pod­czas któ­rej wzbo­ga­ci­łem się o tyle no­wych i róż­no­rod­nych do­świad­czeń, wy­da­la mi się te­raz ja­ło­wą, po­spo­li­tą stra­tą cza­su. Czu­łem – jak by to wy­ra­zić? – że z tego oto­cze­nia nie wy­krze­szę dla sie­bie praw­dy.

Gdy­by mnie spy­ta­no, o jaką praw­dę mi cho­dzi, nie umiał­bym dać na to od­po­wie­dzi. Przy­ci­śnię­ty do muru, był­bym się praw­do­po­dob­nie roz­pła­kał. By­łem jesz­cze dość mło­dy, by się cze­goś po­dob­ne­go do­pu­ścić.

Na­za­jutrz uda­li­śmy się z ka­pi­ta­nem do urzę­du por­to­we­go dla za­ła­twie­nia for­mal­no­ści zwią­za­nych z moją dy­mi­sją. Ka­pi­ta­nat por­tu mie­ścił się w wy­so­kiej, chłod­nej, bia­łej sali, któ­rą wy­peł­nia­ło po­god­ne świa­tło dnia są­czą­ce­go się po­przez za­sło­ny. Wszy­scy obec­ni – za­rów­no urzęd­ni­cy, jak przy­by­sze – ubra­ni byli rów­nież bia­ło, tyl­ko cięż­kie, po­li­tu­ro­wa­ne biur­ka, usta­wio­ne rzę­dem po­środ­ku sali, od­ci­na­ły się ciem­no na ja­snym tle. Le­ża­ły na nich roz­rzu­co­ne pa­pie­ry nie­bie­skiej bar­wy. Ol­brzy­mie pun­kah, umiesz­czo­ne u su­fi­tu, wy­wo­ły­wa­ły ła­god­ny po­wiew, któ­ry ochła­dzał ten nie­po­ka­la­ny przy­by­tek, mu­ska­jąc na­sze spo­co­ne gło­wy.

Urzęd­nik sie­dzą­cy za biur­kiem uśmiech­nął się uprzej­mie i za­cho­wał ten uśmiech do chwi­li, w któ­rej na nie­dba­łe za­py­ta­nie: – Czy umo­wa ma być unie­waż­nio­na i spi­sa­na na nowo? – otrzy­mał od­po­wiedź ka­pi­ta­na: – Nie. Zu­peł­nie skre­ślo­na. – Wte­dy uśmiech jego znik­nął, a twarz przy­oble­kła się w uro­czy­stą po­wa­gę. Nie spoj­rzał już w moją stro­nę aż do chwi­li, w któ­rej po­dał mi moje pa­pie­ry z wy­ra­zem tak głę­bo­kie­go ubo­le­wa­nia, jak by co naj­mniej do­rę­czał mi pasz­port do Ha­de­su.

Pod­czas gdy ukła­da­łem pa­pie­ry, za­dał pół­gło­sem ja­kieś py­ta­nie memu zwierzch­ni­ko­wi. Ten od­po­wie­dział do­bro­dusz­nie:

– Nie. Opusz­cza nas, by po­wró­cić do kra­ju.

– Ach tak! – wes­tchnął urzęd­nik ki­wa­jąc gło­wą nad ża­ło­snym sta­nem mego umy­słu.

Jak­kol­wiek nie wi­dy­wa­łem go do­tąd nig­dy poza biu­rem, po­chy­lił się te­raz ku mnie i uści­snął moją rękę z ta­kim współ­czu­ciem, jak by że­gnał ska­zań­ca idą­ce­go na szu­bie­ni­cę, ja zaś ode­gra­łem swo­ją rolę nie­wdzięcz­nie, za­cho­wu­jąc się w spo­sób szorst­ki, god­ny za­twar­dzia­łe­go prze­stęp­cy.

