- W empik go
Smutny król Tanałat - ebook
Wydawnictwo:
Data wydania:
Listopad 2013
Format ebooka:
EPUB
Format
EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie.
Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu
PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie
jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz
w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Format
MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników
e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i
tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji
znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji
multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka
i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej
Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego
tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na
karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją
multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire
dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy
wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede
wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach
PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla
EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Pobierz fragment w jednym z dostępnych formatów
Smutny król Tanałat - ebook
Każda bajka w zbiorze jest inna i dotyczy odmiennej sytuacji życiowej. Bajki można czytać w domu, na zajęciach szkolnych i przedszkolnych. Można też na ich podstawie organizować ciekawe zabawy.
Książka przeznaczona jest dla dzieci w wieku 5-7 lat.
Kategoria: | Dla dzieci |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7859-250-1 |
Rozmiar pliku: | 3,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
POIDŁO
– Nie rozpychaj się! Poidło jest wspólne – wołał kos do sroki, lecz ona nic sobie z tego nie robiła i jak zwykle spychała z krawędzi wszystkie mniejsze ptaki.
– Chodźmy stąd – powiedziała zniecierpliwiona pani kosowa. – Poczekamy, aż ta ważniaczka odleci.
Tym razem jednak czarny, żółtodzioby ptaszek nie dał za wygraną. Skulił się pod sroczym skrzydłem, mocno pochylił główkę i zaczerpnął wielki łyk krystalicznej wody.
Wtem w poidle pojawiła się dziura. Woda wypływała przez nią coraz większym strumieniem. Wystraszona sroka zamachała skrzydłami spychając kosa w odmęty.
– Aj! Ajajaj! Ratunku! – krzyczał biedaczek, jednak woda zagłuszała jego nawoływania.
Mały czarny ptaszek płynął dalej krztusząc się i trzepocząc przemokniętymi skrzydełkami. Struga wody przemieniała się w coraz większą falę i wciągała kosa w otchłań.
– Gdzie ja jestem? – kos otwierał i zamykał oczka, bezradnie rozkładał skrzydełka, lecz to co widział ani trochę nie przypominało mu ogrodu, w którym mieszkał od chwili wyklucia się z jajka.
Wokół niego rozpościerał się ogromny las. Rozłożyste muchomory wabiły muchy, pająki biegały po swoich niciach w poszukiwaniu owadów, a z sadzawki, z której ptaszek właśnie się wydostał, słychać było wesołe kumkanie żab.
– Gdzie ja jestem? – zapytał ponownie, tym razem głośniej.
– Nie poznajesz? To przecież las – odpowiedział mu czyjś piskliwy głosik.
– Kto do mnie mówi? Pokaż mi się, proszę... – kos kręcił się w kółko, ale nigdzie nie widział właściciela głosu.
– Nie mam zamiaru pokazywać się ptakom. Jestem leśną gąsienicą, więc ty byś mnie od razu zjadł – wyjaśnił głosik.
– Przyrzekam: nigdy, przenigdy cię nie zjem, jeśli mi powiesz, jak mam wrócić do swojego ogrodu.
– A co to jest ogród? – spytała zdziwiona gąsienica.
– Najpiękniejsze miejsce na świecie, oczywiście – kos aż podskoczył ze zdenerwowania, że ktoś mógłby tego nie wiedzieć.
– Najpiękniejsze miejsce na świecie byłoby takie, w którym nie ma ani jednego ptaka – oznajmiła gąsienica. – Całe życie muszę się ukrywać przed tymi skrzydlatymi stworami. W jaki sposób miałabym ci pokazać drogę do ogrodu?
– Może znasz kogoś w tym twoim lesie, kto mógłby to zrobić? – zapytał kos z nadzieją.
– No, nie wiem. Chyba ktoś, kto często podróżuje. Na przykład ptaki leśne, ale ja nie mam zamiaru nawet odezwać się do nich; natychmiast chciałyby mnie połknąć.
Kos spróbował podfrunąć, lecz nie pozwoliły mu na to przemoczone skrzydełka.
– Chyba nie uda mi się spotkać ani jednego ptaka. Czy mieszkają w lesie jacyś inni podróżnicy?
– Nie wiem. Jestem za mała, żeby tak dużo wiedzieć i niewiele widzę ze swojej kryjówki. O, idzie kolczasty. Jego zapytaj.
Ptaszek rozejrzał się po okolicy. Pod drzewem rósł niewielki kolczasty jałowiec.
– Ty, kolczasty, czy znasz jakiegoś podróżnika?
Jałowiec ani drgnął, za to gąsienica głośno się roześmiała.
– Cha, cha, cha! To przecież krzew, taka roślina, która ma korzenie i ciągle siedzi na swoim miejscu. Mówiłam ci o jeżu, kolczastym zwierzęciu. Tam, przeciska się między paprociami.
Kos popatrzył na to dziwne zwierzątko: spod wielkiej kuli kolców wystawał mu tylko mały pyszczek.
– Panie jeżu, gdzie jest mój ogród? Mógłby mnie pan do niego zaprowadzić?
– Zapomniałeś powiedzieć „Dzień dobry!”. Myślę, że w ogrodzie także obowiązuje dobre wychowanie.
– Dzień dobry! Dzień dobry! – odparł szybko ptaszek, żeby tylko jeż nie obraził się za takie niegrzeczne zachowanie. – Przepraszam, panie jeżu, ale jestem bardzo zdenerwowany przez srokę, która mnie zepchnęła do wody.
– Czy sroka mieszka w twoim ogrodzie?
– Tak, właśnie tam ma swoje gniazdo i zawsze się rozpycha na naszym wspólnym poidle.
– Znam sroki; często przylatują do lasu w gościnę. Myślę, że tylko one mogłyby ci pomóc.
Pani kosowa patrzyła z przerażeniem na męża znikającego w odmętach.
– Co robić? Co robić? – pytała, chodząc dokoła poidła, ale znajome ptaki bezradnie rozkładały skrzydełka.
– Ja za żadne skarby świata nie wejdę do wody na poszukiwania. Gdybym się utopiła, to moje maleństwa zostaną bez matki, a przecież utopiona i tak nie odnajdę twojego męża – wyjaśniła pani słowikowa.
– Ja nie mam czasu – oznajmiła sroka. – Mam wiele pilniejszych spraw do załatwienia.
Ptaki spojrzały na nią z oburzeniem. Przecież to właśnie ona strąciła kosa do wody. Czyż nie powinna go teraz uratować?
– Mam was dosyć – zaskrzeczała sroka widząc ich zagniewany wzrok. – Nie chcę na was patrzeć, lecę do lasu!
Tymczasem żółtodzioby kos rozglądał się po wszystkich drzewach w poszukiwaniu sroki. Jeż mówił, że tylko ona może pomóc w odnalezieniu ogrodu.
Nagle nad głową kosa coś zafurkotało, a po chwili poruszyły się gałązki dębu. Popatrzył w górę i zauważył ptaka, którego właśnie szukał.
– Dzień dobry, sroko. Czy mogłabyś pokazać mi drogę do ogrodu? – zapytał bardzo grzecznie, chociaż rozpoznał w niej niedobrą sąsiadkę.
– A po co miałabym ci to pokazywać? – nieprzyjemnie zaskrzeczała zapytana. – Bez ciebie mam więcej miejsca przy poidle.
Wtem coś złowrogo zaszeleściło między liśćmi. Kos dostrzegł wielkiego cętkowanego kota skradającego się w kierunku sroki.
„Muszę ją natychmiast ostrzec” – pomyślał, gdyż miał bardzo dobre serduszko i zrobiło mu się żal niegrzecznego ptaka.
– Uciekaj! Kot! – zawołał na całe gardziołko.
Sroka odwróciła się. Tuż przed nią stał ryś, niebezpieczny dziki kot. Natychmiast rozpostarła skrzydła i uciekła.
Jednak nie mogła lecieć daleko: coś dziwnego stało się z jej sercem. Poczuła straszny wstyd, a także ogromną wdzięczność do małego żółtodziobego ptaszka.
Zawróciła w ostatniej chwili – głodny ryś skradał się po następną zdobycz.
Sroka złapała kosa za skrzydełko i szybko oddaliła się z nim w stronę ogrodu.
Po tym wydarzeniu przy ogrodowym poidle zapanowała atmosfera radości i życzliwości.ANTOŚ
Zapowiadał się bardzo przyjemny urodzinowy dzień: Antoś skończył cztery lata. Jednak z chwilą, gdy zegary miejskie wybiły południe, nad miastem rozpętała się burza. Głośny huk wyładowań elektrycznych wybudził malca z poobiedniej drzemki, a z powodu rodziców biegających po całym domu i nawołujących kota, smaczny sen już nie powrócił.
– Feluś! Feluś! Chodź tutaj! Kici, kici... Gdzie ty się znów schowałeś?
– Może uciekł do komórki? Wychodzę! – tata Antosia wrzucił na siebie sztormiak i mocując się z trzymanymi przez wichurę drzwiami, zniknął w ciemnościach.
Burza przybierała na sile, a tymczasem w zaciszu domu nie było już ani kota ani jego pana. Mama Antka nie wytrzymała niepokoju o ich los i też wybiegła na dwór. Nie musiała martwić się o synka, wszak spał zupełnie bezpieczny w swoim pokoiku na piętrze.
Chłopiec wpatrywał się w szalejącą za oknem nawałnicę. Burzowe chmury oraz świetlne wstęgi tworzyły fascynującą scenerię, której huk piorunów dodawał potęgi. Antoś próbował sobie przypomnieć, gdzie widział podobny obraz nieba. W końcu zdecydował się sprawdzić w bibliotece: chyba było to w jednym z albumów fotograficznych taty.
Szybko zbiegł ze schodów i właśnie zbliżał się do gabinetu, gdy mijając jadalnię spostrzegł panoszący się na stole wielki czekoladowy tort. Na jego widok błyskawicznie zmienił plany: zamiast przeszukiwania albumów postanowił spenetrować wnętrze tortu. Pamiętał z ubiegłego roku, iż w środku urodzinowego ciasta znajdował się niewielki prezent. Był to jakiś drobiazg, ale już samo odkrywanie go okazało się wielką przyjemnością.
Chłopiec domyślał się, iż nie jest to grzeczne zachowanie, więc na swoje usprawiedliwienie zawołał rodziców, choć dobrze wiedział, że wyszli z domu szukać kota i wcale go nie usłyszą. Nie wiadomo, ile czasu im to zajmie, on zaś jedynie sprawdzi zawartość tortu. Później może z powrotem włożyć niespodziankę na miejsce, jeśli oczywiście nie będzie ona zbyt interesująca.
