Sny o pociągach - ebook
Sny o pociągach - ebook
W pierwszej połowie XX wieku wśród gór Idaho mieszkał Sam Grainier. Prosty, wrażliwy i nieco przesądny robotnik wynajmujący się do budowy linii kolejowych, naprawy mostów czy robót w lesie. Do pracy jeździł, kiedy była, do domu wracał, gdy kończyły się tygodnie znoju. Rytm tego życia przerwała tragedia – ogień strawił dom, zginęły ukochana żona i córeczka. I choć początkowo Sam nie może znaleźć ukojenia, z czasem na zgliszczach przeszłości, w pionierskim duchu swoich czasów, zaczyna budować przyszłość. A wszystko to w nieoczywistym i barwnym świecie amerykańsko-kanadyjskiego pogranicza, gdzie sen miesza się z jawą, duchy wkraczają w sprawy żywych, wilki oswajają ludzi, a samotnicze życie staje się receptą na tęsknotę za tym, co utracone.
Piękny język, niezwykła empatia i wyjątkowa umiejętność uchwycenia paradoksów natury ludzkiej – Denis Johnson to bez wątpienia jeden z najwybitniejszych amerykańskich prozaików. Jego Sny o pociągach są metaforyczną i intymną opowieścią o stracie i samotności oraz o trudach godzenia się z upływającym czasem.
Książka została uznana za jeden z najlepszych tytułów 2011 roku przez „New York Times”, „Esquire”, „The New Yorker” i „Los Angeles Times”.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8191-188-7 |
Rozmiar pliku: | 1,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Latem roku 1917 w północnej wypustce stanu Idaho Robert Grainier uczestniczył w próbie uśmiercenia chińskiego robotnika przyłapanego na kradzieży z magazynów Kolei Międzynarodowej Spokane (a przynajmniej o nią oskarżonego).
Trzech chłopa z ekipy torowej obezwładniło złodzieja, powlekło go długim stokiem ku mostowi, budowanemu właśnie pięćdziesiąt stóp nad nurtem rzeki Moyea. Z Chiniaka płynął nieprzerwany, wezbrany potok śpiewnych słów. A szarpał się, a wił, jak kuna w worku, i jednym wolnym kułakiem tłukł za siebie, w tego, co go taszczył za kark. Grainier, kiedy mijała go ta gromadka, zauważył, że słabo sobie radzą, więc przyszedł im z pomocą i wyszło tak, że zaraz trzymał bosą stopę winowajcy. Naprzeciwko siebie miał pana Searsa z kierownictwa Kolei Międzynarodowej, który bez większego pożytku podtrzymywał złapanego pod pachą i jako jedyny, jeśli nie liczyć niepojmowalnego Chiniaka, odzywał się podczas tego odcinka trasy, na którym musieli się najbardziej wytężyć: „Ech, chłopaki, niech mnie diabli, jeśli uda się nam wgramolić na ten nasyp!”. Czyli mamy go wlec aż tam na górę? – chciał zapytać Grainier, ale doszedł do wniosku, że lepiej oszczędzać dech na szarpaninę. Sears zaśmiał się raz, twarz miał pobladłą z wysiłku i ze zgrozy. Wyłożyli się raz wszyscy, padli w piach, wstali, znów padli, Chiniak zawzięcie mielił ozorem, ich czterech nastraszył tak, że cokolwiek zamyślali mu zrobić na początku, teraz już musiał się rozstać z życiem. Nic innego by ich nie zadowoliło, musieli go zrzucić z przęsła.
Zrównali się z grupą innych, było ich ze dwunastu, zrobili sobie pod palącym słońcem przerwę, żeby oprzeć się na narzędziach, otrzeć pot, popatrzeć, co to się wyrabia. Grainier ściskał zrogowaciałą stopę Chiniaka, jakby dostał skurczu w dłoni, sam się zastanawiał, co tu robi, kiedy ten, co trzymał drugą nogę, nagle puścił, klapnął w piach i siedział, dysząc – jeszcze zarobił kopa w oko, zanim Grainier zdążył poskromić wierzgającą swobodnie kończynę.
– Przecież to było tylko dla żartu. Dla żartu – powiedział ten siedzący w piachu, po czym zwrócił się do kolegi: – Dajmy już spokój, Jelu Toomisie, no jak to tak.
– Jak mam go puścić – odparł pan Toomis – jak go za kark capnąłem? – I parsknął śmiechem, choć twarz przez chwilę miał zmąconą dezorientacją.
– No, ja tam go trzymam! – krzyknął Grainier, mocniej zaciskając dłonie na stopach tego małego czorta. – Trzymam drania i na mnie możecie liczyć!
Grupa egzekucyjna dotarła na środek ostatniego ukończonego przęsła, sześćdziesiąt stóp nad bystrzynami. Robili, co mogli, żeby zrzucić Chiniaka w wodę. On jednak przechytrzył ich, najpierw czepiał się ich rąk i nóg, łzawo mamląc coś po swojemu, po czym nagle puścił, jedną dłonią chwytając belkę za sobą. Bez problemu rozpędził kopniakami tych, co go tam zaciągnęli, tym łatwiej, że sami chcieli się go pozbyć, po czym przerzucił się za barierkę i zawisł w powietrzu, ręka za ręką przenosząc się nad rzeką po szkieletowej konstrukcji następnego przęsła. Wtedy nadbiegł kolega Toomisa i balansując na belce, próbował kopać Chiniaka po palcach. On jednak jak akrobata cyrkowy zeskakiwał na kolejne, coraz niższe legary kratowej konstrukcji. Paru chłopaków z ekipy roboczej kibicowało uciekinierowi, inni, choć nie do końca wiedzieli, co tam przeskrobał, wrzeszczeli, że trzeba drania powstrzymać. Pan Sears z kabury przy pasie wyciągnął wielki, stary, czterostrzałowy rewolwer na proch czarny i wypalił wszystkie naboje, bez skutku. Chiniak zdążył już zniknąć.
Maszerując do domu po tym zajściu, Grainier odbił z drogi o dwie mile, zawadził o sklep w wiosce Meadow Creek przy linii kolejowej, żeby dla żony Gladys i córeczki Kate kupić butelkę tynktury z korzenia kolcorośli od firmy Hood. Zgrzał się, jak przez las szedł pod górę do swojej chaty, więc zanim pokonał ostatnią milę, zatrzymał się na kąpiel w rzece Moyea, kawałek w górę nurtu od wsi, gdzie koryto było głębsze.
Był sobotni wieczór, więc wielu chłopaków z ekipy torowej z Meadow Creek zebrało się w tym miejscu, przygotowując się na zabawę – kąpali się w ubraniach, a potem siadali na skałach, żeby wyschnąć, zanim ostatnie promienie słońca przestaną zaglądać do kanionu. Zostawiali na brzegu buty i kalosze, powoli wchodzili, aż woda sięgała im do ramion, darli się i chlapali. Niejeden sączył już whiskey z flaszki, walcząc z dreszczami po ablucjach. Tu i ówdzie nad wodę wystawało tylko ramię, dłoń zaciśnięta na nędznym kapeluszu – znak, że ktoś mył włosy. Grainier nie zauważył nikogo znajomego, trzymał się na uboczu, nie spuszczał oka ze swoich kaloszy i butelki tynktury.
Idąc do domu w gęstniejącym mroku, wszędzie prawie natykał się na Chiniaka. Chiniak na drodze. Chiniak wśród drzew. Chiniak kroczący cicho, z dłońmi zwisającymi ze sznurowatych ramion. Chiniak tanecznym, pajęczym ruchem wyskakujący z potoku.
Dał żonie tynkturę. Gladys siedziała w łóżku przy westfalce, karmiła piersią małą – rozłożył ją atak kataru siennego. Bez problemu pokonałaby słabość, zrobiła pranie, oporządziła ziemniaki i pstrąga na kolację, ale wprowadzili zwyczaj, że z bolącą głową i zapchanym nosem mogła sobie poleżeć, dostawała flaszkę czy dwie słodkawego napoju od Hooda i miała wolne od zajęć domowych. Córeczka Grainiera wyglądała na dotkniętą tą samą przypadłością. Oczy miała troszkę zaropiałe, gdy siorbała i sapała przy piersi matki, z nosa wydychała wahadełka smarków. Kate miała cztery miesiące, wciąż była kompletnie łysa. Wydawało się, że nie poznaje taty. Taki katarek nie był dla niej groźny, chyba że przeszedłby w kaszel.
Grainier stał przy stole w jednoizbowej chacie, zdjęty niepokojem. Był pewien, że kiedy wlekli tego Chiniaka, ten rzucił na nich jakąś potężną klątwę, która mogła się skończyć każdym paskudztwem. Młody Grainier, choć teraz nie potrafił pojąć szału owego popołudnia, choć zdumiewała go przemoc, której dał się ponieść jak ziarnko na wietrze, wciąż żałował, że nie zatłukli tego Chiniaka, zanim ich nie wziął i przeklął.
Usiadł na skraju łóżka.
– Dziękuję, Bob – powiedziała mu żona.
– Dobra nalewka?
– Bardzo dobra. Dzięki, Bob.
– Jak myślisz, nasza mała czuje ją w twoim cycusiu?
– No pewnie, że tak.
Często po nocy słyszeli, jak pociąg linii Kolei Międzynarodowej Spokane w drodze na północ mija Meadow Creek, dwie mile w dół wąwozu. Tym razem także obudził go daleki gwizdek. Ocknął się na sienniku, bez Gladys.
Siedziała przy Kate, na ławeczce obok westfalki – ze ścian garnka zdrapywała wystygłą owsiankę i dawała ją małej do zessania z opuszka palca.
– Gladys, jak myślisz, ile ona już rozumie? Tak mniej więcej jak szczeniaczek?
– Szczeniak wyżyje już sam, kiedy tylko suka odstawi go od cycka – odparła.
Czekał, aż wyjaśni, o co jej dokładnie chodzi. Często wyprzedzała go myślami.
– Ludzkie dziecko tak nie może – podjęła – nie da rady samo żyć, kiedy matka już je odstawi. Pies wie więcej niż niemowlak, póki dziecko nie nauczy się słów. I to nie jakichś paru słów. Pies chowany w domu też zna trochę słów, tyle co i niemowlak.
– Ile słów, Gladys?
– No wiesz, jak mu każesz robić sztuczki, dajesz polecenia.
– Ale powiedz parę takich słów, Glad. – Było ciemno, chciał wciąż słyszeć jej głos.
– Wiesz, przynieś, i chodź, i siad, i leż, i zostaw. Co tylko umie zrobić, to zna komendę.
W mroku czuł, że oczy córki zwróciły się ku niemu, jak u zaszczutego zwierza. To tylko własne myśli go mamiły, ale po plecach jakby ściekła zimna struga. Zadrżał, podciągnął kołdrę aż pod brodę.
Do końca życia Robert Grainier pamiętał ten właśnie moment z tej dokładnie nocy.2
Czterdzieści jeden dni później Grainier stał z resztą ekipy torowej, patrząc, czy pierwsza lokomotywa pokona niemal sto dwanaście stóp powietrza nad przełomem o głębokości sześćdziesięciu stóp, tocząc się po zbudowanym przez nich moście. Obok lokomotywy, bez wagonów, stał pan Sears – uniósł swój czterostrzałowiec, by dać znać o rozpoczęciu próby. Na odgłos wystrzału maszynista zwolnił hamulec i wyskoczył z kabiny, a robotnicy dopingowali lokomotywę okrzykami, gdy bardzo powoli sunęła po szynach nad Moyea aż na drugi brzeg. Tam czekał już drugi kolejarz, który miał wskoczyć do maszyny i zatrzymać ją, nim skończy się tor. Robotnicy wiwatowali i darli się radośnie. Grainier czuł smutek. Nie miał pojęcia dlaczego. On też wiwatował i wrzeszczał. Budowla miała się nazywać mostem Jedenastomilowego Skrótu – dzięki niej niepotrzebny był już długi objazd wokół wąwozu, przez niedaleką przełęcz, więc Kolej Międzynarodowa Spokane nie musiała już utrzymywać tych jedenastu mil szyn i torowiska.
Doświadczenia przy budowie Jedenastomilowego Skrótu rozbudziły w Grainierze apetyt na uczestnictwo w dalszych podobnie monumentalnych przedsięwzięciach, w których mężczyźni rojami karczowali połacie lasu, budowali konstrukcje tak potężne, że niczego większego wówczas nie robiono, uplatali w powietrzu masywne drewniane przęsła nad nieprzebytymi rozpadlinami, coraz to szerszymi, głębszymi, otchłanniejszymi. W roku 1920 wybrał się na północny zachód stanu Waszyngton, by pomagać w naprawach mostu nad wąwozem Robinsona, najpotężniejszego w owym czasie. Pomysłodawcy owego przedsięwzięcia zdołali rozpiąć na odcinku długim na osiemset cztery stopy, dwieście osiem stóp nad dnem wąwozu, przęsło zdolne unieść lokomotywę i dwie lory załadowane kłodami drewna. Most miał już niemal trzydzieści lat, chybotał się przerażająco – już nikt nie jeździł po nim z wagonami, nawet maszynista zeskakiwał. Po drugiej stronie wąwozu skład zatrzymywał czekający w pogotowiu hamulcowy.
Po zakończeniu remontu Grainier wypuścił się wyżej, w lasy, ze spółką leśną Simpson, i pracował przy zrywce drewna. Na całym terenie rozciągał się system nietrwałych dróg dylinowych. Kolej służyła tylko do zrywki poza sam las: zadaniem przeszło czterdziestu mężczyzn, do których dołączył Grainier, było ściąganie kłód za pomocą sześciokonnych zaprzęgów tam, dokąd sięgały liny wyciągarki na bocznicy.
Na bocznicy bowiem gnieździła się ogromna maszyna parowa, brygadzista mówił na nią „lokomobila”, ustrojstwo z dwoma potężnymi żelaznymi bębnami – z jednego lina się odwijała, na drugi nawijała, tak że dało się ściągać bale na bocznicę, a jednocześnie wypuszczać haki do sprzęgowego, który podpinał kolejną kłodę. Ten stary, opalany drewnem kolos wibrował, dudnił i rzęził, para ryczała niczym wodospad, konie na drodze dowozowej poruszały się majestatycznie, w osobliwej ciszy – ich odgłosy zagłuszał hałas pary i maszynerii. Na bocznicy kłody ładowano na kolejowe lory, skąd odjeżdżały przez fantastyczną pustkę otchłani wąwozu Robinsona i w dół stoku, do węzła wpinającego tę linię we wszystkie drogi żelazne Ameryki Północnej.
_Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży._WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.
czarne.com.pl
Wydawnictwo Czarne
@wydawnictwoczarne
Sekretariat i dział sprzedaży:
ul. Węgierska 25A, 38-300 Gorlice
tel. +48 18 353 58 93
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
Dział promocji:
ul. Marszałkowska 43/1, 00-648 Warszawa
tel. +48 22 621 10 48
Skład: d2d.pl
ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków
tel. +48 12 432 08 52, e-mail: [email protected]
Wołowiec 2021
Wydanie I