Ża­den sta­tek nie od­pły­wał w naj­bliż­szych dniach do kra­ju. Zwa­żyw­szy, że by­łem te­raz że­gla­rzem bez stat­ku, czło­wie­kiem, któ­ry na ja­kiś czas ze­rwał do­bro­wol­nie z mo­rzem i ze­szedł do roli prze­cięt­ne­go tu­ry­sty, po­wi­nie­nem był może za­trzy­mać się w ho­te­lu. Mia­łem ho­tel wprost przed sobą, na­prze­ciw­ko ka­pi­ta­na­tu por­tu: ni­ski bu­dy­nek o bia­łych fi­la­rach, zbu­do­wa­ny w pa­ła­co­wym sty­lu i oto­czo­ny wzo­ro­wo utrzy­ma­nym traw­ni­kiem. Czuł­bym się tam istot­nie tu­ry­stą! Rzu­ciw­szy w stro­nę ho­te­lu nie­chęt­ne spoj­rze­nie, skie­ro­wa­łem się w prze­ciw­ną stro­nę, do klu­bu ofi­ce­rów ma­ry­nar­ki.

Sze­dłem zra­zu w słoń­cu, lek­ce­wa­żąc so­bie spie­ko­tę, po­tem pod osło­ną wiel­kich drzew espla­na­dy, nie od­czu­wa­jąc przy­jem­no­ści cie­nia. Pod­zwrot­ni­ko­wy upał prze­są­czał się przez gę­ste li­ście i po­przez mój lek­ki przy­odzie­wek, ogar­nia­jąc mnie ca­łe­go, prze­ni­kał aż do mego bun­tow­ni­cze­go mó­zgu, odej­mu­jąc mi na­wet swo­bo­dę my­śle­nia.

Klub ofi­cer­ski mie­ścił się w wiel­kim do­mo­stwie z dużą we­ran­dą i ogród­kiem peł­nym krze­wów, przy­po­mi­na­ją­cym ogród­ki pod­miej­skie. Kil­ka drzew dzie­li­ło go od uli­cy. In­sty­tu­cja ta, po­mi­mo że była klu­bem, mia­ła pe­wien po­smak urzę­do­wy, pod­le­ga­ła bo­wiem ad­mi­ni­stra­cji ka­pi­ta­na­tu por­tu. Za­rzą­dza­ją­ce­mu klu­bem ofi­cer­skim przy­słu­gi­wał ty­tuł na­czel­ne­go kie­row­ni­ka. Był to nie­szczę­sny, za­su­szo­ny czło­wie­czek, któ­ry wy­glą­dał­by oka­zo­wo w ko­stiu­mie dżo­ke­ja. Nie ule­ga­ło wąt­pli­wo­ści, że w ja­kimś okre­sie swe­go ży­cia mu­siał on w tej lub in­nej roli mieć bliż­szą zna­jo­mość z mo­rzem; ale ła­two było od­gad­nąć, że w tym kon­tak­cie z ży­wio­łem do­zna­wał, bie­dak, sa­mych nie­po­wo­dzeń.

Zda­wa­ło się, ja­ko­by ro­dzaj jego za­ję­cia na­le­żał do bar­dzo ła­twych, tym­cza­sem ten dziw­ny czło­wiek twier­dził upo­rczy­wie, że za­wód go­spo­da­rza klu­bu przy­pra­wi go o śmierć prę­dzej czy póź­niej. Brzmia­ło to do­syć ta­jem­ni­czo. Może wszyst­ko było po­nad jego siły. Jed­no nie ule­ga wąt­pli­wo­ści, że do go­ści klu­bo­wych uspo­so­bio­ny był po pro­stu wro­go.