Ostrożnie powyciągał wszystkie cztery świeczki, następnie wyjął z szuflady widelec i zaczął delikatnie rozgrzebywać środek. Już po chwili ukazała mu się biała plastikowa kulka wielkości piłeczki pingpongowej.
– Malutki ten prezent, szkoda... – westchnął, po czym oblizał znalezisko z pysznego kremu i obejrzał je ze wszystkich stron, aby się upewnić, czy przypadkiem nie ma tam jakiegoś ukrytego skarbu. – To tylko zwykła piłeczka pingpongowa, szkoda... – westchnął powtórnie i właśnie zamierzał odłożyć ją na miejsce, gdy wpadła mu do głowy pewna myśl.
– Piłeczko pingpongowa, spełnij moją prośbę! – poprosił.
Poprzedniego dnia czytał baśń o szklanej kuli, która spełniała wszystkie życzenia dzieci. Pomyślał więc, że piłeczka znaleziona w torcie równie dobrze mogłaby być malutką czarodziejską kulką. Przydałaby się taka kula, gdyż bardzo tęsknił za swoją starszą siostrzyczką Julcią i nie wiedział, jak inaczej, niż za pomocą czarów, mógłby spowodować jej powrót do domu z obozu dla bardzo zdolnych dzieci (Antoś umiał czytać i całkiem nieźle radził sobie z zagadnieniami matematycznymi, ale był jeszcze za mały na taki wyjazd). Poprosił więc przejętym głosem:
– Czarodziejska kulo, sprowadź do domu Julcię, moją siostrzyczkę!
Nic się jednak nie wydarzyło, Julcia się nie pojawiła.
– Zabiorę cię do swojego pokoju, może tam będzie ci łatwiej czarować – powiedział.
Idąc po schodach mocno trzymał piłeczkę, gdy wtem poczuł w dłoni jakieś delikatne poruszenie. Spojrzał na swój skarb i ogromnie się zdziwił, albowiem z białej kulki wyrastały na jego oczach czarne długie i cieniutkie rączki, podobne nóżki w zielonych bucikach oraz czułki, zakończone zielonymi, obracającymi się dokoła oczkami. Po chwili pod czułkami pojawiła się dosyć długa, żółta kreseczka. Ta ostatnia, poruszając się jak fala, poczęła wydawać z siebie dźwięki przypominające nucenie „la-la-la”, które wkrótce zamieniło się w pojedyncze niezrozumiałe słowa, potem zaś w całe wyraźne zdania.
– Miły chłopcze, najmilejszy! – śpiewała piłeczka piskliwym głosikiem. – Znam kraj piękny, najpiękniejszy! Chcesz, to razem polecimy, tam, gdzie nigdy nie ma zimy. Nie ma wiosny ani lata: wiecznie jesień przebogata.
– Pewnie, że chciałbym zobaczyć taki kraj... – Antoś westchnął po raz kolejny i postawił piłeczkę na podłodze.
Jeżeli jego siostra pojechała sama na obóz, to chyba on może udać się sam do tej jesiennej krainy? Jest jeszcze całkiem mały, ale dobrze wie, co to jest jesień i wcale jej się nie boi. Czytał też wiele o bogactwach, które są podobno bardzo ważne, a ludzie niezmiernie się trudzą i narażają na rozmaite niebezpieczeństwa, żeby je zdobyć. Przyniósłby więc dla swojej rodziny trochę bogactw z tego jesiennego kraju; może wtedy dowie się, do czego są potrzebne.
– Czy zdążymy wrócić, zanim rodzice znajdą kota? – zapytał.
– Gdy ten kraj cię nie zachwyci, trafisz tu nim kot twój wróci, lecz gdy będziesz chciał przez laty, tak jak jesień być bogaty, możesz mieszkać w nim do woli, bawić się tam i swawolić. Teraz lećmy już w te pędy! Ja pokażę ci którędy.
Wyśpiewując tak i przytupując zielonymi bucikami, piłeczka zbliżała się do drzwi prowadzących na dwór. Antoś nawet nie zauważył, w jaki sposób je otworzyła, pokonując przy tym napór silnego wiatru.
„Może ona zna czarodziejskie zaklęcia” – pomyślał, gdyż dużo czytał o tego typu sprawach. Był jeszcze tak mały, że nie dziwiły go czary. Dużo o nich wiedział z książek, a także często dyskutował z Julcią o różnych magicznych sztuczkach. To prawda, że rodzice nie pozwalali im bawić się w takie rzeczy, ale rodzice wydawali także dużo innych zakazów, więc myśląc logicznie, musiało to być coś fajnego, co mogą robić tylko dorośli.
Tymczasem piłeczka nuciła dalej:
– Teraz, gdy już wiatr cię niesie, ty wyobraź sobie jesień. Mocną wolą zawsze sprawisz, to co sobie wyobrazisz.
Były to ostatnie słowa wyśpiewane przez piłeczkę, gdyż w tej właśnie chwili porwała Antosia trąba powietrzna.
– Ratunku! Mamo! Tato! – krzyczał chłopiec wniebogłosy, lecz ogłuszający ryk wiatru oraz huk grzmotów zagłuszały każde jego słowo.
Trąba powietrzna kręciła malcem jak piórkiem, unosząc go w nieznaną dal. W pewnej chwili Antek przypomniał sobie ostatnie słowa piłeczki: „Mocną wolą zawsze sprawisz, to, co sobie wyobrazisz.”
„Jestem w krainie wiecznej jesieni” – pomyślał i nagle wylądował pod drzewami śliw, których gałęzie uginały się do samej ziemi od nadmiaru owoców. Miejsce to bardzo przypominało ogród babci i dziadka. Ledwie wyobraził sobie, jak babcia robi powidła śliwkowe, a już znalazł się w dobrze znanej kuchni. Staruszka właśnie napełniała słoiki apetycznie pachnącymi przetworami.
– Babciu! – zawołał uradowany chłopiec i mocno przytulił się do jej spódnicy.
– Antoś? Wcale nie usłyszałam waszego samochodu. Gdzie zaparkowaliście? – zapytała zachrypniętym głosem, nie odwracając się do wnuka.
– Ja jestem sam. Przyniosła mnie tutaj trąba powietrzna, bo piłeczka z tortu powiedziała, że mogę lecieć do najbogatszej krainy na świecie: Krainy Jesieni. A to przecież tylko twój dom, babciu, tak? – zapytał chłopiec, rozglądając się dokoła z coraz większym zdziwieniem – „Babcia wymieniła w kuchni wszystkie meble – pomyślał. – Błyszczą tak, jakby były ze złota.”
Właśnie miał o to zapytać, gdyż w baśniach bogactwa oznaczały przede wszystkim złoto, lecz w tej samej chwili babcia odwróciła się. Chłopiec zamarł z przerażenia.
Osoba, którą tak ufnie trzymał za spódnicę, wcale nie była jego babcią! Twarz owej kobiety mieniła się brylantami, perłami oraz innymi kosztownościami, których nazw mały Antoś nie znał. Wiedział tylko, że natychmiast musi stąd uciec, gdyż drogie kamienie zaczęły niebezpiecznie pobrzękiwać, a z perłowych ust wydobył się brzmiący złowrogo głos:
– Te diamenty, perły, złoto, dam ci z wielką dziś ochotą. Weź dla całej swej rodziny i brylanty i rubiny – mówiąc to, kobieta wyciągała ze swych włosów co piękniejsze okazy i układała na złotym stołeczku.
Antek bał się ruszyć z miejsca, ponieważ kobieta patrzyła nań tak przenikliwie, jakby go chciała zmienić w głaz.
„Co robić? Jak stąd uciec? Już nie chcę tych bogactw. Chcę wrócić do swojego pokoju!” – to ostatnie chłopiec pomyślał z tak wielką mocą, iż powtórnie zadziałał sposób przekazany przez piłeczkę: oto znalazł się nagle w swoim własnym łóżeczku na piętrze.
– Jakie to łatwe: pomyślę o jakimś miejscu, a już w nim jestem – zdziwił się mały Antoś. – Teraz chcę zobaczyć, czy na dole są już moi rodzice! – powiedział głośno. – I Feluś – dodał, po czym wstał z łóżka i podszedł do drzwi.
KRÓLIKOWO
Rozdział 1 Królikowo
W tym niewielkim kraju od niepamiętnych czasów mieszkały same króliki. Szare, białe, bure; małe, średnie i duże. Królikowo ukryło się w uroczej dolinie osłoniętej pagórkami. Czasami zaglądały tam sarenki. Witały się grzecznie z mieszkańcami, rozmawiały o tym i owym, po czym wracały do swych leśnych ostępów.
Króliki były zgodne, kochające się, szczęśliwe i nic nadzwyczajnego w ich państwie się nie działo.
Aż pewnego dnia...
Pewnego dnia w pewnej króliczej rodzinie wydarzyło się coś bardzo dziwnego. Mama urodziła tylko dwoje dzieci, co już było rzeczą niespotykaną: królice rodzą dużo więcej maleństw na raz.
– Jakie to dziwne dzieci! – martwiła się cała rodzina oraz wszyscy kuzyni.
– Bielakom z Nagietkowej Alei urodziły się dzieci w paski! – sąsiedzi biegali od nory do nory rozpowiadając mieszkańcom tę niesłychaną wieść.
– Jakie paski?
– W jakim kolorze?
– Czy paski są na całym futerku?
– Na jakim tle? – dopytywały zaciekawione króliki.
Nazwiska rodzin w Królikowie pochodziły od koloru futerka. Były więc rodziny Szaraków, Bielaków i Burusiów. Tymczasem nowo narodzone króliczki miały mnóstwo pasków. Jeden był biały w paseczki czarne jak smoła, drugi zaś czarny w białe jak śnieg paseczki. Taki wygląd ani trochę nie pasował do nazwiska Bielak.
Rodzice, dziadkowie oraz wszyscy kuzyni załamywali łapki z rozpaczy.
– Co to będzie, co to będzie?
– Czy aby nie wyrosną im kopytka jak u zebry?
– Tylko nie to! Króliki muszą mieć miękkie łapki, z pazurkami.
– A jeśli wyrosną im takie długie paskowane ogony jak u szopa pracza albo u lemura?
– O nie! Przecież króliki nie mogą ani pływać ani kicać po drzewach.
– Nie mogą, w żadnym wypadku.
