Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Snajper wchodzi pierwszy - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
28 lipca 2021
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
39,99

Snajper wchodzi pierwszy - ebook

TO NIE JEST KSIĄŻKA DLA GRZECZNYCH CHŁOPCÓW. TA HISTORIA TO KREW, POT I NIEKONIECZNIE ŁZY.

Dla swoich jest aniołem stróżem, dla wrogów – bogiem, od którego zależy życie.

Nie wstrzymuj oddechu, musisz strzelać instynktownie. Naciśnij spust. Szybko przeładuj. Sprawdź, czy trafiłeś. Pamiętaj – saper myli się raz, snajper nie może pomylić się ani razu. Bo twój błąd oznacza śmierć twoich kumpli.

Do akcji zawsze wkraczał pierwszy. Od jego umiejętności zależał los całego oddziału. Często chodziło o jeden strzał – jak ten w Zana Khan, kiedy trafił w stanowisko wroga z odległości ponad 1400 metrów.

Jak chłopak z bloku w Nowej Hucie znalazł się w elitarnym oddziale? Dlaczego nikt w Wojskach Lądowych nie miał takiej swobody jak on?

Przemysław Wójtowicz – najskuteczniejszy polski snajper w Afganistanie – w pierwszej tak szczerej i bezkompromisowej rozmowie przedstawia kulisy swoich szkoleń oraz wojennych akcji snajperskich. Mówi o tym, jak strzela się do żywego celu i jak nauczyć się wchodzić w umysł wroga. Zdradza wstrząsające szczegóły misji, która tylko z nazwy była pokojowa, i opowiada, jak jego oddział posłano na pewną śmierć.

To opowieść o życiu i śmierci oraz o tym, dlaczego snajper jest zawsze samotnym wojownikiem.

Przemek Wójtowicz szczegółowo opisuje specjalistyczne szkolenie snajperskie i jednocześnie przedstawia brutalną rzeczywistość życia wojskowego w koszarach. Równie brutalnie, przez pryzmat swojego celownika optycznego, pokazuje, jak wygląda wojna zwana działaniami stabilizacyjnymi w Afganistanie. To nie jest zabawa dla ludzi o słabych nerwach, ale tylko ludzie wrażliwi mogą opanować związane z nią szaleństwo, zachować godność i wrócić do normalnego życia.

Pułkownik rezerwy Piotr Gąstał

były Dowódca Jednostki Wojskowej GROM

Historia pisana przez człowieka, który z osiedlowego rozrabiaki stał się profesjonalnym żołnierzem, patriotą. Wspomnienie przekształcającej się armii – czasem pełnej niedorzeczności. Refleksja nad trudnymi decyzjami, podejmowanymi nie tylko za siebie. Przewodnik dla pasjonatów strzelania precyzyjnego pisany ręką praktyka. Wielu w lekturze odnajdzie siebie, wierzę, że dostrzeże motywację, zrozumie, że mimo przeciwności warto!

Generał broni rezerwy dr Mirosław Różański

Kategoria: Historia
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-240-8355-8
Rozmiar pliku: 6,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Prolog

Najważniejszy jest wiatr. Zanim pocisk osiągnie cel, musi wykonać heroiczną pracę. Działa na niego tyle sił, że chociaż strzelasz w jedną stronę, pocisk leci w inną. Odchylenia są oczywiście minimalne, prawie niewidoczne, ale właśnie te drobne detale powodują, że albo trafisz, albo spudłujesz. Dlatego wiatr.

Jeśli trafisz, to w porządku. Pakujesz broń do futerału i możesz wracać do bazy. Nie trafisz, to zanim do tej bazy dojedziesz, już wiesz, że kilku twoich kumpli nie pośmieje się z tobą przy kolacji, nie wysłuchasz ich świńskich kawałów i nie pograsz z nimi w koszykówkę. Choć ja akurat nie lubiłem grać. Już nie żyją. Spudłowałeś, przeciwnik odpalił ajdika1 albo rąbnął z moździerza. Zabił. On trafił, ty nie. Koniec. Dlatego wiatr. Najpierw odczytaj wiatr. Dokładnie sprawdź jego parametry. Zmierz, zobacz, w jakim kierunku i z jaką siłą wieje. Dobrze, jeśli masz ze sobą przenośną stację meteorologiczną. A jeśli nie masz, to prujesz własną kurtkę, którą kupiłeś za swoją marną pensję żołnierza zawodowego, i wyciągasz watolinę. Mały kłębek nadaje się do tego idealnie. Rzucasz go do góry i już wiesz. Bo łatwo obliczyć, ile metrów przeleci w sekundę. Ucz się wiatru. Polub go, bo jeśli on polubi ciebie, to wracasz do bazy, patrzysz chłopakom w oczy i śmiejesz się z ich czerstwych dowcipów. Potem jecie razem kolację i gracie w kosza. Jesteś z nimi.

A jeśli się nie polubicie, to mówię ci: mogiła.

Zatem wiatr! On tu jest najważniejszy.Gotowy?

PRZEMYSŁAW WÓJTOWICZ: Miałem dwa karabiny do wyboru. Albo „pięćdziesiątkę” BMG, kompletny szmelc, albo starego i wysłużonego TRG. Zdecydowałem, że zabiorę oba.

MICHAŁ WÓJCIK: Z tego strzelali polscy żołnierze w Afganistanie?

Nie wszyscy, tylko snajperzy. Ten drugi karabin to wypróbowany TRG-21 kaliber 7,62 mm .308 Win z lunetą SB II PM2 o dwunastokrotnym powiększeniu. Na misji używaliśmy już TRG-22, nowszej wersji, ale ja wolałem starszy egzemplarz z uwagi na lufę. Była staranniej wykonana. Ten konkretny karabin był w naszej jednostce egzemplarzem pokazowym, oddałem z niego ponad dziesięć tysięcy strzałów, stosując bardzo różne naboje. Lubiłem go po prostu.

Z kolei „pięćdziesiątka” to straszny bubel. To broń typu AMR, czyli _anti-material rifle_, kaliber 12,7 mm. Polski karabin 50 BMG typu TOR. Broń przeciwsprzętowa, z nabojami przeciwpancerno-zapalająco-odłamkowymi.

Z tego nie strzela się do ludzi, szkoda pocisków. Z AMR-u walisz do wozu pancernego czy w duże skupisko sprzętu, możesz zlikwidować armatę lub moździerz. Myśliwiec stojący na lotnisku albo radar w porcie.

Bubel?

I to jaki! Konstruktor tej broni jest fanem kolarstwa. Chyba uparł się, że do roweru zamontuje lufę. Na szczęście, i tylko to mogę pochwalić, wybrał niemiecką lufę Lothara Waltera, prawdziwe cacko. W ten sposób powstał karabin „polskiej produkcji”. Dumne z siebie Ministerstwo Obrony Narodowej zatwierdziło projekt i kupiło kilkadziesiąt sztuk takiego składaka! Mimo że odradzałem. Testowałem tę rusznicę, bo inaczej tego nie da się nazwać, w Wojskowym Instytucie Technologii Uzbrojenia. To bardzo zawodny karabin, niedopracowany. Złom po prostu. Ma źle skonstruowaną sprężynę podajnika nabojów w magazynku. Przy załadunku naboje się zacinają, stają w poprzek. Dlatego na ćwiczeniach stawialiśmy je sobie obok w pojemniku i wkładaliśmy do komory ręcznie. Po strzale znowu był problem, bo zamek po odryg­lowaniu nie wyłuskiwał. Czyli łuski nie wyskakiwały, trzeba je było wydłubywać. Karabin jest poza tym za długi, nie ma miejsca na tłumik wystrzałów. Strzelisz raz i huk jest taki, że przeciwnik wie, gdzie się ukryłeś. Nie ma miejsca na noktowizor, brak też przystawki termowizyjnej. No i dla mnie najważniejsze, bo jestem leworęczny: dla snajperów leworęcznych to bardzo niepraktyczna broń. Tak naprawdę sprawdza się tylko w starciu bezpośrednim. Jak przywalisz nim przeciwnika w łeb. Odradzałem armii zakup tej broni, mówiłem, że jest wręcz niebezpieczna dla użytkownika. Ale kto by tam słuchał snajperów.

Jednak można tym unieszkodliwić czołg.

Bo „pięćdziesiątka” to poważna broń. Czołgu raczej nie uszkodzisz, bardziej wóz pancerny. Nabój ma długość dłoni, a sam wielofunkcyjny pocisk jest jak palec wskazujący. Przeszywa człowieka jak gąbkę. Sprawdza się dopiero, gdy trafi w cel twardy. Wybucha jak granat, sieje odłamkami, zapala. AMR wymyślono na grubego zwierza. Gdyby talibowie mieli coś takiego, bylibyśmy w kłopocie. Ale nie mieli, za to ja wziąłem go do Zana Khan.

Po co?

To miała być rutynowa akcja. Zajedziemy, rozejrzymy się, rozpoznamy. Zapukamy, przetrzepiemy, załatwione. Teren zabezpieczony. Tak wyglądał każdy rutynowy kurs do wioski czy w górę doliny podczas siódmej zmiany. Patrole były po to, żeby wojsko nie zardzewiało. Choć ja akurat wstrzymywałem swoich snajperów z sekcji od takiej aktywności. Nudzisz się, mówiłem do chłopaków, idź na siłownię, roznosi cię – złóż i rozłóż karabin. Ćwiczeń nigdy za wiele. Będzie z tego większy pożytek niż z łażenia po wsi. Snajperzy nie są od macania kur. Snajperzy jadą tam, gdzie mogą się przydać. Co innego w górach. W taką okolicę lepiej bez strzelca się nie zapuszczać. Akurat do Zana Khan trzeba było zajrzeć. Choćby po to, aby zaznaczyć obecność…

Ładnie brzmi: „zaznaczyć obecność”.

Pozorować ruch. Niech przeciwnik wie, że jesteśmy aktywni, realizujemy z góry ustaloną taktykę. Talibowie nie mogą znać ani dnia, ani godziny. My tu panujemy – oni to muszą wiedzieć.

Tu, czyli gdzie?

Chodziło o dystrykt Zana Khan blisko granicy z Pakistanem. To niedaleko od Ghazni, prowincji, za którą polskie wojsko było odpowiedzialne. Jest czerwiec 2010 roku, drugi miesiąc misji, zaczęło się upalne lato. W dzień temperatura osiąga do czterdziestu stopni, ale w górach w nocy spada do kilku stopni poniżej zera. Te wahnięcia są wykańczające. Oprócz kamizelki kuloodpornej i kevlarowego hełmu musisz mieć w plecaku ciepły polar i kurtkę. Jeśli pojechałeś na patrol bez nich, to wieczorem trzepie cię z zimna, jakbyś miał febrę.

Generalnie w Zana Khan panował spokój. Teren zabezpieczał posterunek wojska afgańskiego. Ale to było ważne miejsce. Zbiegały się w nim cztery drogi o strategicznym znaczeniu. Tamtędy szła kontrabanda, jeździli szmuglerzy, całe karawany z lewym towarem. No i przemykało wojsko, nikt nie wie jakiego autoramentu. Dlatego musieliśmy tam pojechać. To miało być tylko rozpoznanie.

Rutynowa wizyta. To po co snajperzy?

Przed każdą akcją zbieraliśmy się na odprawie. Ja miałem decydować, czy udział sekcji snajperskiej ma sens. Jeśli oddział wchodzi do wsi na otwartej przestrzeni, w płaskim terenie – jestem zbędny. Widoczność mam ograniczoną, moje lunety są niepotrzebne. Tak samo w terenie zurbanizowanym. Rosomaki dysponują wystarczającym systemem rozpoznania, żeby wspomóc piechotę. Wykryją i zlikwidują przeciwnika. Obecność snajpera ma sens w dolinie, w terenie górzystym. Zana Khan było w sam raz dla mnie. Dlatego pojechałem.

Mogłeś odmówić?

A bo to raz odmawiałem! Ale nigdy na zasadzie: nie, bo nie. Argumentowałem. Powtarzam: snajper nie wszędzie jest potrzebny. To – można powiedzieć – broń luksusowa. Trzeba ją szanować, a nie pchać do każdej wiochy. A wtedy jechaliśmy w góry. Zażyczyłem sobie jednego obserwatora. Wybrałem Michała. Młody, niedoświadczony żołnierz. Starsi nie chcieli z nim jeździć na akcje, bo był jeszcze zielony. Ale jak nie będzie jeździł, pozostanie zielony do końca misji, więc ktoś go zabierać musiał. Tak postanowiłem. Inna sprawa, że Michał był trochę pyskaty. Akurat mnie słuchał, ale inni snajperzy mieli z nim kłopoty.

Na odprawie dowiedziałem się, że moja sekcja, czyli snajper plus obserwator, ma dołączyć do kompanii zmotoryzowanej zgrupowania bojowego Alfa. Razem pojedziemy do Ghazni, tam dołączy do nas grupa ANA i ruszymy dalej. Na przedzie będą amerykańscy saperzy. Mieli nieprawdopodobnego czuja na ajdiki podkładane na drogach. W sumie trzydzieści pojazdów. Za dużo, pomyślałem wtedy. Jak jakaś pieprzona średniowieczna karawana. Nie lubię pracować w takim tłoku.

Dlaczego?