"Wcho­dząc do lo­ka­lu klu­bo­we­go po­my­śla­łem so­bie, że tym ra­zem nasz go­spo­darz musi być za­do­wo­lo­ny. Pa­no­wa­ła tu bo­wiem gro­bo­wa ci­sza. Po­ko­je wy­da­wa­ły się zu­peł­nie nie­za­miesz­ka­łe, a i we­ran­da była pra­wie pu­sta, tyl­ko na prze­ciw­le­głym jej koń­cu ja­kiś je­go­mość drze­mał na le­ża­ku. Zbu­dzo­ny od­gło­sem mo­ich kro­ków, otwo­rzył jed­no oko, prze­ra­ża­ją­co po­dob­ne do oka ryby. Wi­dząc, że to ktoś nie­zna­jo­my, wy­co­fa­łem się z we­ran­dy i mi­nąw­szy salę ja­dal­ną, wiel­ki, pu­sty po­kój z nie­ru­cho­mym pun­kah za­wie­szo­nym nad środ­kiem sto­łu, za­pu­ka­łem do naj­bliż­szych drzwi, na któ­rych czar­ny­mi li­te­ra­mi wy­pi­sa­ne były sło­wa: „Na­czel­ny kie­row­nik klu­bu”.

W od­po­wie­dzi usły­sza­łem po­draż­nio­ny, ża­ło­sny jęk: – Ach, Boże, Boże, któż tam zno­wu? – wsze­dłem więc bez wa­ha­nia.

Po­kój, w któ­rym się zna­la­złem, był dziw­nym przy­byt­kiem, zwłasz­cza jak na tro­pi­kal­ny kli­mat. Pa­no­wał tu pół­mrok i za­duch. Go­spo­darz po­roz­wie­szał na oknach wiel­kie, ta­nie fi­ran­ki, te­raz za­ku­rzo­ne, okna zaś były szczel­nie za­mknię­te. Sto­sy kar­to­no­wych pu­deł, ja­kich uży­wa­ją w Eu­ro­pie mod­niar­ki i kraw­co­we, pię­trzy­ły się pod ścia­na­mi. Ume­blo­wa­nie po­ko­ju przy­po­mi­na­ło drob­no­miesz­czań­skie sa­lo­ny z lon­dyń­skie­go East-End – ka­na­pa wy­ście­ła­na wło­siem i od­po­wied­nie fo­te­le. Me­ble, po­kry­te brud­ny­mi po­krow­ca­mi, były tak prze­ra­ża­ją­cej brzy­do­ty, że trud­no było od­gad­nąć, jaki ta­jem­ni­czy przy­pa­dek, fan­ta­zja lub po­trze­ba kie­ro­wa­ły czło­wie­kiem, któ­ry je tu na­gro­ma­dził. Go­spo­darz, bez kurt­ki, ubra­ny tyl­ko w bia­łe spodnie i cien­ką ko­szu­lę z krót­ki­mi rę­ka­wa­mi, za­ję­ty był szpe­ra­niem po ką­tach. Za­uwa­ży­łem spi­cza­stość jego łok­ci.

Do­wie­dziaw­szy się, że za­mie­rzam wpro­wa­dzić się do klu­bu, wy­dał okrzyk zgro­zy, nie mógł jed­nak­że za­prze­czyć, że wol­nych po­koi jest mnó­stwo.

– Do­sko­na­le. Czy może mi pan dać po­kój, któ­ry zaj­mo­wa­łem po­przed­nio?

Ci­chy jęk od­po­wie­dział mi spo­za sto­su kar­to­no­wych pu­de­łek na­gro­ma­dzo­nych po­środ­ku sto­łu. Co, u li­cha, mo­gły za­wie­rać te pu­deł­ka? Kra­wa­ty, rę­ka­wicz­ki czy chust­ki do nosa? Po­kój, a ra­czej nora mego go­spo­da­rza prze­sy­co­na była wschod­nim za­pa­chem ku­rzu, oka­zów zoo­lo­gicz­nych i roz­kła­da­ją­cych się ko­ra­li. Spo­za po­rę­czy krze­sła wy­glą­da­ło tyl­ko jego czo­ło i dwo­je oczu wznie­sio­nych ku mnie z wy­ra­zem głę­bo­kiej bo­le­ści.

– Za­ba­wię tu naj­wy­żej parę dni – rze­kłem chcąc go udo­bru­chać.

– Może by pan ze­chciał z góry za­pła­cić? – za­py­tał skwa­pli­wie.

