Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

Format:
EPUB
Data wydania:
28 czerwca 2025
E-book: EPUB, PDF
30,00 zł
Audiobook
20,00 zł
30,00
3000 pkt
punktów Virtualo

Sny - ebook

Lądujemy wraz z autorem pomiędzy światem wizji i reporterskiej opowieści. Wędrówka może być mierzona tak w kilometrach, jak i w doświadczeniach, w upływie wody czy tekstu. Wyobrażenia stają się realne w tym samym momencie kiedy wszystko to co pozornie rzeczywiste przechodzi w świat Snu. To jest książka podróżnicza, oniryczny dziennik tułacza. Historia zbudowana z opowieści zebranych podczas kilkunastu lat włóczęgi. Książka o poszukiwaniu prawdy, spotkaniu z lękiem i prawdą o ludzkiej naturze. Książka w której tak samo łatwo jest się zgubić, jak i odnaleźć. Zapraszam do moich Snów.

Kategoria: Podróże
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
Rozmiar pliku: 3,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Tekst ten dedykuje wszystkim tym których woła Droga.

Michał

Ogromne wsparcie redakcyjne: Eliza Paś-Dymitrow

Zdjęcia: Klaudia Kowalska, Joanna Burgiełł-Szkiel, zbiory autora

Wydanie Autorskie Michał Jakub Wojtkowski ©2025

IBERYJSKIE BYDŁO

Maskę zrobioną z krowiej czaszki po raz pierwszy założyłem sobie na głowę na spalonym słońcem półwyspie Iberyjskim. Jeśli trzeba doprecyzować ten moment, to miało to miejsce w północnej Portugalii. Europejskie Rainbow odbywało się daleko w górach. Maskę... przepraszam, czaszkę znalazł w lesie niejaki Mieszko. Trzeba powiedzieć, że bez udziału człowieka, nic nie może być ot tak sobie maską. Do maski potrzebna jest twarz. I ludzki mózg, który nie tylko rozpozna kształt, ale także nada mu ewentualną użytkowość. Krowy biegały po okolicy zgromadzenia frywolnym luzem. Nosiły na swoich ciężkich głowach długie piękne rogi, rozsiewając wokół ospałą swobodę bycia. Rogate bydlęta odgrywały integralną rolę w kilkutysięcznym, rozśpiewanym obozowisku. Utylizowały organiczne odpadki, mieląc je ospale w gębach. Otwierały zamknięte namioty, depcząc co się da ciężkimi racicami. Zaraz potem zrywając się w huczny galop, w nieznanym kierunku pędem, gęsiego, w ostatniej minucie przed zapadającym zmrokiem. To naprawdę potężne zwierzęta. Dobrze zbudowane, można by powiedzieć. Z kolosalną masą, pełne wrodzonej siły.

Któregoś zanurzonego głęboko we mgle poranka, szedłem leśną równie zamgloną ścieżką.W otaczającym mnie mleku spotkałem na oko dziesięcioletnią, drobną, nordyckiej urody blondynkę, wciąż zanurzoną w świeżym zaspaniu. Dziewczynka w ręce trzymała pluszowego misia, była poważnie rozczochrana i jak my wszyscy tutaj, bosa. Dookoła niej stało trzydzieści parujących w rześkim poranku ciężkich krów – potężnych zwierząt ozdobionych długimi, zawiniętymi rogami, mamląc w gębach post-hipisowski kompost. Każda z nich mogłaby pomieścić w sobie kilkadziesiąt takich dziewczynek jak ta z pierwszego planu. Mimo gabarytów grupy, czuć było bezwzględny, hermetyczny i kompletny spokój. Kontrast stada z pojedynczym człowiekiem, z dzieckiem, nie pozostawiał wątpliwości. Te poważne, ale bardzo zrównoważone zwierzęta są oazą dobroci i spokoju.

To, co pozostało po ciężkim łbie osobniczki, która zmarła na szlaku naszego spaceru, idealnie pasowało do skonstruowania dość niesamowitej, aczkolwiek bez wątpienia przerażającej, maski. Chodziliśmy po okolicy przy okazji znajdując krowie szczątki. Po kilku śmichach-chichach przy czaszki przymierzaniu, jakimś spontanicznym, nielegalnym na zgromadzeniach zdjęciu, czacha powędrowała do „Polskiego” obozowiska. Jeśli dobrze pamiętam, została tam oparta na kamieniu, nie stwarzając więcej żadnej zbędnej sensacji. Nie szedłem dalej za tą opowieścią, muszę się przyznać. Okolica, las, ludzie serwowali ciekawsze na ten moment historie niż żart zamiany krowiej czachy na pseudo magiczną maskę. O całej sprawie nie myślałem też za dużo, zapamiętałem jednak, że krowi łeb ogołocony do kości jest idealną... maską. Zahaczam jednak o ten punkt w czasie, dlatego że jest on elementem historii, którą chcę tu opowiedzieć.

Dużo tam, na Iberii dzieje się wokół tematu rogatego bydła. Nawet „teraz, o”, współcześnie. Jednym z głównych symboli hiszpańskiej części półwyspu jest czarny byk. Ciężko skutecznie rozróżnić, czy chodzi tak naprawdę o Corridę, czy o to, że od zawsze te zwierzęta były w okolicy widoczne i obecne. Symbol bogactwa i obfitości. Symbol okiełznania przez człowieka sił natury. Byk. Cielec, łączący ze światem bogów. Wielka to wartość mieć w gospodarstwie krowę. Bogactwo to mieć ich kilkaset. Zwierzę to dostarcza mleka, z którego można zrobić ser, a na końcu jego skromnego życia odzyskać całkiem sporo mięsa. Bydło jest i zawsze było wartością nadrzędną dla tych, którzy widzą wagę zrównoważonego, wiejskiego życia. Pokojowo nastawione (zazwyczaj!) krówki hasały po iberyjskich łąkach od tak zwanego zarania dziejów.

Drugie spotkanie z powyżej napomkniętą maską nie odbyło się już dla mnie tak pokojowo, choć prócz mojej opowieści, pewnie niewiele z niego obiektywnie pozostało. Wracając z Portugalii, kończąc kolejne iberyjskie wojaże, kierowałem się w stronę północno-hiszpańskiego regionu Aragon. Regionu będącego pogórzem Pirenejów od strony południowej, istnej krainy wielkich smoków. Ciągnące się przez setki kilometrów skaliste pustkowia otoczone majestatycznymi górami. Spalone słońcem w lecie, zaciągnięte okrutnym wiatrem i deszczem w zimie. Opuszczone wioski stare jak ta popękana ziemia, całe osady pozostawione na pożywkę duchom przeszłości – domy, gmachy, kościoły, studnie i zapadające się do środka średniowieczne zamki. Niewiarygodne ilości kamiennych kręgów, kurhanów, ślady pierwotnego człowieka sięgające nienamacalnych, zamierzchłych czasów. Obejmująca jednostkę cisza, sięgająca horyzontów otwarta przestrzeń. Taki krajobraz działa na moją wyobraźnię lepiej niż cokolwiek innego. Pustkowia zawsze wywołują coś na pograniczu strachu i fascynacji. Z jednej strony chciałbym zostać tam na zawsze. Mieć zdolność bycia jak zając, jastrząb czy choćby jaskółka. Być zanurzonym w ciszy, nieosiągalnej kopule nieba, czuć pewność celu i bezpieczeństwo. Wielokrotnie zapadałem się w takie miejsca na długo. I pewnie zapadałbym się na zawsze, gdyby nie ta druga strona medalu zwana strachem przed śmiercią. Nie jestem już dzikim zwierzęciem. Radzę sobie w naturze, nauczyłem się szacunku do pustkowia i jego ekstremalnych, ale niewidzialnych sił. Wiem, że jestem w dziczy głównie intruzem. Stanie się integralną częścią tej przestrzeni wymagałoby oddania całego swojego życia w jej ręce. Na to nie jestem jeszcze gotowy.