– Co to będzie, oj, co to będzie?
Paskowane króliczki szybko dorastały i wcale nie przejmowały się tym sąsiedzkim gadaniem. Kochały swoją mamę, swojego tatę oraz babcię i dziadzia.
Biały w czarne paski miał na imię Białczar a jego braciszek Czarbiał. Chyba nietrudno odgadnąć dlaczego rodzice wybrali dla nich takie właśnie imiona. Jednak na co dzień wszyscy używali zdrobnień: Białek i Czarek, ponieważ tak było wygodniej i sympatyczniej.
– Białku, przynieś z ogródka sześć marchewek – prosiła mama.
– Czarku, pomóż mi siać sałatę – mówił tata.
Dzieci były zawsze chętne do pomocy, a każdą pracę potrafiły zamienić w doskonałą zabawę.
– Czarku, ganiajmy się w labiryntach marchewkowych grządek! – wołał Białek do swojego braciszka i kicał ile sił w maleńkich nóżkach.
– Już biegnę – odpowiadał Czarek i kicał tak szybko, aż mu się nóżki plątały.
W końcu króliczki przypominały sobie, że mama od dawna czeka na marchewki. Szybko wyrywały z ziemi najgrubsze okazy i pędziły z nimi do domu, czyli do swojej norki.
Gdy przyszła pora siewu, króliki zamieniały nasionka sałaty czy innych warzyw w chmurki: podrzucały w górę miseczki pełne nasionek i zaśmiewały się, gdy nasionkowa chmurka leciała wprost na ich paskowane główki.
– Jakie dziwne maleńkie zebry buszują w marchewce! – zawołała sarenka do swych koleżanek.
Całe stadko saren zebrało się wokół marchewkowego pola.
– Jeszcze nigdy nie widziałam takiej zebry – dziwiła się jedna z nich.
– Rzeczywiście! One mają zupełnie inne głowy.
– Skąd u zebry aż tak długie uszy?
– Ciekawe, jakie mają kopyta. Liście marchwi są za wysokie, żeby to zobaczyć...
– Biegnijmy do królików! Może one wcale nie wiedzą, że odwiedziły je maleńkie zebry.
Sarenki popędziły wprost do samego prezydenta Królikowa.
– Dzień dobry, panie prezydencie – ukłoniły się elegancko przed wielkim grubym królikiem.
– Zauważyłyśmy w pańskim mieście bardzo dziwne maleńkie zebry. Skąd one pochodzą? – zapytała najstarsza sarenka.
– Przecież w Królikowie od zawsze mieszkały tylko króliki – dodała najmłodsza.
– Zebry? – zdziwiony prezydent wyskoczył zza swojego biurka. – Jakie zebry? To niemożliwe.
– Biegają po marchewkowym polu – wyjaśniła jedna z sarenek.
– W takim razie dzwonię po moich ministrów. Pójdziemy tam wszyscy razem i zaprosimy zebry do naszej najlepszej restauracji. Bardzo lubimy gości.
Spory orszak królików i sarenek zmierzał w stronę marchewkowego pola. Na czele kroczył gruby prezydent.SMUTNY KRÓL TANAŁAT
(starodawna baśń)
Felcia, gosposia państwa Zielińskich, wybierała się na targ. Od samego rana kręciła się po kuchni, szykując śniadanie dla dzieci i podśpiewując wesołą piosenkę o Jasiu i jagódkach.
W drzwiach ukazała się rozespana buzia siedmioletniej dziewczynki.
– Zabierz mnie ze sobą, proszę... – mała Hanusia spojrzała na gosposię błagalnym wzrokiem.
– Jeszcze mi się tam gdzie zagubisz, albo co – odparła niezadowolona Felcia.
– Nie zagubię się, przyrzekam, na pewno się nie zagubię! Będę calutki czas trzymała się twojego koszyka, dobrze? Proszę...
– A, niech tam, skoro tak bardzo chcesz. Tylko się pilnuj, żeby mi cię dziad do wora nie zabrał!
Hanusia rozglądała się na wszystkie strony, trzymając się mocno wielkiego kosza na sprawunki. Oprócz warzyw, owoców i nabiału na targu sprzedawano także rozmaite żywe zwierzęta.
– Chodźmy do kur i kogutów – poprosiła dziewczynka.
– Kiedy dziś nie trza kupować kury ni koguta – zaoponowała gosposia.
– Ja chcę tylko popatrzeć! Proszę...
Hanusia potrafiła zrobić tak ujmującą minkę, że mało kto zdołał oprzeć się jej prośbom, tak więc po chwili klęczała już przed klatkami z żywym ptactwem.
– Dzień dobry, kurki i kogutki! Mogę was pogłaskać?
Uznając „kodkodak” za zgodę, dziewczynka zaczęła gładzić miękkie brązowe pióra, przyglądać się kurzym dziobkom, grzebieniom i oczom oraz obserwować, jak grzebią pazurami w podściółce ze słomy.
– Wstawaj! Nie zdążę ze sprawunkami, jak będziesz się tak ociągać – gosposia pociągnęła Hanusię za rękę.
Przepychając się między tłumem kupujących, dotarły do konnego wozu wypełnionego po brzegi jesiennymi owocami. Z prawej strony furmanki uwiązano dwa siwe konie, które prawie całe głowy zanurzały w workach z obrokiem: widać było jedynie ich wielkie oczy.
Hanusia puściła koszyk, podbiegła do koni i grzecznie zapytała:
– Co macie w tych workach? Prezenty? – bo właśnie taki sam worek przynosił święty Mikołaj pod choinkę.
– Tajemniczy świat... – odparł chrapliwie jeden z koni.
– Wejdź do mojego worka, a sama się przekonasz... – dodał drugi, po czym wyciągnął łeb i cichutko zarżał.
Hania spojrzała na Felcię: gosposia targowała się zaciekle o cenę śliwek, wokół zaś nie kręcił się ani jeden dziad z worem.
– Tylko zajrzę, dobrze? – powiedziała dziewczynka i zanurzyła całą główkę w worku pachnącym słomą i owsem.
Wtem jakaś ogromna siła wciągnęła ją do środka. Wór konopny zaczął się powiększać: rozszerzał się na wszystkie strony, Hania zaś fruwała w nim z boku na bok, a dokoła niej unosiła się słomiana sieczka, otręby, ziarna owsa i kilku innych zbóż. W głowie kręciło się jej coraz bardziej, aż w końcu musiała zamknąć oczy.
W pewnej chwili poczuła, że leży na czymś miękkim i bardzo miłym w dotyku. Gdy otworzyła oczy, długo przecierała je ze zdumienia. Oto znajdowała się w królewskiej sypialni na królewskim łożu!
– Chyba jeszcze się nie obudziłam – westchnęła. – Szkoda, że to tylko sen. Tak tutaj pięknie!
Wyskoczyła jednak z łóżka i wybiegła na balkon.
– Ojej...
Na zewnątrz rozciągało się nieskończenie wielkie pole kapusty. Zielone, pękate głowy były tak ogromne, że sięgały aż do balustrady; Hania mogła je bez trudu dotykać, a nawet urwać sobie kawałek kapuścianego liścia.
Szerokimi alejkami przechadzał się najprawdziwszy król w złotej koronie i płaszczu wlokącym się po ziemi oraz mieniącym wszystkimi kolorami tęczy.
Hanusia wychyliła się przez balustradę i zawołała:
– Dzień dobry, panie królu! Po co panu tak dużo kapusty?
Władca uniósł głowę, ukazując się w pełnej krasie.
– Ojej... – wyszeptała zafascynowana dziewczynka po raz drugi.KTO NAJWAŻNIEJSZY
– Będziesz miała braciszka! – zawołał uradowany tata do swojej córeczki. – Cieszysz się?
– Chyba tak – odparła dwuletnia Julcia niepewnym głosem.
Lubiła dostawać prezenty, więc jeśli braciszek będzie taką właśnie miłą niespodziankę, to się cieszy. Z drugiej jednak strony niemal codziennie słyszała o małym dzidziusiu, który miał się wkrótce pojawić i jak dotąd były to tylko obietnice.
– Ale dzidziusia teś będę miała, tak? – zapytała na wszelki wypadek.
Tata popatrzył na mamę i obydwoje się roześmiali.
– Cha, cha, cha – powiedziała ponuro dziewczynka, bo w swoim pytaniu nie widziała niczego śmiesznego.
Tatuś wziął Julcię na ręce i wyjaśnił:
– Ten dzidziuś, na którego od dawna czekamy, to właśnie chłopiec, czyli twój braciszek.
– Aha, blacisziek to dzidziuś.
– Damy mu na imię Antoni – mama uzupełniła nowinę. – Czyli maleńki Antoś.
– Tu mieśka telaś Antoni-Antoś, tak? – zapytała zadowolona Julcia, głaszcząc rączką okazały brzuch mamy.
– Tak, skarbie.
Po kilku latach mama ponownie była w ciąży. Gdy wspólnie z tatą oznajmili dzieciom ten radosny fakt, Julcia wyjaśniła młodszemu bratu:
– U naszej mamy w brzuchu zamieszkał teraz nowy dzidziuś. Może to być chłopiec albo dziewczynka, czyli braciszek albo siostrzyczka. Ja bym wolała siostrę, a ty?
Antoś niezmiernie kochał swoją siostrzyczkę, natomiast nie miał pojęcia jaki może być brat, więc na wszelki wypadek powiedział:
– Ja też wolałbym siostrę.
Wkrótce spełniło się ich życzenie: pewnego majowego dnia rodzice przynieśli do domu maleńką dziewczynkę, która otrzymała na imię Marta. Przez całe lato dzieci nie odchodziły od łóżka swojej siostrzyczki. Zabawiały ją różnymi maskotkami, śpiewały kołysanki i czytały książeczki.
Niestety, lato szybko minęło i nadszedł czas by pozostawić w domu Martusię oraz wszystkie letnie zabawy. Rozpoczęły się zajęcia w szkole i w przedszkolu. Julcia wychodziła z domu razem z bratem, a rozstawali się dopiero na korytarzu wielkiego budynku, gdzie każde szło w swoją stronę.
Antoś miał kilku małych przyjaciół. Wszystkie zabawy z nimi były bardzo wesołe i ciekawe. Czasem jednak między chłopcami wybuchały kłótnie. Tego dnia spierali się o to, który z nich ma najlepszą mamę. Każdy był przekonany, że to właśnie jego mama jest najlepsza i najładniejsza. Już zanosiło się na użycie bardziej radykalnych argumentów, gdy do sporu włączyła się wychowawczyni, pani Martynka.