Onie­mia­łem z obu­rze­nia. Po czym wy­buch­ną­łem:

– Ani mi w gło­wie! Nie­sły­cha­na rzecz! Uwa­żam to za naj­więk­szą bez­czel­ność…

Chwy­cił się za czo­ło obie­ma rę­ka­mi ru­chem tak roz­pacz­li­wym, że po­ha­mo­wa­łem się w gnie­wie.

– Na mi­łość bo­ską, nie­chże pan tak nie krzy­czy! Ja każ­de­go pro­szę o to samo…

– Nie wie­rzę – prze­rwa­łem mu ostro.

– No, to będę pro­sił każ­de­go. Gdy­by pa­no­wie wszy­scy zgo­dzi­li się pła­cić z góry, to mógł­bym wy­móc to samo na panu Ha­mil­to­nie. On na ląd za­wsze wra­ca zu­peł­nie spłu­ka­ny, a na­wet gdy ma pie­nią­dze, nie chce re­gu­lo­wać swo­ich ra­chun­ków. Nie wiem, co z nim ro­bić. Wy­my­śla mi przy każ­dej spo­sob­no­ści i po­wta­rza, że nie mam pra­wa wy­rzu­cić bia­łe­go na bruk. Gdy­by pan mógł…

By­łem zdu­mio­ny. Udzie­lo­ną mi wia­do­mość przy­ją­łem nie­do­wie­rza­ją­co. Po­dej­rze­wa­łem go­spo­da­rza o bez­czel­ne kłam­stwo. Oświad­czy­łem mu więc z na­ci­skiem, że prę­dzej on ze swo­im Ha­mil­to­nem za­wi­śnie na szu­bie­ni­cy, niż ja mu wy­pła­cę za­da­tek, i bez żad­nych dal­szych ce­re­gie­li ka­za­łem pro­wa­dzić się do po­ko­ju. Wy­cią­gnął wte­dy ską­deś ja­kiś klucz i rzu­ciw­szy na mnie ja­do­wi­te spoj­rze­nie, wy­pro­wa­dził wresz­cie ze swej nory.

– Czy miesz­ka te­raz w klu­bie ktoś z mo­ich zna­jo­mych? – spy­ta­łem go, za­nim opu­ścił mój po­kój.

Nie­szczę­sny czło­wie­czek od­po­wie­dział mi swo­im zwy­kłym, płacz­li­wie po­draż­nio­nym gło­sem, że bawi tu ka­pi­tan Gi­les, w po­wro­cie z po­dró­ży po Mo­rzu Sulu, a tak­że dwaj inni pa­no­wie. Za­milkł, po czym do­dał:

– I pan Ha­mil­ton, oczy­wi­ście…

– Ach, tak, Ha­mil­ton – po­wtó­rzy­łem nie­dba­le. Mój go­spo­darz wy­niósł się wresz­cie, wy­daw­szy jesz­cze je­den ci­chy jęk na po­że­gna­nie.

Wi­docz­ne było, że nie ochło­nął ze wzbu­rze­nia, gdy ze­sze­dłem do sali ja­dal­nej na dru­gie śnia­da­nie, czy­li tak zwa­ny tif­fin. Stał pod ścia­ną do­zo­ru­jąc usłu­gu­ją­cych Chiń­czy­ków. Śnia­da­nie za­sta­wio­ne było na jed­nym koń­cu dłu­gie­go sto­łu, a pun­kah po­ru­sza­ło się le­ni­wie nad sa­mym jego środ­kiem, roz­pra­sza­jąc go­rą­ce po­wie­trze w pu­stej prze­strze­ni po­nad po­li­tu­ro­wa­ną po­wierzch­nią sto­ło­we­go bla­tu. Do­oko­ła sto­łu za­sia­dło nas czte­rech. Jed­nym był gość z le­ża­ka, któ­ry te­raz do po­ło­wy pod­niósł obie po­wie­ki, ale zda­wał się nie wi­dzieć nic do­ko­ła sie­bie. Jadł w po­zy­cji nie­mal le­żą­cej. Dru­gim bie­siad­ni­kiem, z krót­ki­mi bo­ko­bro­da­mi i sta­ran­nie wy­go­lo­nym pod­bród­kiem, był oczy­wi­ście Ha­mil­ton. Nie wi­dzia­łem nig­dy czło­wie­ka, któ­ry by z taką god­no­ścią i na­masz­cze­niem od­gry­wał rolę wy­zna­czo­ną mu przez Opatrz­ność. Wie­dzia­łem ską­di­nąd, że na mnie spo­glą­da jako na in­tru­za „nie na­le­żą­ce­go do fa­chu”. Na od­głos po­ru­szo­ne­go krze­sła dał wy­raz swe­mu zgor­sze­niu pod­no­sząc do góry nie tyl­ko oczy, ale i brwi.

Ka­pi­tan Gi­les sie­dział za sto­łem na na­czel­nym miej­scu. Po­wi­ta­łem go paru sło­wa­mi i za­ją­łem miej­sce po jego le­wej stro­nie. Bla­dy i na­la­ny, z lśnią­cą ko­pu­łą ły­sej czasz­ki i wy­pu­kły­mi, bru­nat­ny­mi oczy­ma, nie wy­glą­dał ani tro­chę na ma­ry­na­rza. Moż­na by go w naj­lep­szym ra­zie wziąć za ar­chi­tek­ta, mnie zaś wy­da­wał się za­wsze po­dob­ny do ko­ściel­ne­go (choć ro­zu­miem całą nie­do­rzecz­ność tego po­rów­na­nia). Ro­bił wra­że­nie tego typu czło­wie­ka, któ­re­go po­dej­rze­wa się o po­sia­da­nie „za­sad” i go­to­wość udzie­la­nia roz­sąd­nych wska­zó­wek, prze­waż­nie do­syć płyt­kich, lecz wy­gła­sza­nych z do­brą wia­rą, bez chę­ci im­po­no­wa­nia bliź­nie­mu.

Jak­kol­wiek zna­ny i wy­so­ko ce­nio­ny w sfe­rach ma­ry­nar­skich, ka­pi­tan Gi­les nie miał sta­łe­go za­ję­cia. Nie szu­kał go wca­le. Po­sia­dał bo­wiem sta­no­wi­sko zu­peł­nie wy­jąt­ko­we. Był rze­czo­znaw­cą. Rze­czo­znaw­cą – jak by tu po­wie­dzieć – w dzie­dzi­nie nie­bez­piecz­nej że­glu­gi. Mó­wio­no, iż nikt z ży­ją­cych lu­dzi nie zna tak do­kład­nie od­le­głych czę­ści Ar­chi­pe­la­gu, nie­do­sta­tecz­nie opra­co­wa­nych przez kar­to­gra­fię. Mózg tego czło­wie­ka mu­siał być ro­dza­jem ka­lej­do­sko­pu, w któ­rym prze­su­wa­ły się ska­ły pod­wod­ne i syl­wet­ki przy­ląd­ków, miej­sca stat­ków i ich pe­lan­gi* , za­ry­sy nie­zna­nych wy­brze­ży i nie­prze­li­czo­nych wysp, za­lud­nio­nych i bez­lud­nych. Każ­dy sta­tek od­pły­wa­ją­cy w stro­nę Pa­la­wa­nu lub w inne nie­zba­da­ne oko­li­ce mu­siał mieć na po­kła­dzie ka­pi­ta­na Gi­le­sa, czy to w roli tym­cza­so­we­go ko­men­dan­ta, czy do­rad­cy ko­men­dan­ta stat­ku. Po­dob­no po­bie­rał za te usłu­gi sta­łą pen­sję od pew­nej bo­ga­tej fir­my na­le­żą­cej do chiń­skich wła­ści­cie­li pa­ro­stat­ków. Poza tym był za­wsze go­tów za­stą­pić każ­de­go ofi­ce­ra, któ­ry pra­gnął na ja­kiś czas otrzy­mać urlop. Nie sły­sza­no nig­dy, aby ja­ki­kol­wiek wła­ści­ciel stat­ku sprze­ci­wił się ta­kie­mu ukła­do­wi. Usta­li­ła się bo­wiem w por­cie opi­nia, iż ka­pi­tan Gi­les do­rów­ny­wa naj­bie­glej­szym, a na­wet ich prze­wyż­sza. Je­dy­nie w oczach Ha­mil­to­na był czło­wie­kiem „nie­fa­cho­wym”. Przy­pusz­czam, że Ha­mil­ton obej­mo­wał tym mia­nem nas wszyst­kich, jak­kol­wiek mu­siał w swym umy­śle roz­róż­niać stop­nie na­szej nie­kom­pe­ten­cji.

Nie pró­bo­wa­łem na­wią­zy­wać roz­mo­wy z ka­pi­ta­nem Gi­le­sem, któ­re­go po­przed­nio wi­dzia­łem dwa razy w ży­ciu. Ale on, oczy­wi­ście, wie­dział, kim je­stem. Po nie­ja­kiej chwi­li po­chy­lił ku mnie swą wiel­ką, lśnią­cą gło­wą i za­gad­nął przy­jaź­nie:

– Ko­rzy­sta pan za­pew­ne z urlo­pu i za­mie­rza spę­dzić go na lą­dzie?

Ka­pi­tan mó­wił ci­chym, ni­skim gło­sem. Od­po­wie­dzia­łem co­kol­wiek gło­śniej:

– Nie, pa­nie ka­pi­ta­nie, po­rzu­ci­łem zu­peł­nie do­tych­cza­so­wą służ­bę.

– I stał się pan na ja­kiś czas wol­nym czło­wie­kiem – do­rzu­cił w for­mie ko­men­ta­rza.

– Rze­czy­wi­ście, od go­dzi­ny je­de­na­stej mogę na­zwać się wol­nym – od­rze­kłem.

Ha­mil­ton prze­stał jeść sły­sząc na­sze roz­mo­wę. Odło­żył spo­koj­nie nóż i wi­de­lec, wstał od sto­łu i mruk­nąw­szy coś pod no­sem o „pie­kiel­nym upa­le, któ­ry od­bie­ra czło­wie­ko­wi ape­tyt”, wy­szedł z po­ko­ju. W chwi­lę póź­niej sły­sze­li­śmy jego kro­ki od­da­la­ją­ce się po stop­niach we­ran­dy.

Ka­pi­tan Gi­les za­uwa­żył nie­dba­le, że Ha­mil­ton po­szedł z pew­no­ścią sta­rać się o ob­ję­cie mo­jej daw­nej po­sa­dy. Na to go­spo­darz klu­bu, któ­ry do­tąd stał wspar­ty o ścia­nę, zbli­żył do sto­łu swo­ją ko­zią gło­wę i po­czął zwie­rzać się nam ża­ło­śnie. Czuł wi­dać po­trze­bę ulże­nia so­bie przez wy­rze­ka­nie na wszyst­kie krzyw­dy, któ­rych do­znał od Ha­mil­to­na. Ten czło­wiek trzy­mał go na roz­ża­rzo­nych wę­glach, unie­moż­li­wia­jąc mu przed­ło­że­nie ra­chun­ków w ka­pi­ta­na­cie por­tu. To­też ży­czył so­bie naj­go­rę­cej, by Ha­mil­ton otrzy­mał moją daw­ną po­sa­dę, cho­ciaż praw­dę mó­wiąc, nie roz­wią­za­ło­by to kwe­stii. Chwi­lo­wa ulga, nic wię­cej!

– Niech się pan nie łu­dzi – wtrą­ci­łem. – Ha­mil­ton nie do­sta­nie tej po­sa­dy. Mój za­stęp­ca już jest na po­kła­dzie.

Zdzi­wił się, i zda­je mi się, że mu się twarz wy­dłu­ży­ła. Ka­pi­tan Gi­les ro­ze­śmiał się ła­god­nie. Wsta­li­śmy od sto­łu i prze­szli­śmy na we­ran­dę po­zo­sta­wia­jąc nie­do­łęż­ne­go współ­bie­siad­ni­ka sta­ra­niom Chiń­czy­ków. W chwi­li gdy­śmy się od­da­la­li, po­sta­wi­li przed nim ta­lerz z płat­kiem ana­na­sa i cof­nę­li się o parę kro­ków, przy­pa­tru­jąc się, co z tego wy­nik­nie. Eks­pe­ry­ment oka­zał się chy­bio­ny. Gość sie­dział bez ru­chu, nie­czu­ły na wszyst­kie za­bie­gi.

Ka­pi­tan Gi­les ob­ja­śnił mnie ci­chym gło­sem, że osob­nik ten jest ofi­ce­rem z za­ło­gi jach­tu na­le­żą­ce­go do jed­ne­go z ra­dżów. Jacht za­wi­nął wła­śnie do na­sze­go por­tu, gdzie ma być re­mon­to­wa­ny w su­chym doku.

– Ten je­go­mość mu­siał ubie­głej nocy ba­wić się w po­zna­wa­nie ży­cia – za­uwa­żył ka­pi­tan marsz­cząc nos w spo­sób ta­jem­ni­czy i po­uf­ny, któ­ry mnie ogrom­nie uba­wił. Cno­ta ka­pi­ta­na Gi­le­sa mia­ła bo­wiem usta­lo­ną opi­nię. Przy­pi­sy­wa­no mu za­dzi­wia­ją­ce przy­go­dy i ja­kiś ta­jem­ni­czy dra­mat ży­cio­wy, ale nikt nie ośmie­lił się nig­dy po­wie­dzieć o nim złe­go sło­wa. On zaś cią­gnął da­lej:

– Pa­mię­tam jego pierw­szy przy­jazd w te stro­ny. Ład­ny był chło­pak. Spo­ro lat mi­nę­ło od tej pory, a wy­da­je się, że to było wczo­raj. Ach, ci ład­ni chłop­cy!

Tym ra­zem ro­ze­śmia­łem się na cały głos. Spoj­rzał na mnie ze zdzi­wie­niem, po czym sam się ro­ze­śmiał.

– Nie, nie. Co in­ne­go mia­łem na my­śli – rzekł. – Chcia­łem po­wie­dzieć, że wie­lu z nich szyb­ko się „roz­kle­ja” w tu­tej­szych wa­run­kach.

Na­po­mkną­łem żar­to­bli­wie, że głów­ną tego przy­czy­ną jest pie­kiel­ny upał. Ale ka­pi­tan Gi­les oka­zał się głęb­szym fi­lo­zo­fem. Jego zda­niem, bia­ły znaj­do­wał na Da­le­kim Wscho­dzie wszel­kie moż­li­we uła­twie­nia, któ­re mu się zresz­tą na­le­ża­ły. Cała trud­ność po­le­ga­ła na utrzy­ma­niu się w pew­nych gra­ni­cach, któ­rych bia­łe­mu prze­kra­czać nie wol­no, a nie­ste­ty, „ład­ni chłop­cy” nie za­wsze o tym pa­mię­ta­li. Tu spoj­rzał na mnie ba­daw­czo i po chwi­li spy­tał ob­ce­so­wo, to­nem nie­zgrab­nie życz­li­we­go wu­jasz­ka:

– Dla­cze­go pan wła­ści­wie po­rzu­cił swo­ją po­sa­dę?

Ogar­nę­ła mnie wście­kłość. Cóż może bar­dziej roz­ją­trzyć czło­wie­ka, któ­ry sam so­bie nie umie wy­tłu­ma­czyć swe­go po­stęp­ku? W my­śli po­sta­na­wia­łem za­mknąć usta temu mo­ra­li­ście, a gło­śno po­wie­dzia­łem tyl­ko z wy­zy­wa­ją­cą uprzej­mo­ścią:

– Czy pan uwa­ża, że po­stą­pi­łem nie­wła­ści­wie? Zmie­szał się i bąk­nął nie­wy­raź­nie:

– Ja? Nie. Tyl­ko tak, w ogó­le… – po czym mnie po­nie­chał. Dla upo­zo­ro­wa­nia od­wro­tu do­rzu­cił jesz­cze w spo­sób nie­zgrab­nie żar­to­bli­wy, że o tej po­rze dnia on tak­że czu­je się roz­kle­jo­ny i ma zwy­czaj, o ile jest na lą­dzie, uda­wać się na po­obied­nią drzem­kę.

– Brzyd­kie przy­zwy­cza­je­nie. Bar­dzo brzyd­kie przy­zwy­cza­je­nie.

Pro­sto­ta ka­pi­ta­na była tak roz­bra­ja­ją­ca, że mo­gła udo­bru­chać naj­draż­liw­sze­go czło­wie­ka, cho­ciaż­by był mło­dzień­cem. To­też gdy na­za­jutrz przy sto­le po­chy­lił ku mnie swo­ją łysą czasz­kę i po­wie­dział pół­gło­sem, że wczo­raj­szy wie­czór spę­dził w to­wa­rzy­stwie mego daw­ne­go ka­pi­ta­na, któ­ry nie może od­ża­ło­wać roz­sta­nia ze mną, nie miał bo­wiem, jak żyje, tak do­sko­na­łe­go ofi­ce­ra – od­po­wie­dzia­łem mu z po­wa­gą i zu­peł­nie szcze­rze:

– Ja tak­że, od­kąd je­stem ma­ry­na­rzem, nie mia­łem od­po­wied­niej­szych wa­run­ków pra­cy i mil­sze­go zwierzch­ni­ka.

– A więc?…

– Mó­wi­łem już panu, pa­nie ka­pi­ta­nie, że za­mie­rzam wró­cić do kra­ju.

– Ach, tak – mruk­nął do­bro­dusz­nie. – Sły­sza­łem ta­kie baj­ki już nie­raz.

– Cóż z tego?… – wy­krzyk­ną­łem z fu­rią. Wy­dał mi się w tej chwi­li naj­bar­dziej tę­pym, naj­bar­dziej po­zba­wio­nym wy­obraź­ni czło­wie­kiem, ja­kie­go zda­rzy­ło mi się spo­tkać. Nie wiem, co bym był jesz­cze po­wie­dział, gdy­by nie wej­ście spóź­nio­ne­go Ha­mil­to­na, któ­ry za­jął swo­je zwy­kłe miej­sce obok ka­pi­ta­na. Mruk­ną­łem tyl­ko:

– No, więc tym ra­zem prze­ko­na się pan, że to nie baj­ki.

Ha­mil­ton, prze­ślicz­nie wy­go­lo­ny, ski­nął gło­wą ka­pi­ta­no­wi Gi­le­so­wi, lecz w moją stro­nę nie ra­czył na­wet spoj­rzeć. Po chwi­li zwró­cił się do go­spo­da­rza z wy­rzu­tem, że po­tra­wa, któ­rą mu po­da­no, jest wprost nie­ja­dal­na. Za­gad­nię­ty przez nie­go czło­wie­czek nie zdo­był się na­wet na wes­tchnie­nie. Wzniósł tyl­ko oczy do su­fi­tu i na tym po­prze­stał.

Ka­pi­tan Gi­les i ja wsta­li­śmy od sto­łu, a są­siad Ha­mil­to­na po­szedł za na­szym przy­kła­dem, z trud­no­ścią utrzy­mu­jąc się na no­gach. Bie­dak, jak­kol­wiek z pew­no­ścią nie miał ape­ty­tu, usi­ło­wał przy­mu­sić się do je­dze­nia, by choć tro­chę zre­ha­bi­li­to­wać się we wła­snych oczach. Ale upu­ściw­szy dwu­krot­nie wi­de­lec na zie­mię i prze­ko­naw­szy się o bez­owoc­no­ści swo­ich wy­sił­ków, dał spo­kój dal­szym pró­bom i sie­dział spo­koj­nie, z wy­ra­zem nie­zmien­nej udrę­ki w szkla­nych, nie­ru­cho­mych źre­ni­cach. Obaj z ka­pi­ta­nem sta­ra­li­śmy się nie spo­glą­dać w jego stro­nę.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: