Snajper z Harvardu - ebook
Snajper z Harvardu - ebook
Współczesna powieść kryminalna osadzona w realiach Stanów Zjednoczonych. Bohater powieści od wczesnych lat podlega niezwykłym zdarzeniom, w których nie potrafi podporządkować się kompromisom. Los, obdarzając go ponadprzeciętnymi predyspozycjami fizycznymi i umysłowymi, nie pozostawia mu jednak zbyt wiele możliwości wyboru. Wilson przeżywa głęboko podłość, machinacje i głupotę decydentów, nielojalność i wyrachowanie, ale jego reakcje są często nieproporcjonalne w stosunku do bodźców. Poznajemy bohatera w czasie, gdy przeciwstawił się zasadom mafii, dla której pracuje od trzydziestu lat. Autor wiedzie go po zakamarkach nowojorskiego metra. Poznajemy wstrząsająco niezwykłe, acz prawdziwe życie społeczności zamieszkującej zapomniane stacje New York Subway. To stamtąd, niejaki Khark, niepełnosprawny człowiek-kret kieruje anonimowo karierą Wilsona, wedle swego własnego, dziwacznego planu. Z Nowego Jorku przenosimy się do Wiednia, a wreszcie odnajdujemy naszego kilera w Warszawie. Widzimy ją oczyma człowieka, który nie zna polskiego, polskiej historii, kultury ani panującej obyczajowości. To jednocześnie miejsce, w którym Wilson spotyka wymarzoną kobietę i w którym otwiera się przed nim zapomniana tajemnica.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-11-12984-9 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Jennifer Toth, reporterka „Los Angeles Times”, jest znana jako autorka książki o mieszkańcach nowojorskiego metra (Ludzie krety w podziemiach Nowego Jorku1). Niewielu jej czytelników wie, że Jennifer odnosiła także sukcesy, poszukując zaginionych ludzi. Ślady ludzkie są jednak czasem tak zagmatwane, że nawet największe starania i umiejętności nie przynoszą pożądanych rezultatów, tak jak to zdarzyło się w przypadku mężczyzny nazwiskiem Jerome Wilson. Dziennikarka poświęciła sprawie kilka lat, przeprowadziła setki wywiadów z jego rodziną, zwierzchnikami i znajomymi. Korzystała z akt policji oraz raportów służb specjalnych USA i Zjednoczonej Europy. Posługiwała się informatorami z organizacji przestępczych i z innych ośrodków nieformalnej władzy. Kiedy trop zaprowadził ją do nowojorskich podziemi, wydawało się, że osiągnie spektakularny sukces. Niespodziewanie pisarka zrezygnowała z dalszego dochodzenia, a spostrzeżenia na temat podziemnego świata ujęła w formie książki o „ludziach kretach”.
Niektórzy uważają, że przerwała poszukiwania, ponieważ właśnie taki „człowiek kret” postanowił pozbawić ją życia. Musiało być coś na rzeczy, bo Jennifer pośpiesznie opuściła Nowy Jork, schroniła się w Los Angeles i zmieniła nazwisko oraz wygląd.
Tak czy owak, to, co ustaliła na temat Wilsona, nie pozwoliło jednoznacznie stwierdzić, co się z nim stało, ani nawet określić, kim właściwie był.
Wydawało się, że w jednym czasie żyło co najmniej trzech mężczyzn o tym samym imieniu i nazwisku: kaleka dotknięty we wczesnym dzieciństwie porażeniem mózgowym, który spędził większość dorosłego życia w podziemiach Nowego Jorku, profesjonalny morderca, za którym uganiały się antyterrorystyczne służby całego świata, wreszcie student wydziału medycznego, a później obiecujący naukowiec poszukiwany przez administrację USA w związku z jego odkryciami. Losy owych trzech Wilsonów splątały się w węzeł niemożliwy do rozsupłania mimo użycia najnowocześniejszych technik różnicowania i weryfikowania tożsamości, faktów i opinii.
– Możliwe – stwierdziła badaczka w wywiadzie dla „New Yorkera” jeszcze przed zmianą powierzchowności – że ktoś podszywał się pod wszystkie te osoby i wykorzystał przypadkową zbieżność nazwisk jako wygodny kamuflaż. Logicznie można by przypisać takie działanie Wilsonowi-mordercy, gdyby nie to, że nie mamy prawie w ogóle dowodów na jego rzeczywiste istnienie, poza licznymi ofiarami. Tak jakby ten człowiek przybywał gdzieś z kosmosu, a następnie, pozostawiając za sobą namacalny ślad w postaci działania naruszającego ład ludzkiego świata, rozpływał się w niebycie, aż do czasu popełnienia następnej zbrodni. Albo jakby policje całego świata wymyśliły kogoś takiego dla zamaskowania własnej nieudolności. Chyba że ktoś jeszcze inny, komu imponuje możliwość zabijania, złamanie tabu mordowania istot tego samego gatunku, wyobraził sobie fikcyjną osobę, na której konto działał lub tylko stwarzał pozory takiego działania. Nie wiem. Psychiatria zna przypadki, kiedy chory wciela się w kogoś innego, aby niejako za jego pośrednictwem dokonywać czegoś, czego sam zrobić nie może lub nie chce.
Tyle Jennifer Toth.
Będąc w USA, zetknąłem się z fenomenem nowojorskiego podziemnego świata. Już w Polsce poznawałem jego historię z dostępnych źródeł. W internecie znalazłem informacje o książce Jennifer Toth, a później zapoznałem się z tekstem wywiadu w „New Yorkerze”. Zainteresowały mnie w nim jak zwykle wątki dotyczące złożoności ludzkiej natury – nie ma nic ciekawszego ponad tę kwestię. Udało mi się pozyskać adres poczty elektronicznej Jennifer i jeszcze tego samego dnia wysłałem jej maila. Pytałem, czy mogłaby dostarczyć mi więcej szczegółów na temat przypadku, o którym poinformowała czytelników popularnej nowojorskiej gazety. Sugerowałem, że gdyby chciała dokończyć poszukiwania, to może byłbym w stanie jej pomóc.
Autorka Ludzi kretów grzecznie odrzuciła moją ofertę.
Drogi Jerzy – napisała. – Dziękuję ci, ale mam już dość poszukiwań. Usiłując odtworzyć ścieżki, którymi ci ludzie szli przez życie, o mało nie splątałam własnych. Jeżeli interesuje cię sprawa Jeroma Wilsona, to przy następnej poczcie dołączę ci plik moich materiałów w tej sprawie. Przeczytaj je dokładnie. Znajdziesz w nich także wątek szczególnie ci bliski, bowiem podczas przeprowadzanej w Polsce weryfikacji służb specjalnych natrafiono na ślad Polaka, który miał kontakty ze światem przestępczym i z pewnością kontaktował się z Wilsonem-mordercą. Niewykluczone, że był rządowym agentem w czasach, gdy twój kraj pozostawał uzależniony od Związku Radzieckiego. Są raporty nadsyłane od niego ze Szwajcarii na temat waszych dyplomatów, są też informacje o nim samym gromadzone przez specjalną komórkę polskiego kontrwywiadu wojskowego. Śledzono go w związku z pewnym makabrycznym wydarzeniem, które zdarzyło się w biały dzień w samym środku Warszawy. Zniknął, kiedy zamierzano go aresztować jako podejrzanego w sprawie o uprowadzenie lub morderstwo przyjaciółki światowej sławy kompozytora, obywatelki amerykańskiej, powiązanej zresztą z mafią.
Jestem jednak pewna, że Wilson ma o wiele więcej wspólnego z podziemiami Nowego Jorku niż z Polską. Ale to wszystko jest jak szukanie igły w stogu siana albo raczej bezsensowna próba zobaczenia gołym okiem strumienia neutronów przeszywających Ziemię. Błądzi się w labiryncie pełnym zakamarków, w których mieszka rozpacz.
*
Jennifer pozwoliła mi wykorzystać wszystko to, co zgromadziła w sprawie zatytułowanej „Jerome Wilson”. Spora część tego materiału dotyczy poszukiwań przeprowadzanych w podziemiach Manhattanu.
Zrekapitulowałem to, co wydało mi się ważne wśród wiadomości o Nowym Jorku. Dzięki szczodrobliwości Amerykanki mogłem zweryfikować niektóre – jak się dotychczas zdawało – niezbite fakty i opinie o tym mieście. Dołożyłem do tego wyniki własnych badań i połączyłem wszystko w całość określoną granicami, do jakich może posunąć się pisarz, wybierając między chęcią przedstawienia prawdy a względami natury ogólnospołecznej lub własnego bezpieczeństwa. Oczywiste luki pozwoliłem sobie uzupełnić intuicją lub, jak kto woli, logicznym wnioskowaniem. Myślę, że udało mi się przy tej okazji odtworzyć charakterystykę niezwykle interesującej osobowości. Nie twierdzę, że odnalazłem Jeroma Wilsona, ale jeżeli dzięki tej książce czytelnik odczuje jego bliskość, będę usatysfakcjonowany i zaszczycony.
Składam serdeczne podziękowanie Jennifer tak za inspirację, jak i za przekazane materiały.
Osobne podziękowania należą się również kilku wysokim rangą pracownikom Interpolu, a także funkcjonariuszom Federalnego Biura Śledczego USA oraz pracownikom polskiego Centralnego Biura Śledczego. Żadnego z tych szczerze zaangażowanych w swą pracę ludzi nie mogę oczywiście wymienić z nazwiska, zwłaszcza że znaczną część materiałów (między innymi nagrania kamery z pokoju zajmowanego przez rzekomego terrorystę w jednym z warszawskich hoteli oraz taśmy audio uzyskane w studiu niedawno zmarłego byłego dyrektora specjalnej jednostki Unii Europejskiej, a także informacje z przesłuchań związanych z utajnionym śledztwem w sprawie zamachu na prezesa „Giełdy-giełd”, morderstwa, które stało się bezpośrednią przyczyną światowego kryzysu finansowego) udostępnili mi z pominięciem obowiązujących ich procedur.
Dziękuję.
------------------------------------------------------------------------
1 The Mole People: Life in The Tunnels Beneath New York City.Nowy Jork
Był niegdyś stolicą „Nowego Świata”. Do jego portów przypływały statki pełne emigrantów z Europy – przeludnionej, wstrząsanej społecznymi i narodowymi konwulsjami. Był wrotami wolności, a obecnie jest czymś w rodzaju monstrualnego tygla, w którym anonimowi badacze eksperymentują na żywej tkance społecznej.
Tak czy owak, miasto wykształciło w sobie przez stulecia niezwykle zróżnicowane, wzajemnie od siebie zależne formy. Szczególnie interesujący jest kontrast pomiędzy ulicami, placami, parkami, skwerami, infrastrukturą sklepów, hoteli i mieszkań Nowego Jorku a tym, co kryje się w jego podziemiach. Z zewnątrz Nowy Jork jest wspaniały, ogromny i różnoraki, pełen światła i pompy. To wizytówka Ameryki, powielana w tysiącach filmów i informacji telewizyjnych, kolorowy wizerunek faktycznej, choć niekoronowanej stolicy USA. Ale istnieje równie ogromne, po części niezwykle funkcjonalne, niezbędne, ale jednocześnie straszne, mroczne, dziwaczne, zaskakujące, nędzne i nieznane podziemne wnętrze tego miasta. Niektórzy znajdują w tym zestawieniu podobieństwo do dwoistości natury ludzkiej, w której duchowość i cielesność są skazane na współtrwanie od urodzenia do śmierci. Bo przecież z jednej strony jest to okazywana powierzchowność, obyczaje, sposób bycia człowieka dostosowany do konwencji obowiązujących w jego otoczeniu, a z drugiej pełne sprzeczności, zagadkowe, miotane psychicznymi wstrząsami, czasami niebezpieczne, nie zawsze dobrze mu służące ego.
Mieszkańcy podziemnego świata nie mają wiele wspólnego z tymi, których widujemy na powierzchni. Nie znaczy to jednak, że ich życia nie przeplatają się wzajemnie. Ludzkie losy w ogóle przebiegają niesłychanie różnymi drogami, w których oczywistość często łączy się z wątkiem sekretnym, jawność z tajemnicą. Ludzie tworzą najrozmaitsze mimikry, maski i przez to nie tylko celowo, ale i mimowolnie zacierają swoje ślady.
Historia Jeroma Wilsona jest tego najlepszym przykładem. Jego życie pełne niespodziewanych zwrotów i zdarzeń, karkołomnych planów i wyczynów, sukcesów, niepowodzeń lub zaniechań przebiegało bowiem jednocześnie na powierzchni oficjalności, jak i w sferze działań niezgodnych z obowiązującymi normami społecznymi – w podziemiu.HARVARD
Jest lipiec roku 1994. Jerome Wilson – student Wydziału Nauk Medycznych Harvardu – przysłuchuje się wykładowi na temat wstrząsu, czyli traumy. Treść wykładu jest nagrywana.
Profesor Bert Lauthman, znany z oryginalnego sposobu tłumaczenia sekretów nauki, mówi:
„Ciekaw jestem, kto z państwa wie, co to jest koloid? Nikt? No proszę! A przecież wasze matki, drodzy moi, przed karmieniem was z butelki potrząsały nią, aby mleko zmieszało się z rozgotowaną kaszką. W rezultacie prostego zabiegu pożywne drobiny utrzymywały się w mleku jako zawiesina, zanim nie wyssaliście ostatniej porcji. Koloid – upraszczając – jest stanem płynnej substancji, w którym cząsteczki naładowane takim samym ładunkiem elektrostatycznym, wzajemnie się odpychając, trwają w stanie zawieszenia.
Model koloidu można zastosować w celu zobrazowania stosunków między politykami, finansjerą i gangsterami. Te quasi-elity identycznie pożądają władzy i bogactwa, chociaż sposób ich działania jest na ogół różny. Są przeciwnikami: bezustannie usiłują wypchnąć konkurentów z miejsc zajmowanych przez nich w społecznej zawiesinie. W podobny sposób w skłóconych wewnętrznie narodach większość obywateli walczy ze sobą o namacalne dobra lub pozycję. Koloid jest jednak stabilny mimo wstrząsających nim walk.
Wstrząsy tylko wzmacniają siły utrzymujące jego cząstki w ogólnie niezmiennym położeniu. Ale uderzenie z zewnątrz – globalny krach geofizyczny, biologiczny lub społeczny – może rozbić naczynie z zawiesiną, zniszczyć stan koloidu. Prędzej czy później powstaje nowa forma – inny system albo nawet inna cywilizacja, której składowe cząstki społeczne znowu przyjmują stan zawieszenia.
Pani, młoda damo w trzecim rzędzie... Tak... Pani zastanawia się, czy nie pomyliła sali. Bo to, o czym mówię, wydaje się jakąś tam socjologią, podczas gdy panią gładko brzmiącymi frazesami uwiódł Hipokrates. Niech mi pani da również odrobinę nadziei. Zarówno sala, jak drzwi, przez które chcę państwa wprowadzić w krainę wiedzy, są właściwe. Traumatologia współczesna postrzega organizm człowieka w jego środowisku, podobnie jak socjologowie postrzegają ludzi w społeczeństwie, a astrofizycy ciała niebieskie w kosmosie. Bo model funkcjonowania złożonego organizmu, społeczeństwa i kosmosu, w ogólnej koncepcji opiera się na równowadze koloidu!
Izolowane, jednostkowe życie człowieka nie istnieje. Człowiek jest częścią całości – kontynuacją życia przodków i reagującym składnikiem społeczeństwa. Nie są to czcze frazesy! Ludzkość tkwi w ekosystemie Ziemi, a wraz z nią jest częścią wszechświata.
Wszystko, z czego składa się taka ludzka cząsteczka: krew, płyny ustrojowe, ale także układ wegetatywny zdrowego człowieka i jego psychikę cechuje stan równowagi, typowy dla wzorca koloidu. Więc żeby zrozumieć, co to jest wstrząs, czyli trauma, nie możemy tracić z oczu porównań. Pamiętajmy, że nic, czemu podlega człowiek, żaden bodziec, nie oddziałuje tylko na niego i nie wynika wyłącznie z tego, co się w nim dzieje.
Nasuwa się więc pytanie, czy aby ludzkość, mniej lub bardziej bezwiednie, nie kopiuje reguł życia społecznego ze wzoru, wedle którego Twórca skonstruował organizmy poszczególnych istot. Rozważania na ten temat pozostawmy jednak socjologom.
Ale też zanim zaczniemy mówić o istocie wstrząsu, zarówno takiego, który pomaga człowiekowi kumulować energię i motywuje go do życia, jak i takiego, który uszkadza organizm lub powoduje zanik jego życiowych funkcji – przyjrzyjmy się bez uprzedzeń, na co takie wstrząsy oddziałują. Uświadommy sobie, że wstrząs, gdziekolwiek miałby przyczynę i epicentrum, działa na mniej lub bardziej stabilny układ zdrowego organizmu i nie odnosi się wyłącznie do zewnętrznej powłoki człowieka, skóry, mięśni, zarówno gładkich, jak prążkowanych, naczyń krwionośnych oraz organów wewnętrznych, ale tak, jak to jest w społeczeństwie, w równym stopniu angażuje moce psychiczne, którym przede wszystkim zagraża.
Moi drodzy!
Wiemy, jak wielką rolę w ich kształtowaniu i trwaniu odgrywa poczucie codziennego bezpieczeństwa. Zwykli, szarzy ludzie przynajmniej cieszą się jego pozorami. Jesteśmy, co prawda, nic nieznaczącym roztworem społecznym, ale o tym na ogół nie wiemy. Niżej od nas jest tylko dno, a na nim ci, którzy nie chcą lub nie mogą pogodzić się z zastanym układem, a nie mają dość siły lub chęci, żeby stać się jedną z jego elitarnych cząstek. To drobiny uwolnione z sił wiążących społeczeństwo, odrzucone przez wszystkich lub też wszystko odrzucające. Przerażające wytrącenia społecznego koloidu wegetujące w podziemiach, w ciemności, albo jego fusy pozostające w odosobnieniu.
Zwykli ludzie żyją najczęściej na powierzchni jasnych dniem i nocą miast, gdzie konieczną pomoc mają na telefon. Albo na wsi, w jakiej takiej zgodzie z naturą, gdzie są mniej narażeni na traumę psychiczną. Chroni ich nieświadomość oraz prawo liczb w loterii losu, na której nie grają i dlatego omijają ich zarówno wielkie wygrane, jak tragiczne niespodzianki.
Obroną przed zagrożeniami bywa także szczególna atmosfera pewnych miejsc – taka, jaką odnajdziecie w moim rodzinnym Wiedniu. Pozostał w nim ślad istnienia dynastycznego koloidu Habsburgów, który przez wieki zapewniał stały układ kilkudziesięciu milionom ludzkich drobin. Wojny oszczędziły to miasto. Pozostało cesarsko wielkie, nieproporcjonalne w porównaniu z terytorium otaczającego je państwa. Być może za kilkanaście wieków Wiedeń będzie dla uczonych zagadką, podobnie jak dzisiaj Cusco – opuszczone azteckie miasto, wzniesione na niedostępnym płaskowyżu i otoczone dżunglą. Puste naczynie, z którego los wylał żywą społeczną zawiesinę. Żeby zrozumieć, dlaczego istniały takie miasta i jacy ludzie je zamieszkiwali, trzeba prowadzić prace archeologiczne, dostawać się do podziemi, rozkopywać cmentarze i grzebać w reliktach, które powstały przy udziale świadomości ludzi żyjących setki, jeżeli nie tysiące lat temu. Czasami przy tej okazji dowiadujemy się czegoś o nas samych.
Tak, o nas samych!
Ponieważ kwestia tego, kto jest kim w świecie gubiącym autorytety, tradycję, trwałe wartości, w świecie pchanym w nieznane pędem postępu nakręcanego przemożną siłą zysku, pozostaje otwarta, a jej tłumaczenie – mgliste. Mimo wysiłków genialnych jednostek, ludzkość przez tysiące lat nie znalazła odpowiedzi na podstawowe pytania: W jakim celu egzystuje? Czy tożsamość człowieka jest stała? Kto naprawdę wie, kim jest, a zwłaszcza do czego zmierza? W jaki sposób tego dociekać?
Zainteresowanym tą ostatnią kwestią rekomenduję hipotezę Franciszka Bacona sformułowaną jeszcze w okresie późnego renesansu. Myśliciel proponował, żeby nie brać pod uwagę wyrażanych przez człowieka poglądów, a nawet efektów działań, ponieważ prawda o jego naturze spoczywa ukryta w głębi krętych korytarzy i jam, w mrocznych zakamarkach psychiki, podobnie jak prawda o ziemi zawarta jest w jej wnętrzu, a nie na rozświetlonej powierzchni.
A wracając do Wiednia...
Na razie – moi drodzy – to miasto trwa jako miejsce egzystencji pokoleń. Bezpieczny, prawdziwy dom, tak jak stylowe kamienice na Ringstrasse zbudowane po zburzeniu niepotrzebnych murów obronnych, w drugiej połowie XIX wieku. Sam Franciszek Józef, cesarz epoki, raczył tam nadzorować wznoszenie domów. Nic się w nich nie zmieniło. Mieszkańcy są dziedzicami mieszczańskich rodów, mają te same nazwiska i zajęcia, co ich antenaci. Prowadzą życie godne i unormowane. Kilka razy w tygodniu wizyta w kawiarni, takiej jak Schottenring na rogu Börsergasse, oazy spokoju gwarnego i hałaśliwego Ringu, w niedzielę obiad w restauracji przy Rathausplatz, ukrytej w ogromnych podziemiach ratusza – żebyście wiedzieli, jak smacznie tam podają... Prater lub wyprawa autem do podnóży Alp. Od ponad stu pięćdziesięciu lat nie wydarzyło się tam nic, co wykraczałoby poza uświęcony tradycją tok zdarzeń, wiodący ludzi od szczęśliwych narodzin do spokojnego zgonu. Można postawić hipotezę, że mamy do czynienia z zachowaniem części warunków panujących w roztworze owego społecznego koloidu, pomimo że wylało się już z naczynia na skutek krachu w historii Europy. I że przetrwały zewnętrzne formy tego naczynia. Część skorupy. Nie znaczy to jednak, że nie zdarzają się tam niebezpieczne wydarzenia. Możni, polityczno-finansowo-gangsterskie elity pomiatają szaraczkami, jak chcą… Dobrze, panie Wilson, jeżeli pan rzeczywiście musi, może pan wyjść”.
*
Student Jerome Wilson najprawdopodobniej dochodzi do wniosku, że usłyszał to, co najważniejsze. Nie wie, że wiele lat później wnętrze jednej z kamienic Ringstrasse najpierw zauroczy go spokojem, a później będzie scenerią jego osobistego dramatu. Teraz jednakże od pozostawania w bezruchu świerzbią go mięśnie pożądające codziennej dawki fizycznego wysiłku. Wymyka się chyłkiem z sali wykładowej i zmierza prosto do siłowni. Gdyby posłuchał dalszej części wykładu, dowiedziałby się czegoś o sobie samym.
*
Profesor zaś kontynuuje wywód:
„Reasumując. Wstrząsy umacniają siły wiążące koloid. Uderzenie z zewnątrz może je zniszczyć. A co dzieje się, kiedy ów roztwór przeszywa coś szczególnego, na przykład iskra wyładowania prądu wysokiego napięcia? A może – kto wie – neutrino powstałe z rozpadu umarłej gwiazdy? Taki czynnik nie narusza pojemnika, ale paraliżuje lub rozrywa wewnętrzne wiązania stabilizujące zawiesinę. Podobnie burzyli równowagę społecznego koloidu przeszywający je na wskroś potężną energią Boży wybrańcy: Mojżesz, Budda, Chrystus, Mahomet i inni. Albo Boże bicze w rodzaju Dżyngis-chana, Napoleona Bonaparte, Hitlera, Pol Pota i wielu innych międzynarodowych zbrodniarzy, którzy czasem działają także z ukrycia jako doradcy lub tak zwane szare eminencje. Zdarza się również, po części przypadkiem, o ile coś takiego jak przypadek w ogóle istnieje w Bożym planie, że nikomu nieznany, utalentowany indywidualista jednym pociągnięciem palca zmienia bieg historii, czyli narusza równowagę koloidu.
Po takim zaburzeniu występują różne, trudne do przewidzenia sytuacje. Wojny, rewolucje, ludobójstwo, a także polowanie, w którym ofiara – decydent życia publicznego – ma tyleż szans, co myśliwy. Władza stwarza wielkie możliwości. Dysponuje armią, inicjuje ataki wyprzedzające. Posługuje się sobowtórami albo pociąga za sznurki z ukrycia, nie ujawniając się na powierzchni oczywistości. Jednak łowca (profesjonalny zabójca lub terrorysta) ma także do wyboru wiele różnych sposobów osiągnięcia celu i stosowania dogodnych kamuflaży. Pieniądze, którymi z reguły dysponuje, otwierają mu wszelkie drzwi, korumpują wszystkie służby. W rezultacie ustosunkowana osobistość może zostać pozostawiona sama sobie, jak niemowlę na pustyni albo kaczka z przetrąconym skrzydłem wzlatująca bezradnie nad stawem.
W naszych czasach żaden mąż stanu, potentat finansowy, koronowany władca ani najpotężniejszy mafioso nie jest bezpieczny. Zwłaszcza jeżeli zabójca nie waha się poświęcić życia dla sprawy. Potencjalne ofiary chroni gwardia zaufanych strażników, służby specjalne, kuloodporne szyby aut, latające biuro w Air Force One2, mury elektronicznie strzeżonych rezydencji – a mimo to możni giną od kuli snajpera, której przemyślnie wytyczona trajektoria sięga ukrytego celu. Umierają rozerwani wybuchem wraz z kilkudziesięcioma przypadkowymi osobami, otruci, zarażeni lub... od dotyku czyichś palców.
Mordercy z Dalekiego Wschodu od dawna potrafią zabijać lekkim dotykiem lub nawet sugestią uderzenia. Przypomnijcie sobie „cios wirującej dłoni”, od którego ponoć zginął słynny aktor i mistrz wschodnich sztuk walki – Bruce Lee. Dzięki badaniom prowadzonym w laboratoriach traumatologicznych znana jest odpowiedź tkanek żywego organizmu na takie mikrourazy. Historia uczy, jak zachowuje się społeczeństwo poddane traumie rewolucji, totalnego terroru lub ludobójstwa. Wiadomo dlaczego i kiedy następuje zejście śmiertelne. Wiadomo, co nie znaczy: wiedzą wszyscy. Wie wysoko edukowana kadra naukowa i... zabójcy specjalnego rodzaju. Zarówno ci, którzy w glorii racji stanu mordują miliony ludzi, jak ci, którzy chcą zlikwidować tych pierwszych. Trzeba dodać w tym miejscu, że nie wszyscy wiedzą wszystko, a sposobów zabijania, narażania na wstrząs jest niezwykle dużo. Ciągle wynajdywane są nowe środki masowej zagłady lub indywidualnego zbrodniczego działania. We wszystkich tych przypadkach mamy do czynienia z przestępczym zastosowaniem wiedzy zwanej traumatologią, nauką o wstrząsie, jakiemu podlega organizm – albo większa liczba istnień tworząca społeczeństwo – w wyniku zaburzenia życiowych funkcji.
Telewidzowie, radiosłuchacze i czytelnicy gazet dowiadują się jedynie o masowym śmiertelnym zatruciu ludzi śmierdzącym gazem z jeziora (nie ma tu nic do śmiechu), o samospaleniu ośmiuset członków przedziwnej sekty samobójców, o nagłym zgonie eksperta zaangażowanego w program rządowego bezpieczeństwa, o ataku serca, który dotknął ambitnego ministra, o nagłej śmierci miliardera bawiącego na jachcie pośrodku morza i ugodzonego kulą, mimo że w polu widzenia nie było śladu strzelca. I tyle. Nikt nie jest zainteresowany w rzetelnym informowaniu roztworu koloidu, czyli społeczeństwa, bo to doprowadziłoby do rozrzedzenia zawiesiny.
A poza tym: często nie ma możliwości dociec, w czyim interesie giną ludzie. Ani tego, kto zdecy-dował, kto strzelał, kto podawał rękę ofierze w ciągu ostatnich kilku dni lub z czyim wzrokiem ofiara skrzyżowała swój bezpośrednio przed zgonem. Albo z czyimi nastrojami, predyspozycjami duchowymi i z czyją energią współistnienia splotła życie uczuciowe, aby nagle zostać go pozbawionym lub samej dokonać mordu na życiu emocjonalnym drugiej osoby czy własnym. Niewiadoma jest bowiem droga losu, zarówno kata, jak ofiary.
Wszak powiedziano w Piśmie: „Człowiek zamierza, a Bóg rozrządza, a droga człowieka nie jego jest”.
I tyle na dzisiaj, drodzy państwo, dziękuję za uwagę. Na następnym spotkaniu zajmiemy się opisem przypadku specyficznego wyładowania naruszającego równowagę stanu koloidu”.
------------------------------------------------------------------------
2 Samolot, z którego w razie wojny nuklearnej miałby dowodzić prezydent USA.Wiedeń,
wczesny ranek 5 czerwca 2007 roku, na chodniku przed stylową XIX-wieczną kamienicą, a także wewnątrz niej panuje niezwykły ruch. Umundurowani policjanci i detektywi w cywilnych ubraniach wchodzą i schodzą marmurowymi, szerokimi schodami bez wyraźnego celu. Bóg wie, o co rozpytują mieszkańców, stróża i sprzedawców w okolicznych trafikach. Starszawe panie spoglądają ciekawie zza półprzymkniętych drzwi, dzieci, odganiane, zlatują się od nowa jak muchy do padliny pod otwarte na oścież mieszkanie numer 25, na drugim piętrze. Wieść o wydarzeniu niesie się przez okoliczne kafejki.
– Zamordowano tę Szwerg? Jak to się stało? Widzieliśmy ją jeszcze wczoraj. To wdowa po architekcie, którego przodek postawił ten dom... Piękna kobieta, podobno była modelką... Chyba malarką? Modelką i malarką... Wychowywała samotnie dziecko. Kto mógł źle jej życzyć? Coś jednak musiało z nią być nie tak. Nigdy nic takiego się tu nie zdarzało.
Następnego dnia w „Viener Zeitung” ukazuje się niewielka notatka: „Wczoraj nad ranem w mieszkaniu na Ringstrasse znaleziono ciało trzydziestoletniej kobiety. Przyczyny jej zgonu bada policja”.
Nie przekazano do publicznej wiadomości szczegółów, które jednak skrupulatnie odnotowali na wideo policyjni technicy. Na przykład tego, że przy zwłokach leżała koperta, a w niej sto tysięcy euro w nowiutkich banknotach. Dla pani Szwerg, utrzymującej się z renty po mężu, taka suma musiała być majątkiem.
Prokurator federalny Ernest Voigst, o którym wszyscy mający cokolwiek wspólnego z organami ścigania wiedzieli, że wkrótce obejmie w rządzie Republiki Austrii tekę ministra spraw wewnętrznych, przyjechał nieoczekiwanie na miejsce zbrodni. Dlaczego? Policjanci zachodzili w głowę: Najzwy-klejsze morderstwo!
W saloniku naprzeciw sztalug, w których tkwił nie całkiem skończony olejny portret mężczyzny, siedziała denatka „jak żywa”, wygodnie rozparta w fotelu. Na fakt zbrodniczej ingerencji w jej los wskazywało tylko lekkie zasinienie w okolicy tętnicy szyjnej.
Kiedy pokazano prokuratorowi kopertę z pokaźnym plikiem banknotów, patrzył nań chwilę w milczeniu, jakby szukał odpowiedniego komentarza. Nikt z obecnych nie śmiał go przynaglać i dłuższą chwilę panowała kompletna cisza.
– Kimkolwiek był zabójca, nie dokonał swego ohydnego czynu z powodów materialnych – stwierdził wreszcie.
– Chyba że dla dogodzenia obrzydliwym instynktom zapłacił tej kobitce, żeby pozwoliła się zabić – zakpił bezczelnie komisarz rejonowy nadzorujący pracę ekipy.
– Jak to? – Przyszły minister zmarszczył czoło z wysiłku zrozumienia pointy tej wypowiedzi.
– Tak to. Z rączki do rączki, a potem buee! – Policjant złapał się za szyję, naśladując duszenie.
Przyszły dostojnik państwowy skrzywił usta:
– Pan powinien pracować w cyrku albo tępić narkomanów w podziemnym przejściu Karlsplatz. Znałem już kiedyś komisarza, który miał skłonność do wygłupów.
– I co się z nim stało, panie nadprokuratorze, co się stało? – pytał, jak grzeczne dziecko, jego asystent.
– Przeniesiono go na wcześniejszą emeryturę – warknął prokurator i wyszedł. „Fraternizacja z glinami nie ma szans powodzenia”.
– Forsa, forsa! Ważniejsze, że ten, kto pieścił tętnice pani Szwerg, nie pozostawił po sobie żadnych śladów – bąknął komisarz. – Ma nie byle jaką szkołę. Czy wiadomo, kto ostatnio odwiedzał tę kobietę?
– Dozorca i sąsiedzi nikogo nie zauważyli. Sa-motna, zajęta wychowywaniem dziecka – stwierdził inny policjant.
– Niemożliwe, żeby nie miała jakiegoś chłopa! Trzeba to sprawdzić. Sfotografujcie ten portret szczególnie dokładnie. Odbitki chcę mieć za godzinę. Może to jego podobizna?Od wydawcy
W materiałach przekazanych wydawnictwu przez Jerzego Terpiłowskiego znalazł się przypadkowo anonim napisany do niego w czasie, kiedy, zgromadziwszy już większość potrzebnych materiałów, zabierał się do pisania książki. Naszym zdaniem, ów list napisał sam Jerome Wilson. A zatem powieść, jak to bywa w przypadku tematyki, którą się zajmuje nasz autor otrzymała zaskakującą pointę. Nie bez trudności uzyskaliśmy zgodę na opublikowanie treści tej korespondencji. Oto ona:
Szanowny Panie
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.