– Wszystkie mamy są najlepsze i najpiękniejsze – oznajmiła kategorycznie. – A teraz sprzątnijcie zabawki i szybciutko się ubierzcie! Za chwilę wychodzimy na wycieczkę. Pójdziemy dzisiaj razem z pierwszą B.
– Hurrra! – rozległ się radosny okrzyk maluchów.
– Dokąd idziemy? – zapytała zawsze niezadowolona Magda.
– Do parku, szukać oznak jesieni. Wy będziecie zbierać różne okazy i pokazywać je pierwszakom. Uczniowie powiedzą wam co to jest i zapiszą na kartkach, żeby potem nic się nie pomyliło.
– Ja nie muszę iść, bo już dobrze znam wszystkie znaki jesieni! – ucieszyła się Magda i wcale nie zamierzała zakładać bucików.
– Nie zostaniesz tutaj sama; idziemy wszyscy razem – oświadczyła pani Martynka tonem nie znoszącym sprzeciwu.
Magda rozpłakała się ze złości, ale nikt nie zwracał na nią uwagi, bo każdy chciał jak najszybciej wyjść na wycieczkę.
Z wyprawy najbardziej cieszył się Antoś, gdyż jego siostra chodziła właśnie do pierwszej B.
Julcia postanowiła zbierać i opisywać jesienne okazy wspólnie z Antosiem. Znali ten teren doskonale, gdyż często przychodzili tutaj z mamą i maleńką Martusią.
– Proszę pani – Julcia zwróciła się do swojej wychowawczyni, pani Asi. – Czy mogę pójść z moim bratem w takie miejsce, w którym na pewno znajdziemy coś ciekawego?
– Tak, ale nie odchodźcie daleko. Musimy was widzieć – zgodziła się pani Asia, która usiadła na ławce razem z panią Martynką oraz dwiema mamami pilnującymi dzieci.
– Dobrze, proszę pani, nie będziemy się zbytnio oddalać – powiedziała grzecznie dziewczynka.DODO W SZPITALU
Pewnego dnia mały Dodo nie mógł kicać po łące i bawić się ze swoim rodzeństwem. Od samego rana okropnie bolała go główka. Był głodny, bo zwymiotował każdy kawałek marchewki tuż po jej połknięciu. Zwymiotował nawet pyszny budyń brokułowy.
– Zmierzymy gorączkę – powiedziała Mama.
Już po chwili termometr wskazywał bardzo wysoką temperaturę.
– Szybko, do lekarza! – zawołała zmartwiona Mama.
– Na taką chorobę pomoże jedynie szpital – zdecydował królik-doktor.
Mama i Dodo pojechali taksówką do szpitala i zamieszkali tam razem w bardzo miłym pokoju. Pokój i wszystkie królice-pielęgniarki oraz wszyscy lekarze byli bardzo mili, tylko przyczepianie rurek z lekarstwami do łapki Dodo wcale nie było takie miłe.
Mały króliczek nawet płakał, gdy pielęgniarka wkłuwała mu igłę, ale wiedział, że to jest koniecznie, żeby szybko wyzdrowieć. Zresztą taka rurka była nawet ciekawa – płynęły nią antybiotyki i inne leki, a on wcale tego nie czuł, nawet mógł w tym czasie słuchać bajek czytanych przez Mamę.
Mama była z nim przez cały czas. Tata często przychodził do szpitala i czasem Babcia. Z powodu zarazków nie mógł przyjść już nikt więcej, ale i tak było bardzo fajnie z Mamą.
Dodo sobie rysował, grał w rozmaite gry, czytał. I dużo spał, bo od spania szybciej się zdrowieje.
– Śniadanie! – wołała rano zawsze ta sama stara królica, a Mama odbierała od niej sok marchewkowy i zupę mleczną, bo w szpitalu trzeba jeść bardzo zdrowe pokarmy.
– Obiad! – tym razem królica przyniosła kotleciki kapuściane i gotowaną marchewkę.
– Kolacja!
– Hurrra! – zawołał Dodo, gdy zobaczył ciasto marchewkowe z lukrem.
W szpitalu wcale nie było źle, tym bardziej, że czasem zdarzały się śmieszne historie.
Niektóre badania wcale nie były śmieszne, jednak pani doktor i tak potrafiła rozweselić małego Dodo.
– Dzisiaj będzie kłujka w plecy, ale najpierw dostaniesz czarodziejskie mleczko – powiedziała pewnego razu śnieżno biała doktor-królica.
Dodo nie przepadał za mlekiem, lecz mleczko czarodziejskie niezmiernie go zaciekawiło.
– Czy po wypiciu tego dziwnego mleczka będę zaczarowany? – zapytał, a jednocześnie pomyślał, że chciałby zmienić kolor swojej beżowej sierści na najpiękniejszy jego zdaniem: śnieżnobiały.
– Mleczko spowoduje natychmiastowe zaśnięcie. Mogą ci się wtedy przyśnić najpiękniejsze marchewki świata. I nawet nie poczujesz kłujki w plecy.
– To poproszę o to czarodziejskie mleczko – powiedział Dodo. – A może oprócz marchewek przyśni mi się także śnieżnobiałe futerko?
– Bardzo możliwe – odparła doktor królica i zabrała małego Dodo do gabinetu zabiegowego.
PRZYGODY GUNGINA
Wstęp
Gungin należy do gatunku białych niedźwiedzi polarnych, lecz jest nieduży i nosi niebieskie ubranko. To po prostu pluszowy miś, który dawno temu uciekł ze sklepu z zabawkami i postanowił zamieszkać w lesie. Dlaczego uciekł? Nie wiem. Może dzieci będą wiedziały; one najlepiej znają się na misiach.
Pewnego dnia moja wnuczka Julcia, niemowlę jeszcze, powtarzała to imię od rana do wieczora.
– Kim jest Gungin? – pytała jej mama.
– Kogo wołasz, maleńka? – dociekał tata, lecz Julcia jeszcze nie umiała mówić, więc nie udzieliła odpowiedzi.
Aż pewnego razu, spacerując z wnuczką po lesie, zupełnie przypadkiem trafiłyśmy na Gunginową polankę. Mały niedźwiadek nas zobaczył, wyszedł ze swego legowiska i pomachał łapką. Zachwycona Julcia zawołała:
– Gungin! Gungin! Gungin!
Od tej pory miś bardzo polubił wszystkie dzieci. Razem ze swym przyjacielem, jeżem Kolcuszkiem, zaczęli odwiedzać pobliskie przedszkole i szkołę. Uczniowie i przedszkolaki odpowiadali na ich rozliczne pytania, których zwierzątka miały sporo, a nawet co niemiara!
ŚNIEG
Śnieg padał od tak dawna, że cała puszcza zamieniła się w wielką śnieżną pierzynę i tylko najwyższe drzewa wystawiały do światła swoje wierzchołki. Mieszkańcy okolicznych wiosek wynurzali się z zasypanych po dachy domów, drążyli śnieżne korytarze i spotykali się na pogawędki, w których niezmiennie dominował temat śniegu.
– Co to będzie, jak do Bożego Narodzenia nie przestanie padać?
– Towarów do sklepu nie dowiozą...
– Ani choinki, ani dwunastu dań nie będzie z czego przygotować...
– Goście do nas nie dojadą...
– Oj, bieda z tym śniegiem, bieda…
Julcia i Antoś mieszkali na skraju wsi, tuż pod lasem. Chłopczyk miał dopiero trzy i pół roku, a jego siostrzyczka skończyła pięć lat i uczęszczała do zerówki. Odkąd śnieg przykrył szkołę, lekcje zostały odwołane, a dzieci pomagały dorosłym w kopaniu korytarzy łączących zagrody.
– Antosiu, zróbmy korytarz w stronę lasu – poprosiła Julcia pewnego dnia.
– Ok! Super! Będziemy mieli tajne przejście. Dokopmy się aż do tego starego dębu z dziuplą, dobrze?
– Dobrze, jednak myślałam o czymś innym. Jeżeli dorośli nie mogą zdobyć jedzenia na święta, to co zrobią te wszystkie zwierzęta, które mieszkają w puszczy? Śnieg na pewno zasypał ich zimowe zapasy.
– Aha. A może wcale nie mogą wyjść ze swoich kryjówek? Może utknęły w różnych miejscach lasu i teraz tak stoją i czekają na ratunek? – zmartwił się Antoś.
– Tak, musimy jak najszybciej dostać się do nich.
Dzieci chwyciły łopatki i rozpoczęły pracę. Nie było to lekkie zajęcie, o nie! Śnieg w dolnych warstwach był najbardziej ubity, a dzieci były za małe, by sięgnąć do wierzchniej pokrywy.
– Śpiewajmy kolędy, żeby łatwiej nam się kopało – zaproponowała Julcia.
„Wśród nocnej ciszy
Głos się rozchodzi
Wstańcie pasterze
Bóg się wam rodzi…” – zabrzmiały głosy, przygłuszone ścianami coraz dłuższego śnieżnego tunelu. Dzieci poczuły się jak pastuszkowie, którzy idą ratować wszystkie boskie stworzenia zagubione w wielkim śniegu.
Ta świadomość dodawała im sił, których potrzebowały coraz więcej. Śnieg należało wynosić na zewnątrz, żeby nie odciąć sobie powrotnej drogi. Co pewien czas dzieci spoglądały na wierzchołek starego dębu, oceniając odległość. Aż wreszcie, gdy już zaczynało zmierzchać, przy słowach kolędy: „Przybieżeli do Betlejem pasterze…”, dokopały się do znajomej dziupli znajdującej się w dolnej części pnia.
– Antosiu, ciii…
Chłopiec natychmiast umilkł, gdyż zobaczył to samo co siostra: oto we wnętrzu prastarego drzewa zamieszkała rodzina szaraków. Największe z nich, zapewne rodzice, otulały swoim futerkiem młode zajączki, a wszystkie wyglądały na bardzo głodne i wystraszone.
– Zabierzmy je do domu, Julciu, dobrze? – poprosił Antoś.
– Oczywiście! Mogą mieszkać z naszymi królikami aż do roztopów. Chodźcie zajączki za nami – dziewczynka zwróciła się do rodziny szaraków tak, jakby miała pewność, że zwierzątka rozumieją każde jej słowo. – Spędzicie z nami najpiękniejsze święta!
– I święty Mikołaj przyniesie dla was prezenty – zapewnił Antoś.
Zające prawdopodobnie nie znały świętego Mikołaja, ale dzieci były bardzo miłe, więc ochoczo za nimi pokicały.
Antoś wpadł do domu jak burza, wołając od progu:
– Mamo! Tato! Przyprowadziliśmy gości na Boże Narodzenie.
– Jakich gości? – mama nieco się przestraszyła, gdyż z powodu śniegu nie było w domu choinki i brakowało ryb na wigilię, a tu jeszcze goście.
– Nie rozpychaj się! Poidło jest wspólne – wołał kos do sroki, lecz ona nic sobie z tego nie robiła i jak zwykle spychała z krawędzi wszystkie mniejsze ptaki.
– Chodźmy stąd – powiedziała zniecierpliwiona pani kosowa. – Poczekamy, aż ta ważniaczka odleci.
Tym razem jednak czarny, żółtodzioby ptaszek nie dał za wygraną. Skulił się pod sroczym skrzydłem, mocno pochylił główkę i zaczerpnął wielki łyk krystalicznej wody.
Wtem w poidle pojawiła się dziura. Woda wypływała przez nią coraz większym strumieniem. Wystraszona sroka zamachała skrzydłami spychając kosa w odmęty.
– Aj! Ajajaj! Ratunku! – krzyczał biedaczek, jednak woda zagłuszała jego nawoływania.
Mały czarny ptaszek płynął dalej krztusząc się i trzepocząc przemokniętymi skrzydełkami. Struga wody przemieniała się w coraz większą falę i wciągała kosa w otchłań.
– Gdzie ja jestem? – kos otwierał i zamykał oczka, bezradnie rozkładał skrzydełka, lecz to co widział ani trochę nie przypominało mu ogrodu, w którym mieszkał od chwili wyklucia się z jajka.
Wokół niego rozpościerał się ogromny las. Rozłożyste muchomory wabiły muchy, pająki biegały po swoich niciach w poszukiwaniu owadów, a z sadzawki, z której ptaszek właśnie się wydostał, słychać było wesołe kumkanie żab.
– Gdzie ja jestem? – zapytał ponownie, tym razem głośniej.
– Nie poznajesz? To przecież las – odpowiedział mu czyjś piskliwy głosik.
– Kto do mnie mówi? Pokaż mi się, proszę... – kos kręcił się w kółko, ale nigdzie nie widział właściciela głosu.
– Nie mam zamiaru pokazywać się ptakom. Jestem leśną gąsienicą, więc ty byś mnie od razu zjadł – wyjaśnił głosik.
– Przyrzekam: nigdy, przenigdy cię nie zjem, jeśli mi powiesz, jak mam wrócić do swojego ogrodu.
– A co to jest ogród? – spytała zdziwiona gąsienica.
– Najpiękniejsze miejsce na świecie, oczywiście – kos aż podskoczył ze zdenerwowania, że ktoś mógłby tego nie wiedzieć.
– Najpiękniejsze miejsce na świecie byłoby takie, w którym nie ma ani jednego ptaka – oznajmiła gąsienica. – Całe życie muszę się ukrywać przed tymi skrzydlatymi stworami. W jaki sposób miałabym ci pokazać drogę do ogrodu?
– Może znasz kogoś w tym twoim lesie, kto mógłby to zrobić? – zapytał kos z nadzieją.
– No, nie wiem. Chyba ktoś, kto często podróżuje. Na przykład ptaki leśne, ale ja nie mam zamiaru nawet odezwać się do nich; natychmiast chciałyby mnie połknąć.
Kos spróbował podfrunąć, lecz nie pozwoliły mu na to przemoczone skrzydełka.
– Chyba nie uda mi się spotkać ani jednego ptaka. Czy mieszkają w lesie jacyś inni podróżnicy?
– Nie wiem. Jestem za mała, żeby tak dużo wiedzieć i niewiele widzę ze swojej kryjówki. O, idzie kolczasty. Jego zapytaj.
Ptaszek rozejrzał się po okolicy. Pod drzewem rósł niewielki kolczasty jałowiec.
– Ty, kolczasty, czy znasz jakiegoś podróżnika?
Jałowiec ani drgnął, za to gąsienica głośno się roześmiała.
– Cha, cha, cha! To przecież krzew, taka roślina, która ma korzenie i ciągle siedzi na swoim miejscu. Mówiłam ci o jeżu, kolczastym zwierzęciu. Tam, przeciska się między paprociami.
Kos popatrzył na to dziwne zwierzątko: spod wielkiej kuli kolców wystawał mu tylko mały pyszczek.
– Panie jeżu, gdzie jest mój ogród? Mógłby mnie pan do niego zaprowadzić?
– Zapomniałeś powiedzieć „Dzień dobry!”. Myślę, że w ogrodzie także obowiązuje dobre wychowanie.
– Dzień dobry! Dzień dobry! – odparł szybko ptaszek, żeby tylko jeż nie obraził się za takie niegrzeczne zachowanie. – Przepraszam, panie jeżu, ale jestem bardzo zdenerwowany przez srokę, która mnie zepchnęła do wody.
– Czy sroka mieszka w twoim ogrodzie?
– Tak, właśnie tam ma swoje gniazdo i zawsze się rozpycha na naszym wspólnym poidle.
– Znam sroki; często przylatują do lasu w gościnę. Myślę, że tylko one mogłyby ci pomóc.
Pani kosowa patrzyła z przerażeniem na męża znikającego w odmętach.
– Co robić? Co robić? – pytała, chodząc dokoła poidła, ale znajome ptaki bezradnie rozkładały skrzydełka.
– Ja za żadne skarby świata nie wejdę do wody na poszukiwania. Gdybym się utopiła, to moje maleństwa zostaną bez matki, a przecież utopiona i tak nie odnajdę twojego męża – wyjaśniła pani słowikowa.
– Ja nie mam czasu – oznajmiła sroka. – Mam wiele pilniejszych spraw do załatwienia.
Ptaki spojrzały na nią z oburzeniem. Przecież to właśnie ona strąciła kosa do wody. Czyż nie powinna go teraz uratować?
– Mam was dosyć – zaskrzeczała sroka widząc ich zagniewany wzrok. – Nie chcę na was patrzeć, lecę do lasu!
Tymczasem żółtodzioby kos rozglądał się po wszystkich drzewach w poszukiwaniu sroki. Jeż mówił, że tylko ona może pomóc w odnalezieniu ogrodu.
Nagle nad głową kosa coś zafurkotało, a po chwili poruszyły się gałązki dębu. Popatrzył w górę i zauważył ptaka, którego właśnie szukał.
– Dzień dobry, sroko. Czy mogłabyś pokazać mi drogę do ogrodu? – zapytał bardzo grzecznie, chociaż rozpoznał w niej niedobrą sąsiadkę.
– A po co miałabym ci to pokazywać? – nieprzyjemnie zaskrzeczała zapytana. – Bez ciebie mam więcej miejsca przy poidle.
Wtem coś złowrogo zaszeleściło między liśćmi. Kos dostrzegł wielkiego cętkowanego kota skradającego się w kierunku sroki.
„Muszę ją natychmiast ostrzec” – pomyślał, gdyż miał bardzo dobre serduszko i zrobiło mu się żal niegrzecznego ptaka.
– Uciekaj! Kot! – zawołał na całe gardziołko.
Sroka odwróciła się. Tuż przed nią stał ryś, niebezpieczny dziki kot. Natychmiast rozpostarła skrzydła i uciekła.
Jednak nie mogła lecieć daleko: coś dziwnego stało się z jej sercem. Poczuła straszny wstyd, a także ogromną wdzięczność do małego żółtodziobego ptaszka.
Zawróciła w ostatniej chwili – głodny ryś skradał się po następną zdobycz.
Sroka złapała kosa za skrzydełko i szybko oddaliła się z nim w stronę ogrodu.
Po tym wydarzeniu przy ogrodowym poidle zapanowała atmosfera radości i życzliwości.ANTOŚ
Zapowiadał się bardzo przyjemny urodzinowy dzień: Antoś skończył cztery lata. Jednak z chwilą, gdy zegary miejskie wybiły południe, nad miastem rozpętała się burza. Głośny huk wyładowań elektrycznych wybudził malca z poobiedniej drzemki, a z powodu rodziców biegających po całym domu i nawołujących kota, smaczny sen już nie powrócił.
– Feluś! Feluś! Chodź tutaj! Kici, kici... Gdzie ty się znów schowałeś?
– Może uciekł do komórki? Wychodzę! – tata Antosia wrzucił na siebie sztormiak i mocując się z trzymanymi przez wichurę drzwiami, zniknął w ciemnościach.
Burza przybierała na sile, a tymczasem w zaciszu domu nie było już ani kota ani jego pana. Mama Antka nie wytrzymała niepokoju o ich los i też wybiegła na dwór. Nie musiała martwić się o synka, wszak spał zupełnie bezpieczny w swoim pokoiku na piętrze.
Chłopiec wpatrywał się w szalejącą za oknem nawałnicę. Burzowe chmury oraz świetlne wstęgi tworzyły fascynującą scenerię, której huk piorunów dodawał potęgi. Antoś próbował sobie przypomnieć, gdzie widział podobny obraz nieba. W końcu zdecydował się sprawdzić w bibliotece: chyba było to w jednym z albumów fotograficznych taty.
Szybko zbiegł ze schodów i właśnie zbliżał się do gabinetu, gdy mijając jadalnię spostrzegł panoszący się na stole wielki czekoladowy tort. Na jego widok błyskawicznie zmienił plany: zamiast przeszukiwania albumów postanowił spenetrować wnętrze tortu. Pamiętał z ubiegłego roku, iż w środku urodzinowego ciasta znajdował się niewielki prezent. Był to jakiś drobiazg, ale już samo odkrywanie go okazało się wielką przyjemnością.
Chłopiec domyślał się, iż nie jest to grzeczne zachowanie, więc na swoje usprawiedliwienie zawołał rodziców, choć dobrze wiedział, że wyszli z domu szukać kota i wcale go nie usłyszą. Nie wiadomo, ile czasu im to zajmie, on zaś jedynie sprawdzi zawartość tortu. Później może z powrotem włożyć niespodziankę na miejsce, jeśli oczywiście nie będzie ona zbyt interesująca.
Ostrożnie powyciągał wszystkie cztery świeczki, następnie wyjął z szuflady widelec i zaczął delikatnie rozgrzebywać środek. Już po chwili ukazała mu się biała plastikowa kulka wielkości piłeczki pingpongowej.
– Malutki ten prezent, szkoda... – westchnął, po czym oblizał znalezisko z pysznego kremu i obejrzał je ze wszystkich stron, aby się upewnić, czy przypadkiem nie ma tam jakiegoś ukrytego skarbu. – To tylko zwykła piłeczka pingpongowa, szkoda... – westchnął powtórnie i właśnie zamierzał odłożyć ją na miejsce, gdy wpadła mu do głowy pewna myśl.
– Piłeczko pingpongowa, spełnij moją prośbę! – poprosił.
Poprzedniego dnia czytał baśń o szklanej kuli, która spełniała wszystkie życzenia dzieci. Pomyślał więc, że piłeczka znaleziona w torcie równie dobrze mogłaby być malutką czarodziejską kulką. Przydałaby się taka kula, gdyż bardzo tęsknił za swoją starszą siostrzyczką Julcią i nie wiedział, jak inaczej, niż za pomocą czarów, mógłby spowodować jej powrót do domu z obozu dla bardzo zdolnych dzieci (Antoś umiał czytać i całkiem nieźle radził sobie z zagadnieniami matematycznymi, ale był jeszcze za mały na taki wyjazd). Poprosił więc przejętym głosem:
– Czarodziejska kulo, sprowadź do domu Julcię, moją siostrzyczkę!
Nic się jednak nie wydarzyło, Julcia się nie pojawiła.
– Zabiorę cię do swojego pokoju, może tam będzie ci łatwiej czarować – powiedział.
Idąc po schodach mocno trzymał piłeczkę, gdy wtem poczuł w dłoni jakieś delikatne poruszenie. Spojrzał na swój skarb i ogromnie się zdziwił, albowiem z białej kulki wyrastały na jego oczach czarne długie i cieniutkie rączki, podobne nóżki w zielonych bucikach oraz czułki, zakończone zielonymi, obracającymi się dokoła oczkami. Po chwili pod czułkami pojawiła się dosyć długa, żółta kreseczka. Ta ostatnia, poruszając się jak fala, poczęła wydawać z siebie dźwięki przypominające nucenie „la-la-la”, które wkrótce zamieniło się w pojedyncze niezrozumiałe słowa, potem zaś w całe wyraźne zdania.
– Miły chłopcze, najmilejszy! – śpiewała piłeczka piskliwym głosikiem. – Znam kraj piękny, najpiękniejszy! Chcesz, to razem polecimy, tam, gdzie nigdy nie ma zimy. Nie ma wiosny ani lata: wiecznie jesień przebogata.
– Pewnie, że chciałbym zobaczyć taki kraj... – Antoś westchnął po raz kolejny i postawił piłeczkę na podłodze.
Jeżeli jego siostra pojechała sama na obóz, to chyba on może udać się sam do tej jesiennej krainy? Jest jeszcze całkiem mały, ale dobrze wie, co to jest jesień i wcale jej się nie boi. Czytał też wiele o bogactwach, które są podobno bardzo ważne, a ludzie niezmiernie się trudzą i narażają na rozmaite niebezpieczeństwa, żeby je zdobyć. Przyniósłby więc dla swojej rodziny trochę bogactw z tego jesiennego kraju; może wtedy dowie się, do czego są potrzebne.
– Czy zdążymy wrócić, zanim rodzice znajdą kota? – zapytał.
– Gdy ten kraj cię nie zachwyci, trafisz tu nim kot twój wróci, lecz gdy będziesz chciał przez laty, tak jak jesień być bogaty, możesz mieszkać w nim do woli, bawić się tam i swawolić. Teraz lećmy już w te pędy! Ja pokażę ci którędy.
Wyśpiewując tak i przytupując zielonymi bucikami, piłeczka zbliżała się do drzwi prowadzących na dwór. Antoś nawet nie zauważył, w jaki sposób je otworzyła, pokonując przy tym napór silnego wiatru.
„Może ona zna czarodziejskie zaklęcia” – pomyślał, gdyż dużo czytał o tego typu sprawach. Był jeszcze tak mały, że nie dziwiły go czary. Dużo o nich wiedział z książek, a także często dyskutował z Julcią o różnych magicznych sztuczkach. To prawda, że rodzice nie pozwalali im bawić się w takie rzeczy, ale rodzice wydawali także dużo innych zakazów, więc myśląc logicznie, musiało to być coś fajnego, co mogą robić tylko dorośli.
Tymczasem piłeczka nuciła dalej:
– Teraz, gdy już wiatr cię niesie, ty wyobraź sobie jesień. Mocną wolą zawsze sprawisz, to co sobie wyobrazisz.
Były to ostatnie słowa wyśpiewane przez piłeczkę, gdyż w tej właśnie chwili porwała Antosia trąba powietrzna.
– Ratunku! Mamo! Tato! – krzyczał chłopiec wniebogłosy, lecz ogłuszający ryk wiatru oraz huk grzmotów zagłuszały każde jego słowo.
Trąba powietrzna kręciła malcem jak piórkiem, unosząc go w nieznaną dal. W pewnej chwili Antek przypomniał sobie ostatnie słowa piłeczki: „Mocną wolą zawsze sprawisz, to, co sobie wyobrazisz.”
„Jestem w krainie wiecznej jesieni” – pomyślał i nagle wylądował pod drzewami śliw, których gałęzie uginały się do samej ziemi od nadmiaru owoców. Miejsce to bardzo przypominało ogród babci i dziadka. Ledwie wyobraził sobie, jak babcia robi powidła śliwkowe, a już znalazł się w dobrze znanej kuchni. Staruszka właśnie napełniała słoiki apetycznie pachnącymi przetworami.
– Babciu! – zawołał uradowany chłopiec i mocno przytulił się do jej spódnicy.
– Antoś? Wcale nie usłyszałam waszego samochodu. Gdzie zaparkowaliście? – zapytała zachrypniętym głosem, nie odwracając się do wnuka.
– Ja jestem sam. Przyniosła mnie tutaj trąba powietrzna, bo piłeczka z tortu powiedziała, że mogę lecieć do najbogatszej krainy na świecie: Krainy Jesieni. A to przecież tylko twój dom, babciu, tak? – zapytał chłopiec, rozglądając się dokoła z coraz większym zdziwieniem – „Babcia wymieniła w kuchni wszystkie meble – pomyślał. – Błyszczą tak, jakby były ze złota.”
Właśnie miał o to zapytać, gdyż w baśniach bogactwa oznaczały przede wszystkim złoto, lecz w tej samej chwili babcia odwróciła się. Chłopiec zamarł z przerażenia.
Osoba, którą tak ufnie trzymał za spódnicę, wcale nie była jego babcią! Twarz owej kobiety mieniła się brylantami, perłami oraz innymi kosztownościami, których nazw mały Antoś nie znał. Wiedział tylko, że natychmiast musi stąd uciec, gdyż drogie kamienie zaczęły niebezpiecznie pobrzękiwać, a z perłowych ust wydobył się brzmiący złowrogo głos:
– Te diamenty, perły, złoto, dam ci z wielką dziś ochotą. Weź dla całej swej rodziny i brylanty i rubiny – mówiąc to, kobieta wyciągała ze swych włosów co piękniejsze okazy i układała na złotym stołeczku.
Antek bał się ruszyć z miejsca, ponieważ kobieta patrzyła nań tak przenikliwie, jakby go chciała zmienić w głaz.
„Co robić? Jak stąd uciec? Już nie chcę tych bogactw. Chcę wrócić do swojego pokoju!” – to ostatnie chłopiec pomyślał z tak wielką mocą, iż powtórnie zadziałał sposób przekazany przez piłeczkę: oto znalazł się nagle w swoim własnym łóżeczku na piętrze.
– Jakie to łatwe: pomyślę o jakimś miejscu, a już w nim jestem – zdziwił się mały Antoś. – Teraz chcę zobaczyć, czy na dole są już moi rodzice! – powiedział głośno. – I Feluś – dodał, po czym wstał z łóżka i podszedł do drzwi.
KRÓLIKOWO
Rozdział 1 Królikowo
W tym niewielkim kraju od niepamiętnych czasów mieszkały same króliki. Szare, białe, bure; małe, średnie i duże. Królikowo ukryło się w uroczej dolinie osłoniętej pagórkami. Czasami zaglądały tam sarenki. Witały się grzecznie z mieszkańcami, rozmawiały o tym i owym, po czym wracały do swych leśnych ostępów.
Króliki były zgodne, kochające się, szczęśliwe i nic nadzwyczajnego w ich państwie się nie działo.
Aż pewnego dnia...
Pewnego dnia w pewnej króliczej rodzinie wydarzyło się coś bardzo dziwnego. Mama urodziła tylko dwoje dzieci, co już było rzeczą niespotykaną: królice rodzą dużo więcej maleństw na raz.
– Jakie to dziwne dzieci! – martwiła się cała rodzina oraz wszyscy kuzyni.
– Bielakom z Nagietkowej Alei urodziły się dzieci w paski! – sąsiedzi biegali od nory do nory rozpowiadając mieszkańcom tę niesłychaną wieść.
– Jakie paski?
– W jakim kolorze?
– Czy paski są na całym futerku?
– Na jakim tle? – dopytywały zaciekawione króliki.
Nazwiska rodzin w Królikowie pochodziły od koloru futerka. Były więc rodziny Szaraków, Bielaków i Burusiów. Tymczasem nowo narodzone króliczki miały mnóstwo pasków. Jeden był biały w paseczki czarne jak smoła, drugi zaś czarny w białe jak śnieg paseczki. Taki wygląd ani trochę nie pasował do nazwiska Bielak.
Rodzice, dziadkowie oraz wszyscy kuzyni załamywali łapki z rozpaczy.
– Co to będzie, co to będzie?
– Czy aby nie wyrosną im kopytka jak u zebry?
– Tylko nie to! Króliki muszą mieć miękkie łapki, z pazurkami.
– A jeśli wyrosną im takie długie paskowane ogony jak u szopa pracza albo u lemura?
– O nie! Przecież króliki nie mogą ani pływać ani kicać po drzewach.
– Nie mogą, w żadnym wypadku.
– Co to będzie, oj, co to będzie?
Paskowane króliczki szybko dorastały i wcale nie przejmowały się tym sąsiedzkim gadaniem. Kochały swoją mamę, swojego tatę oraz babcię i dziadzia.
Biały w czarne paski miał na imię Białczar a jego braciszek Czarbiał. Chyba nietrudno odgadnąć dlaczego rodzice wybrali dla nich takie właśnie imiona. Jednak na co dzień wszyscy używali zdrobnień: Białek i Czarek, ponieważ tak było wygodniej i sympatyczniej.
– Białku, przynieś z ogródka sześć marchewek – prosiła mama.
– Czarku, pomóż mi siać sałatę – mówił tata.
Dzieci były zawsze chętne do pomocy, a każdą pracę potrafiły zamienić w doskonałą zabawę.
– Czarku, ganiajmy się w labiryntach marchewkowych grządek! – wołał Białek do swojego braciszka i kicał ile sił w maleńkich nóżkach.
– Już biegnę – odpowiadał Czarek i kicał tak szybko, aż mu się nóżki plątały.
W końcu króliczki przypominały sobie, że mama od dawna czeka na marchewki. Szybko wyrywały z ziemi najgrubsze okazy i pędziły z nimi do domu, czyli do swojej norki.
Gdy przyszła pora siewu, króliki zamieniały nasionka sałaty czy innych warzyw w chmurki: podrzucały w górę miseczki pełne nasionek i zaśmiewały się, gdy nasionkowa chmurka leciała wprost na ich paskowane główki.
– Jakie dziwne maleńkie zebry buszują w marchewce! – zawołała sarenka do swych koleżanek.
Całe stadko saren zebrało się wokół marchewkowego pola.
– Jeszcze nigdy nie widziałam takiej zebry – dziwiła się jedna z nich.
– Rzeczywiście! One mają zupełnie inne głowy.
– Skąd u zebry aż tak długie uszy?
– Ciekawe, jakie mają kopyta. Liście marchwi są za wysokie, żeby to zobaczyć...
– Biegnijmy do królików! Może one wcale nie wiedzą, że odwiedziły je maleńkie zebry.
Sarenki popędziły wprost do samego prezydenta Królikowa.
– Dzień dobry, panie prezydencie – ukłoniły się elegancko przed wielkim grubym królikiem.
– Zauważyłyśmy w pańskim mieście bardzo dziwne maleńkie zebry. Skąd one pochodzą? – zapytała najstarsza sarenka.
– Przecież w Królikowie od zawsze mieszkały tylko króliki – dodała najmłodsza.
– Zebry? – zdziwiony prezydent wyskoczył zza swojego biurka. – Jakie zebry? To niemożliwe.
– Biegają po marchewkowym polu – wyjaśniła jedna z sarenek.
– W takim razie dzwonię po moich ministrów. Pójdziemy tam wszyscy razem i zaprosimy zebry do naszej najlepszej restauracji. Bardzo lubimy gości.
Spory orszak królików i sarenek zmierzał w stronę marchewkowego pola. Na czele kroczył gruby prezydent.SMUTNY KRÓL TANAŁAT
(starodawna baśń)
Felcia, gosposia państwa Zielińskich, wybierała się na targ. Od samego rana kręciła się po kuchni, szykując śniadanie dla dzieci i podśpiewując wesołą piosenkę o Jasiu i jagódkach.
W drzwiach ukazała się rozespana buzia siedmioletniej dziewczynki.
– Zabierz mnie ze sobą, proszę... – mała Hanusia spojrzała na gosposię błagalnym wzrokiem.
– Jeszcze mi się tam gdzie zagubisz, albo co – odparła niezadowolona Felcia.
– Nie zagubię się, przyrzekam, na pewno się nie zagubię! Będę calutki czas trzymała się twojego koszyka, dobrze? Proszę...
– A, niech tam, skoro tak bardzo chcesz. Tylko się pilnuj, żeby mi cię dziad do wora nie zabrał!
Hanusia rozglądała się na wszystkie strony, trzymając się mocno wielkiego kosza na sprawunki. Oprócz warzyw, owoców i nabiału na targu sprzedawano także rozmaite żywe zwierzęta.
– Chodźmy do kur i kogutów – poprosiła dziewczynka.
– Kiedy dziś nie trza kupować kury ni koguta – zaoponowała gosposia.
– Ja chcę tylko popatrzeć! Proszę...
Hanusia potrafiła zrobić tak ujmującą minkę, że mało kto zdołał oprzeć się jej prośbom, tak więc po chwili klęczała już przed klatkami z żywym ptactwem.
– Dzień dobry, kurki i kogutki! Mogę was pogłaskać?
Uznając „kodkodak” za zgodę, dziewczynka zaczęła gładzić miękkie brązowe pióra, przyglądać się kurzym dziobkom, grzebieniom i oczom oraz obserwować, jak grzebią pazurami w podściółce ze słomy.
– Wstawaj! Nie zdążę ze sprawunkami, jak będziesz się tak ociągać – gosposia pociągnęła Hanusię za rękę.
Przepychając się między tłumem kupujących, dotarły do konnego wozu wypełnionego po brzegi jesiennymi owocami. Z prawej strony furmanki uwiązano dwa siwe konie, które prawie całe głowy zanurzały w workach z obrokiem: widać było jedynie ich wielkie oczy.
Hanusia puściła koszyk, podbiegła do koni i grzecznie zapytała:
– Co macie w tych workach? Prezenty? – bo właśnie taki sam worek przynosił święty Mikołaj pod choinkę.
– Tajemniczy świat... – odparł chrapliwie jeden z koni.
– Wejdź do mojego worka, a sama się przekonasz... – dodał drugi, po czym wyciągnął łeb i cichutko zarżał.
Hania spojrzała na Felcię: gosposia targowała się zaciekle o cenę śliwek, wokół zaś nie kręcił się ani jeden dziad z worem.
– Tylko zajrzę, dobrze? – powiedziała dziewczynka i zanurzyła całą główkę w worku pachnącym słomą i owsem.
Wtem jakaś ogromna siła wciągnęła ją do środka. Wór konopny zaczął się powiększać: rozszerzał się na wszystkie strony, Hania zaś fruwała w nim z boku na bok, a dokoła niej unosiła się słomiana sieczka, otręby, ziarna owsa i kilku innych zbóż. W głowie kręciło się jej coraz bardziej, aż w końcu musiała zamknąć oczy.
W pewnej chwili poczuła, że leży na czymś miękkim i bardzo miłym w dotyku. Gdy otworzyła oczy, długo przecierała je ze zdumienia. Oto znajdowała się w królewskiej sypialni na królewskim łożu!
– Chyba jeszcze się nie obudziłam – westchnęła. – Szkoda, że to tylko sen. Tak tutaj pięknie!
Wyskoczyła jednak z łóżka i wybiegła na balkon.
– Ojej...
Na zewnątrz rozciągało się nieskończenie wielkie pole kapusty. Zielone, pękate głowy były tak ogromne, że sięgały aż do balustrady; Hania mogła je bez trudu dotykać, a nawet urwać sobie kawałek kapuścianego liścia.
Szerokimi alejkami przechadzał się najprawdziwszy król w złotej koronie i płaszczu wlokącym się po ziemi oraz mieniącym wszystkimi kolorami tęczy.
Hanusia wychyliła się przez balustradę i zawołała:
– Dzień dobry, panie królu! Po co panu tak dużo kapusty?
Władca uniósł głowę, ukazując się w pełnej krasie.
– Ojej... – wyszeptała zafascynowana dziewczynka po raz drugi.KTO NAJWAŻNIEJSZY
– Będziesz miała braciszka! – zawołał uradowany tata do swojej córeczki. – Cieszysz się?
– Chyba tak – odparła dwuletnia Julcia niepewnym głosem.
Lubiła dostawać prezenty, więc jeśli braciszek będzie taką właśnie miłą niespodziankę, to się cieszy. Z drugiej jednak strony niemal codziennie słyszała o małym dzidziusiu, który miał się wkrótce pojawić i jak dotąd były to tylko obietnice.
– Ale dzidziusia teś będę miała, tak? – zapytała na wszelki wypadek.
Tata popatrzył na mamę i obydwoje się roześmiali.
– Cha, cha, cha – powiedziała ponuro dziewczynka, bo w swoim pytaniu nie widziała niczego śmiesznego.
Tatuś wziął Julcię na ręce i wyjaśnił:
– Ten dzidziuś, na którego od dawna czekamy, to właśnie chłopiec, czyli twój braciszek.
– Aha, blacisziek to dzidziuś.
– Damy mu na imię Antoni – mama uzupełniła nowinę. – Czyli maleńki Antoś.
– Tu mieśka telaś Antoni-Antoś, tak? – zapytała zadowolona Julcia, głaszcząc rączką okazały brzuch mamy.
– Tak, skarbie.
Po kilku latach mama ponownie była w ciąży. Gdy wspólnie z tatą oznajmili dzieciom ten radosny fakt, Julcia wyjaśniła młodszemu bratu:
– U naszej mamy w brzuchu zamieszkał teraz nowy dzidziuś. Może to być chłopiec albo dziewczynka, czyli braciszek albo siostrzyczka. Ja bym wolała siostrę, a ty?
Antoś niezmiernie kochał swoją siostrzyczkę, natomiast nie miał pojęcia jaki może być brat, więc na wszelki wypadek powiedział:
– Ja też wolałbym siostrę.
Wkrótce spełniło się ich życzenie: pewnego majowego dnia rodzice przynieśli do domu maleńką dziewczynkę, która otrzymała na imię Marta. Przez całe lato dzieci nie odchodziły od łóżka swojej siostrzyczki. Zabawiały ją różnymi maskotkami, śpiewały kołysanki i czytały książeczki.
Niestety, lato szybko minęło i nadszedł czas by pozostawić w domu Martusię oraz wszystkie letnie zabawy. Rozpoczęły się zajęcia w szkole i w przedszkolu. Julcia wychodziła z domu razem z bratem, a rozstawali się dopiero na korytarzu wielkiego budynku, gdzie każde szło w swoją stronę.
Antoś miał kilku małych przyjaciół. Wszystkie zabawy z nimi były bardzo wesołe i ciekawe. Czasem jednak między chłopcami wybuchały kłótnie. Tego dnia spierali się o to, który z nich ma najlepszą mamę. Każdy był przekonany, że to właśnie jego mama jest najlepsza i najładniejsza. Już zanosiło się na użycie bardziej radykalnych argumentów, gdy do sporu włączyła się wychowawczyni, pani Martynka.
– Wszystkie mamy są najlepsze i najpiękniejsze – oznajmiła kategorycznie. – A teraz sprzątnijcie zabawki i szybciutko się ubierzcie! Za chwilę wychodzimy na wycieczkę. Pójdziemy dzisiaj razem z pierwszą B.
– Hurrra! – rozległ się radosny okrzyk maluchów.
– Dokąd idziemy? – zapytała zawsze niezadowolona Magda.
– Do parku, szukać oznak jesieni. Wy będziecie zbierać różne okazy i pokazywać je pierwszakom. Uczniowie powiedzą wam co to jest i zapiszą na kartkach, żeby potem nic się nie pomyliło.
– Ja nie muszę iść, bo już dobrze znam wszystkie znaki jesieni! – ucieszyła się Magda i wcale nie zamierzała zakładać bucików.
– Nie zostaniesz tutaj sama; idziemy wszyscy razem – oświadczyła pani Martynka tonem nie znoszącym sprzeciwu.
Magda rozpłakała się ze złości, ale nikt nie zwracał na nią uwagi, bo każdy chciał jak najszybciej wyjść na wycieczkę.
Z wyprawy najbardziej cieszył się Antoś, gdyż jego siostra chodziła właśnie do pierwszej B.
Julcia postanowiła zbierać i opisywać jesienne okazy wspólnie z Antosiem. Znali ten teren doskonale, gdyż często przychodzili tutaj z mamą i maleńką Martusią.
– Proszę pani – Julcia zwróciła się do swojej wychowawczyni, pani Asi. – Czy mogę pójść z moim bratem w takie miejsce, w którym na pewno znajdziemy coś ciekawego?
– Tak, ale nie odchodźcie daleko. Musimy was widzieć – zgodziła się pani Asia, która usiadła na ławce razem z panią Martynką oraz dwiema mamami pilnującymi dzieci.
– Dobrze, proszę pani, nie będziemy się zbytnio oddalać – powiedziała grzecznie dziewczynka.DODO W SZPITALU
Pewnego dnia mały Dodo nie mógł kicać po łące i bawić się ze swoim rodzeństwem. Od samego rana okropnie bolała go główka. Był głodny, bo zwymiotował każdy kawałek marchewki tuż po jej połknięciu. Zwymiotował nawet pyszny budyń brokułowy.
– Zmierzymy gorączkę – powiedziała Mama.
Już po chwili termometr wskazywał bardzo wysoką temperaturę.
– Szybko, do lekarza! – zawołała zmartwiona Mama.
– Na taką chorobę pomoże jedynie szpital – zdecydował królik-doktor.
Mama i Dodo pojechali taksówką do szpitala i zamieszkali tam razem w bardzo miłym pokoju. Pokój i wszystkie królice-pielęgniarki oraz wszyscy lekarze byli bardzo mili, tylko przyczepianie rurek z lekarstwami do łapki Dodo wcale nie było takie miłe.
Mały króliczek nawet płakał, gdy pielęgniarka wkłuwała mu igłę, ale wiedział, że to jest koniecznie, żeby szybko wyzdrowieć. Zresztą taka rurka była nawet ciekawa – płynęły nią antybiotyki i inne leki, a on wcale tego nie czuł, nawet mógł w tym czasie słuchać bajek czytanych przez Mamę.
Mama była z nim przez cały czas. Tata często przychodził do szpitala i czasem Babcia. Z powodu zarazków nie mógł przyjść już nikt więcej, ale i tak było bardzo fajnie z Mamą.
Dodo sobie rysował, grał w rozmaite gry, czytał. I dużo spał, bo od spania szybciej się zdrowieje.
– Śniadanie! – wołała rano zawsze ta sama stara królica, a Mama odbierała od niej sok marchewkowy i zupę mleczną, bo w szpitalu trzeba jeść bardzo zdrowe pokarmy.
– Obiad! – tym razem królica przyniosła kotleciki kapuściane i gotowaną marchewkę.
– Kolacja!
– Hurrra! – zawołał Dodo, gdy zobaczył ciasto marchewkowe z lukrem.
W szpitalu wcale nie było źle, tym bardziej, że czasem zdarzały się śmieszne historie.
Niektóre badania wcale nie były śmieszne, jednak pani doktor i tak potrafiła rozweselić małego Dodo.
– Dzisiaj będzie kłujka w plecy, ale najpierw dostaniesz czarodziejskie mleczko – powiedziała pewnego razu śnieżno biała doktor-królica.
Dodo nie przepadał za mlekiem, lecz mleczko czarodziejskie niezmiernie go zaciekawiło.
– Czy po wypiciu tego dziwnego mleczka będę zaczarowany? – zapytał, a jednocześnie pomyślał, że chciałby zmienić kolor swojej beżowej sierści na najpiękniejszy jego zdaniem: śnieżnobiały.
– Mleczko spowoduje natychmiastowe zaśnięcie. Mogą ci się wtedy przyśnić najpiękniejsze marchewki świata. I nawet nie poczujesz kłujki w plecy.
– To poproszę o to czarodziejskie mleczko – powiedział Dodo. – A może oprócz marchewek przyśni mi się także śnieżnobiałe futerko?
– Bardzo możliwe – odparła doktor królica i zabrała małego Dodo do gabinetu zabiegowego.
PRZYGODY GUNGINA
Wstęp
Gungin należy do gatunku białych niedźwiedzi polarnych, lecz jest nieduży i nosi niebieskie ubranko. To po prostu pluszowy miś, który dawno temu uciekł ze sklepu z zabawkami i postanowił zamieszkać w lesie. Dlaczego uciekł? Nie wiem. Może dzieci będą wiedziały; one najlepiej znają się na misiach.
Pewnego dnia moja wnuczka Julcia, niemowlę jeszcze, powtarzała to imię od rana do wieczora.
– Kim jest Gungin? – pytała jej mama.
– Kogo wołasz, maleńka? – dociekał tata, lecz Julcia jeszcze nie umiała mówić, więc nie udzieliła odpowiedzi.
Aż pewnego razu, spacerując z wnuczką po lesie, zupełnie przypadkiem trafiłyśmy na Gunginową polankę. Mały niedźwiadek nas zobaczył, wyszedł ze swego legowiska i pomachał łapką. Zachwycona Julcia zawołała:
– Gungin! Gungin! Gungin!
Od tej pory miś bardzo polubił wszystkie dzieci. Razem ze swym przyjacielem, jeżem Kolcuszkiem, zaczęli odwiedzać pobliskie przedszkole i szkołę. Uczniowie i przedszkolaki odpowiadali na ich rozliczne pytania, których zwierzątka miały sporo, a nawet co niemiara!
ŚNIEG
Śnieg padał od tak dawna, że cała puszcza zamieniła się w wielką śnieżną pierzynę i tylko najwyższe drzewa wystawiały do światła swoje wierzchołki. Mieszkańcy okolicznych wiosek wynurzali się z zasypanych po dachy domów, drążyli śnieżne korytarze i spotykali się na pogawędki, w których niezmiennie dominował temat śniegu.
– Co to będzie, jak do Bożego Narodzenia nie przestanie padać?
– Towarów do sklepu nie dowiozą...
– Ani choinki, ani dwunastu dań nie będzie z czego przygotować...
– Goście do nas nie dojadą...
– Oj, bieda z tym śniegiem, bieda…
Julcia i Antoś mieszkali na skraju wsi, tuż pod lasem. Chłopczyk miał dopiero trzy i pół roku, a jego siostrzyczka skończyła pięć lat i uczęszczała do zerówki. Odkąd śnieg przykrył szkołę, lekcje zostały odwołane, a dzieci pomagały dorosłym w kopaniu korytarzy łączących zagrody.
– Antosiu, zróbmy korytarz w stronę lasu – poprosiła Julcia pewnego dnia.
– Ok! Super! Będziemy mieli tajne przejście. Dokopmy się aż do tego starego dębu z dziuplą, dobrze?
– Dobrze, jednak myślałam o czymś innym. Jeżeli dorośli nie mogą zdobyć jedzenia na święta, to co zrobią te wszystkie zwierzęta, które mieszkają w puszczy? Śnieg na pewno zasypał ich zimowe zapasy.
– Aha. A może wcale nie mogą wyjść ze swoich kryjówek? Może utknęły w różnych miejscach lasu i teraz tak stoją i czekają na ratunek? – zmartwił się Antoś.
– Tak, musimy jak najszybciej dostać się do nich.
Dzieci chwyciły łopatki i rozpoczęły pracę. Nie było to lekkie zajęcie, o nie! Śnieg w dolnych warstwach był najbardziej ubity, a dzieci były za małe, by sięgnąć do wierzchniej pokrywy.
– Śpiewajmy kolędy, żeby łatwiej nam się kopało – zaproponowała Julcia.
„Wśród nocnej ciszy
Głos się rozchodzi
Wstańcie pasterze
Bóg się wam rodzi…” – zabrzmiały głosy, przygłuszone ścianami coraz dłuższego śnieżnego tunelu. Dzieci poczuły się jak pastuszkowie, którzy idą ratować wszystkie boskie stworzenia zagubione w wielkim śniegu.
Ta świadomość dodawała im sił, których potrzebowały coraz więcej. Śnieg należało wynosić na zewnątrz, żeby nie odciąć sobie powrotnej drogi. Co pewien czas dzieci spoglądały na wierzchołek starego dębu, oceniając odległość. Aż wreszcie, gdy już zaczynało zmierzchać, przy słowach kolędy: „Przybieżeli do Betlejem pasterze…”, dokopały się do znajomej dziupli znajdującej się w dolnej części pnia.
– Antosiu, ciii…
Chłopiec natychmiast umilkł, gdyż zobaczył to samo co siostra: oto we wnętrzu prastarego drzewa zamieszkała rodzina szaraków. Największe z nich, zapewne rodzice, otulały swoim futerkiem młode zajączki, a wszystkie wyglądały na bardzo głodne i wystraszone.
– Zabierzmy je do domu, Julciu, dobrze? – poprosił Antoś.
– Oczywiście! Mogą mieszkać z naszymi królikami aż do roztopów. Chodźcie zajączki za nami – dziewczynka zwróciła się do rodziny szaraków tak, jakby miała pewność, że zwierzątka rozumieją każde jej słowo. – Spędzicie z nami najpiękniejsze święta!
– I święty Mikołaj przyniesie dla was prezenty – zapewnił Antoś.
Zające prawdopodobnie nie znały świętego Mikołaja, ale dzieci były bardzo miłe, więc ochoczo za nimi pokicały.
Antoś wpadł do domu jak burza, wołając od progu:
– Mamo! Tato! Przyprowadziliśmy gości na Boże Narodzenie.
– Jakich gości? – mama nieco się przestraszyła, gdyż z powodu śniegu nie było w domu choinki i brakowało ryb na wigilię, a tu jeszcze goście.
więcej..