Snajperzy to nie piechota. My działamy według własnego trybu. Jesteśmy jak osobne wojsko. Musimy mieć przestrzeń.

Wzięliśmy karabiny, przy boku broń krótka i jeszcze karabinki, w razie strzelaniny na małym dystansie. Do tego amunicja, własne pożywienie, woda, stacja meteorologiczna, lornetka i luneta obserwacyjna. Kilkadziesiąt kilogramów na osobę. Dużo, ale w sam raz tyle, abym był w stanie to przenieść kilkadziesiąt kilometrów w górach.

Przecież pojechaliście rosomakami.

Snajper jedzie albo leci, a potem musi iść, czasami całą noc, aby przed świtem zająć stanowisko. Wyruszyliśmy rano, zajechaliśmy przed zmrokiem. Cały czas pod górę. Serpentyny, zakręty, nie dało się szybko jechać. Na miejscu się okazało, że baza leży na odludziu, ale wioska jest na skrzyżowaniu dróg nad górskim strumykiem. Kilkadziesiąt glinianych chałup otaczały wysokie góry, do trzech tysięcy metrów. Dowódca tej wyprawy, pan kapitan – miłosiernie przemilczę jego dane personalne – okazał się kompletnym amatorem. Nie za bardzo wiedział, gdzie mamy się zatrzymać. W końcu zdecydował, że zajmiemy nieduże płaskie wzgórze. I tam nasza karawana wjechała. Pan kapitan wyszedł z wozu, rozejrzał się i postanowił, że zrobimy – dokładnie jak w średniowieczu – tabor obronny. Samochody wkoło, a my w środku, za takim blaszanym, pancernym murem. W ten sposób zanocujemy. Ewentualnie w takim ustawieniu będzie można się bronić, wykombinował.

Przed zmrokiem zrobiliśmy odprawę, zapytałem, jaką dla mnie przewiduje rolę. On na to, że nie ma co dywagować, jemy teraz kolację. Cofnąłem się do wozu, do Michała. Wziąłem lornetkę, zacząłem się rozglądać i w pewnym momencie zauważyłem jakiś nerwowy ruch we wsi: mężczyźni zaganiali bydło do zagród, dzieci biegiem wracały do domów, kobiety nosiły do środka wodę. I drewno. Głupi by się zorientował, że na coś się szykują. Oni o czymś wiedzą, my jeszcze nie. My na razie wiemy, że na kolację będzie grochówka.

Amerykanie też nic nie widzieli?

Nie wiem, byliśmy w innym miejscu. Może nasze czujki myślały, że to my spowodowaliśmy ruch we wsi. Błąd! Przecież wiadomo, że kiedy przyjeżdża wojsko, pierwsze reagują dzieciaki. Od razu biegną z wrzaskiem do żołnierzy, bo mogą coś dostać, jakieś drobiazgi. Zawsze miałem ze sobą gumy do żucia czy batony, to się przydaje do nawiązania kontaktu. Taka wizyta to dla miejscowych atrakcja. Nikt się nie kryje po domach, jeśli ma czyste sumienie.

Rozkazałem Michałowi, żeby trzymał się naszego rosomaka i nigdzie nie łaził.

A kolacja?

Nici z kolacji. Zresztą my mamy własne racje, nie musimy jeść ze wspólnego gara. Musimy uważać. I rzeczywiście: nagle ogłuszający huk! Najpierw jedna eksplozja, a potem już kilka. Spada dosłownie grad „sto siódemek”. Czyli pocisków rakietowych, a rakiety to ulubiona broń talibów. Bo jest bardzo praktyczna. Wyrzutnia jest na kółkach, można do niej zaprząc konia czy choćby wołu i przeciągnąć w dowolne miejsce, nawet na strome zbocze. Trochę przypomina katiusze, tyle że jest chińskiej produkcji. To nie jest precyzyjna broń, ale kiedy uderzy znienacka, robi wrażenie. A jeśli już taki pocisk ze „sto siódemki” trafi, sieje spore spustoszenie. A w końcu trafić musi.

Co zrobił kapitan?

Panika. Nasz obóz to doskonały cel, na otwartym terenie kilkudziesięciu ludzi właśnie szykuje się do kolacji, a tu zaczyna się atak. Wybuchają pociski, odłamki grzechoczą po pancerzach wozów, zaczyna się bieganina. Zamieszanie, garnki fruwają w powietrzu.

Dowódcę ewidentnie zjadła rutyna. Być może zaliczył dużo akcji, ale tu akurat nie spodziewał się ataku.

Po ostrzale talibowie rozpoczęli natarcie?

Właśnie nie. Ostrzelali nas z daleka i zamilkli. Czy ty wiesz, jak działa taka cisza na psychikę? Gdy nagle, po ogłuszających eksplozjach, zapada martwa cisza? Ludzie są wtedy pewni, że dopiero teraz nadejdzie najgorsze. Siedzimy w wozach jak w puszkach, serce wali każdemu jak młotem, momentalnie robi się duszno, kto ma klaustrofobię, a przecież wielu żołnierzy ją ma, zaczyna świrować. Oczy przerażone. Bezsilność. Totalna bezsilność.

Ruszyli?

To było tylko pogrożenie palcem. My się pochowaliśmy, termo- i noktowizory włączone, broń odbezpieczona i w pogotowiu. I wtedy zdecydowałem, że na mnie pora. Ja do takiego taboru się nie nadaję. Co ja tu będę robił? Przecież byłem jak na patelni.

Wszyscy byliście.

Tak, ale moje zadanie polega na tym, aby temu przeciwdziałać. Ja jestem po to, żeby reszcie żołnierzy nic złego się nie stało. I żeby tamten kapitan wrócił do bazy. Już w glorii i sławie nieustraszonego gieroja. Tak to ma wyglądać. Po to mnie zabrał ze sobą. I mój metalowy złom.

Całe szczęście, że zanim wyjechaliśmy, sprawdziłem okolicę na falconie. To komputerowa mapa udostępniona nam przez Amerykanów. Bardzo dobre narzędzie, bo stale aktualizowane przez satelitę. Amerykanie na bieżąco nanoszą poprawki, zaznaczają wszystkie zmiany. To może być dopiero co wybudowana chata lub pozostawiony na poboczu beczkowóz z wodą. Papierowe mapy na wojnie w Afganistanie nadawały się tylko do planowania.

Postanowiłem, że pójdziemy z Michałem w górę. Dookoła były wzniesienia, dla snajpera dobre, bo z poszarpaną granią, kamienistym zboczem, dużą ilością skał, za którymi można się schować. Pomyślałem, że zainstaluję się nad naszym obozem i będę miał dobry widok na okolicę. Gdy zobaczę przeciwnika, zaalarmuję dowódcę przez radio. Powiedziałem mu, że idę. Nie zapomnę jego reakcji. Zapytał mnie: „Nie boisz się?”.

Też chciałem cię o to zapytać.

Nie rozumiesz? Jest rok 2010, jesteśmy w Afganistanie. Na wojnie. Jesteśmy zawodowymi żołnierzami. Wyjechaliśmy na misję dobrowolnie, za pieniądze. Moja praca snajpera polega na tym, że mam likwidować zagrożenie, jeśli się tylko pojawi. Właśnie się pojawiło. Zagro­żenie śmiertelne, wystarczy, że „sto siódemka” trafi w wóz i mamy transport zalutowanych trumien do kraju. A ten mnie pyta, czy się boję. No ręce opadają. Ale nieważne, dał zgodę.

Wyruszyliśmy cichutko, wzniesienie jest strome. Szliśmy kilkadziesiąt minut, w końcu znaleźliśmy dobre miejsce pod nawisem skalnym, poniżej szczytu. Oczywiście na samej górze nie mieliśmy się co instalować, bo tam bylibyśmy widoczni jak na dłoni. Wybraliśmy ustronne, osłonięte miejsce między skałami. Przyszedł świt, zaczęliśmy obserwować przez lornetki okolicę. Najpierw sprawdziliśmy domy w dole. Wszędzie panował spokój. Potem zaczęliśmy lustrować zbocza gór nad wsią. Przecież talibowie zaczaili się gdzieś wysoko, stamtąd strzelali z wyrzutni. Musieli mieć dobry widok, bo pociski spadały na nasze pozycje. Po czterdziestu minutach takiej dokładnej obserwacji zauważyłem ruch po mojej prawej stronie. Przyjrzałem się i dostrzegłem człowieka siedzącego na skale. I tu musimy wrócić do mojej broni.

Mieliśmy ze sobą TRG-21 i „pięćdziesiątkę”. Pierwszy karabin miał, jak wspominałem, lunetę z dwunastokrotnym powiększeniem. W tych warunkach to za mało. Drugi karabin miał celownik o powiększeniu czternastokrotnym. Tyle tylko, że te akurat celowniki, w które wyposażyła nas armia, były wadliwe.

Coraz bardziej mi się podoba ta wojna. Dobrze, że nie pojechaliście z procami.

A słyszałeś kiedyś o paralaksie?

To taka fuszerka w aparatach fotograficznych. Polega na niepokrywaniu się obrazu widzianego w wizjerze z obrazem fotografowanym. W lustrzankach tego błędu już nie ma.

Są różne paralaksy. Jest paralaksa geocentryczna, związana z ruchem obrotowym Ziemi, jest paralaksa heliocentryczna, która napsuła sporo krwi astronomom w XVI i XVII wieku, bo przez nią nie mogli zweryfikować twierdzenia Kopernika, że Słońce znajduje się w centrum kosmosu. Tu chodzi o paralaksę optyczną. Polega ona na tym, że w celownikach występuje błąd ostrości na konkretnej odległości. Na przykład snajper chce trafić w cel oddalony o sześćset metrów, jednak nie może, ponieważ akurat przy tej odległości obraz w lunecie jest nieostry i strzelec nic nie widzi. Lunety w naszych karabinach miały właśnie taką wadę. Już nie mówię o tym, że celowniki powinny mieć dwudziestopięciokrotne powiększenie, a nie czternastokrotne, ale nawet to mniejsze było obarczone błędem. We wszystkich karabinach na stanie polskiej armii. Jako tester karabinów snajperskich przed Afganistanem ostrzegałem, że te celowniki są do niczego. Ktoś w MON-ie zdecydował jednak, że na pewne odległości strzelać nie będziemy.

To żart?

Poważnie. Nie żartuję.

A jednak zobaczyłeś przez tę lunetę człowieka, tam na skale.

Nie tak od razu. Najpierw podziwiałem przyrodę. Serio. Świt w górach Afganistanu jest niesamowity. Słońce, wychodząc zza horyzontu, zmienia wszystko. Od razu robi się cieplej, ale najpiękniejsze jest to, jak zmienia się kolor skał. Nie masz pojęcia, ile tam jest rodzajów żółci albo odcieni różowego, fioletowego, ceglastego. Ta przemiana jest fantastyczna, wpatrując się w konkretny punkt, widzisz zmiany jak na malarskiej palecie.

W pewnym momencie słońce zaczęło kłaść cienie na poszarpanej grani. I wtedy zauważyłem ruch. Te cienie ich zdradziły.

Ich?

Najpierw zobaczyłem sylwetkę jednego. Charakterystyczną. Wychylił się zza krawędzi, wyszedł z cienia, usiadł w kucki w słońcu. Pewnie po to, żeby lepiej przyjrzeć się temu, co na dole. To mógł być pastuch, ale równie dobrze żołnierz. Choć kałacha nie zauważyłem. Potem koło tego gościa siadł kolejny i jeszcze jeden. Siedzieli sobie we trzech na widoku i palcem pokazywali na coś w dole. Tam, gdzie polskie pozycje. To jeszcze nie zbrodnia. Ale kimkolwiek byli, popełnili błąd.

Jak daleko byli od ciebie?

Około 1620 metrów, w górę. Dokładnie po drugiej stronie wąwozu. Obserwowałem ich przez celownik PM 2 firmy Schmidt & Bender. Karabiny TRG 21 wyposażone były seryjnie w przestarzały celownik PM 1, ale na szczęście w moim karabinie zdążyłem zamontować nowszy PM 2, o większej możliwości wykorzystania nastaw odległościowych. Mimo to obraz nadal był nieostry, sylwetki malutkie. Czułem jednak, że coś jest nie tak. Jeśli to pasterze, to gdzie ich stado? Na takiej wysokości kozy czy barany nie mają co skubać, trawy tam niewiele. Poza tym po co tak wysoko fatygować się z samego rana? No i jeśli wypasali stado, dlaczego z takim uporem patrzyli na nasze pozycje? Zmieniłem im status na podejrzanych. Poprosiłem Michała, aby ostrożnie wyciągnął z futerału „pięćdziesiątkę”.

Zatem stali się celem?

To jest proces. Ale tak, stali się celem. Sami pomogli mi podjąć taką decyzję i zmienili swój status. Z podejrzanych na oskarżonych. W pewnym momencie cofnęli się, widocznie też podjęli decyzję, i po chwili nad krawędź góry wytoczyli wyrzutnię rakiet 107 mm. Tego kształtu nie da się pomylić z niczym innym, przynajmniej ja nigdy nie pomylę.

I licznik zaczął bić. Wszystko jasne. To byli rebelianci, może przyszli z Pakistanu. Równie dobrze mogli być czeczeńskimi najemnikami. Albo Afganami wyszkolonymi przez wojska koalicji. Bywały takie przypadki, że całe obsługi zestawów artyleryjskich zaraz po szkoleniu znikały z koszar. Żołnierze – szkoleni przez Amerykanów czy wojska koalicji – przechodzili na stronę wroga. Ci trzej byli żołnierzami i stanowili śmiertelne niebezpieczeństwo dla moich towarzyszy w dole. Zaraz rozpoczną ostrzał. Poprzedniego wieczora dobrze się nie wstrzelili, ale teraz jest lepsze oświetlenie, jeśli przymierzą, to z naszego wojska zostaną mielone kotlety.

Zostało nam kilka minut.

Łapiesz za radiostację.

Skąd! Na początku misji generał Przekwas2 wyraźnie nam powiedział, że nie życzy sobie, abyśmy w takiej sytuacji się wahali. Nie możemy co chwila pytać, czy już możemy strzelać, czy jeszcze nie. Żołnierz w warunkach bojowych wie, co robić. Wtedy na tej górze sytuacja była jasna jak wschodzące słońce. Miałem przed sobą uzbrojonego nieprzyjaciela. Muszę strzelić pierwszy, zanim on to zrobi. Na tym to polega. Czas leci.

Tyle że ty niewiele widzisz przez swój celownik.

Ale jestem wyszkolony. Chociaż „pięćdziesiątka” to zawodny bubel, mimo wszystko oddałem z niej tysiące strzałów. W różnych warunkach. Zimą, wiosną, latem i jesienią. Kiedy było ciepło i przyjemnie i kiedy lało jak z cebra. W trzaskający mróz, gdy po kilku minutach odpadały palce, i w totalnym upale.

Michał rozstawiał karabin, a ja zacząłem sprawdzać parametry. Niewiele tego było. Wilgotność powietrza i temperatura nie miały znaczenia. Także ciśnienie było doskonałe. Wiadomo, że im wyższe, tym większy opór, więc prędkość pocisku spada. Tu było około 800 hektopaskali, a wysokość 2800 metrów n.p.m. W górach zawsze strzela się lepiej, bo w rozrzedzonym powietrzu tarcie jest mniejsze. Największym wrogiem snajperów jest wiatr. Z teorii wiadomo, że każde kolejne osiem kilometrów na godzinę zmniejsza szansę trafienia o dziesięć procent. Ale wtedy miałem szczęście, wiatr był słaby.

Tylko że między wami znajdował się wąwóz. Rano powietrze się nagrzewa i idzie szybko do góry.

Trzeba wziąć na to poprawkę. Mnie jednak martwiło co innego. Zmierzyłem kąt, pod jakim byliśmy usytuowani względem nieprzyjaciela, ustaliłem dystans między nami w linii prostej. Dokładnie 1403 metry. Cholernie daleko!

Czyli lepiej zaalarmować naszych przez radio.

Co by to dało? Zostało mi pół minuty, może mniej. Przecież tamci już się szykowali, żeby odpalić… Po co tracić cenne sekundy? Musiałem strzelać. Michał podłożył jeszcze pod broń matę, bo po strzale z tej armaty wzbija się tuman kurzu. Jak coś takiego łupnie, od razu zdradzamy stanowisko. Poza tym, jak już mówiłem: „pięćdziesiątka” nie ma tłumika. Po strzale cały Afganistan będzie wiedział, gdzie jesteśmy.

Ułożyłem się, wtuliłem policzek w bakę na kolbie.

Zostało dziesięć, dziewięć, osiem... sekund.

Tak naprawdę były trzy czynniki, które musiałem jeszcze wziąć pod uwagę. Derywacja pocisku, efekt Coriolisa oraz siła i kierunek wiatru.

Co?! Akurat w takim momencie?

A kiedy? Derywacja to znoszenie pocisku wywołane jego ruchem wokół własnej osi spowodowanym prawym skrętem gwintu lufy. Obliczyłem, że w tym wypadku pocisk, zanim trafi w cel, skręci jakieś 80 centymetrów w prawo. Pozostaje jeszcze zjawisko Coriolisa. To znoszenie pocisku wywołane ruchem obrotowym Ziemi. Trzeba je uwzględniać szczególnie przy strzałach na osi północ–południe.

A ty strzelałeś w kierunku…

Dokładnie z północy na południe. Czułem, że Michał, który ułożył się za mną z lunetą i obserwował cel, zaczyna sapać. Denerwował się. Zrozumiałem, że talibowie wsuwali już do lufy pierwszy pocisk. Dołożyłem pół milsa, pół tysięcznej na siatce celowniczej, i go zapytałem:

– Masz ich?

– Mam! – słyszę za plecami.

– Obserwujesz? – pytam.

– Obserwuję!

– Gotowy?Precz z komuną!

Byłem łobuzem. No ale wychowałem się w Nowej Hucie, to jak mogło być inaczej? Częste bójki, 26 szwów na głowie.

Każdy chłopak w Nowej Hucie miał tyle szwów?

Jedni chodzą na lekcje muzyki, inni na konie, a ja chodziłem na pole, tak się u nas mówiło. Pochodzę z twardej, naprawdę twardej rodziny. Biada temu, kto Wójtowiczom wszedł w drogę. Z nami lepiej nie zadzierać – kilka razy słyszałem to od dziadka. Jego ojciec, a mój pradziadek Karol Wojtowitz przyjechał do Dobczyc w 1870 roku z Wołynia. Między Limanową a Myślenicami kupił ziemię i na szczycie wzniesienia wybudował dom. Ten dom jeszcze tam stoi. Ktoś wmurował tablicę, że wszystko jak okiem sięgnąć należało kiedyś do nas. Wójtowicze to była drobna szlachta. Mamy nawet herb, Lubicz.

Srebrna podkowa i dwa krzyże.

Aż dwa! Choć nie przesadzałbym z tym chrześcijańskim miłosierdziem. Wójtowicze byli zacięci i zawzięci. Pradziad osiedlił się tu dwadzieścia cztery lata po słynnej rabacji galicyjskiej. Wtedy miejscowi chłopi takich jak on „piłą rżnęli”. Gdy kupował dobra, stosunki na Podhalu nadal były napięte. Nie było mu łatwo. Może to wyrobiło w nim, a potem w kolejnych pokoleniach taką hardość? Za to rodzina mamy to twardziele innego rodzaju. Jej panieńskie nazwisko brzmi Gaweł.

Franciszek Gaweł, ps. „Kotek”, to jej rodzina?

Ojciec chrzestny. W czasie wojny partyzant najpierw Batalionów Chłopskich, potem AK. Miał własny oddział, który wsławił się kilkoma akcjami, między innymi wysadzał pociągi. Po jakiejś akcji Niemcy go złapali i skatowali. Trafił do Oświęcimia, ale uciekł. Wrócił do swojego oddziału i dalej prowadził dywersyjną robotę. Ponownie wpadł w styczniu 1944 roku w Czyżynach. Tym razem złapali go Sowieci. I znowu udało mu się uciec. Widocznie miał więcej sprytu niż ci, co go ścigali.

Z kolei mój dziadek Andrzej Gaweł, też partyzant, dostał się do niewoli sowieckiej w Rawie Ruskiej w czasie kampanii wrześniowej. I jemu udało się uciec, ale złapali go Ukraińcy. Uratowała go jakaś kobieta, mówiąc, że Lachy jeszcze tu mogą wrócić, więc lepiej go nie zabijać. Dzięki takiej kalkulacji przeżył. A może chodziło o coś innego?

O co?

Podobał się kobietom, był z niego niezły dandys, ale w starym, dobrym stylu. Zawsze pod krawatem i w garniturze. Kiedy siadał na ławce, wyciągał z kieszeni papierośnicę. Srebrną, jeszcze przedwojenną. Zapalał papierosa. Po chwili wyjmował z drugiej kieszeni przenośną popielniczkę i do niej strzepywał popiół, a potem gasił w niej peta. Wyrzucał go dopiero w domu. Elegant.PRZYPISY

1 Improwizowany ładunek wybuchowy (_improvised explosive device_, IED). Wykonany z amunicji artyleryjskiej lub miny przeciwpancernej ładunek wybuchowy używany jako pułapka. W Afganistanie to najpopularniejszy środek walki stosowany przez talibów. Od tzw. ajdików zginęło 22 żołnierzy – połowa ofiar polskiego kontyngentu.

2 Gen. Andrzej Przekwas (ur. 1963) – dowódca VII zmiany Polskiego Kontyngentu Wojskowego w Afganistanie. W latach 2013–2015 zastępca szefa sztabu ds. wsparcia w Europejskim Korpusie Szybkiego Reagowania w Strasburgu we Francji. Od 2016 roku szef Zarządu Rozpoznania i Wywiadu J2 SHAPE w naczelnym Dowództwie Sił Sojuszniczych NATO w Europie. Od 2020 roku szef sztabu w 16. Dywizji Zmechanizowanej.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: