- W empik go
Sobibór - ebook
Sobibór - ebook
Unikatowa opowieść o hitlerowskim obozie śmierci Sobibór, funkcjonującym w czasie II wojny na wschodnich krańcach Lubelszczyzny. Niemcy z bezwzględną skutecznością przeprowadzali tam program masowej, natychmiastowej zagłady Żydów. W październiku 1943 więźniowie zorganizowali bunt, w wyniku którego wielu z nich udało się zbiec. Po tym wydarzeniu Niemcy zlikwidowali całą tę katownię. W książce znalazły się relacje ocalałych więźniów. Obrazują historię od momentu łapanki, przez transport do obozu, trwanie w obozie, bunt, ucieczkę, ukrywanie się do końca wojny. Duża część z tych świadectw ukazuje się w Polsce po raz pierwszy.
„Przy dobrej pogodzie słup dymu unosił się prosto do nieba. Ja widziałem w nim cienie dorosłych i dzieci stale wznoszące się ku niebiosom. Bywały dni, gdy podmuch wiatru kierował dym i okropny smród w stronę obozu, a nas dusze zmarłych otulały i dotykały, czasem łagodnie, czasami gwałtownie, przez cały czas wznosząc się ku górze. Bywały również takie dni, gdy wszystko stało nieruchomo, nie poruszało się, a dym osiadał powoli na całym obozie, aż nie było od niego wytchnienia. Ten śmierdzący dym przenikał każdy zakątek baraku, wypełniał oczy, nos, usta, każdą zmarszczkę ciała. Czułeś się, jakbyś był owinięty dymem z ludzi, którzy zostali zamordowani, jakbyś znalazł się w tym dymie razem ze zmarłymi, jakbyś był jednym z nich i za chwilę uniesiesz się z nimi do niebios.”
(Dov Freiberg)
Spis treści
Od Wydawcy
Droga
Stacja Sobibór
Śmierć
Życie
Bunt
Uciekanie
Biogramy
Źródła
Posłowie
Marek Bem
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-65979-21-6 |
Rozmiar pliku: | 3,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Sobibór. Miejsce, którego nie ma. Przestrzeń, której zarys odtwarza się ledwie ze śladów. Tu wiele tysięcy ludzi ostatni raz patrzyło na świat. Dzisiaj to Strefa Pamięci, ustanowiona tam, gdzie pozostały tylko prochy – obszar odczytywany także ze strzępów wspomnień małej grupy ocaleńców.
W Sobiborze, niemieckim obozie zagłady na wschodnich krańcach Lubelszczyzny, mordowano ludzi od kwietnia 1942 do października 1943. W ciągu półtora roku Niemcy zabili tu co najmniej 300 tysięcy Żydów. Te szacunki są ciągle niepewne; ostatnio wzrosły. Po wojnie wielkie cmentarzysko porósł „fikcyjny” las – zasadzonymi przez siebie drzewami Niemcy zakryli przed potomnymi obszar katowni.
Ponad dwa lata temu – w poprzedniej edycji serii „Żydzi polscy” – przedstawiliśmy, pod tytułem Sobibór, historię obozu, a przede wszystkim buntu, który w nim wybuchł. Rodzenie się oporu skazańców i w konsekwencji ich skuteczne powstanie pokazała antologia świadectw 12 osób, którym udało się uciec. Obecne wydanie stanowi dokładniejsze przybliżenie tego odzyskiwanego obrazu – montaż zapisów 28 ocalonych oraz dwóch listów wyrzuconych z pociągu, których autorzy zginęli zaraz po dowiezieniu ich do Sobiboru.
Komponowanie mniejszych fragmentów precyzyjniej oddaje bieg zdarzeń. I tym razem jednak niemożliwe okazało się zachowanie ścisłej ich chronologii – wielu powiązań czasowych nie da się już odtworzyć. Dużo pełniej niż w poprzedniej edycji przedstawione zostały losy uciekinierów przed dostaniem się do obozu oraz po ucieczce z niego – kiedy to nierzadko stawali przed dalszym ciągiem piekła.
Mówią tu o Sobiborze główni świadkowie. Wszystkie te głosy zebrał Marek Bem – wieloletni dyrektor Muzeum Pojezierza Łęczyńsko-Włodawskiego, a zarazem do niedawna jego filii – Muzeum Byłego Hitlerowskiego Obozu Zagłady w Sobiborze. Założył również Stowarzyszenie Upamiętnienia Sobiboru oraz Archiwum Sobiborskie, gdzie zgromadził wszelkie zapisy ocalonych.
Wybrane teksty pochodzą z różnych źródeł – książek publikowanych w wielu językach, filmów dokumentalnych, archiwaliów dostępnych dawniej i poznanych ostatnio, zapisów rozmów, protokołów przesłuchań. Fragmenty tej opowieści znane były wcześniej, jednak zebranie ich w całość stało się możliwe dopiero po powstaniu Archiwum Sobiborskiego. Wiarygodność pojedynczych tekstów można by podważać, dowodząc ułomności pamięci świadka – gdy jednak liczniejsze relacje stworzyły po latach spójną historię, trzeba uznać, iż udało się odtworzyć nawet to, co podlegać miało procesowi całkowitego zatarcia.
Sobibór jako Strefa Pamięci powinien być przestrzenią bardziej uchwytną. Auschwitz stanowi wyrazistszy symbol nie tylko dlatego, że zgładzono tam więcej ludzi; samo miejsce pozostaje realne: przed oczami staje dawny obóz eksterminacji, a nie – las. Śmierć masowa w Sobiborze nie jest mniej ważna, ale zdecydowanie słabiej oddziałuje na wyobraźnię współczesnych. Dlatego Sobibór to nadal wspólny obowiązek – skoro tutaj trudno dostrzec Zagładę.
Oddajemy głos tym, którzy przeszli bramę „miejsca ostatecznego”, odbierając bezwzględny wyrok. Wrócili do życia – na przekór wszystkiemu. Nas postawili wobec obrazów tamtej otchłani śmierci, a zarazem buntu, który ocala.
Październik 2012
Zbigniew GluzaDROGA
Mosze Bahir¹:
Deportacja zaskoczyła nas jak złodziej w nocy.
W domu panowała wtedy radość, ponieważ ojciec wrócił z niewoli niemieckiej. Tata, Arie Lejb Szklarek, został wcielony do Wojska Polskiego jakieś dwa tygodnie przed wybuchem wojny. Na krótko przed zawieszeniem broni potężna armia Hitlera, która miażdżyła i deptała wszystko, co stanęło na jej drodze, wzięła go wraz z całym oddziałem do niewoli. Prawie rok przebywał na niemieckiej wsi, gdzie wykonywał prace rolne w zamian za jedzenie i w miarę przyzwoite traktowanie. Potem wszystkich jeńców zebrano w obozach. Żydów umieszczono oddzielnie; wkrótce zostali załadowani do wagonów towarowych i wywiezieni do Polski. Nie mogliśmy uwierzyć szczęściu, jakie nas spotkało. Cieszyliśmy się nieprzerwanie, aż do pamiętnego ranka w lutym 1941.
Tamtego sądnego dnia, we wczesnych godzinach porannych, dom zadrżał w posadach od brutalnego walenia w drzwi i wściekłych okrzyków Niemców: „Wy obrzydliwi Żydzi, wychodzić!”. Już po kilku chwilach staliśmy w tłumie na ulicy Szerokiej, wraz z innymi Żydami z miasta. Z pomocą folksdojczów, wśród brutalnego bicia i wielu morderstw, załadowali nas na ciężarówki, ciasno upychając, po czym długi konwój wyjechał z Płocka. Nie wolno nam było niczego ze sobą zabrać . Mieliśmy jedynie to, co włożyliśmy na siebie w panicznym pośpiechu.
Tego samego dnia, po wielu godzinach ciężkiej podróży, ciężarówki zatrzymały się w obozie w Działdowie, przy wyjeździe na Mławę. Niemcy, z kijami i batami, stali w dwóch kilkudziesięciometrowych szeregach – od ciężarówek po bramę obozu. Rozkazano nam zeskoczyć z samochodów i biec w kierunku bramy, między tymi szeregami. Zanim jeszcze pierwszym, którzy skakali, udało się dotknąć ziemi, puszczono w ruch kije. Wszyscy pędzili rozpaczliwie, żeby jak najszybciej dopaść bramy. W czasie tego szaleńczego wyścigu ludzie padali i byli tratowani przez swoich braci. Tylko nielicznym udało się bez szwanku przedostać za bramę, po drodze zostały dziesiątki martwych ciał. Zakopano je w pobliżu wychodka.
W barakach, pełnych błota i gnoju, leżały setki rannych, pozbawionych jakiejkolwiek opieki medycznej. Nas również wepchnięto do baraku. Wszędzie panował tak potworny ścisk, że nie można było nawet rozprostować zbolałych nóg.
Po kilku dniach kazano nam ustawić się w szeregu, po czym poddano nas skrupulatnej i żenującej kontroli w poszukiwaniu srebra, złota, biżuterii. Wszyscy staliśmy w przejmującym zimnie. Następnie każdemu z nas wręczono po 40 złotych – sumę, za którą można było kupić ledwie bochenek chleba – i ponownie załadowano nas na ciężarówki. Pojechaliśmy do Częstochowy.
Tam, po raz pierwszy od wybuchu wojny, zostaliśmy bardzo ciepło, życzliwie przywitani przez miejscowych Żydów, którzy na mieszkania oddali nam gabinety i szkoły oraz zorganizowali kuchnię, gdzie bezpłatnie wydawano jedzenie. W tej sytuacji braterska bezcenna pomoc podniosła nas na duchu.
Możliwości miejscowych Żydów były jednak ograniczone, a ich dobra wola nie wystarczyła, aby zaspokoić nasze potrzeby. Racje żywnościowe zmniejszały się z dnia na dzień, a zupa stawała się coraz bardziej wodnista. Zaczynał nam doskwierać głód. Co gorsze – nie wolno nam było podejmować żadnej pracy, a bezczynność trawiła nas od wewnątrz. Mnie się jednak udało – zostałem zatrudniony jako pomocnik fryzjera u pana Lewkowicza. Popołudniami ojciec przynosił mi odrobinę lichej zupy, co stanowiło moją dzienną rację. Nasza sytuacja z każdym dniem stawała się coraz bardziej dramatyczna .
Docierały do nas słuchy, że zadowalające jest życie w Zamościu. Wyruszyliśmy więc w drogę. Jednak gdy dotarliśmy do miasta, przywitał nas stanowczy, jednoznaczny, wydany przez Judenrat², zakaz przyjmowania kolejnych Żydów. Powędrowaliśmy dalej, aż dotarliśmy do Komarowa . Wydawało się, że ta malutka miejscowość znajduje się poza zasięgiem niemieckiej okupacji. Życie płynęło jak „za starych, dobrych czasów”. Sklepy były otwarte, a Żydzi trudnili się swoimi przedwojennymi interesami.
Tutaj również przyjęto nas bardzo serdecznie. Znowu zapomnieliśmy o głodzie. Jedzenie dostarczano nam z kuchni dla uchodźców. Jednak mieliśmy duży problem z zakwaterowaniem. Razem z około trzydziestoma innymi rodzinami znaleźliśmy schronienie w synagodze. Przypadło nam wyjątkowe miejsce na bimie³.
Ojciec dostał pracę na lotnisku, które Niemcy budowali 12 kilometrów od miasteczka. Do pracy chodził pieszo. Czasami udawało mu się przynieść wiązkę chrustu, który wykorzystywaliśmy do gotowania. Ja znalazłem zajęcie w gospodarstwie we wsi oddalonej o 8 kilometrów od Komarowa. Początkowo pracowałem na pastwisku, później zajmowałem się pracami w domu i na polu. Podobnie jak ojciec, chodziłem do pracy pieszo, jednak byłem zadowolony, ponieważ od czasu do czasu udawało mi się przytargać na moich chudych ramionach kilka kilogramów ziemniaków, a wtedy był to skarb cenniejszy niż złoto.
Z początkiem 1942 roku nasza sytuacja uległa znacznemu pogorszeniu. Niemcy zakazali Żydom oddalania się poza granice miasta i tak zmusili mnie do pozostania „w domu”. Ojciec pracował nadal, jednak nie mógł przynieść nawet jednego kawałka drewna. Sytuacja miejscowych Żydów pogorszyła się do tego stopnia, że nie byli w stanie dłużej nas żywić.
Głód znów dał o sobie znać, a z nim do synagogi wkradły się rozpacz i brud. Nie było ucieczki od wszy, które przeszły na naszą bimę od rodzin mieszkających na podłodze. Wybuchła epidemia tyfusu.
16 kwietnia, w czwartek, Niemcy i ich ukraińscy pomocnicy wcześnie rano rozkazali nam wstać i zebrać się na placu targowym. Tysiące Żydów – mężczyzn, kobiet, dzieci – ściągały ze wszystkich stron, a Niemcy poganiali nas biciem, krzykami i przekleństwami. Staliśmy godzinami przerażeni, aż wydano rozkaz, aby wszyscy mężczyźni zdolni do pracy stanęli osobno. Byli przydatni niemieckiej machinie wojennej. Wśród nich był mój ojciec. Od tamtej chwili więcej go nie ujrzeliśmy.
Mój młodszy brat Juda, który wyglądał jak prawdziwy Aryjczyk, wyszedł na dzień przed deportacją do pracy we wsi Ruszów pod Zamościem. I jego już nigdy nie zobaczyłem. Ja także mogłem się wymknąć i uciec, jednak wolałem zostać z mamą i młodszym bratem, aby im pomóc.
Wywieziono nas ciężarówkami na stację kolejową w Zamościu, gdzie następnego dnia zostaliśmy wciśnięci do wagonów towarowych. Wieczorem pociąg ruszył.
Chaim Lejst:
Ludność żydowska ze wsi Suche Lipie dostała rozkaz przesiedlenia się do miejscowości Wysokie, a następnie do Gorzkowa. Cała moja rodzina, blisko 30 osób, maszerowała w tej grupie pod ochroną straży.
Udało mi się uciec i przekonać pewnego chłopa, aby przechował mnie przez jakiś czas. Niestety, inni chłopi wyśledzili mnie, rozebrali i nagiego wygonili do lasu. Okryłem się łachmanami, które zdjąłem ze stracha na wróble. Słomkowy kapelusz, jakieś podarte spodnie i lniana koszula stanowiły moje zimowe ubranie.
Jadłem kradzione, surowe ziemniaki i zacząłem chorować. Dowiedziałem się, że w Izbicy są jeszcze jacyś Żydzi i postanowiłem do nich dołączyć. Po drodze złapali mnie niemieccy policjanci i zapytali, dokąd idę. Odpowiedziałem, że do Izbicy. „I tak już po tobie” – odpowiedzieli.
Aron Licht:
Wcześnie rano obudziła mnie strzelanina karabinowa. Strzelają, ale nie wiemy skąd. Zakładam spodnie i buty, gotów do ucieczki. Ale dokąd uciekać? Na ulicy trochę nieszczęsnych Żydów pozostałych z Izbicy. Biegną do nas na podwórze. Przypominam sobie, że tam powinna być kryjówka, po żydowsku – „mysia dziura”. Na czworakach wpełzam do niej. Tam spotykam już ukrytych pana Buchbletera z żoną i dzieckiem, panie Blatt, Grinow i innych.
Siedzimy, ledwie oddychamy i oto nadbiegają nasi polscy dobrzy sąsiedzi i przyjaciele, jak piekarz Iwaniuk, stróż polskiej spółdzielni Kaziek Panko i – z okrzykami: „Żydzi, wychodźcie!” – przeszukują każdy kącik i co się da – pakują do kieszeni. Jedni odchodzą, drudzy przychodzą. Następuje „Purim”⁴, z tą różnicą, że oni nie są przebrani. Zupełnie otwarcie chcą się pozbyć resztki Żydów z Izbicy. Z biciem serca i ze strachem słuchamy tych dzikich okrzyków naszych kochanych polskich sąsiadów, towarzyszy. W mgnieniu oka przybywa polska policja, a także esesmani. Zaczęto ostukiwać ściany, rwać podłogi, aż nas znaleziono.
Z dzikim okrzykiem rzucają się na nas i rwą żywcem skórę, aż w końcu zbierają nas wszystkich na placu koło domu. Tam czeka już bardzo dużo Żydów. Każą nam usiąść na ziemi, czekamy na resztę. Nadchodzi burmistrz Kranz z esesmanem. Kranz zwraca się do mnie po polsku: „Licht, gdzie masz broń? Znaleźliśmy u ciebie w domu karabiny z nabojami, na pewno masz jeszcze ukrytą broń”. Esesman pyta: „O czym rozmawiasz z tym Żydem?”. Kranz odpowiada, że byłem przywódcą żydowskiej bandy i ukryłem broń. Ze łzami w oczach oświadczam, że o niczym nie wiem. W moim domu mieszkali inni ludzie, może oni wiedzą...
Jednak biorą mnie na górę do mieszkania i zaczynają bić, jak tylko oni potrafią, aż w końcu zrzucają w dół pohańbionego, skrwawionego. Zupełnie nie wiem, co się ze mną dzieje. Żydzi chowają mnie między kobietami i dziećmi, zasłaniają, żeby nie zauważyli znów esesmani. Nie czekamy długo, nadchodzi rozkaz: „Odmaszerować! Na główny rynek!”. Przychodzimy na plac, stoi tam kilka samochodów ciężarowych z Ukraińcami.
Siadamy, chowam twarz ze wstydu. Wstydzę się za moich polskich sąsiadów, którzy stoją i z cynicznym uśmiechem przyglądają się temu żydowskiemu spektaklowi. To się nazywa Judenrein⁵, od dziś nie może się znaleźć ani jeden Żyd w Izbicy.
Około południa sprowadzono jeszcze Żydów z garbarni. Muszę przyznać, ku naszemu wielkiemu wstydowi, że wraz z ostatnią swoją minutą ludzie nie stali się lepsi. Odwrotnie: pani Sala, która była w kryjówce w garbarni, miała tyle odwagi, że wzięła esesmana i pokazała mu, gdzie jeszcze ukryci są Żydzi. Oczywiście, pani Sala otrzymała swoje wynagrodzenie – poszła na pierwszy ogień.
Jest już po południu. Nieszczęśni Żydzi siedzą na ziemi. Przybywają wszyscy Ukraińcy i esesmani. Rozkaz: „Wejść na samochody”. Pierwszy wskoczyłem na samochód, nie chciałem już patrzeć na tę przeklętą ziemię izbicką ani w oczy naszym polskim sąsiadom. Samochodów jest za mało, aby załadować wszystkich Żydów. Nadchodzi rozkaz: piętnastu zdrowych mężczyzn ma zejść i piechotą pójść do Trawnik. W niektórych moich towarzyszach rodzi się iskra nadziei, może uda się uciec po drodze. Namawiają mnie, abym także szedł, ale rezygnuję. Skaczą z samochodu: Altman, Brajtman, Pic. My odjeżdżamy.
Wyjeżdżając z miasta, usłyszeliśmy strzały. Byliśmy pewni, że tych piętnastu załatwiono. (I tak się stało – zamiast do Trawnik, wysłano ich na izbicki cmentarz żydowski i wystrzelano.)
Nie wiemy, dokąd nas wiozą. Ale nie trzeba długo czekać, sytuacja się wyjaśnia – jedziemy drogą Chełm–Włodawa. Niektórzy z naszych towarzyszy, Meir Buchbleter i Kirszenbojm, poznają drogę: „Jedziemy do Sobiboru!”. Po kilku minutach Ducze Liberbojm pyta Ukraińca, jak długo będziemy jechać. Odpowiedź: „Jeszcze pięć minut życia”.
Postanawiamy wyrzucić pieniądze. Niczego już przecież nie potrzebujemy. Niektórzy towarzysze mają pomysł: może skoczyć z samochodu... Ale to nic nie da. Wiemy, że nas tam spalą; ale cóż można zrobić?
Kalmen Wewryk:
O godzinie trzeciej w nocy, esesmani otoczyli nasze koszary i wyselekcjonowali około 1500 osób. Ludzie zaczęli płakać, przeraźliwie krzyczeć. Bestie z SS wrzeszczały i przeklinały na cały głos. Wepchnęli nas do wagonów bydlęcych, jak jakieś zwierzęta. Wagony pełne już były małych dzieci, chorych, rannych, ciał zabitych, także Żydów, którzy wpadli w histerię. Tego wrzasku i zawodzenia nie da się opisać.
Mój wagon pełen był ostatnich Żydów, którzy uchowali się w Chełmie. Nie byli w naszym obozie, Niemcy zabrali ich do wagonów prosto z miasta. Wykorzystali do tego ukraińskie bestie, które wyciągnęły ich wszystkich z bunkrów, poddaszy i innych kryjówek. Wielu Żydów mówiło, że zabierają nas do komór gazowych na niechybną śmierć. Niektórzy z nich nawet znali miejsce, gdzie nas zabierali – Sobibór.
Zelda Metz:
Siedliszcze znajdowało się 50 kilometrów od Sobiboru. Dochodziły do nas słuchy, że tam przywożą Żydów z różnych miast i palą. Chłopi opowiadali, że ogień widać na 15 kilometrów. Spodziewaliśmy się takiego samego końca. 22 października 1942 z Chełma przyjechali esesmani, którzy ogłosili Siedliszcze Judenrein. Wszystkich Żydów miano ewakuować do Włodawy, jako do Judenstadtu⁶. Za wielkie sumy pieniędzy, dane Niemcowi Holzhammerowi, udało się Judenratowi 800 Żydów wysłać do Stawu, gdzie był obóz pracy. Resztę Żydów wysłano do Włodawy .
Ja wraz z rodziną dostałam się do Stawu. Pracowaliśmy przy melioracji 12 godzin dziennie. Żydzi, którzy dotąd żyli w Stawie, zostali wysiedleni do Sobiboru. Myśmy zajęli ich miejsce. Mieszkaliśmy w młynie. Było bardzo ciasno i brudno. Zaczęła się epidemia tyfusu plamistego.
W Stawie pracowaliśmy przez dwa miesiące. Inspektor pracy Holzhammer, Niemiec w cywilu, oszukiwał nas, że po wykonaniu melioracji wrócimy do domu. Po wypełnieniu normy wysiedlili nas do Sobiboru.
Od Stawu do Sobiboru były 42 kilometry. Do naszej dyspozycji było 150 furmanek. Ośmiuset ludzi musiało się na nich pomieścić. Strzegła nas ukraińska czarna policja. Żydzi uciekali – tych zabijano w biegu.
Estera Raab:
22 grudnia 1942 jechaliśmy przez cały dzień, wozy grzęzły w błocie, a my musieliśmy je wyciągać. Wzdłuż drogi stali chłopi i mówili nam: „Dla was już nie ma wyjścia, oni chcą was zabić i spalić”. Im więcej słyszeliśmy, tym bardziej nie wierzyliśmy. Dlaczego zabierają niewinnych ludzi i tak, po prostu, zabijają ich bez powodu?
Dzień dobiegał końca, a my zrobiliśmy zaledwie 20 kilometrów. Każdy z nas chciał, aby to wszystko skończyło się jak najszybciej. Jeśli chcą z nami coś zrobić, to niech robią to szybko, abyśmy nie cierpieli. Nie fizycznie, ale przede wszystkim psychicznie. Trudno jest siedzieć i myśleć: mam cztery godziny, trzy i pół, trzy...
Chaskiel Menche:
Szliśmy dwanaście kilometrów z powrotem do Izbicy. Stamtąd odjechaliśmy pociągiem. Na placu przy stacji spotkałem człowieka z mojego rodzinnego miasta, Majera Trokockiego. Pracował dla Niemców. Miał pozwolenie, dzięki któremu mógł swobodnie się przemieszczać. Powiedział do mnie: „Chaskiel, ratuj się, bo jeśli trafisz do transportu... Ludzie mówią, że to pociąg ku śmierci”. Odpowiedziałem: „Mam dziecko, żonę i mamę. Co im powiem? To byłoby dobre tylko dla mnie. Mógłbym uciec, ale co zrobiłbym z moją rodziną? Nie, pojedziemy razem”.
Levie Sluizjer w liście schowanym pod podłogą wagonu w pociągu jadącym z Holandii:
Pierwszy dzień transportu kiepsko się zaczął. Wagon przeładowany. Jeśli ktoś chce skorzystać z toalety, musi przechodzić ponad głowami innych. Niewygodnie jest, kiedy chorym trzeba pomóc wstać z łóżka. Atmosfera bardzo się popsuła. Wszyscy sprzeczają się albo kłócą. Kiedy drzwi są zamknięte, strasznie śmierdzi i jest duszno. Kiedy drzwi się otwierają, robi się przeciąg. Siedzimy w całkowitej ciemności. W nocy jest nieznośnie zimno. Musimy być ubrani cały czas we wszystkie swoje ubrania. Noc jest straszna.
Gdy rano otwieramy drzwi wagonu, wokół nas zima w pełni. Piękne widoki. Najpierw widzimy jeńców wojennych, Rosjanie machają do nas przyjaźnie. Później widzimy Żydów na torach. Prawdopodobnie są to Polacy, co widać po literach „P”, które mają na sobie. Nie wyglądają najgorzej.
„Zielony”⁷ pyta, czy nikt nie umarł i okazuje się, że faktycznie – dwóch Żydów zmarło z zimna i głodu. Ciała zabierają do wagonu bagażowego. Wydaje się, że tylko czekają na to, by niektórzy z nas pomarli. Ale, z drugiej strony, praca, jaką wykonują ci polscy Żydzi, wydaje się dość lekka, więc napawa mnie to optymizmem.
Robi się teraz trochę cieplej, więc ożywiamy się nieco. Większość z nas czuje się jak wraki, gdyż ławki są twarde, a przeciąg wdziera się przez każdą szczelinę. Widziałem dużo śladów po bombardowaniach w Niemczech, niekończące się pastwiska, lecz żadnego bydła.
Jedziemy dzień i noc. Widzieliśmy wielu francuskich jeńców wojennych, także tych w obozach. Na stacji w Hanowerze każdy wagon dostał bańkę wody. Nosicielami (białe koszule) byli Żydzi.
Po południu docieramy do jakiegoś miejsca niedaleko Breslau i widzimy Żydów holenderskich, którzy pracują na roli. Przyjechali dziewięć miesięcy temu, gdyż jest między nimi Broeks. Pokazywali na usta, dając do zrozumienia, że są głodni. Ale nie mogliśmy im rzucić niczego do jedzenia, bo wszędzie tam byli „zieloni”.
Do zmroku robimy się już znużeni; ławki są twarde jak kamień, więc wszystko nas zaczyna boleć. Nie zmrużyliśmy oka. „Zieloni” są dosyć spolegliwi i przyjacielscy. Nie jest tak najgorzej. Po drodze na wielu stacjach dają nam wodę, a także chleb z kiełbasą i dżem.
Minęliśmy Breslau. Wszędzie dokoła opustoszałe równiny. Dzięki Bogu, noc już za nami. Wszyscy jesteśmy wykończeni. A mimo to trzyma się nas żydowski humor – pomimo tej całej niedoli, ludzie opowiadają kawały.
Wcześnie rano stajemy. Prawdopodobnie zbombardowano tory i musimy teraz jechać okrężną drogą, więc podróż bardzo się wydłuży. Obawiam się kolejnej, trzeciej nocy, bo nie ściągaliśmy w ogóle swoich ubrań, nie praliśmy ich. Nie mamy też nic ciepłego do jedzenia ani picia. Jest gorzej niż strasznie.
Teraz widzimy jeńców wojennych pracujących wszędzie, tłukących kamienie, ciągnących wózki, których pilnują żołnierze niemieccy. Piękne widoki, ogromne, pokryte lasami góry i ciągnące się kilometrami równiny. Dziwne, jak mało widać tu ludzi i w ogóle nie ma bydła. W każdym razie, Polska wygląda dość biednie.
Dostaliśmy informację od polskiego rolnika, że jesteśmy 100 kilometrów od Lublina, więc dotrzemy tam dzisiejszej nocy. Jedziemy już trzy dni i dwie noce, podróż pełna udręki. Rolnik mówi, że zastrzelono jakichś Żydów. My mamy nadzieję na lepszy los.
Około 8 kwietnia 1943
Jules Schelvis:
W pociągu, który odjechał z Westerborku⁸ we wtorek 1 czerwca i składał się z wielu wagonów, jechało 3006 osób. W moim wagonie było nas sześćdziesięcioro dwoje, w tym moja żona ze swoją rodziną oraz jeden wózek dziecięcy. Podróż odbywała się w najbardziej prymitywnych warunkach, brakowało nawet tak podstawowych rzeczy, jak słoma, na której można by się położyć, czy haczyki, na których można by było powiesić ubrania. Oprócz dwóch kubłów, jednego wypełnionego wodą, a drugiego na nieczystości, ludzie z Ordedienst Westerbork⁹ rzucili nam kilka pakunków z chlebem. Chorych przywieziono na wózkach w miejsce, gdzie stacjonowały wagony. A wszystko rzekomo po to, by wysłać nas do strzeżonych przez policję obozów pracy w Niemczech, jak to przedstawiano w odpowiednich formularzach.
Komendant obozu i jego pomocnicy stali obok, przyglądając się całej procedurze. Nie pamiętam, by którykolwiek z esesmanów, w swoich lśniących butach, interesował się nami w jakikolwiek sposób – powierzyli nas bowiem Radzie Żydowskiej. Gdy tylko wszyscy wdrapali się do środka wagonu, zaryglowano drzwi od zewnątrz. Byliśmy stłoczeni jak śledzie, nie mówiąc o naszym bagażu. Zastanawialiśmy się, jak długo to potrwa. Nie było miejsca, żeby wyprostować nogi, za to był jeden malutki, zakratowany i nieoszklony otwór okienny, przez który wpadało do wagonu świeże powietrze.
Pociąg ruszył o wpół do jedenastej. Dopiero wtedy zaczęliśmy zdawać sobie sprawę, że nasza podróż skończy się w jakimś tajemniczym miejscu, być może w Auschwitz. Słyszeliśmy już o Auschwitz. Było pewne, że podróż ta będzie sprawdzianem naszej wytrzymałości.
Po drodze pociąg zatrzymywał się niezliczoną ilość razy, by przepuszczać składy pasażerskie i wojskowe. Czasami staliśmy gdzieś godzinami bez jakiegokolwiek widocznego powodu. Przez całą drogę drzwi ani razu nie zostały otwarte. Musieliśmy załatwiać się do małego kubła, przez co cuchnęło niemiłosiernie w całym wagonie. Już pierwszego dnia wypiliśmy całą wodę z butelek, które wzięliśmy ze sobą, więc teraz umieraliśmy z pragnienia.
Podróż trwała trzy długie dni, będące prawdziwą męczarnią; cały czas byliśmy w rozpaczy i co chwila sprzeczaliśmy się między sobą. Pociąg jechał przez Niemcy, mijając Bremę, Wittenbergę, Berlin, Breslau – i dalej w głąb Polski. Wreszcie, rankiem 4 czerwca, w piątek, pociąg zatrzymał się na stacji w Chełmie, niedaleko miejsca, które kiedyś było granicą ze Związkiem Radzieckim. Podróż była dla nas tak męcząca, że już nas nie obchodziło, dokąd trafimy. Najważniejsze było teraz, by wydostać się z tego cuchnącego bydlęcego wagonu i wciągnąć głęboko w płuca świeże powietrze.
Tamtego piątkowego ranka, około dziesiątej, po 72-godzinnej podróży, zatrzymaliśmy się w pobliżu jakiegoś obozu.
Stella w liście wyrzuconym z pociągu jadącego z Holandii:
Jesteśmy teraz w pociągu. Kto wie, dokąd on jedzie. Niektórzy twierdzą, że do Polski, inni – że do Rygi. Próbuję być dzielna i mam nadzieję, że Was wkrótce zobaczę. Pani Leeuw i pani Gien też tu na pewno są.
W pociągu jest około 3000 ludzi. W większości kobiety i dzieci poniżej szesnastego roku życia. Mężczyznom nie pozwolono z nami jechać. Co za nieszczęście!
Mam nadzieję, że Was znów zobaczę, ale nie muszę nawet mówić, w jakim jestem teraz stanie. Czy możecie sobie w ogóle wyobrazić, jak wszyscy jesteśmy zmęczeni?
Serdeczne pozdrowienia i całuję Was gorąco. Do zobaczenia, jeśli Bóg pozwoli.
8 czerwca 1943
Ajzik Rottenberg:
Włodawa bardzo ucierpiała z powodu bliskiego sąsiedztwa obozu zagłady w Sobiborze, który nie był w stanie pochłonąć jednocześnie tak wielu transportów wiozących Żydów z zagranicy – z Wiednia, z Holandii, a także z polskich miast, takich jak Kalisz, Łódź czy z terenów wiejskich. Włodawa bowiem stała się miejscem „przechowywania” tysięcy żydowskich mężczyzn, kobiet i dzieci. Od czasu do czasu zabierali z tej grupy wymaganą liczbę ludzi, a ci, którzy pozostali, łudzili się, że „o nich nie będą pamiętać”.
Przez trzy miesięce należałem do grupy „uprzywilejowanych”, którzy mieli przydzielony numer roboczy. Byłem wśród szczęśliwców, którzy w ciągu dnia mogli opuszczać getto. Jednak dla Żydów z Włodawy tamte miesiące pełne były jedynie udręki. Obserwowaliśmy przez okna, wsłuchiwaliśmy się w każdy odgłos, obawiając się nowej akcji, która nieuchronnie wisiała w powietrzu. Sobibór, oddalony o 15 kilometrów, stale żądał kolejnych ofiar.
STACJA SOBIBÓR
Estera Raab:
Dotarliśmy do Sobiboru po całym dniu bez picia i jedzenia. Esesmani wyszli z psami i zaczęli wrzeszczeć. Nie mogłam nic zrozumieć, mimo że mówiłam po niemiecku, uczyłam się w szkole. Na rampie kolejowej, gdzie stałam, czuliśmy już smród palonych ciał, widzieliśmy ogień – ale nie wierzyliśmy. Nie mogłam w to uwierzyć.
Filip Białowicz:
Ludzie, którzy opuścili okolice Sobiboru i Bełżca, mówili nam o istniejących tam fabrykach śmierci. Wcześniej nie do końca chciałem w to wierzyć, ale kiedy tam przyjechaliśmy, nie miałem już żadnych wątpliwości. Napis na stacji kolejowej: „Sobibór – Obóz Przejściowy – SS-Sonderkommando” oraz druty kolczaste oddzielające obóz od gęstego lasu sosnowego oznajmiały, że to jest ten obóz, z którego żaden Żyd, który do niego trafił, nie wyszedł żywy. Wszystko się zgadzało. Jeśli Niemcy chcieli nas potajemnie wymordować, to na tym całkowitym pustkowiu znaleźli znakomite miejsce zbrodni.
Pomyślałem: „Po wszystkim, przez co przeszedłem, to już będzie koniec. Koniec z głodem. Koniec ze strachem. Koniec z oglądaniem śmierci mojej rodziny i przyjaciół. Wreszcie znajdę jakieś ukojenie”. Lecz jednocześnie chwytałem się nadziei: „Jestem jeszcze młody. Chcę żyć. Całym sercem pragnę żyć”.
Mosze Bahir:
Mała stacja znajdowała się w środku ponurego lasu, położonego około 40 kilometrów na północ od Chełma w kierunku rzeki Bug. W pobliżu nie było żadnych osad. Za barakiem rozciągały się ogrodzenia z drutu kolczastego, ukryte w plątaninie drzew. Dalej leżały ogromne stosy pakunków i różnych rzeczy osobistych. Z terenu obozu unosiły się płomienie i słup dymu. Drżący ogień nieśmiało rozświetlał zmierzch. Jednak najgorsze było powietrze przepełnione zapachem zwęglonych ciał. W tamtej chwili wszyscy zrozumieli, że będzie to nasz ostatni przystanek na ziemi.
Na oścież otwarto przed nami bramę obozu. Długi gwizd lokomotywy oznajmił o naszym przybyciu. Znajdowaliśmy się wewnątrz kompleksu obozowego. Powitali nas elegancko ubrani oficerowie niemieccy. Biegali wzdłuż wagonów, zasypując rozkazami ubranych na czarno Ukraińców. Ci ostatni stali jak chmara kruków szukających ofiary, w każdej chwili gotowi do wykonania swej nikczemnej pracy. Nagle wszyscy zastygli w ciszy, po czym powietrze jak grom przeciął rozkaz: „Otworzyć wagony!”.
Arkadij Weisspapier:
Zobaczyliśmy zwyczajną stację. Znajdowała się na niej grupa robotników. W obozie w Sobiborze było specjalne Bahnhofkommando . Przyjmowali przyjeżdżające transporty. Wszyscy mieli specjalne ubrania, podobne do kolejarskich. Ich zadaniem było powitać wszystkich i rozładować wagony. Nie wolno im było rozmawiać z przybywającymi, ale pomagali przy wysiadaniu: a to kobiecie rękę podali, a to komuś słabszemu pomogli się wygramolić. A potem sprzątali wagony.
Kiedy wszyscy wysiedli, ustawiono nas w szeregu. Oczywiście, wiedzieliśmy, że przybyliśmy do nowego obozu. Nie zorientowaliśmy się tylko, że jest to obóz zagłady. Nic na to nie wskazywało.