- promocja
- W empik go
Sny pachnące poziomkami - ebook
Sny pachnące poziomkami - ebook
Dziewiętnastoletnia Lena, po śmierci ojca, dowiaduje się, że ma zaledwie trzy miesiące na opuszczenie leśniczówki, w której spędziła szczęśliwe dzieciństwo i młodość.
Młody podleśniczy Kamil, któremu ojciec Leny pomógł dostać się do służby leśnej, roztacza opiekę nad córką leśniczego, dopóki ta nie stanie na nogi. Stanowczo sprzeciwia się temu narzeczona mężczyzny, podejrzewając, że nie tylko wdzięczność jest powodem tej troski.
Wkrótce Lena wyprowadza się do Trójmiasta, tam rozpoczyna życie na własnych zasadach. Wie jednak, że w leśniczówce zostawiła pachnące lasem wspomnienia, błogie chwile związane z rodzicami. Ale czy tylko to?
Czy da się wymazać z pamięci najwspanialsze chwile swojego życia i tak po prostu, kolejny raz zacząć od nowa? Czy jednak warto śnić o spełnieniu swoich zdawałoby się nierealnych marzeń?
Wioletta Piasecka zabiera nas w pełną emocji i uniesień podróż, w której wszystko może się wydarzyć…
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-83291-61-1 |
Rozmiar pliku: | 2,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Leśniczy Andrzej Szejna miał godny i piękny pochówek. Żegnała go pogrążona w żalu rodzina, a także leśna brać w galowych oliwkowozielonych mundurach, członkowie koła łowieckiego, do którego należał, przyjaciele i mieszkańcy. Tuż przy trumnie obok warty honorowej stanęły poczty sztandarowe nadleśnictwa i koła łowieckiego, a ich efektowne zielone sztandary z ręcznie haftowanymi insygniami dodawały uroczystości splendoru. Ksiądz, roniąc łzę, wygłosił wzruszającą mowę pogrzebową, żegnał bowiem wyjątkowo dobrego i uczciwego człowieka, po którego śmierć przyszła zdecydowanie za wcześnie, nadleśniczy wychwalał wzorową służbę i oddanie zmarłego pracownika, a łowczy po swojej przemowie rzucił na lśniącą dębową trumnę złamaną świerkową gałązkę. Andrzej Szejna otrzymywał ją wcześniej nie raz, zdobywając myśliwskie trofea, dziś jednak została mu dana na znak zakończonego leśnego życia. Po przemowach zasmuceni żałobnicy usłyszeli trzepot skrzydeł. Z wysokiej lipy zerwał się bielik, wyrównał lot i z rozpostartymi skrzydłami poszybował wysoko, daleko, aż znikł z pola widzenia zgromadzonych na cmentarzu w Lublewie Gdańskim. Pośród braci leśnej przeszedł szmer. Patrzyli w górę zahipnotyzowani i z ust do ust podawali sobie przypuszczenie, że to dusza leśniczego ulatuje do lasu, który tak ukochał. Łowczy przyłożył do ust trąbkę i po chwili ciszę wypełniła wzruszająca melodia Barki, ulubionej pieśni leśniczego.
Lena Szejna ze ściśniętym sercem patrzyła przed siebie w niewidoczny punkt. Nie potrafiła spojrzeć na trumnę, w której spoczywało ciało jej ojca. Dochodziły do niej szepty i pochlipywania zebranych na uroczystości oraz grana melodia, ale zdawało jej się, że wydarzenia dzieją się poza nią i dotyczą kogoś innego. Ona jak dotąd nie uroniła ani jednej łzy, trwała w upiornym stuporze, pozbawiona myśli i czucia. Gdy Barka wybrzmiała, młody mężczyzna w zielonooliwkowym mundurze i nieskazitelnie białej koszuli podniósł wiklinowy kosz ze świerkowymi gałązkami i podszedł do żony zmarłego, a potem do jego pasierbicy. Kobiety wzięły po niewielkiej gałązce i wrzuciły na trumnę. Kiedy zbliżał się do Leny, dziewczyna na ułamek sekundy przymknęła oczy. Poprawiła zsuwające się z nosa okulary w czarnych oprawkach, zaczerpnęła tchu, a potem delikatnie ujęła w dłoń drobną świerkową witkę. Zanim wrzuciła ją do grobu, przyłożyła do ust. Igły ukłuły ją w wargi, a w nozdrzach poczuła zapach igliwia. Kojarzył jej się z beztroskim dzieciństwem, z mamą i z domem. Zachwiała się i byłaby upadła, gdyby nie stojący za nią podleśniczy, pracownik jej ojca. Mężczyzna złapał ją za łokieć, przytrzymał i niemal bezgłośnie szepnął słowa otuchy.
– Leno, bądź silna.
Chciała być silna. Bardzo chciała. Ale kiedy podszedł do niej ksiądz z woreczkiem ziemi i poczuła pod palcami chłodną glinę, serce pękło jej na milion kawałków. Piekący ból w mostku przeszył klatkę piersiową, a do oczu cisnęły się łzy. Wyciągnęła dłoń z ziemią, ale nie była w stanie wrzucić jej do grobu. Pomyślała, że nie zniesie odgłosu spadających grudek uderzających o wieko. Odgłos ten prześladował ją od dzieciństwa, śnił jej się po nocach, słyszała go przez długie lata od pogrzebu mamy. Zacisnęła drżącą dłoń, ziemia prześliznęła jej się między palcami. Przyłożyła pięść do serca i nagle zapragnęła uciec, zanim ktokolwiek wrzuci na trumnę pierwszą bryłkę. Nie, nie zniosę tego dźwięku! Nie zniosę! – dudniło jej w głowie. Odwróciła się na pięcie i niezatrzymywana przez nikogo, oddaliła się szybkim krokiem. W połowie alei zaczęła biec. Dopiero kiedy znalazła się za murowaną seledynową bramą, ozdobioną u szczytu czerwoną dachówką, zwolniła, bo zabrakło jej tchu. Minęła zaparkowane auta i autokar, którym przyjechała, po czym pieszo ruszyła przed siebie. Do leśniczówki drogą na skróty miała sześć kilometrów. Pragnęła w samotności wypłakać smutek i żal. Nie zniosłaby pocieszenia. Wiedziała, że żadne słowa nie ukoją jej bólu i rozżalenia. Nie zniosłaby słów „wszystko się ułoży” ani „czas goi rany”. Przez ostatnie dni wciąż je słyszała. Drażniły ją i wywoływały bunt. Najchętniej odesłałaby pocieszycieli do wszystkich diabłów, zaciskała jednak zęby i przyjmowała kondolencje i słowa otuchy z dobrze maskowaną niechęcią.
Szła na przełaj polną ścieżką. Rozpięła guzik przy kołnierzu czarnej sukienki i odetchnęła głębiej. Dopiero na środku łąki otworzyła dłoń i wysypała ziemię. Otrzepała dłonie i spojrzała w bezchmurne niebo. Boleśnie i mocno zatęskniła za ojcem. Przypomniała sobie jego dobroduszny uśmiech, radosne, rozumne, niebieskie oczy, serdeczne słowa, którymi starał się łagodzić konflikty między nią a macochą. Co stanie się teraz z jej życiem? Jak to będzie? W głowie Leny kłębił się milion pytań, ale nie potrafiła znaleźć ani jednej odpowiedzi. Nie wyobrażała sobie dalszego życia z macochą i jej córką. Teraz, gdy zabrakło scalającego je ogniwa, dalsza wspólna egzystencja byłaby dla Leny torturą.
Gdy dziesięć lat temu Wanda Gosk-Szejna u nich zamieszkała, starała się przymilać do pasierbicy. Kazała do siebie mówić po imieniu, choć Lena miała wtedy zaledwie dziewięć lat. Z czasem jednak jej stosunek do dziewczynki się zmienił, uważała bowiem, że Andrzej zbyt rozpieszcza córkę, gdy tymczasem jej czterolatkę, Iwonkę, zaledwie lubi. W miarę trwania małżeństwa macocha stawała się coraz bardziej zazdrosna i zaborcza, a jej niechęć do Leny wciąż się pogłębiała. Andrzej nie dawał się prowokować ani tym bardziej skonfliktować z córką, czym często doprowadzał swoją drugą małżonkę do szewskiej pasji. Swą złość wyładowywała na Lenie. Dziewczyna nie skarżyła się ojcu, bo nie miało to sensu. Starał się łagodzić kłótnie między kobietami, ale daleki był od rozwodu. Tylko że teraz tego bufora zabrakło. Wanda zamieni moje życie w piekło – stwierdziła w myślach.
Lena nie zauważyła, kiedy łąka przemieniła się w dębowy młodnik, a potem w gęsty las. Nowe czarne pantofle raniły ją w pięty, a drobinki piasku uwierały w palce. Gałęzie przy leśnej wąskiej ścieżce smagały ją po łydkach. W czarnych rajstopach puściły oczka, po plecach spłynęła strużka potu, Szejnówna nie zwracała jednak uwagi na niewygody. Starała się odganiać od siebie wszelkie myśli, zarówno te o przeszłości, jak i te związane z przyszłością. W pewnym momencie zahaczyła stopą o wystający korzeń dębu i runęła jak długa na leśną ścieżkę. I nagle dotarło do niej, co się naprawdę stało. W wieku niespełna dziewiętnastu lat została całkowitą sierotą. Sama jak palec. Łkała, leżąc na brzuchu, z twarzą ukrytą w mchu. Dotychczas starała się być silna, ale gdy puściła tama łez, dziewczyna nie potrafiła jej powstrzymać. Ojciec był jej najbliższym przyjacielem, drogowskazem, busolą i przykładem. Biegła do niego jako dziecko i jako młoda dziewczyna, by podzielić się z nim troskami, radościami i marzeniami. Teraz, leżąc na miękkim leśnym poszyciu z głową schowaną w ramionach, marzyła tylko o jednym – by dołączyć do rodziców. Gdziekolwiek są, ona też chciała tam być. Po jakimś czasie wyczerpana oparła się plecami o cienki pień młodego dębu i rękawem czarnej sukienki wytarła nos. Z głośnym westchnieniem strzepnęła z nóg kilka mrówek. Zdążyły ją pokąsać i ten drobny incydent znów wyzwolił w niej falę łez. Roztarła dłonią zaczerwienione miejsca. Pozbierała się i ze zbolałym sercem ruszyła przed siebie.
Ścieżka się zwęziła. Można było tędy dojść do leśniczówki, ale wymagało to sprytu i orientacji w terenie. Raczej nikt z przybywających do leśnictwa w Górkach się tędy nie zapuszczał, no chyba, że zabłądził, z reguły wybierano szutrową, szeroką i bezpieczną drogę. Lena jednak znała tu każdą knieję, każdy krzaczek i gęstwinę. Szła więc, nie bacząc, że młode liście grabów przyklejają się jej do twarzy. Gałęzie drzew po obu stronach ścieżki splotły się, utrudniając wędrówkę. Wiedziała, że do domu ma już niedaleko. Odetchnęła z ulgą, bo z pięt sączyła się krew. Chciała zrzucić z siebie przyciasne pantofle, grubą czarną sukienkę, nieodpowiednią na pieszą wędrówkę po lesie, położyć się w swoim pokoju i zasnąć na wieki.
Przy końcu ścieżki prowadzącej do szutrowej drogi rosły rozłożyste sosny. Uwielbiała ich żywiczy zapach, szczególnie w maju, gdy kwitły cudownym ciemnozłotym kwieciem. Przystanęła, by zaczerpnąć tchu. Przyjemny cień, jaki dawały konary drzew, rzedł i dziewczyna poczuła na twarzy ciepłe promienie słońca. Uniosła głowę i zobaczyła budynek leśniczówki. Przyglądała się bryle budynku z uwagą, jakby zobaczyła ją pierwszy raz w życiu i chciała zapamiętać każdy szczegół. Na czerwonych dachówkach tańczyły promienie słońca. Kolor dachu pięknie kontrastował z bielą ścian. W rogu budynku tuż nad czerwoną prostokątną tablicą z nazwą leśnictwa powiewała biało-czerwona flaga. Andrzej Szejna dbał o to, by wisiała cały rok, nie tylko w święta państwowe. Siedlisko otaczał równo przystrzyżony żywopłot. Był on oczkiem w głowie leśniczego. Tuż przed wejściem na posesję stała spora przeszklona tablica, na której podleśniczy umieszczał ważne ogłoszenia i numery kontaktowe. Od trzech dni wisiała tam klepsydra.
Lena przeszła po piaszczystej drodze, ale gdy otworzyła furtkę, z przykrością uświadomiła sobie, że nie ma klucza od domu, więc nie dostanie się do środka. Macocha z Iwoną zapewne zostaną na stypie w Lublewie, a ta potrwa do późnego wieczora. Szejnówna usłyszała stłumione szczekanie, w oknie kancelarii ukazała się głowa Szarika, ukochanego wilczura ojca. Znalazł go trzy lata temu przywiązanego do drzewa. Przygarnął i pokochał, a pies z wdzięczności nie odstępował go na krok. Na widok Leny rozszczekał się na dobre. Nie rozumiał, dlaczego siedzi w zamknięciu, kiedy ona jest tuż obok.
Przygnębiona przetarła dłonią czoło. Okrążyła budynek, położyła się na wielkiej, twardej, drewnianej bujawce i spod na wpół przymkniętych powiek znów popatrzyła na dom. Spędziła w tym miejscu dzieciństwo i młodość, ale teraz boleśnie uświadomiła sobie, że życie, które znała, się skończyło. Nie ma już korzeni, do których mogłaby wracać, ani osoby dzielącej z nią radości i smutki. Już nigdy nie będzie naprawdę szczęśliwa. Bo jakże cieszyć się czymkolwiek, gdy w sercu zagnieździła się bezgraniczna żałość? Jak szukać schronienia w ukochanym domu, gdy zabrakło w nim miłości? Tak, ten dom stał się obcy. Gdzie mam się podziać i co dalej ze sobą zrobić? – pomyślała i zapłakała zgnębiona.
* * *Młoda kobieta ubrana w kwiecistą sukienkę siedziała przy fortepianie. Jej długie wąskie palce lekko tańczyły na klawiaturze, a Walc a-moll Fryderyka Chopina w jej wykonaniu zachwycał delikatnością. Przez otwarte okno salonu wleciał kolorowy motyl, usiadł na sukience, a potem na rudych włosach dziewczynki opartej o fortepian. Tuliła misia i przysłuchiwała się granej melodii. Kobieta dała się ponieść rzewnym tonom walca, przymknęła oczy, a jej dusza zatraciła się w dźwiękach. Dziewczynka poruszyła się niespokojnie, chciała opowiedzieć mamie o barwnym motylu i spytać, czy wciąż siedzi jej na włosach, czy odfrunął. Otworzyła usta, ale suchość w gardle tamowała słowa. Patrzyła więc tylko w rozpaczy na piękną kobietę przy fortepianie. Po długiej chwili drzwi salonu się otworzyły i wszedł przystojny mężczyzna w leśnym mundurze i w wykrochmalonej białej koszuli. Uśmiechnął się do dziewczynki, ale nie podszedł do niej. Poczekał, aż melodia umilknie, a wtedy ujął dłoń żony i ją pocałował. Zafalowała kolorowa sukienka pianistki, bo do salonu wpadł ciepły majowy podmuch wiatru. Leśniczy objął żonę w pasie i przytuleni, zapatrzeni w siebie powoli ruszyli do drzwi.
– A ja? Mamo, tato, nie zostawiajcie mnie! – krzyknęła błagalnie dziewczynka, ale z jej gardła wydobył się zaledwie cichy jęk. Wciąż stała przy fortepianie, niezdolna zrobić kroku. Zamknęła oczy, by nie patrzeć, jak rodzice odchodzą. Zapłakała, ale nie miała już łez. Mocniej przycisnęła misia i wtuliła twarz w jego bure futerko.
– Lenko, bądź dla siebie dobra – usłyszała tuż przy uchu łagodne głosy rodziców.
Teraz z kolei nie mogła otworzyć oczu. Uniosła głowę i poczuła na obu policzkach ciepłe pocałunki. Powieki wciąż były zbyt ciężkie, by je otworzyć, więc tylko domyśliła się, że rodzice się nad nią pochylają. Czuła ich oddechy i zapach ojcowskiej wody po goleniu.
– Bądź dla siebie dobra, córeczko. – Tym razem poprosił już tylko ojciec. Pocałował ją i poszedł za żoną.
Lena nadludzkim wysiłkiem otworzyła zlepione powieki. Oczy powoli przyzwyczajały się do ciemności. Zdezorientowana nie wiedziała, gdzie jest i co się właściwie stało. Podniosła się z bujawki, opuściła nogi, plecami dotknęła chłodnego oparcia. Nie wierzyła, że słyszane głosy były tylko snem. Wciąż dźwięczał jej w uszach szept wypowiadanych słów, a na policzku czuła ciepły dotyk matczynych i ojcowskich warg. Tak, miejsce pocałunku nadal było ciepłe. Przesunęła palcami po policzku i otarła łzę. Ach, więc to łzy. To był tylko sen – pomyślała, a rozczarowanie nie pozwalało zebrać myśli. Starała się odtworzyć, co ważnego rodzice chcieli jej przekazać. Pragnęła, by zostali z nią jeszcze chwilę, bo tak bardzo bała się być sama. Żałowała, że wybudziła się ze snu.
– Bądź dla siebie dobra, córeczko – wyszeptała usłyszaną we śnie radę. – Bądź dla siebie dobra, córeczko – powtórzyła. Jej głos przestraszył puszczyka siedzącego na kominie. Sowa z szelestem skrzydeł przeleciała tuż nad jej głową i zniknęła w ciemności. Od strony ogródka dotarł do Leny szmer rozchylanych krzewin, domyślała się, że to sarna z małym koźlątkiem przyszła na soczyste pokrzywy. Przychodziła tu od wczesnej wiosny na jabłka wysypywane przez Szejnów. Na myśl o tym, że już nigdy nie zobaczy taty zawieszającego ziarniste kulki dla sikorek, wysypującego jabłka dla saren czy podkładającego siano do karmników, wybuchła płaczem. Bezradnie szlochała, ocierając łzy rękawem czarnej sukienki. Lampa uruchamiająca się przy każdym ruchu włączyła się niespodziewanie i oślepiła Lenę. Zapewne macocha albo Iwona wyszły przed dom drzwiami od strony kancelarii.
– Tu jesteś. Zastanawiałyśmy się z mamą, gdzie się podziałaś i kiedy wrócisz do domu. – Iwona stanęła przed nią w rozkroku. Ubrana w różową piżamę, z jasnymi włosami opadającymi na ramiona i plecy, przyglądała się Lenie z przyganą w oczach. Chciała jeszcze coś powiedzieć, ale córka leśniczego podniosła się z ławki i minęła przybraną siostrę bez słowa. Nie miała ochoty na rozmowę. Ciążyły jej zesztywniałe plecy i nogi. Pięty paliły jątrzącymi się ranami. Pomyślała o ciepłej kąpieli i o tym, że musi zdezynfekować rany, tylko że nic jej się nie chciało.
Powlokła się do domu. Minęła ciemną sień i spojrzała w otwarte drzwi salonu. Na wyściełanym bordowym aksamitem stołku przy fortepianie siedziała wdowa po leśniczym. Wanda Gosk-Szejna płakała, popijając łzy czerwonym winem. Prawie opróżniona butelka stała na zatrzaśniętym wieku instrumentu. Przy nogach kobiety leżał Szarik. Na widok dziewczyny zerwał się, ale nie szczekał jak zwykle, tylko zamerdał ogonem i trwał w oczekiwaniu, że ktoś mu wskaże, co ma dalej robić. Lena schyliła się i pocałowała psa między uszami. Jeszcze raz spojrzała na Wandę, ale ta zamroczona bólem i wypitym alkoholem nie zwracała uwagi na to, co dzieje się wokół niej. Stary rzeźbiony zegar w salonie wybił dwudziestą drugą. Dziewczyna nie dowierzała, że jest tak późno. Przespałam na twardej ławie bujawki całe popołudnie i wieczór – uświadomiła sobie. Głaszcząc psa, który cały czas domagał się uwagi, przeszła do swojego pokoju. Wzięła piżamę, po drodze w kuchni wsypała Szarikowi karmę do miski i poszła się kąpać. Nad domem zawisła cisza, niczym jesienna mgła nad zwiędniętą łąką. Nawet z pokoju Iwony nie dolatywały żadne dźwięki. Dziwne, dotąd wciąż i wciąż się kłóciły o zbyt głośne puszczanie muzyki. Nigdy nie przypuszczała, że zatęskni za tym hałasem. Wszystko, byleby nie ta obezwładniająca cisza – rozmyślała ponuro.
Kąpiel nie przyniosła Lenie ukojenia, ale przynajmniej rozgrzała wychłodzone i pokąsane przez komary i mrówki ciało. Wytarła się starannie szorstkim ręcznikiem, a potem przetarła rany na piętach wodą utlenioną i przykleiła na nie plastry, aby byle dotyk nie przynosił bólu. Ubrana w piżamę, wyszła z łazienki akurat w momencie, gdy upojona alkoholem Wanda opuściła salon. Wciąż w tej samej czarnej sukience, z rozmazanym od łez makijażem i pustą butelką w dłoni wyglądała upiornie. Jasne, zbyt mocno utlenione krótkie kosmyki posklejały się od potu i zbiły w niechlujne strąki. Rozmazany tusz na i tak zasinionych i podkrążonych powiekach dolnych wyglądał żałośnie. Na widok Leny zatrzymała się i machnęła pustą butelką.
– O, znalazłaś się! – Nieudolnie wykrzywiła usta w kpiącym uśmiechu. – Musiałaś zamanifestować swoją nienawiść, prawda? Podkreślić, że nie chcesz mieć z nami nic wspólnego. – Czknęła głośno.
– Wanda, to nie tak... Ja po prostu nie chciałam...
– Od dziś dla ciebie pani Wanda! – wrzasnęła, wchodząc pasierbicy w słowo. Z głębi domu rozległo się szczekanie Szarika, a u Iwony zaskrzypiały uchylane drzwi. – Skończyła się moja dobroć dla ciebie. Andrzej ślimaczył się z tobą, rozpieszczał jak księżniczkę, ale koniec tego dobrego. Niech mu ziemia lekką będzie, ale teraz w tym domu rządzę ja. – Machnęła ręką zaciśniętą w pięść, a potem chwiejąc się, poszła do kuchni po następną butelkę wina.
Lena przemknęła do swojego pokoju. Zastanawiała się, czy przekręcić klucz. Z początku ten pomysł wydał jej się idiotyczny i na wyrost, ale po chwili wahania przekręciła klucz w zamku. A potem dodatkowo przesunęła pod drzwi komodę. Jeszcze nigdy nie widziała macochy aż tak pijanej. Wolała nie sprawdzać na sobie, do czego jest zdolna. Wprowadziła się do nich zaledwie rok po śmierci mamy. Ojciec uznał, że Lenka powinna być wychowywana przez kobietę. Może nawet kochał swoją drugą żonę, choć córka leśniczego nie bardzo w tę miłość wierzyła. Widać było gołym okiem, że po jednej i po drugiej stronie brakuje uczucia. Można by orzec, że związali się z rozsądku. On chciał, by córka miała matkę, a ona po rozwodzie z pierwszym mężem zwyczajnie nie miała gdzie się podziać. Po krótkiej, trwającej zaledwie kilka miesięcy sielance zaczęły się kłótnie. Głównie o dzieci. Wanda uważała, że Andrzej nie traktuje Iwony z należytym szacunkiem i troską. A przynajmniej nie tak, jak swoją rodzoną córkę. Co i rusz z tego powodu wybuchały niespodziewane awantury. Leśniczy łagodził je żartem albo przytuleniem żony i zapewnianiem, że nie ma racji. Zazwyczaj po takim incydencie sprawiał Iwonie coś ładnego albo spełniał jakieś jej marzenie. To na jakiś czas satysfakcjonowało Wandę i znów przez kilka tygodni żyli w miarę dobrze, jak prawdziwa zgodna rodzina.
Lena leżała przytulona do Szarika. Jej oczy długo przyzwyczajały się do ciemności. W głowie przewijały się jej obrazy z pogrzebu. Przemowa nadleśniczego, złamane świerkowe gałązki rzucane na trumnę i garstka ziemi, którą rozrzuciła dopiero na łące. Dla niej ojciec wciąż żył. Umysł nie zdołał uwierzyć, że nigdy już nie wejdzie do tego pokoju, nie przywoła psa, nie roześmieje się i nie powie czegoś wesołego, jak to miał w zwyczaju czynić każdego ranka. Trudno było pogodzić się z tą śmiercią. Tym bardziej, że przyszła niespodziewanie. Ojciec był zdrowym i silnym mężczyzną. Zapalenie płuc, którego się nabawił, wydawało się niegroźne. Zlekceważył je, a gdy stan raptownie się pogorszył i zagroził życiu, na ratunek było za późno. Może gdybyśmy nie mieszkali w lesie, tylko bliżej Gdańska, ratunek przyszedłby na czas? – zastanawiała się. Znów próbowała odgonić złe myśli. Udało jej się na krótko, bo zaraz przyszły następne. Macocha zmieni moje życie w piekło. Ja tu nie wytrzymam. Zwyczajnie nie wytrzymam. Tylko dokąd mam się wyprowadzić?
Nagle z przerażeniem przypomniała sobie, że jutro czeka ją ostatni egzamin maturalny. Zniechęcona zaczerpnęła tchu, a potem pomyślała, że w końcu w zasięgu ręki będzie upragniona wolność. Zdana matura to przecież przepustka w dorosłość. Nie na darmo maturę nazywa się egzaminem dojrzałości. Miała już za sobą język polski, matematykę, angielski, została jej tylko biologia. Jeden z ulubionych przedmiotów, który zresztą sama wybrała jako egzamin dodatkowy. W normalnych okolicznościach powinien pójść łatwo. Tylko że teraz w głowie miała pustkę. Żadna logiczna myśl nie zatrzymywała się na dłużej. Nie potrafiła przypomnieć sobie nawet najważniejszych pojęć. Mam w głowie czarną dziurę – odkryła ze zgrozą. Nie, nie pojadę do szkoły. Zostanę w domu. Przecież to bez sensu. I tak nie jestem w stanie niczego napisać. Pociągnęła nosem, wilgotny język Szarika zlizał łzy z jej policzka. Pies położył się przy niej, jakby rozumiał, co się stało, i prosił ją, by go nie opuszczała nawet na minutę. Pogłaskała jego miękką sierść. Wtulona w psie futro, leżała na boku. Powieki zaciążyły ołowiem. Zanim zapadła w sen, zrozumiała, że ojciec nie obudzi jej jak co dzień. Powinnam nastawić budzik w telefonie – zdążyła pomyśleć, lecz nie sięgnęła po komórkę. Spłynął na nią twardy zbawienny sen, niczym łaskawa kurtyna, która zakrywa aktorów po nieudanym przedstawieniu.
* * *
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------POLECAMY RÓWNIEŻ:
PEŁNA CIEPŁA I POZYTYWNYCH EMOCJI OPOWIEŚĆ O TYM, ŻE WSZYSTKO, CZEGO W ŻYCIU SZUKAMY, MOŻE BYĆ CZASAMI NA WYCIĄGNIĘCIE RĘKI. NIE TYLKO W ŚWIĘTA...
Julia i Karolina są bliźniaczkami, które jednocześnie łączy i dzieli wszystko. Karolina jest przebojowa i wyrywa się z rodzinnej miejscowości na pograniczu Mazur i Podlasia, by odkrywać świat. Julia, cicha i spokojna, nadal mieszka z rodzicami i pracuje jako bibliotekarka, powoli wsiąkając w lokalną społeczność.
Gdy nadchodzi świąteczny czas, Karolina wraca w rodzinne strony. Przyzwyczajona do innego życia, na nowo musi zrozumieć swoich bliskich i samą siebie.
Czy w ferworze przygotowań znajdzie się czas na szczere rozmowy? Czy mimo odmiennych charakterów przy wigilijnym stole zagości spokój i zrozumienie? Jak święta wpłyną na losy dwóch młodych kobiet i ich najbliższych? A może znajdzie się czas na miłość?
.
PRZEWROTNA OPOWIEŚĆ O TYM, ŻE NIGDY NIE JEST ZA PÓŹNO, BY WYWRÓCIĆ SWOJE ŻYCIE DO GÓRY NOGAMI!
Natasza od 10 lat pomaga swojemu partnerowi prowadzić restaurację Amore nad jeziorem Niegocin. Niestety ich relacja przeżywa kryzys, a dziewczyna postanawia wrócić w rodzinne strony i zmierzyć się z bolesną tajemnicą sprzed lat.
Szymon – okrzyknięty młodym milionerem właściciel znanej firmy, nie może opędzić się od kobiet, które rywalizują o jego względy. Wkrótce w wyniku rozwoju firmy drogi milionera i Nataszy przecinają się.
Czy da się połączyć dwa tak różne od siebie światy? Jak minione wydarzenia wpłyną na rodzinne relacje Nataszy i budzącą się miłość? I czy duchy przeszłości pozwolą jej z nadzieją patrzeć w przyszłość?
WIOLETTA PIASECKA TWORZY WIELOWYMIAROWYCH BOHATERÓW, KTÓRYM PRZYJDZIE ODPOWIEDZIEĆ NA JEDNO Z NAJWAŻNIEJSZYCH PYTAŃ: CZEGO TAK NAPRAWDĘ CHCĄ OD ŻYCIA, BY BYĆ SZCZĘŚLIWI?