Jechałem opisywaną trasą na kolejne spotkanie rodziny Rainbow. Tym razem hiszpańskiej. Obydwie te historie dzieli czas i, mimo że napisałem „kolejne spotkanie”, to nie miałem na myśli kolejnego z rzędu po tym w Portugalii. Raczej kolejne, na którym postanowiłem się pojawić. Kierowałem się w miejsce znacznie oddalone od cywilizacji. Jadąc od granicy portugalskiej, droga prowadziła północną stroną Półwyspu Iberyjskiego. Jest tam dość wygodna sieć autostrad – tego Hiszpanii odmówić nie można. Dojechać na kółkach da się prawie wszędzie, zdecydowanie gorzej jest z łapaniem stopa. Był środek lata. Zjeżdżanie niżej, na południe półwyspu pachniało zbędnym ryzykiem. Iberia w tym czasie zmienia się w piec, przynajmniej po swojej południowej stronie – tam, gdzie wymienia ciepły uścisk dłoni z Mamą Afryką.

Pampeluna widniała na trasie jako ostatnie miasto przed dzikimi, majestatycznymi górami. Miasto nie do minięcia, w sumie na ścieżce włóćzęgi trzeba brać co jest w myśl maksymy że powrotów w takim życiu nie bywa zbyt wiele. Traf szczęścia chciał, że wkroczyłem na jej wąskie uliczki dokładnie w środku dni św. Fermina, patrona miasta. Obchody tych dni wiążą się z szaleńczym pościgiem rozwścieczonych byków za mieszkańcami tego, na co dzień zapewne spokojnego, miejsca. Atrakcja jest to znana i rozpoznawana na całym świecie. Ciasne i nie mniej śliskie alejki kamiennej Pampeluny idealnie nadają się do takiej zabawy, a łatwo dostępne dachy kamienic do jej biernej obserwacji.

Ludzie w kolejny ze sposobów próbują sobie udowodnić, że są w stanie zapanować nad dziczą, przechytrzyć narowiste siły natury. Krowa, tym razem w swojej impulsywnej, nieobliczalnej męskiej manifestacji. Rozjuszone rogate bydle, gotowe rozwalić wszystko na swojej drodze. Góra mięśni i determinacja, ogień i instynkt, strach i napięcie zogniskowane na zniszczenie dla swojej własnej obrony.

Szał.

Cóż za siła.

Fehu w działaniu.

Wprawiane w ruch rozpędzoną masą, zdeterminowane do zwycięstwa za cenę destrukcji zwierze. Patrzyłem zafascynowany ludzką potrzebą konfrontacji z siłami pierwotnymi, jednocześnie z podziwem dla umiejętności wywołania godnego spektaklu, nawet za cenę poświęcenia życia zwierzęcia. Mam ogromny szacunek do tradycji. Szczególnie tej żywej, tej, która oddycha ceremoniami i zwyczajami. Przenosi ona ponad czas wiedzę o człowieku, uaktywnia przestrzeń sacrum, w której doświadczamy spotkania z absolutem, ujawniającym naszą zależność od przeszłości opartą w chwiejącym się dominie pokoleń. Można i należy widzieć tu też zbrodnię – zbrodnię przeciwko żywej istocie. Faktycznie, jest to zbrodnia. Zbrodnia ta jest elementem rytuału. Czy kiedy przestaniemy zauważać naszą naturę, w której niewątpliwie zbrodnia ma swoje stałe miejsce, staniemy się bardziej ludzcy? Patrzyłem na pościg byka za człowiekiem. Huk ludzkiego krzyku. Stojąc jedną nogą w przerażeniu i pogardzie, drugą opierając w zachwycie. Dotknąłem po raz kolejny prawdy o sobie. Taka właśnie jest siła ceremonii, nawet tej okraszonej brutalnością. Trwaj chwilo przypadkowa, nie czuje się winny za wszystko co widziałem, ale czuje się odpowiedzialny za szczerość mojej opowieści.

Po doświadczeniu Pampeluny ruszyłem dalej. Nie było na co czekać. Zostało mi do pokonania kilkadziesiąt kilometrów. Kierunek niezmienny – Rainbow Gathering. Żeby zatęsknić za swobodą przebywania w naturze, zwykle wystarczy kilka dni spędzonych w aucie lub na staniu przy asfaltowej drodze. Ja już tęskniłem. Włóczyłem się wielokrotnie po hiszpańskich bezdrożach, potrafią one dać w kość. Wiem to z prostej przyczyny – nie raz mi w kość dały. Często brak tu dostępu do wody. Gorąc jest głównym kompanem, wiatr i samotność spotyka się tu, nawet specjalnie ich nie szukając. Czekają One za każdym zakrętem, szczególnie na tych co się kręcą bez celu. Nie było więc sensu przedłużać tej wycieczki, próbowałem iść do przodu, mimo lenistwa kuszącego mnie oddaniem się letniej sielance. Dwa dni po opuszczeniu Pampeluny wciąż głównie szedłem, trochę jechałem obierając kierunek coraz głębiej pomiędzy pirenejskie spiętrzone szczyty. W efekcie kontynuowania takich zabiegów dotarłem finalnie na miejsce, końcówkę trasy pokonując piechotą przez góry, wchodząc między zarastające je krępe, ale przepastne lasy. Otworzyła się przedemną kolejna scena mojej drogi.

Błyszcząca świeżością laguna na skraju skał, rwąca rzeka przełamana kilkoma wodospadami przywitały mnie jako tło do spotkania z ludźmi, których od tylu dni szukałem. Spalone słońcem polany, delikatny wykręcony od wiatru świerkowy las, kamienie a pomiędzy nimi wiosenne kwiaty. Przywitała mnie ona – Abellada. Opuszczona dziesiątki, jeśli nie setki lat temu osada. Wnioskując z nazwy, osada ludzi zajmujących się głównie pszczelarstwem. Na pewno nie tylko tym. Na miejscu nieistniejącej już wioski pozostał jeden obszerny budynek z kawałkiem przyklejonej do niego rozpadającej się stodoły. Jest pewne, że ostatni mieszkańcy tego raju mieli produkcję wszystkiego, co było im tu na miejscu potrzebne. Tak oddalone od szlaków transportowych osiedle ludzkie musiało być całkowicie samowystarczalne.

Wracając do motywu przewodniego mojej opowieści – na każdym kroku postawionym w obrębie Abellady znajdowaliśmy kości, zęby, rogi, a czasem całe szkielety krów. Nie wiadomo, tak na dobrą sprawę, jak stare te znaleziska były. Wędrówka toczy się dalej, nieustannie, dopóki nie zdecydujemy, że się skończyła. Czasem nawet, mimo naszych decyzji toczy się dalej. Więc kiedy się kończy? Prawda jest taka, że wędrówka nie kończy się nigdy, tak jak i nigdy się nie zaczyna.

Po kilku dniach aklimatyzacji na miejscu, odpoczynku po podróży, poznawania spotkanych tu ludzi i cieszenia się byciem w wybitnie pięknych okolicznościach, zapragnąłem przyjrzeć się dokładniej mapie otaczającego nas regionu. Nadszedł czas na pierwszy spacer poza widzialne sąsiedztwo. Najciekawiej jawiło się oddalone o kilka kilometrów Azpe – opuszczona wioska sąsiadująca z okupowaną przez naszą rozśpiewaną bandę Abelladą. Droga na miejsce wiodła całkowicie przez nie zamieszkane góry. Można było iść na bosaka i bez gaci. Czyli tak jak spędzaliśmy tu większość czasu. Wyruszyliśmy w trójkę. Ja, zaprzyjaźniony Katalończyk Carlas i dziewczyna z Meksyku, której imienia niestety nie wspomnę. Szliśmy, rozmawiając, rozglądając się i ciesząc ciepłem kamieni wyczuwanym pod bosymi stopami. Tutejsza natura, choć sucha, kolczasta i raczej żółta niż zielona fascynuje swoją dzikością. Pustkowia tylko wydają się puste, będąc tak naprawdę tyglem życia. Pozory. Tutejsze życie kuje, gryzie, szarpie, wbija się w nas i zaczepia. Ma mało wody, chwyta i rwie. Potem swędzi, boli piecze i się nie goi. Jest suche jak wiór i rozdarte krzykiem w nocy. Jest również bezczelnie namolne i zachwycająco piękne.

Azpe to zdecydowanie większe i starsze miejsce od Abellady. Tam dotarliśmy po przyjemnym spacerze. Wysokie kamienne mury prowadziły nas przez miasteczko aż do wznoszącej się ponad uliczkami kamiennej kaplicy osadzonej na wyraźnym wzniesieniu. Wszystko, co tu stało, oczywiście zawaliło się doszczętnie. Tylko ruiny oddawały nam majaczące szczątki obrazu z chwalebnej przeszłości. Obeszliśmy osadę dookoła. W tle wciąż słyszałem „Wow, it's very interesting!”, grzmiące katalońskim akcentem. Carlas, noszący w mojej głowie pseudonim „Bombeiro Loco – Szalony Strażak”, jest człowiekiem niezmiernie zainteresowanym wszelkimi kamieniami, szczególnie tymi wciąż stojącymi jeden na drugim, a najlepiej stojącymi w ten sposób od bardzo, bardzo dawna. Szalony strażak – nick oparty na fakcie - Carlas pracował wiele lat na wieży obserwacyjnej lokalnej straży pożarnej, lokalnej rzecz jasna dla okolic Barcelony. Wypatrywał z orlego gniazda ewentualnych pożarów. Kto zna trochę współczesną historię Hiszpanii, ten wie, że ten kraj trawił przez lata notoryczny, powracający jak zmora okrutny ogień. Carlas wyrobił sobie wrażliwość na ewentualne płomienie, że ja sam, choć znam go dopiero kilka dni, byłem już świadkiem sytuacji, kiedy ex strażakowi zasnęło się przy ognisku otoczonym gwarem, muzyką i ciepłem... po czym w środku nocy budził się on, krzycząc dramatycznie: „Fuego!! Fuego!!". Straszac na bladą śmierć wszystkich śpiących już dookoła ewidentnie dogasającego ognia…

Ruiny wyglądały pięknie, nie da się ukryć. Korzystając z mocnego słońca, włóczyliśmy się swobodnie po okolicznych polach. Jakoś tak wyszło, że pastwiska przyciągały nas bardziej niż zapadnięte domy obrośnięte kującymi jerzynami. Kiedyś okolice wioski obsiewano zbożem, poprowadzono do pól meliorację. Świadczyły o tym kamienne murki otaczające wycięte uprawne poletka, tworzące piękne tarasy zdobiące zbocza okolicznych wzniesień.

W tej części świata wszystko dzieje się dość raptownie. Tak jak raptownie uderzają rogi byka. Na skraju pagórka, po przeciwległej stronie małej fosy okalającej wyniesioną kaplicę, stał mały, ale wyraźnie odcinający się od zieleni trawy kamienny okrąg. Pośrodku kręgu dwa z tworzących go głazów były ze sobą połączone – jeden stał oparty bezpośrednio na drugim. Właściwie powinien stać, bo na ten moment mniejszy kamień był wywrócony. Całe miejsce wyglądało troszkę jak znane nam, klasyczne zegary słoneczne. Krąg z kamieni, a w środku coś na kształt Lingamu Shivy. Czuć było wiek oraz symboliczną wagę tego miejsca. Czuć było przodków i ich wyraźnie odciśniętą na okolicy magię. Rozpoczęła się wewnętrzna dyskusja na temat tego, czy powinniśmy ów kamień wsadzić z powrotem na jego wcześniejsze, domniemane miejsce. To znaczy wrzucić ten górny, na ten dolny prawdopodobnie tworzący podstawę. Nie wiedzieliśmy, jak konstrukcja wyglądała wcześniej, więc układ kamieni, który chcieliśmy przywrócić, był tylko naszym prywatnym domysłem. Carlas wytaczał mocne argumenty antropologiczne, że może to już tak jest od dawna, ktoś to bada i zepsujemy im całą robotę. Ja z Meksykanką mieliśmy w głębokim poważaniu artykułowane przez kolegę względy naukowe, kierowani chęcią czynienia radykalnej harmonii, głosowaliśmy za przywróceniem kamiennego elementu do pionu. Dyskusja trwała, przeplatając się między hiszpańskim kontynentalnym, jego wersją środkowoamerykańską, angielskim i katalońskim. Finalnie, w oparciu o pozory wewnętrznej demokracji grupy oraz ewidentne manipulacje, logiczne argumenty Katalończyka padły pod naporem polsko-meksykańskiego czarostwa. Po chwili razem stawialiśmy kamień z powrotem na jego domniemane miejsce. Mission complete. Stoi, dumnie i chyba na miejscu.

Robiło się coraz później, słońce zmierzało bezwzględnie w kierunku horyzontu. Decyzja o powrocie wydawała się naturalna, mając świadomość, że jesteśmy wszyscy praktycznie na golasa, bez zapasów wody czy choćby źródeł światła. Wracaliśmy inną trasą, niż tu przyszliśmy - tak już się przyjęło, że wracam po swoich śladach, tylko kiedy naprawdę nie wiem, gdzie jestem. To nie była taka okoliczność. Wszyscy w trójkę całkiem nieźle znaliśmy się tak na nawigacji jak i spaniu w krzakach. Zachodziło słońce, nie można w żaden sposób odebrać tej chwili malowniczości. Byłoby to zbrodnią przeciwko tej opowieści… Będąc pośrodku gór, na wysokości co najmniej tysiąca kilkuset metrów, doświadczając całości krajobrazu, który niewiele się różni od snu, człowiek nabiera pokory wobec absolutu ciasno otaczającej go natury. Absolut ten, a właściwie jego niezrównana siła, zapiera dech w piersiach. Siła ta nie liczy się z jednostką. Nosi w swoim sercu wszystkich, po równo. Tak samo na dobre jak i na złe. Szliśmy w milczeniu, podziwiając każdy napotkany obraz.

Koleżanka z Meksyku zboczyła ostrożnie z trasy, przerywając nudną już jednolitość naszego spaceru. Zniknęła w zaroślach, załatwiając swoje sprawy, żeby po chwili wyłonić się z... pełnoprawną, śnieżnobiałą krowią czaszką w dłoniach. W sekundę stanęło mi przed oczami wspomnienie z Portugalii. Wziąłem z uśmiechem znalezisko w ręce, przyjrzałem się z bliska krowiej pozostałości. Założyłem czaszkę jak maskę, powtarzając znany mi ruch. Stanąłem pewnie, prostując pierś i mucząc głośno w niebo z zaangażowaniem największej na pastwisku „mućki". Moi towarzysze podjęli wyzwanie. Wszyscy jako jedno stado zaczęliśmy wydawać głębokie bydlęce odgłosy, chodząc w kółko ociężałym, powolnym krokiem. Poczułem się, jakbym był krową wśród krów, w istocie. Jakbym przesunął percepcję ze swojej ludzkiej na jej rogatą, niespieszną i stabilną – krowią. Doświadczałem formy zbiorczej, spotkania z duchem. Z krowim Genius Loci. Razem z całym ciężarem tego archetypu i łagodnością ogromnego krowiego serca. Stojąc w miejscu, patrząc na zachód, wyrwało się ze mnie w idealnym hiszpańskim, mimo że nie miałem o tym języku wtedy bladego pojęcia:

„Soy una gran Vaca de los campos soleados,

Vaca de Vacas.

¡Te pido que me des respeto, mientras estoy aquí!”

Jestem wielką krową ze słonecznych pól,

Krową krów.

Oddajcie mi szacunek, jako że Jestem.

Znalezioną wtedy czaszkę zabraliśmy ze sobą, w dalszej drodze dokładając jeszcze do kompletu dolną krowią szczękę z pełnym uzębieniem. Zęby z niej miały posłużyć jako materiał na naszyjnik. Nieśliśmy ją na zmianę, była ciężka i nieporęczna w zapadający wokoło lipcowy wieczór. Do rozśpiewanego i gwarnego obozowiska dotarliśmy sekundy przed bezwzględnym zmrokiem. Nasza krówka, a właściwie jej głowa zniknęła sprawnie z pola widzenia odłożona gdzieś pod drzewem niedaleko płomieni rodzinnego ogniska. Ktoś ją miał, gdzieś była na pewno. Wędrowała swobodnie noszona po zgromadzeniu. Od tej chwili nie było nocy spędzonej w Abelladzie, żebym nie słyszał krowich dzwonków dochodzących z wiatrem od strony starej zapadniętej stodoły. Rano nie znajdowałem tam ani śladu bydła... Tak w kółko, noc w noc...

W Indiach, jak zapewne wiecie, krowy są święte. Przyczyn takiej sytuacji jest wiele. Nie da się pominąć faktu, iż krowa generalnie to fabryka prawie darmowego jedzenia. Dla sporej ilości ludzi na tej planecie jest to wciąż podstawowe źródło utrzymania całej rodziny. Kolejnym ważnym aspektem tradycyjnego szacunku dla tych zwierząt jest ich karmiczna czystość. Zwierzę to, jako takie, mimo że nie może podejmować autonomicznych decyzji, będąc uwikłane w swój zwierzęcy krąg uwikłań, jest poprzez ewolucję postawione w miejscu, w którym swoim istnieniem nie krzywdzi żadnych innych żywych istot. To podobno bardzo ważne w drodze do Wyzwolenia. Krowa ma to w gratisie. Mieści w swoim ciele, oprócz opisywanej duchowej czystości, cały hinduski boski panteon. Jest domem dla bogów. Matką światów. Historia związana z boginią obfitości i bogactwa Laxmi mówi o tym, jak bogini wchodzi pomiędzy stado krów majestatycznym, spokojnym krokiem. Zadaje im pytanie, z szacunkiem do tych pięknych zwierząt, czy znalazłyby dla niej miejsce w swoim ciele. Po chwili pertraktacji, mielenia trawy i zastanowienia Laxmi dostaje zgodę na przebywanie w zaszczytnym miejscu krowiego ciała, czyli w... moczu.

Żyjąc w Indonezji, wychodziłem często posiedzieć na skraju mokrych, słonecznych pól ryżowych otaczających okolice mojego domu. Bywały na nich krowy. Siedziałem i podglądałem kąpiące się cielska. Krowy schładzające się w ten sposób chroniły się przed insektami, ich skóra nabierała jednocześnie księżycowo-szarego koloru wulkanicznego błota. Wysikiwały te krówki jakieś kosmiczne ilości moczu długim, jednolitym strumieniem. Widziałem to nie raz, czasem prawie codziennie. Żadne cuda – fizjologia. Dwa dni przed napisaniem tego tekstu oddawałem bogini inkantację poprzez jej imiona. Tak wyglądała wtedy moja praktyka magiczna i duchowa. Tej samej nocy przyśniła mi się sikająca krowa, nie było wątpliwości, że tę historię postanowie spisać pod rogatym patronatem.

Kiedy poważne setki ludzi przewinęły się już przez pirenejską dolinę Abellady, dziejące się w niej zgromadzenie znacznie zmalało czyli po miesiącu. Zrobiło się pusto, na miejscu pozostało około sześciu osób, w najliczniejszym momencie było nas tu kilka tysięcy. Rozpoczęło się wielkie sprzątanie. Zbieranie śmieci i rozganianie pozostawionych w okolicy historii. Trzeba wiedzieć o tym, że takie zgromadzenia zostawiają wiele za sobą. Wiele lekkiego, tak jak i wiele ciężkiego. Czaszka znaleziona przez naszą międzynarodową wyprawę z poprzedniego akapitu dawno temu, wypłynęła między ludzi w rękach młodej katalońskiej niewiasty. Pozostałości krowiego łba były pomalowane teraz różnymi kolorami w zawiłe, hipnotyczne wzory. Dziewczyna, która ją sobie przywłaszczyła, nie rozstawała się z nią nawet na krok. Któregoś poranka spotkałem ją siedzącą pod mocarnym dębem, trzymającą pomalowaną czaszkę opartą podbrzuszu. Tę samą czaszkę przecież, przywleczoną przez nas z krainy przodków... W krótkiej rozmowie Katalonka oznajmiła mi, że została matką. Urodziła dzikie zwierzę, ojcem jest duch lasu. Tylko tyle i aż tyle. Cokolwiek miałoby to znaczyć. Spotkałem ją ponownie około dwóch miesięcy później, w opuszczonej niedalekiej, wiosce okupowanej przez małą wolnościową społeczność. Odwiedzając tam znajomych poznanych na opisywanym zgromadzeniu. Katalonka wciąż nie rozstawała się z krowią czaszką, jednak utrzymywała, że zostawi ją w domu, w którym się spotkaliśmy, ponieważ już nie czuje się już zobowiązana do opieki nad nią. Jak powiedziała, tak też zrobiła. Społeczność żyjąca na miejscu po latach palenia jointów i hipisowskiej degrengolady zaczęła poważne porządki w swoich szeregach, obracając się powoli, acz pewnie w prosperującą osadę ludzi szczęśliwych.

Nie mam w zwyczaju podążać za znakami, dopatrywać się labiryntów, na których końcu czeka skrzynka pełna złota czy pułapka na zajączka. Podążam swoją drogą. Znaki czytam, biorę je pod uwagę przy podejmowaniu decyzji. Raczej jako lustra odbijające to, czego umysł nie obejmuje percepcją niż kierunkowskazy z innego świata.

Zimę tamtego roku zimę spędzałem na południu Portugalii. Styczeń był suchy i przeszywająco wietrzny. Przy przycinaniu drzew oliwkowych, trzeba było zawsze ustawiać się tak, żeby wióry z cięcia nie wpadały do oczu. Czyli z wiatrem, a nie pod wiatr - poprostu. Oliwka ma taką włóknistą strukturę, że drzazgi z niej wchodzą w skórę jak w masło. Przycinałem wiekowe drzewa w sadzie mieszczącym się na dwóch równych wzgórzach. Tak spędzałem czas. Na każdym z tych wzgórz stał dom, a w każdym z domów mieszkała kobieta. W jednym pięćdziesięcioletnia Fińska aktorka, zajmująca się obecnie teatrem eksperymentalnym i północno-skandynawskim szamanizmem. W drugim Portugalka w podobnym wieku. Komunistka, pedagog, wychowana na rewolucji goździków. Przepiękne miejsce pośrodku niczego, dokładniej pośrodku Alentejo. Równin zapowiadających swoim wyglądem czające się za południowym horyzontem przepastne piaski Sahary. Któregoś wieczoru siedząc w jednym z domów przy strzelającym ogniu rozpalonym w kominku, usłyszeliśmy intensywne, nagłe pukanie do drzwi. Dobijał się do nas jeden z okolicznych pasterzy. Po otwarciu drzwi, do sieni wszedł zaaferowany chłop rozpoczynając chaotyczną rozmowe po portugalsku z Marią – gospodynią. Dało się wyczuć nerwówkę w rytmice zdań i tonie głosów uczestników tej wymiany. Chłop pożegnał się po skończonych pertraktacjach, odwrócił i spokojny wyszedł. Poprosiłem o tłumaczenie. Zaciekawiła mnie bardzo ta późna wizyta oraz będąca jej efektem gorączkowa rozmowa. Choć portugalski znałem wtedy pobieżnie, to wymiana zdań pomiędzy dwoma znajomymi sobie osobami, ze specyficznym lokalnym dialektem, okraszona emocjami nie była dla mnie łatwa do zrozumienia. Sprawa, tak jak się domyślałem, okazała się wyśmienicie interesująca. Matka pasterza poważnie zachorowała. Była prawdopodobnie na łożu śmierci. Facet pochodzący z północy kraju, my jesteśmy na południu, postanowił się zebrać w podróż do domu rodzinnego i wesprzeć swoją rodzicielkę w zaistniałej sytuacji. Chciał ruszać już teraz. Wiedział, choć może bardziej czuł, że musi się streszczać.

Portugalczycy są skrajnie przywiązani do swoich rodzin. Miłość do rodziców i idący za nią szacunek uznają za punkt honoru. Dobrze, że tak jest. Czuję, że to są wartości nadrzędne, o których na północy Europy z różnych powodów coraz częściej zapominamy. Pośpiech pasterza, jak i całkowita otwartość gospodyni na prośbę nie były niczym zaskakującym w tych okolicznościach. Przyjęliśmy to jako zapewnienie o wciąż istniejącej w okolicy męskiej dojrzałości. W przyniesionym temacie, tak jak w idącej za nim wizycie chodziło głównie o to, żeby na czas wyjazdu ktoś zajął się wesołym stadkiem. Było to kilka krów, kilka owiec i pojedyncza koza. Owce oraz kozę uda mu się podłączyć do większego stada, które miał sąsiad, ale krowy… Byłem wtedy jedynym młodym mężczyzną na planie tych dwóch wzgórz. Nie było za bardzo jak odmówić mówiąc szczerze, ale chyba tak naprawdę też w głębi siebie odmawiać nie chciałem. Więc zostałem tak o, spontanicznym pasterzem.

Maria ledwo chodziła z powodu swoich chorych bioder, a nikogo więcej w okolicy na to stanowisko tak jak pisałem wyżej, nie było. Zaznaczam, że nigdy wcześniej tego nie robiłem. Coś tam widziałem, coś tam sobie wyobrażałem, ale nie nigdy nie sprawowałem rzeczywistej opieki nad zwierzęciem większym niż człowiek. Dostałem do pomocy dwa dość szalone, pozornie kanapowe pieski Dingo. Dengo i Botas zostały odzyskane przez gospodynię z rozszczekanej hordy psów używanych do polowań na zające. Psy te miały swoje wyjątkowe charaktery. Od jakiegoś czasu żyły pod opieką swojej pani, lecząc się ze swoich psich traum i odpoczywając na miękkiej kanapie.

Na pierwszy rzut oka nie oczekiwałem od nich żadnego rzeczywistego wsparcia, ale z upływem czasu zrozumiałem, jak bardzo się myliłem. Nie można nie doceniać psów – uczę się tego rok po roku, relacja po relacji z tymi niesamowitymi czworonogami. Okazało się, że Botas jest perfekcyjnie wyszkolonym psem pasterskim. Na co dzień bała się nawet swojego własnego cienia, a jej największy strach to ten przed bzyczącymi wkoło muchami. Cóż, każdy ma swoje moce i słabości. Botas swój strach przed muchami nabyła zapewne w obecności krów. Psy uratowały mi, mówiąc kolokwialnie, tyłek. Od Marii dostałem długi krzywy kij do ręki oraz zdawkowe polecenie, żebym głośno krzyczał męskim głosem i wszystko będzie tak, jak być powinno. Ruszyliśmy zabrać stado z jednego pastwiska na inne, będące bliżej domu Marii.

Kto prowadził krowy, ten wie, że to ciekawe zajęcie. Wielkie kołyszące się na boki cielska ociężale skubią trawę, patrzą na Ciebie błyszczącymi oczami, dzielą się swoim ciepłem trochę marudnie, ale zazwyczaj ochoczo. Lubią być dotykane. O zachodzie słońca parują jak wielkie wygasające piece. Kołyszące się rytmicznie ogony, dmuchające parą nozdrza i to ciągłe bujanie brzuchami z lewa na prawo. Całkiem przyjemne towarzystwo. Kto prowadził krowy, ten wie również, że potrafią one odstawić całkiem chaotyczny układ choreograficzny pod wezwaniem własnego widzi mi się. Każda krowa biegnie w swoją stronę,

nie mając zamiaru się nawet na chwilę opamiętać. Można krzyczeć najbardziej męskim z możliwych głosów, mieć najdłuższy, najbardziej pasterski kij świata. Nic to nie pomoże w zebraniu ich z powrotem w grupę... Chyba że ma się psa u boku. Ta mała ruda kanapowa kulka, Botas, w której obudził się nagle instynkt pasterski, sprowadzała sprawnie owe rozbiegane, bystre oraz wybitnie zdecydowane na trzymanie się swojego zdania ciężarówki z powrotem w jedno miejsce. Dzięki Ci, Piesku za stanięcie na wysokości zadania w obliczu szykującej się na mnie niewątpliwej klęski. Botas, której gabaryt można było śmiało przyrównać do większego kota o delikatnie w proporcjach za krótkich nóżkach, jak tylko zobaczyła, że krowy zaczynają rozchodzić się na cztery strony świata, poczęła kręcić kółka dookoła nas wszystkich, szczekając i podbiegając do krowich nóg, udając, że chce je podgryźć. Rogate damy, kiedy otrząsnęły się ze zdziwienia, podjęły kroki ku temu, żeby znów zbić się w zwartą grupę rozpoczynając kolejny monotonny etap żucia trawy. Sytuacja wracała do harmonii za sprawą reakcji małej, portugalskiej suczki z australijskim rodowodem. Nie wygląda na to, żeby krowy lubiły takie zamieszanie. Botas wiedziała o tym i postanowiła tę wiedzę wykorzystać. Idealnie dla mnie, jej również sprawiało to niewysłowioną przyjemność. Pasterstwo to jak się okazuje, dobra zabawa. Taka współpraca, takie sceny i emocje tak dla mnie jak i dla każdego psa są archetypiczną podwaliną wielopokolenniowej, międzygatunkowej przyjaźni.

Są również sytuacje, w których nawet dobry pies nie byłby użyteczny. Na przykład w obliczu dzikiej, oszalałej krowy, a taka kręciła się od jakiegoś czasu po naszej okolicy. Rozwalała namiętnie drewniane ogrodzenia oddzielające drogi od pastwisk. Roznosiła w pył tymczasowe domy pasterzy i rozganiała znienacka stada owiec. Cała czarna, żyjąc od dawna na gigancie nabrała muskulatury, zuchwałości i splendoru. Czuć było od niej zapach wschodzącej legendy. Wracając w okolicznych opowieściach, praktycznie codziennie jakiś farmer przyjeżdżał starym pickupem i pomiędzy pogadanki o pogodzie, sąsiadach i zbiorach, wplatał nową historię o szalonej, dzikiej krowie pustoszącej kolejne pastwisko. Niekiedy można byłą ją zobaczyć daleko na horyzoncie. Samotną jak cień.

W Alentejo patrzy się tylko daleko, na skraj tego, co widoczne. Dostrzega się tam to, co z bliska umyka jako niewidzialne. Ludzie noszą tu w sercach dystans do spraw doczesnych, skupiając się na abstraktach i szerokich horyzontach swoich spełniających się, prostych marzeń. Pasterz wrócił ze swojej wyprawy, odbierając mi nie mój obowiązek. Ja zyskałem nowe doświadczenie, wraz z ogromną miłością i szacunkiem do jego zawodu.

Widziałem już wcześniej niechęć Marii do krów, ale jej powody poznałem dużo później. Niechęć ta wynikała z subtelnej pogardy dla tych zwierząt. Maria uważała je za niezbyt rozgarnięte, uparte a do tego ekstremalnie ciężkie. Takie oto przeświadczenie miało swoją podwalinę w historii, która Marii przydarzyła się w początkach jej życia tu, na portugalskich pustkowiach. Do jej szerokiej, kamiennej studni głową w dół wpadła krowa właśnie, klinując się w środku na tak zwany amen w pacierzu. A wiadomo, że takie bydle waży dobre kilkaset kilo. Nie jest też istotą jakoś zbytnio zwinną, czy wysportowaną. Maria próbowała samodzielnie wyrwać krowę z potrzasku, nie było kogo prosić o pomoc. W koło teraz jest pusto, mimo że większość farmerów jest zmotoryzowanych, a co dopiero w połowie lat 70. Bohaterka więc poiła ją i karmiła utknięte bydle tak, jak tylko mogła. Cała makabra trwała jakiś tydzień, po czym biedna samobójczyni niestety zdechła. Myślę, że gospodyni jednej z chat miała powody, żeby uważać krowy za co najmniej nierozsądne. Miała również powody, żeby unikać z nimi bliższych kontaktów…

Ja, w opozycji do Marii, pozostaję w szacunku do tych rogatych zwierząt. Często widzę ich obecność na każdym kolejnym kilometrze pokonywanej przeze mnie drogi. Wciąż nie mogę się nadziwić sile, jaką niesie świadomy kontakt ze zwierzętami. Tak samo, jak nie mogę się nadziwić, jak dużo informacji o nas samych niesie kontakt z symboliką, którą zwierzęta dla nas niosą. Pomijając fakt ich archetypicznego wyrazu, jak same z siebie uczą nas o tym, kim jesteśmy. Krowy od zawsze przypominały mi, że jest na tym świecie miłość, nie taka jednostkowa, ale miłość ciągła, stała, mająca matczyny wyraz. Odwieczna obfitość wraz ze spokojem ofiarowywania. Piękne są to zwierzęta. Trwam w nadziei, że spotkam się z nimi jeszcze nie raz na swojej ścieżce.

Ps. Mam od lat ramowy bęben z krowiej skóry, który dźwięcznie wybrzmiał ze ściany, kiedy pisałem ostatnie zdanie tego tekstu...Tzn. cdn.??EREMITA

Samotność.

Ostatnio bardzo popularne słowo. Pomimo powiększającej się drastycznie ludzkiej populacji. Epidemia ludzkości na planecie ziemia. Termin samotności czy też osamotnienia używany jest wokół nad wyraz często. Zrobiło się nam tu cieleśnie, organicznie gęsto. Choć może się to wydać logicznemu obserwatorowi absurdalne, samotność stała się znaczącą częścią naszej codzienności, tej toczonej przecież w nieustannym gwarze i tłumie. Paradoks.

Przerost ego nad treścią spowodował, że gramy chętnie już tylko na pierwszych skrzypcach. Jak nigdy dotąd człowiek usiłuje odciąć się od źródeł naturalnego zasilania, pozostać sam ze sobą, o własnych siłach, podtrzymywany suplementami, terapeutami i otępiąjącą rozrywką. Trudno jednak ocenić obiektywnie taką transformację będąc jej integralną częścią. Nie wiem, na jakim etapie pozostajemy jako istoty w procesie, jedyne co mam to subiektywne domysły. Domysły osobowości która sama ten proces, wraz ze wszystkimi jego plusami i minusami na bieżąco przechodzi. Być może, nasze ludzkie dążenie do osamotnienia jest spowodowane naturalnym pociągiem do wysublimowania jednostki z masy dumnie zwanej społeczeństwem. Może to mechanizm ewolucji mający na celu poprzez osłabienie i w efekcie zniszczenie więzi międzyludzkich, spowolnienie naszego zaborczego pędu do zagarnięcia tej planety na absolutną wyłączność. A może po prostu relacje stały się ostatnio dla nas zbyt skomplikowane i wymagające, więc naszą uwagę kierujemy w inną, mniej obciążającą stronę?

Doświadczenie samotności, doświadczenie osamotnienia.

Zaznacza się ono wyraźnie w wielu kulturach od tak zwanych niepamiętnych czasów. Objawia się tam jako stan dla wybranych, w pewnej manierze inicjujący w stronę absolutu, puryfikujący tych, którzy rzucili się w samotności ramiona. Ukochana wszelkiej maści eremitów, myślicieli i świętych. Dająca przestrzeń poprzez wyzwanie, nakazująca spotkanie z pierwotnym strachem. Półkę dalej, choć w tym samym dziale straszy nas samotności beznadzieja. Wraz z ostatecznością, utratą bliskich, samobójczym skazaniem na milczącą banicję.

Człowiek pozostający sam ze sobą na czas dłuższy niż truistyczna wizyta w toalecie jest we współczesnych oczach konfrontowany z głębokimi, często mistycznymi doświadczeniami. Wydany na pożarcie siebie samego sam przez siebie samego. Rzucony w dogłębną eksplorację osobistego labiryntu. Oto człowiek współczesny i jego relacja z Samotnością. Raczej smutny obraz maluje nam taka perspektywa. Obrośnięta mitami jak niejedna brzoza hubami. Spotkałem się z nią kilkakrotnie, tak z brzozą, jak i z samotnością. Za każdym razem w zgoła odmiennych okolicznościach. Niekiedy wychodziłem jej naprzeciw, prowokując paradoksalne rendez-vous. Jak można spotkać się z czymś, co ma w statusie niespotykanie nikogo? Nie jest to proste zadanie. Pozostać całkowicie samemu, kiedy się człowiek w ogóle i nigdy się tego nie nauczył. Trzeba często bohaterskiej wytrwałości, cierpliwości do upływu czasu i upartej pracy nad pozamykaniem wszystkich niedokończonych tematów. To formuła, którą serwują sobie ludzie z obowiązkami. Dla tych bez zobowiązań sprawy zachodzą znacznie sprawniej.

Postawienie kropek nad wszystkim, co wciąż w aktywnym procesie, to kwestia higieny koniecznej przed symbolicznym odejściem. Już sama decyzja o obraniu samotnego azymutu bywa czasochłonna. Ten etap i jego koszt dotyczy każdego patrzącego w odosobnienia stronę, nie zależnie od zasobów czy zobowiązań społecznych. Choć często znikamy tylko na pozorną chwilę, miewa ta chwila posmak rzeczywistej śmierci.

Posmak świeży jak mocna miętówka.

W czasach, w których przyszło nam się poruszać po życiu, nawet chwilowe odcięcie od głównego nurtu informacji takiego jak Internet, czy niepojawianie się regularnie w pewnych miejscach, jest gwałtownie równoznaczne z porzuceniem tożsamości wygenerowanej przez tę naszą, resuscytowaną codziennie pseudo gdzieś „obecność”. Powyższa tożsamość żyje dokarmiana regularnym jej uwiarygodnianiem, a nie nasycana takowym ginie marnie w wietrznych czeluściach zapomnienia.

Z dnia na dzień przychodzi coraz mniej wiadomości. Coraz mniej odbić piłeczki z drugiej strony social-medialnego, cyfrowego stołu. Zapadamy się powoli, acz jednostajnie pod podłogę, przesiąkając niezgrabnie pod dywan ostatnich pytań – czy jesteśmy... jak tam u nas... czy będziemy, czy kiedykolwiek byliśmy? Pamiętają o nas tylko ci, którzy emocjonalnie są z nami związani. Pamięć cyfrowa, choć bezwzględna ma tendencję do gubienia informacji w swoich rozszalałych oceanach. Liczy się to, co nowe, nie to, co ważne. Serce jak widać, rzadko zapomina.

Któregoś dnia budzimy się w innej przestrzeni. Każdy na swój własny indywidualny sposób, na ścieżce do samopoznania, trafi kiedyś na siebie samego, sam na sam. Przez dzień i noc, budząc się i zasypiając w słoiku własnego „ja”, zobaczy się ze sobą po raz pierwszy na żywo. Po raz pierwszy znienawidzi siebie, żeby się ze sobą zaraz potem pokochać. Przejdzie przez szklane drzwi, zacierając blizny samoopalaczem. Samo. Samo się da wszystko, ale na czas jakiś da się tylko.

Samo się musi zadziać, bo bez samo nie ma ani mnie, ani ciebie w świetle prawdy.

Zdarza się samotność w otoczeniu dzikiej przyrody, na przykład. Niespotykanie ludzi miesiącami. Pod otwartym niebem, z duchami mi czy tobie bliskimi. Taka pozycja daleka jest w faktach od osamotnienia. Wbrew pozorom. Stan przyjemności i kompletnej swobody w uścisku z czystą esencją życia. Wynurza się takie miejsce powoli, nieśmiało, opieszale można by powiedzieć, nieśpiesznie. Wpierw smakuje ono odpoczynkiem, wakacjami z dodatkiem sielanki przyprawionej tu-mi-wisizmem. Takie uniwersalne lenistwo. Robię se, co se chcę, tylko wtedy kiedy mam na to ochotę. Nie podlegam strukturom innym niż moje osobiste poczucie komfortu.

Pan na włościach życia i śmierci. Przynajmniej takie ma się wrażenie, będąc tam. Czas traci swoją sztywność, więc nadchodzi moja kolej aby zasiąść za sterem, teraz ja nadaje rytm i tempo. Pojawia się przestrzeń na głębokie, niekończące się przemyślenia. Ukonstytuowanie planów, weryfikacje założeń. Taka procedura to procedura niezbędna do pozostania integralnie sobą, zachowania się poprawnie wobec ciągłości własnej osoby. Higiena poraz kolejny, pisałem o niej wyżej. Taka samotność rzadko bywa uciążliwa na dłuższą metę. Ja się nią nigdy nie zmęczyłem.

Ale ja to ja. Już jako kilku latek zostawałem długo sam, bawiąc się w jednym miejscu, jedną zabawką przez dłuższy czas. Dziwne dziecko albo dziecko w spektrum autyzmu. Jedyny problem, jaki miałem z zostawianiem na dłużej sam ze sobą był taki, że przez wiele lat mojego życia sobie na to nie pozwalałem. Teraz wiem, że jest to dla mnie stan naturalny tak samo, jak dla ptaka latanie. Zaraz za tym startowym ustawieniem pozycji samo bycia, czai się też pierwsze swędzenie układu pseudo zaniedbania. I mnie pomimo naturalnychdo samotności predyspozycji swędzenie to nie omiija.

Wyskakują mocne pytania: Że co ja tu robię? Po co? I dlaczego...

Czy nie mija mnie nic piekielnie istotnego, kiedy tu siedzę sam?

Może właśnie ktoś wygrywa mój milion dolarów?

Może miłość mojego życia nie doczekała się mnie tam, na tym pustym przystanku?

Umysł, zwany uroczo wredną małpą, ma swoje zagrywki, sabotujące każdą próbę świadomego dostania się głębiej w jego piwniczne zakamarki. Jedną z tych zagrywek jest doszlifowywanie sposobów poddawania w wątpliwość obecnego, oczywistego stanu rzeczy. Testy najnowszych zagrań odbywają się na tym, co nam się w tym momencie najbardziej podoba. Ot, taka małpia igraszka. Brutalne, bo permanentne poddawanie w wątpliwość. Bez pozwolenia i znienacka. Któż skuteczniej niż ty wsadzi sobie palca pod najbardziej wrażliwe żebro?

Współczesny człowiek, jakim i ja niewątpliwie jestem (chociaż niejeden na tej planecie nazwie mnie troglodytą), przyzwyczajony jest do absolutnego przebodźcowania. Żyjąc wedle klasycznego scenariusza codzienności, na każdym kroku poddawany jest bombardowaniu strumieniem danych. Przerażająca ilość informacji uderza w pole naszej percepcji, wymuszając na nas analizę, przyciskając nas do podłogi jak wprawny zapaśnik, wymuszonym odpowiedzialnością emocjonalnym ciężarem. Odpowiedz. Zareaguj. Bo nie ma lekko, nigdy nie było. Wychowujemy kolejne pokolenia w przyzwyczajeniu do nieustannie zagęszczającego się szumu. Istnieje pewne niepisane przyzwolenie na zwielokrotnienie substancji intelektualnej, którą nasz mózg w trakcie swojego istnienia jest w stanie przyjąć na mózgową klatę. Nie trudno jest wyobrazić sobie, że rzeczywiście, w porównaniu do naszych pradziadków, przyswajamy w naszym życiu niemoralną ilość makabrycznie zróżnicowanych, przypadkowych treści.

Czyżby znów ewolucja maczała w tym palce?

Czy eksperymentalne zwierzę z przerośniętym mózgiem zjada się samo otumanione nadmiarem koncepcji do przetrawienia? Czy depresja jest wyłącznikiem mającym wykluczać zbyt wrażliwych z obiegu? Nie mi to oceniać. Ja się nie znam na tych gwiazdach tak jak i świnia. Ja tylko zadaję pytania, w tym podobno jestem niezły. Żyjemy w świecie, w którym ilość nie gra już wielkiej roli, wszystkiego i tak jest w nadmiarze.

Lądując w miejscu, gdzie nie jestem na bieżąco zapychanym agresywnie walącymi się ze wszystkich stron na głowę informacjami, nareszcie mam szansę doświadczyć ozdrowieńczego szoku. Szoku pustki. Brak punktu, na którym można by skoncentrować rozhulane myśli, niejednego już doprowadził do starej, dobrej paniki. Uwaga potrzebuje być wprowadzana na jednokierunkowy tor – przynajmniej raz na jakiś czas. Można by powiedzieć, że potrzeba nam się od czegoś na bieżąco odbijać. A jeśli nigdy nie nauczyliśmy się takiego toru koncentracji obierać sami, a byliśmy tylko wciąż kierowani na tory serwowane nam przez otoczenie, to możemy doświadczyć drgawek przy pierwszym zetknięciu się z czarną dziurą tej czystej, niezmąconej szaleństwem spuchniętego od przepychu ludzkiego mózgu, obecności. Analogiczny efekt spotkamy, wskakując z rozgrzanej słońcem plaży, do lodowatej, przykładowo oceanicznej wody czy zapalając ostre światło w kompletnie ciemnym pokoju. Kontrasty, szczególnie drastyczne, zawsze okupione są bólem przejścia przez próg zmiany. Pierwsza brama to strach przecież. Zazwyczaj strach o to, do czego najmocniej przed jej pokonaniem przywykliśmy. Zatyka nas absolutnie przerażająca niemoc utraty znanego, udeptanego lądu. Konstrukcja naszego panelu sterowania podlega rzetelnej weryfikacji. Pojawia się czas i przestrzeń na to, by sprawdzić wreszcie, czy to jak żyjemy, to co nas karmi i co uważamy za cegiełki budujące nas samych, jest wciąż nasze. Czy mieścimy się w dacie przydatności do spożycia. Brutalna aktualizacja, na własne zazwyczaj życzenie.

Mam takie wrażenie, że za każdym razem, kiedy dochodzi do personalnego remanentu, okazuje się, że spora część intelektualnego asortymentu musi zostać zutylizowana bezpowrotnie. Zbiera się nam tego zastygłego miału na filtrach teraźniejszości. Blokuje on dostęp do czystego przepływu chwili obecnej. Reakcja ego, koleżanko i kolego, na taki stan rzeczy jest oczywista. Stara, dobra panika raz jeszcze, tylko rzecz jasna mocniej. Bardzo wcześnie nauczyliśmy się bać zmian w naszym życiu. Na samiuśkim początku instalacji nas w nas samych. Wychodząc z brzucha naszych Matek. Raz będzie to trauma, innym razem nie. Nie będę się zagłębiał w to, jaki owe sytuacje mają wpływ, dlaczego mogą (bo nie muszą) to być doświadczenia z kategorii traumatycznych, zamiast być po prostu naturalnymi – jest to temat na inny tekst. Jednakże warto zwrócić uwagę na fakt że od pierwszego wdechu mieszanki gazów zwanej powietrzem, jesteśmy upośledzeni w doświadczaniu tak organicznej, wszechobecnej tendencji, jaką jest zmiana.

Życie płynie, jest w nieustannym procesie przeobrażania się. Nie istnieją formy ani treści doświadczane przez naszą percepcję, które nie podlegają tej zasadzie. Dlaczego? Dlatego, że sama percepcja pozostaje w nieustannym ruchu. A tam, gdzie obserwator jest dynamiczny, nie ma miejsca na stabilne obrazy.
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij