Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja

Smutki wszelkiej maści - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
31 października 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Smutki wszelkiej maści - ebook

Książka autorki bestsellera „Sen o okapi”.

Kojąca opowieść o odnajdywaniu szczęścia wśród codziennych trosk.

Lisa przeżywa pierwszy zawód miłosny. Jej ciotka boi się latania. Ulrich z niepokojem czeka na diagnozę. Pani Weise rozważa przeprowadzkę do innego miasta. Na pana Pohla sąsiedzi zawsze mogli liczyć, jednak tym razem to on potrzebuje pomocy. Lori, mieszaniec pinczera miniaturowego, stale się trzęsie, a w zaroślach czai się aligator. Słowem: zwyczajne bolączki oraz niecodzienne zdarzenia, które dowodzą, że życie polega na oswajaniu swoich słabości. Bo przecież świadomość własnego strachu też może być supermocą!

Mariana Leky to wnikliwa i czuła obserwatorka, która opisując swoich bohaterów i ich życiowe zakręty, przywraca wiarę w ludzi, w siłę więzi i wspólnoty. Jej dyskretny dowcip i celne puenty sprawiają, że „Smutki wszelkiej maści” wprawiają w zaskakująco dobry nastrój.

Pełna humoru i empatii literacka dawka miłości do życia we wszystkich jego odcieniach. Książka, której potrzebuje każdy z nas i w której każdy odnajdzie samego siebie.

 

„Mariana Leky znalazła sposób na smutki: oswaja je i akceptuje. Potrzebujemy takich pozytywnych książek”.

Agnieszka Kalus, autorka bloga Czytam, bo lubię

„Choć książka ta ma w tytule ‘smutki’, dla mnie jest zbiorem opowieści o ‘szczęściach’. Szczęściach opartych na dostrzeganiu i docenianiu małych rzeczy oraz innych ludzi. Błyskotliwe miniaturki, które czytelników i czytelniczki zachęcają nie tylko do zadbania o swój dobrostan, emocje czy zdrowie psychiczne, ale przede wszystkim do rozejrzenia się dookoła. Świetny suplement na codzienność”.

Justyna Suchecka, dziennikarka i autorka książek

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8135-615-2
Rozmiar pliku: 1,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Jest poniedziałkowe popołudnie, powinnam siedzieć przy biurku albo przynajmniej krążyć wokół biurka. Zamiast tego stoję na rozmiękłej od deszczu łące i krążę wokół drzewa w towarzystwie mieszańca pinczera miniaturowego imieniem Lori. Lori to suczka mojego sąsiada, pana Pohla, który jest dzisiaj zbyt nieszczęśliwy, by wyjść z nią na spacer.

Lori cała się trzęsie. Robi to ustawicznie, o każdej porze roku, i przypuszczam, że tak właśnie przystoi mieszańcom pinczera miniaturowego. Już od dłuższego czasu tkwimy tutaj w błocie, a ja deliberuję, jak by tu pomóc panu Pohlowi. Chciałabym koniecznie mu pomóc – bo pan Pohl jest jednym z najbardziej uczynnych ludzi, jakich znam. Kiedy wczoraj jakiś dzieciak mniej więcej tysiąc razy jeździł tam i z powrotem po ulicy na swoim skrzypiącym trójkołowym rowerku i w końcu sąsiadka z pierwszego piętra otworzyła okno i zaczęła wyklinać, że do cholery, potrzebuje swojej poobiedniej drzemki, pan Pohl zszedł na dół z buteleczką oleju i zatroszczył się o to, żeby dzieciak mógł dalej bezgłośnie ujeżdżać do woli. A kiedy ostatnio pewnego wieczora zabrakło mi papieru do drukarki, zadzwoniłam do pana Pohla i przepraszając za zawracanie głowy o tak późnej porze, spytałam, czy nie mógłby mi pożyczyć kilku kartek.

– Już do pani idę – zawołał pan Pohl i w rozwianym szlafroku narzuconym na piżamę zbiegł do mnie i wręczył mi kompletną ryzę papieru. – Proszę dać mi znać, jak tylko będzie pani potrzebowała więcej.

Teraz to pan Pohl potrzebuje pomocy, a ja właśnie łamię sobie głowę nad tym, co mogłabym dla niego zrobić, gdy raptem przez łąkę przebiega dwóch chłopców w wieku szkolnym. Jeden z nich ma na sobie wełnianą czapkę z pomponem, której otok wcisnął sobie za uszy, co wygląda dosyć śmiesznie. Obydwaj mają ze sobą miecze świetlne, które za naciśnięciem guzika ryczą i błyskają, i rozmawiają sobie o supermocach. Jeden z chłopców wskazuje swoim mieczem świetlnym na trzęsącego się obok mnie maleńkiego pieska i pyta, nie bez drwiny w głosie:

– A jakaż to jest jego supermoc?

Spoglądam ze współczuciem na Lori, zastanawiając się, jak mamy we dwie wyjść z honorem z tego pytania, kiedy chłopak w czapce z pomponem mówi:

– Jego supermocą jest strach. Kiedy on drży, drży z nim cały świat.

Jeśli chodzi o mnie, to do przekonania trafia mi każdy, najosobliwszy nawet lęk. Gdyby tylko dać mi parę minut, umiałabym bez trudu zrozumieć choćby lęk przed galaretką z pigwy albo przed półkami na kapelusze. Pan Pohl wie o tym, a mimo to trwało dobrą chwilę, nim zebrał się na odwagę, żeby opowiedzieć mi o swoim lęku. Stał pod moimi drzwiami i tak długo się wahał, że już się obawiałam, że zaraz wyzna mi miłość albo napad na bank. Chodziło jednak o klaustrofobię. Pan Pohl boi się wind, środków komunikacji publicznej i innych zamkniętych przestrzeni, których nie da się natychmiast opuścić. Pan Pohl przedsięwziął wiele, żeby pozbyć się swojego lęku: uzbroił się po kolei w trzech różnych terapeutów behawioralnych, w poduszki do medytacji, w progresywne rozluźnianie mięśni, w tabletki uśmierzające lęk – ale niestety również wszystko inne, w bezlitosną konfrontację oraz pozytywne afirmacje.

– Po prostu nigdy się go nie pozbędę – powtarzał cicho raz za razem. – Po prostu nigdy się go nie pozbędę. – I rzadko kiedy widziałam na naszej klatce schodowej kogoś tak smutnego, tak zmęczonego i potarganego wewnętrznie jak on.

Chłopcy na łące próbują wciągnąć Lori w walkę na miecze świetlne, ale Lori nie może, bo musi się w pełni koncentrować na swojej supermocy, o której przedtem nie miałyśmy obie pojęcia, ja zaś myślę o moich włas­nych lękach. Jednym z nich jest strach przed lataniem. Uważam tę czynność za całkowicie niedorzeczną. Ilekroć zdarza się, że inne sposoby podróżowania są niemożliwe i muszę się wznieść w powietrze, bo na ten przykład Deutsche Bahn nie oferuje połączeń do Alabamy, najchętniej przez cały lot trzymałabym się kurczowo nóg stewardesy. Pozostaje dla mnie zagadką, dlaczego inni pasażerowie wyglądają, jakby latanie było czymś zupełnie zwyczajnym, i za każdym razem zastanawiam się, czy oni wszyscy nie są przypadkiem pod wpływem silnych medykamentów albo czy nie skończyli z życiem.

Pytam chłopca, tego, który mówił o lęku jako o super­mocy, czy sądzi, że to działa również na strach przed lataniem.

– No jasne – mówi chłopak. – Strach pasażerów przed lataniem utrzymuje samolot w powietrzu.

Jak dobrze, że ktoś tutaj, na tej grząskiej łące, z takim uznaniem mówi o lękach. To z pewnością dobrze im robi. Bądź co bądź może się okazać, że lęk jest rodzajem mocy pomocniczej. Być może topornym superpomocnikiem jakiejś nieustraszonej tęsknoty, który z wdziękiem windykatora próbuje przeforsować jej interesy.

Zastanawiam się, jaka może być tęsknota pana Pohla. Nie znam go zbyt dobrze, tylko bardzo go lubię. Może panu Pohlowi po prostu brakuje miejsca. Może jest czymś zewsząd przyblokowany, może lęk pana Pohla demonstruje na rzecz – jak to się mówi na kursie prawa jazdy – nieco większej zdolności manewrowej.

Ściemnia się już na łące i robi się jeszcze bardziej niemiło niż zazwyczaj. Chłopcy zarzucają tornistry na plecy i mówią mi do widzenia.

Oczyma duszy widzę pana Pohla, jak siedzi w swoim mieszkaniu i czeka na Lori. Nie znam jego mieszkania, być może jest otoczony mnóstwem czystego papieru. Może siedzi za stołem w kuchni, z głową wspartą na rękach, obładowany swoją błyskającą, ryczącą, przeklętą supermocą, może pod jego stopami drży właśnie cały świat, a on nie wie, co począć.

Lori i ja stoimy w miejscu, jedna bezradna, a druga drżąca, i patrzymy w ślad za błyskami oddalających się mieczy świetlnych.Kiedy dziś rano otwieram drzwi od mieszkania, słyszę na schodach ciężkie, powolne kroki dochodzące z dołu. Idzie tutaj ktoś stary – myślę. Okazuje się jednak, że to pani Wiese. Pani Wiese mieszka piętro nade mną i ostatnimi czasy wygląda niczym pirat, bo ma coś z okiem i nosi na nim klapkę.

Dzisiaj wygląda jak sędziwy pirat, a przecież pani Wiese dobiega zaledwie czterdziestki.

– Źle pani spała? – pytam.

– Nie zmrużyłam oka – skarży się sąsiadka.

Mówię, że to nic dziwnego, przy tym oku.

– Nie – odpiera pani Wiese. – Oko już wcale nie boli. Po prostu ot tak w ogóle nie spałam ani odrobiny.

Pani Wiese i ja jesteśmy ekspertkami w bezsenności. Należy podkreślić: nie „od”, tylko „w”. Siadamy więc na podeście schodów i rozprawiamy o tym fachowo. Pani Wiese, z powodu ostrej bezsenności, rozprawia raczej monosylabami.

Zeszłej nocy przebrnęła wzorcowo przez wszystkie fazy bezsenności. Na początek zamknęła oczy. Niezły pomysł, kiedy człowiek chce zasnąć, i zadanie całkiem proste, skoro jedno oko i tak już jest zamknięte.

Jednakże pani Wiese szybciutko otworzyła oko z powrotem, jej myśli bowiem ani trochę nie myślały o spaniu, a takie super rześkie myśli szczególnie chętnie szaleją za zamkniętymi powiekami. Pani Wiese próbowała zatem zmęczyć się czytaniem. Jak się tak zastanowić, najlepiej udaje się to przy pomocy książek, które człowieka zupełnie nie interesują, a takie rzadko miewa się w domu. Na wypadek bezsenności zawsze powinno się mieć na nocnym stoliku lekturę, którą uważa się za straszliwie nudną.

– Co to było w pani przypadku? – pyta mnie pani Wiese, więc wyznaję:

– _Gupiki i budownictwo podziemne_.

Pani Wiese próbowała skoncentrować się na oddychaniu, co najczęściej prowadzi do duszności, podobnie jak bywa, że człowiek zaczyna się potykać, gdy musi świadomie koncentrować się na chodzeniu. W swej wielkiej niedoli dała się sobie nakłonić nawet do liczenia baranów, co doprawdy jeszcze nigdy nie zadziałało, ani u pani Wiese, ani u mnie. Już kiedy byłam dzieckiem, przed oczami mej duszy za nic nie chciały skakać przez płot wełniste owieczki. Na mej wyimaginowanej łące stały stare, cyniczne tryki, które puszczały mimo uszu moje wewnętrznie wyszczebiotane „hop”. „Na to musiałabyś wcześniej wstawać” – beczały tryki, a ich rechot przypominał kaszel palacza.

Kolejna faza następuje wtedy, gdy człowiek z czystej zawiści zaczyna złościć się na tych, którzy śpią dookoła. Siostra pani Wiese, która nocowała u niej i jak dotąd wyróżniała się jako wielka siostrzana miłość, wraz z każdym swoim sennie zrelaksowanym oddechem sterowała coraz bardziej w kierunku średniej miłości. Po prostu tylko dlatego, że tak sobie bufońsko spała. Nawet kot, który leżał zwinięty w nogach łóżka, swoją wirtuozowską drzemką wytykał pani Wiese jej własne senne fiasko.

Najbardziej nieprzyjemną fazą – w tej kwestii jesteś­my z panią Wiese jednomyślne – jest ta, w której człowieka atakują zmartwienia. Podczas nieprzespanych nocy smutki i strapienia mają bardzo, bardzo łatwe zadanie, jak wyrostki, które na szkolnym podwórku spuszczają łomot pierwszoklasiście. Przy przemęczeniu ginie w człowieku poczucie proporcji: raptem wszystko wydaje się tak samo straszne, zarówno sytuacja na świecie, jak i niezapłacony abonament RTV.

A tak w ogóle: monity. W trakcie bezsennych nocy aż się roi od różnych monitów, opadają z góry na łóżko i bez podpisu są nieważne.

„Niestety mimo wielokrotnych wezwań ponownie nie wykonała pani ćwiczeń na wzmocnienie mięśni dolnej partii pleców. Niestety kolejny raz zapomniała pani oddzwonić do swojej nieszczęśliwej ciotki Traudl. Niestety byliśmy zmuszeni stwierdzić, że mimo niezliczonych wezwań w dalszym ciągu nie rzuciła pani palenia. Niestety mimo wielokrotnych ponagleń nie omieszkała pani robić wszystkiego źle”.

Pani Wiese wstała, z włosami pełnymi samych monitów, usiadła przy stole kuchennym i wpatrzyła się jednym okiem w wiszącą na końcu kranu kroplę, która mimo intensywnego wpatrywania się nie chciała skapnąć. Przypuszczalnie dlatego, że spała.

Położyła głowę na blacie. Wstał już ranek. Wypoczęty robotnik budowlany odpalił swój młot pneumatyczny, a ptak swoją piosenkę. Ostatnia faza: tępa rezygnacja.

Pani Wiese opiera głowę o ścianę klatki schodowej, ja opieram moją o poręcz schodów. Siedzimy tak jak dwie przekrzywione sowy.

Podejmujemy decyzję, żeby podczas następnego ataku bezsenności nie zajmować się liczeniem krnąbrnych baranów i oddechów. Decydujemy się następnym razem liczyć wszystkie te noce, kiedy nie mogłyśmy zasnąć. W ponad czterdziestu latach życia u każdej z nas daje to okazałą trzódkę. Przywołamy na pamięć łóżka, na których leżałyś­­my, nie śpiąc. Przypomnimy sobie, dlaczego nie mog­łyśmy zasnąć. Nie spałyśmy, zdawałoby się, bez powodu, nie spałyśmy przez egzaminy, które zostały zdane albo oblane, a teraz są równie obojętne, nie spałyśmy, bo było zbyt głośno albo zbyt cicho, za gorąco albo za zimno, nie spałyśmy, bo wielkie miłości zbliżały się lub odchodziły, wielkie miłości dawno, dawno temu, które teraz na pewno śpią, nie spałyśmy przez sytuację na świecie, z powodu kręgosłupa albo ruchów kiełbi we łbie, z powodu wszystkich spływających na nas z góry monitów i upomnień, nie spałyśmy z braku gupików i budownictwa podziemnego.

Pozwolimy tym nocom przepływać w pamięci i przy tym niezawodnie zaśniemy. Zostaniemy ekspertkami w spaniu. Prześpimy wszystko na stojąco. Wszędzie, nawet na podeście klatki schodowej.Kiedy byłam dzieckiem, często jeździliśmy na wakacje samochodem. Gdy do spółki z bratem zaczynaliśmy marudzić na tylnym siedzeniu, a rodzice nie mogli już słuchać wiecznych kaset z bajką o Słoniu Benjaminie, ojciec lubił mówić:

– Po prostu zamknijcie oczy i porozmawiajcie sobie z Braciszkiem Wgłębiduchem.

Nie mieliśmy pojęcia, kto to taki ten Braciszek Wgłębiduch, ale mieliśmy z nim świetny kontakt. Brzmi to para­doksalnie. Paradoks – jak pisał brytyjski filozof Alan Watts – „jest prawdą, która staje na głowie, żeby zwrócić na siebie uwagę”.

Teraz także jest lato, duszne wielkomiejskie lato, przed­ramiona kleją się do blatu biurka, jakby wyłożono go lepem na muchy. Dlatego przenoszę miejsce pracy do kawiarni Achima na parterze kamienicy, bo Achim ma przynajmniej wentylator.

Achim wyróżnia się tym, że częstuje swoich gości dowcipami bardzo miernej klasy. Kiedy na przykład ktoś chce zapłacić za kawę, Achim mówi: „Dwieście euro proszę”, a gdy zamawia się kanapkę, zawsze udaje, że upuszcza ją na ziemię. Z uporem godnym lepszej sprawy trzyma się błędnego mniemania, że dowcipy robią się śmieszniejsze, kiedy się je powtarza. A ludzie mimo wszystko się śmieją, bo to miłe, kiedy Achim za każdym razem tak bardzo cieszy się z własnych żartów.

Jednak dzisiaj w kawiarni atmosfera jest gęsta, i to nie tylko dlatego, że wentylator zachowuje się dziwnie, warczy i obraca się bardzo niemrawo. Siekiera wisi w powietrzu, bo Achim i jego żona najwyraźniej się pokłócili. Po raz pierwszy Achim nawet nie próbuje udawać, że upuszcza moją bułkę. Bez słowa stawia mi ją na kontuarze.

Jego żona stoi pod ścianą z rękami skrzyżowanymi na piersi.

– Ale ja chcę koniecznie – mówi.

Siadam przy stoliku i wtedy wychodzi na jaw, czego koniecznie chce żona Achima: dwutygodniowego kursu medytacji w górach Harzu, a Achim ma pojechać razem z nią.

Achim już wypróbowywał medytację. Wiem o tym, ponieważ przerwaliśmy ten sam kurs. Rozpoczęłam go, bo nie najlepiej układało mi się z Braciszkiem Wgłębiduchem, nasze stosunki wyglądały zupełnie tak, jakbyśmy byli w skomplikowanym związku na odległość.

Siedzieliśmy z Achimem w ostatnim rzędzie na bordowych poduszkach do medytacji. Na początek nauczyciel polecił nam, żebyśmy wczuli się w siebie i spotkali ze swoim prawdziwym Ja, czyli zapewne z Braciszkiem Wgłębiduchem.

Kiedy mam wczuć się w siebie na rozkaz, najczęściej błądzę i zapędzam się gdzieś na samą górę, do myśli, które mówią specjalnie zmienionym głosem i udają, że są moim prawdziwym Ja, tyko po to, żeby gruntownie mnie obso­baczyć. Nie przebrnęłam niestety przez osławione stadium wstępne medytacji: to, podczas którego myśli czepiają się człowieka, nogi go bolą, a Braciszek Wgłębiduch ulatnia się przerażony.

Achim czuł się podobnie. Po szóstej sesji najwidoczniej wszyscy oprócz nas dwojga umieli już nienagannie medytować, całkiem fajnie wyglądało, jak tak sobie siedzą. My też bardzo chętnie siedzielibyśmy tam w taki sam sposób, równocześnie oderwani od rzeczywistości i całkiem obecni. Wszyscy wyglądali na wewnętrznie czyściutkich jak łza, tylko w naszych wnętrzach panował totalny groch z kapustą.

Kiedy w trakcie ósmej sesji powiedzieliśmy, że niestety medytacja to chyba nic dla nas, nauczyciel obrzucił nas takim spojrzeniem, jakbyśmy właśnie stwierdzili, że cierpimy na biegunkę z wymiotami. I natychmiast zaczął snuć prognozy, że bez niego i bez medytacji nigdy nie poznamy naszego prawdziwego Ja ani _no-mind_, ani ciszy. Jak na kogoś, kto tak bardzo cenił sobie ciszę, mówił niewiarygodnie dużo.

– Poproszę jeszcze herbatę – zwracam się do Achima.

– Medytacja doprowadzi cię do kontaktu z samym sobą – informuje z kolei jego żona. Achim wzdycha, stawia przede mną herbatę i zagląda do filiżanki, jakby na jej dnie leżał przepiękny sen z ostatniej nocy.

Achim i ja wymknęliśmy się wtedy z ośrodka medytacji pełni niepokoju. Przez pół drogi powrotnej nie odezwaliśmy się do siebie ani słowem.

– Ech – fuknęłam w końcu, bo zdjęta ostrą niepewnością, często robię się nadmiernie pewna siebie i obcesowa. – Serio, dzisiaj medytować musi absolutnie wszystko, co tylko nie zdoła w porę dać drapaka.

Na krótko przed dotarciem na miejsce Achim spytał:

– Zepsuł mi się rower. Masz ochotę na reperowanie?

Poszliśmy na podwórko i Achim postawił rower odwrotnie – z tymi kołami w powietrzu wyglądał jak paradoks. Przyniosłam skrzynkę z narzędziami i wzięliśmy się do naprawy. Była wczesna jesień, kasztan rosnący na podwórku szumiał na wietrze, mieliśmy wszyscy czworo mnóstwo do roboty, Achim, ja, kasztan i wiatr. Braciszkowie Wgłębiduchy byli jak najlepszej myśli i całkiem po naszej stronie.

Nie myśleliśmy wiele, właściwie wcale. Tylko od czasu do czasu jakaś myśl zbierała się na odwagę i oznajmiała: „lepiej płaski śrubokręt”, i owszem, miała tu rację, bo w końcu po to stworzono myśli: żeby dawały pomocne wskazówki.

Zjadam bułkę do końca. Mam nadzieję, że żona Achima wpadnie na pomysł samotnego wyjazdu na kurs medytacji, a poza tym mam też nadzieję, że rower Achima wkrótce znów się zepsuje.

Achim podchodzi do mojego stołu i zbiera puste naczynia.

– Chciałabym zapłacić – zaczynam, a żeby rozweselić Achima, dodaję: – Dwieście euro, prawda?

Achim spogląda ponuro jak chmura gradowa i wcale się nie śmieje. Fakt, to po prostu wcale nie jest śmieszne. Potem unosi wzrok i patrzy w stronę wentylatora. A ten skrzypi niczym nieprawdziwe Ja.

– Coś tu nie gra – mówi Achim. – Może byśmy to naprawili?

A wtedy rozlega się huk i myślę sobie, że coś teraz spad­ło, ale to tylko odgłos, który powstaje, gdy jeden Braciszek Wgłębiduch przybija piątkę drugiemu.

– Z największą chęcią – mówię.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: