- W empik go
Soból i panna - ebook
Soból i panna - ebook
Wschodnia Litwa, początek XX wieku. Wysoko urodzony student Michał Rajecki powraca na wakacje w okolice rodzinnych Jużynt. Podczas polowania spotyka Warszulkę Łaukinisównę, dziewczynę z ludu o niepospolitej urodzie i przymiotach ducha. Po pierwszym spotkaniu przychodzą następne. Zadurzony w dziewczynie Michał przebąkuje coś niebacznie o małżeństwie. Ta znajomość – choć pełna dziwnego uroku – nie ma jednak przyszłości. Młodych dzielą różnice społeczne i majątkowe. Nikt z rodziny Michała nie zaakceptowałby takiego mezaliansu.
Mimo że Warszulka szczerze kocha panicza, ten powoli przestaje się nią interesować. Dostrzega, że ich związek nie ma przyszłości. Ciągnie go w wielki świat. Powodowany wyrzutami sumienia usilnie namawia Warszulkę do ożenku z interesującym się nią zamożnym chłopem Józefem Trembelem. Kiedy zrozumie, że popełnił błąd, jest już za późno...
Powieść „ Soból i panna ” oparto na losach barona Pierre’a de Rojana, oficera armii napoleońskiej, który ranny w kampanii 1812 roku osiedlił się w miejscowości Gaczany w rejonie Rakiszki w północno-wschodniej części Litwy.
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7903-568-7 |
Rozmiar pliku: | 2,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Rozdział I. Soból i panna
Rozdział II. Wieczorynka
Rozdział III. Walna obława
Rozdział IV. Pożegnanie pól
Rozdział V. Trembeliszki
Rozdział VI. Chaskiel
Rozdział VII. Bukiety
Rozdział VIII. Na ciągu wiosennym
Rozdział IX. Chłopskie polowanie
Rozdział X. Na wielkich wodach
Rozdział XI. Co komu sądzone
Rozdział XII. Szepeta
Rozdział XIII. W sadzie
Rozdział XIV. Cisza wiejska
Rozdział XV. Złota jesień
Przypisy autoraRozdział I
Soból i panna
Po śnie gorączkowym, niespełna czterogodzinnym, obudził się młody Michał Rajecki i żwawo wyskoczył z łóżka, choć zaledwie dniało. Sen przed polowaniem, w dwudziestym drugim roku życia, jest niecierpliwy i czujny jak zasadzka. Śpi się trochę, z obowiązku, aby oko i rękę mieć pewne do strzału o świcie.
Spojrzał w okno. Dobrze jest. Niebo jednostajnie perłowe, czyste; murawa srebrzy się przymrozkiem w końcu sierpnia. Siwa porosza!
Ubierał się niedługo. Przed polowaniem nie trzeba się myć bardzo dokładnie ani, broń Boże! – perfumować się. Przynosi to „pecha”. Zresztą wszystko było staranie przygotowane z wieczora: ubranie, strzelba błyszcząca wewnątrz jak żywe srebro, ładownica pełna. Skórzane chodaki miał na noc rozmoczyć w wodzie służący, aby gotowe były do włożenia na nogi.
Pół do czwartej. Trzeba śpieszyć, bo Stanisław Pucewicz, sąsiad o pięć wiorst mieszkający, obiecał stawić się tu o wpół do czwartej. Michał, już ubrany, poszedł obudzić służącego, który spał w klatce pod schodami, w półwiekowej atmosferze juchtu i tytuniu.
– Jeży... no, Jerzy! gdzie chodaki?
Zerwał się stary, w zgrzebnej bieliźnie.
– A to paniczu... Barbarka miała namoczyć.
– Powiedziałem ci niedorajdo, żebyś sam dopilnował.
– Mało to roboty? – szemrał stary – cały dom na głowie.
Zakrzątał się stary i wyniósł się wkrótce z „piekarni”, gdzie mieszkała żeńska służba, chodaki suche i twarde jak spiż. Ze jednak z przedwczorajszego polowania zachowały kształty stóp, więc je Michał obuł przemocą i wiązał cienkie ich rzemyki około pęcin.
Przy tym zajęciu zdybał go Stanisław.
– Już tu jesteś, Stachu? – zawołał Michał – nie słyszałem jak zajechałeś.
– Bo przyszedłem piechotą.
– Jak to? od siebie?! o którejże wstałeś?
– Nocowałem w chacie u Trembelów.
– Ach tak!
Uśmiechnęli się do siebie obaj młodzi radośnie, obaj piękni, choć odmiennego typu. Na Michale znać było kulturę miejską i nerwowość rasy intelektualniejszej. Stanisław, o kilka lat starszy, wyrósł, jak Bóg dał, w krainie tej od pierwotnego raju mało jeszcze odmiennej. W krainie bujała silna roślinność od mokradeł ku pagórkom – i na twarzy Stacha krzewiły się od mokrych ust ku policzkom wesołe zarośla, zostawiając tylko podbródek kulturze brzytwy. Kraina miała oczy z błękitnych, ciemną rzęsą lasów otoczonych jezior – i oczy Stacha były ciemnorzęsiste, miękkie i tajemnicze jak głęboka woda. Lubił Stanisław otaczać się tajemnicą. I teraz nie wiadomo było, dlaczego noc spędził w chacie, co tam robił, co znaczy uśmiech jego pełen niedomówień.
Uściskali się młodzi sąsiedzi mocno, jak dzieci do siebie zatęsknione.
Napijesz się herbaty, Stachu?
– A, uchowaj Boże! od tego trawa w brzuchu rośnie. Wódkę masz?
– Mam – odrzekł Michał chwytając za manierkę, przewieszoną przez ramię.
– Poczekaj, ta się przyda na później, w polu. Innej w domu nie ma?
Czworo oczu zwróciło się z pytaniem do Jerzego.
– Pani matka w apteczce pod kluczem trzyma. Chyba że panicze mojej? Ale to prosta!
– Najlepsza na szczęście! dawaj!
Z sinej butelki, dobytej spod schodów, napili się po kieliszku. Przekąsili czarnym chlebem.
– I dosyć – zawyrokował Stanisław – czas nam: zorza już.
Ruszyli. Za nimi dwa wyżły: rudy, kudłaty Foks Stanisława, seter kurlandzki, i gładka, czarna, podpalana Hetka Michała, poenterka angielska. Foks skomlał i zataczał już koła po podwórzu, powracając raz po raz do nogi pana; młoda Hetka szła cała drżąca, truchcikiem, oglądając się na boki, jakby przemyślała o czmychnięciu przed wyprawą. Trzeba było wziąć na linkę.
– Od czasu, jak zastrzeliłem w jej obecności kundla, boi się bestia strzału; czasem nawet drapnie mi z pola do domu.
– Ej, nic! – odrzekł Stanisław – przy Foksie pójdzie. Ale ot tobie nauka, żeby psów nie strzelać, chyba wściekłe. Każde stworzenie chce cieszyć się życiem.
Michał przyjmował może krytyczne uwagi, lecz słuchał go z instynktownym uszanowaniem w polu i w kniei, gdzie Stach był mistrzem słynnym na całe Kowieńskie i Inflanty.
Szli drogą sypaną między lasem olszowym i mokrą łąką. Michał ulał w swych twardych chodakach.
– Zejdźmy na łąkę, wraz lekko będzie, kiedy rozmoczysz. Choć na tej łące nic... bydłem pasiona – a kto wie? czasem dubelt przelotny...
Poszli łąką, skacząc po wierzchołkach kęp zielonych, lecz rozwierających się w czarne torfowe czeluście, w które wpadało się po kolana, stąpiwszy niezgrabnie. Myśliwi szli po nich przemyślnie. Foks okładał po przepaścistej zieleni jak po strzyżonym dywanie, tylko Hetka, zamyślona może po straconym w jej oczach kundlu, zapadała się czasem połową ciała w torfiaste przerwy. Foks hasał ja mołojec, Hetka ja kapryśna panna.
– Na nic suka! – niecierpliwił się Michał – ciągle wlecze się przy nodze.
Jakby odpowiadając na zarzut, Hetka stanęła jak wryta. Nadobne swe, miękkie kształty rozciągnęła w postać muskularna i nastroszyła do połowy czarne, aksamitne klapy. Bez dotykania nozdrzem ziemi pełzła lisio, z wykwintną zręcznością, ciągnięta przez niewidzialną jakąś siłę. Odezwała się w niej wyżla dusza.
– Pójdź dalej – szepnął cicho Michał podążając za Hetką, która stanęła znowu.
I Hetka szła prosto przed siebie, jakby olśniona przewidzeniem na tej zielonej, pustej dla pospolitych nozdrzy i oczu równinie.
– Dobra suka, górnym wiatrem dochodzi – chwalił Stanisław.
W tej chwili spod nosa Hetki furknął, jak oddalający się bębenek – dubelt.
Michał strzelił i zabił dubelta.
Suka szła nerwowo, przypadła skręconym ciałem do kępy, niby raniona, i bolesne oczy zwróciła na Michała.
– Dobra Hetka! poczciwa Hetuś! Nic się suczce nie stanie...
Głaskana i pieszczona, żaliła się przez chwilę sentymentalnie swą psią mową skomlącą wyraźnie:
– A kochać mnie będziesz?... A nie obrazisz już nigdy delikatności mych uczuć?...
Hetka wystawią jeszcze parę dubeltów wzorowo, coraz śmielej. Foks zaś wystawił jednego, dwa spłoszył i nie dostał wałów tylko przez wzgląd na arystokratyczną wrażliwość swej towarzyszki, która nie znosiła, aby w jej obecności znęcano się nad bliźnimi i psami.
Kilka już dubeltów mieli przytroczonych do pasów, gdy odezwał się Michał:
– Co nam po dubeltach? Nikt już ich jeść nie chce, tyle tego znosimy.
– A tobie zaraz by sobola! Dobry i dubelt, póki co. Pójdziemy w zarośla, nad jezioro. Tam cietrzewie pewne i pardwy bywają, i Bóg wie jeszcze co jeszcze. Czasem strzelisz – spadnie, a potem dopiero oglądasz, co zabiłeś.
Miś, młodszy i mniej doświadczony, roił co dzień, wychodząc na polowanie, o jakichś zdobyczach bajecznych. Zaciekawiła go zapowiedź Stanisława:
– No i cóż tam jeszcze może być? powiedz!
– A ot, zobaczysz...
– Tymczasem musimy dość długo iść drogą, na które przecie nic nie spotkamy. Szkoda, że nie wzięliśmy kałamaszki.
– Tak cóż? – odpowiedział Stach – myśliwy i po szosie idzie, a taki myśli. Za to on „myśliwy”. A pole, choć i puste, jemu gada. Dlatego on „poluje”.
Poszli drogą raźnie, lekko, w rozmoczonych już chodakach. Zamróz po darni i po kuszczach rozperlił się w obfitą, kapiącą rosę. Na widnokręgu, w wykroju płowego wzgórza, pożar różowy, radosny, obejmował niebo wschodnie, a ziemię obmywał tylko z mgieł, tak że barwiła się lokalnie, ciemno i jaśniej zielona, płowa i czarna. Aż gęsty bukiet olszyny prześwietlił się żywym ogniem i trwał przez chwilę podobny czarnej koronce na czerwonym złocie. Chwila znowu – nad kity olch poniosła się szybko ogromna twarz słońca.
Zboża i ścierniska zarumieniły się, las się podzielił na uśmiechy światła i zadumy cieniów, rudym fioletem połyskało po skibach roli, nad łąkę rozsunęło się lekkie, mokre przędziwo z najcieńszych tęczowych promionków. I buchnęła radość przez całą krainę.
Po drodze różowoszarej, z rzadka przekreślonej długimi cieniami, szli młodzi zgodnym marszem, wdychając moc zapachów niepokalanych.
Stanisław zaczął podśpiewywać:
Pojedziemy na łów, na łów,
Towarzyszu mój!
Na łów, na łów, na łowy
Do zielonej dąbrowy,
Towarzyszu mój!
Podchwycił Michał:
Aż tam leci zając, zając –
Towarzyszu mój!
Towarzyszu mój!
Puszczaj harty ze smyczą,
Niech zająca uchwycą,
Towarzyszu mój!
Prześpiewali zwrotki odwiecznej piosenki, która tutaj hukała radośnie, nowa w młodych sercach. I zbójecka zadźwięczała ostatnia zwrotka:
A teraz się dzielmy, dzielmy,
Towarzyszu mój!
Tobie zając i sarna,
A mnie soból i panna,
Towarzyszu mój!
– Sobola nie będzie, a panny nie chcę – dodał Michał komentarz.
– Oj, nie zarzekaj się, Miś! Chyba że kochasz się? Tedy co innego.
– Może być – odparł Michał tajemniczo.
A choć starszy towarzysz mignął tylko oczyma i o szczegóły nie pytał, młodszy mówił dalej, bo w tej chwili musiał mówić:
– Mnie się zdaje, że i ona trochę... Ale trudno wiedzieć, bo są wyjątkowe okoliczności.
– Nie próbowałeś zapytać?
– Tak... pod figurą.
– Pod figurą?! Tak już daleko zaszło między wami?
Parsknęli krótkim zmysłowym śmiechem.
– Nie rozumiesz mnie, Stachu, bo nie mogę powiedzieć o kogo chodzi. Ale... wyobraź sobie na przykład taką gęstą leszczynę, jak ta, obok której przechodzimy...
– I wyobrażam. No?
Byłem z nią sam na sam w takiej leszczynie.
– No i cóż? – czekał Stanisław z podnieconą już ciekawością.
– Poszliśmy na orzechu, we dwoje. O, daleko stąd, nie znasz tych stron. Nic prawie nie zebraliśmy, tylko – rozumiesz? to ja podam jej rękę do trudniejszego przejścia, to ona mnie skubnie za rękaw. A mówiliśmy o różnych rzeczach, wesoło. Jak się z nią mówi wesoło, to jej oczy mienią się fioletem. Zwykle ma oczy niebieskie. – Więc ja miałem z sobą derkę, którą wziąłem z bryczki; chcieliśmy odpocząć, rozesłałem tę derkę na ziemi i usiedliśmy na niej oboje. Wtedy nagle rozmowa urwała się – i ani rusz! Słuchaj Stachu, czy ty pocałowałeś kiedy kobietę... towarzystwa?
– Z jakiego towarzystwa?
– No z naszego – kobietę, którą się spotyka i w salonach?
– Owa! – wykrzyknął Stanisław zagadkowo. – Ale jakże tam skończyło się między wami?
– Nic się nie skończyło, w tym rzecz! raczej się zaczęło. Śni mi się po nocach – a już, jak mi gdzie zapachnie leszczyna...
– To nie daj ty Boże! – dokończył Stanisław ze śmiechem.
– Właśnie. I nie mogę zbyt często jej widywać, muszę udawać obojętność.
– A to czemu?
– Bo widzisz, zapomniałem ci powiedzieć, że mężatka.
– Mąż stary? nie dba o nią?
– Ale gdzie tam! trzydzieści lat i zazdrosny.
– To ja tobie dam radę, Misiutek: puść ty ją w trąbę!
– Łatwo powiedzieć!
– Łatwo i zrobić. Zawsze sprawa z mężem – hadka. Jego trzeba kochać i jemu żonę zabierać. A i wiedzieć, że ona z tobą... dziękuję – nie dla mnie.
– Mogę ją rozwieść... – rzekł Michał zapalczywie.
– I nie wiesz nawet, i nie prosiłeś jeszcze...
– Naturalnie, jeśli ona się zgodzi. Bo widzisz, Stachu, ja bez tej kobiety żyć nie mogę.
Starszy przyjaciel spojrzał teraz uważnie na młodszego i przekonał się, że Michał nie kłamie, tylko, nie umiejąc określić swego uczucia, używa zasłyszanych formuł.
– Jakże ty bez niej żyjesz, Miś, kiedy ona daleko stąd?
– Tak nie można rozumować – odrzekł Michał z nadąsaniem i pomyślał, że Stach nic się nie zna na subtelnościach uczucia.
Szli dobre pół wiorsty, milcząc, ale bez urazy; po prostu nie udała im się rozmowa, więc milczeli.
Droga zbliżała się ku równinie mokrej, zakrzaczonej, leżącej pozornie na poziomie jeziora, które, daleko za nią, łowiło już blaski słoneczne, przetapiając je na stal i srebro. Myśliwi zeszli znowu na łąkę, ku chaszczom, ziejącym wonią pomieszanych drzew, ziół, dzikich jagód. Oba psy dążyły do zarośli ze skupioną uwagą, czując w nich obfitość łupu.
– Lekko, Foks! – napomniał Stanisław zawsze zbyt napalczywego wyżła.
Razem, strzelcy i psy, zapuścili się w obszary splątanej łozy, chudej brzeziny, krzewów różnych karłowatych i zielsk wyrastających często ponad krzewy. Pod chodakami uginał się mech blady, gąbkowaty, upstrzony czerwoną żurawiną i czarną „pijanicą”, sączącą wodę pod naciskiem stopy. Dur zawrotny ogarniał mózgi myśliwych.
Hetka stanęła pierwsza, jak w spiż zamieniona. W całym jej ruchu, w poważnych fałdach czoła, w stężałym, jak drut, ogonie, była zapowiedź grubej zwierzyny. Zrozumieli to obaj strzelcy i stanęli za wyżlicą z gotową bronią. Zrozumiał i Foks, rzucił się na ślad przez towarzyszkę odkryty i zaczął dochodzić razem z nią – wkrótce ją minął, rzucił się w bok, nerwowym galopem okrążył jakiś krzak i znowu skradał się wyprzedzając Hetkę. Delikatna suka poskarżyła się swemu panu krótkim, wymownym spojrzeniem.
– Ten prostak przeszkadza mi...
Ale nie miała podobno racji Hetka w tym wypadku, jak to oświadczył ludzką mową właściciel Foksa:
– Trzeba nacierać ostro, tu „leniak” – cieknie, a może i co większego. Tu dla Foksa robota.
Więc pozwolono wyżłowi rzucać się na boki, obwąchiwać kępy, potem iść przycupniętym kłusem, nie oglądając się na Hetkę, która, obrażona i dostojna, mając przy tym wiatr lepszy, skradała się z nosem dumnie wzniesionym do góry, szła jednak już prędzej, ciągniona przez psa paliwodę.
Nareszcie oba psy skamieniały przed krzakiem, w którym miał stać się cud. Drżąc wyprężonymi ciałami, spłaszczone i rozciągnięte na mchu, jakby ogromne ciężary spadły im nagle na karki – celowały zniżonymi łbami i pożądliwymi oczyma w jeden krzak splatany, gdzie myśliwi jeszcze nie widzieli nic.
– Pyf!
Rzucił się Foks – i w tej chwili krzak łoziny napełnił się ogromnym, ciemnym ciałem lotnym, a powietrze łoskotem jakby stu cepów.
– Bach! – pudło – bach, bach! – jeszcze dwa razy chybiono. – Bach! – kabałdyksz!
Czwarty dopiero strzał Stanisława zwalił z powietrza ptaka, o sześćdziesiąt kroków, aż, mech głuchy dał odgłos.
– Co to?... stary cietrzew? – pytał Michał, dech utraciwszy od wzruszenia.
– Gdzie taki cietrzew?! – parsknął Stanisław radosnym oburzeniem. – Głuszec! I sam nie wie, do czego strzelał!
– Zdaje mi się... Ze z mojego drugiego strzału... pióra się posypały... – jąkał się Michał.
– Pióra to on sypie i od wiatru w tej porze. Ale bierz jego sobie! Mało to ja piękniejszych zabił na tokach, w pełnym pierzu!
– Nie, kiedy mówisz, że twój, bierz ty.
I tak certowali się uprzejmie, ale w istocie obaj byli nieradzi: Stanisław, że zakwestionowano jego ostatni celny strzał, Michał, że nie mógł sumiennie przyznać głuszca za swojego. A zdobycz była rzadka.
Foks taszczył w pysku ogromnego, ciemno połyskującego głuszca, z obwisłym jednym skrzydłem i na wpół złożonym wachlarzem. Nad siną, zamkniętą powieką wielka czerwona brew stroiła jeszcze dumnie głowę poległego mszarów dygnitarza.
Głuszec leżał na ziemi i nikt go nie chciał przytroczyć do pasa. Wreszcie Stanisław odezwał się:
– Po co my takiego indora mamy nosić? Wyniesiem na brzeg rojstu, powiesim na brzózce i zabierzem wracając. A teraz idź ty, Miś, z Hetką w jedną stronę, ja z Foksem w drugą. Razem tylko proch marnujemy i psy się bałamucą.
Według tego planu buszowali po gulbińskich zaroślach aż do południa.
Na „dyrwanie” suchego pagórka, na skraju błota, leżeli sobie rozpasani przy uczcie, złożonej z wódki, chleba i wędliny. Za napój, gaszący pragnienie, służył im powiew od jeziora.
– A co? mówiłem, że ciepło ci będzie, Miś, w twojej frantowskiej hałderjupce? W pole tylko tak odziewaj się.
Wskazywał pogardliwie na poprawny myśliwski garnitur Michała, a potem z dumą na swój, zszyty z miejscowego płótna, niegdyś biały czy szary, teraz tak nasycony kurzem, farbą zwierzyny, wielobarwnymi odbitkami różnych przygód, że wyglądał jak bluza malarczyka. Tylko kapelusz z zatkniętym piórkiem i niewątpliwie szlachecka fantazja odróżniały Stanisława od gminu.
– Choć i mrozik padnie rano, słońce sierpniowe gorące... Chcesz ogórka? Z przepaścistej kieszeni, spośród ładunków i jeszcze różnych gratów pachnących prochem, dobył parę ogórków i podał je Michałowi. Okroiwszy zieloną skórę, jedli surowe owoce, „trzymające w sobie zimno”, jak twierdził Stanisław. A za przyprawę do nich służyły im znowu lotne wyziewy wrzosu i tymianku.
Tak podjedli sobie rozkosznie.
– Drzemkę by uciąć krótką – zaproponował Michał.
– Wiesz co? – i ja – odrzekł Stanisław przewracając się twarzą do ziemi. – Pół godziny, ani minuty dłużej. Znaczę na słońcu.
I już zaczynał równo dyszeć, w takt odpychając się od ziemio potężną piersią. Michał także spróbował spać, ale się tylko rozmarzył. Gdy opowiadał przyjacielowi o swej namiętnej miłości dla pani Teresy, nie kłamał, ale „koloryzował”, jak mówią na Litwie. Ani o rozwiedzeniu pani Teresy, ani nawet o zdobyciu jej serca nie pomyślał serio. On na uniwersytecie, ona starsza od niego. W leszczynie znalazł się z nią – to prawda; tańcował z nią w Wilnie i w Warszawie. – Ale nie kochał tak bardzo w zimie, dopiero znowu na wiosnę. – Myśl o niej przychodziła mu razem z najsilniejszymi, zdrowymi wrażeniami przyrody, z wesołością kniei, z tęsknotą letniej nocy – nie panowała jednak wyłącznie nawet nad zmysłami młodzieńca, bo przecie Klocia i Julka... Im dłużej leżał pod magnetyzmem nieba i ziemi, tym bardziej zapominał, kogo, gdzie, za co kocha. Czuł tylko, że kocha, to jest łowi swym sercowym czy nerwowym, wybornie nastrojonym przyrządem mnóstwo fal lubych, płynących przez powietrze. Najsilniejszy z doznanych dreszczy nazywał imieniem kobiety, Teresy, ale ten dreszcz, ten obraz nie wypełniał mu serca po brzegi. A gdyby na drodze jego stanęła inna? Gdyby z jeziora świtezianka lub driada z tych gąszczów? Gdyby istota taka, dla której o wszystkim można by zapomnieć, wszystko poświęcić: wiosnę, polowanie, przyjaźnie i zabawy?
Istota, którą się kocha w pierwszych latach męskiej dojrzałości, nie jest osobą – jest wcieleniem pragnień.
– Teraz dosyć – odezwał się Stanisław porywając się na nogi – obmyśliłem, jak dalej pójdziem.
– Chyba przez sen, boś nawet chrapał.
– A taki obmyśliłem: zwierzynę zostawimy w chacie Łaukinisa, bo po co dźwigać to wszystko – sztuk ze trzydzieści? On mnie także powie, jakie tam wiadomości o łosiach z Dusiackiej Puszczy. Łaukinisa znasz?
– Słyszałem o nim.
– Zobaczysz ty jego, kiedy zapolujem w puszczy! Pierwszy „ochotnik”.
Wiadomości były niepomyślne. Łaukinis skrzywiony, chory czy poturbowany, wylazł z chatki swej, przycupniętej w wąwozie, nie opodal od lasu, wśród plątaniny dzikich krzewów. W humorze był ponurym i anarchistycznym; jastrzębie jego oczy wyzierały dziko z młodej jeszcze twarzy; ruchy miał powolne i przeciągające się jak kot rozespany.
Według jego relacji Dusiacka Puszcza wyplenia się coraz bardziej ze zwierzyny, a wina w tym leśników „złodziei”, którzy dzień i noc drepcą, niepokoją zwierza, koszą po lesie „łoneczki” i różne niesłychane zaprowadzili w puszczy zwyczaje. W imieniu „ochotników” Łaukinis był na nowe porządki mocno oburzony, o leśnikach zaś mówił złowrogo i mściwie, będąc z nimi widocznie w porachunkach. Drzewo na Litwie należy do właściciela gruntu – to prawda; co do grzybów i jagód kwestia jest sporna; ale żeby zwierzyna przez Pana Boga stworzona na wędrowanie oraz na łup i ochotę każdego, który ją potrafi wytropić i zabić, miała należeć do owoców zakazanych?! – to oburzało po prostu wszelkie pojęcie zawodowego kłusownika.
Był jednak i wczoraj w puszczy – „z kijaszkiem”, jak zapewniał. Choć trudno tropić po zielonej stopie, orzekł, że łosie przychodzą wczesnym rankiem do wody, jednak od dwóch dni nie przyszły.
– Kiedy panicze zapolujecie, łosia nie łosia, ale saren i zajęcy możecie dostać, ile chcąc.
– Mamy pozwolenie tylko na łosia – nadmienił Michał.
– Łoś pozwolony dobry – odrzekł Łaukinis – ale smaczniejsza niepozwolona sarna – ot, co jest!
I łypnął oczyma ku Rajeckiemu szyderczo, jako miał go za młokosa jeszcze niewytrawnego. Dla Pucewicza, dawnego znajomego i „kata na zwierzynę”, czuł Łaukinis respekt połączony z przywiązaniem.
Po relacji „ochotnika” młodzi myśliwi wpadli w zadumę. Projektowane na pojutrze polowanie w puszczy okazywało się zawodnym. Michał nadąsał się:
– To łosie niepewne?
– Nigdy one niepewne odrzekł Łaukinis.
– Nie ma po co i jechać! – zawołał Michał.
Stanisław zaś monitował go:
– Ty jeszcze, Miś, miastowy myśliwy, co to on jedzie do lasu z wozem, żeby zabrać łosia. Zwierz sztuka fantazyjna żeby wiadomo było wszystkim, gdzie co znaleźć i kiedy, to i polowanie byłoby wszystko jedno, co krowy albo kury strzelać.
– Ot, panicz czuje – aprobował Łaukinis.
Zostawili ubitą zwierzynę w chacie i poszli w rojst nad jezioro, każdy w innym kierunku. Tu będą cietrzewie, może pardwy? Na wodzie kaczki – jeszcze może gdzie głuszec? Choć tu już dla niego za mokro.
Ale Micha, skoro odłączył się od towarzysz, zapadł w ponure usposobienie. Trafiła stado cietrzewi – spudłował parę razy sromotnie. Uprzytomnił sobie, że źle mu na świecie: głuszca zabił właściwie Stach – łosie na pojutrze niepewne – pani Teresa daleko i zapewne wcale nie myśli o nim? Jak radości, tak i bóle, i pragnienia młodzieńcze są tak naprężone i silne, że gdy ich kilka zbierze się naraz, składają się na nieszczęście. Michał porzucił, zakląwszy, „głupie cietrzewie” i usiadł na granicy rojstu w miejscu, gdzie umówił się o spotkanie ze Stanisławem. Długo dumał nieczynny, nieszczęśliwy.
Gdy Stanisław, obładowany nową zdobyczą, wynurzył się z krzaków i ujrzał spoczywającego Michała, zadziwił się:
– A ty co? strzelbę popsułeś?
– Nie... tak sobie... Hetka już chodzić nie chce.
Suka zastrzygła uchem na wymówione swe imię, ale zapewne nie zrozumiała.
– Ot, tobie masz! Tak teraz pójdziem razem górką, przez krzaki, i co który pies wystawi – twoje. Ja mam dosyć.
– Nie, strzelaj ty, Stachu. Czuję się dzisiaj trochę niezdrów...
Stanisław spojrzał na towarzysza uważnie i rzekł z pewnym niedowierzaniem:
– To i wracajmy prędzej, prosto na leszczynę.
Ale Michał był zdrów jak ryba w wodzie, jak myśliwy w atmosferze pogodnego wieczoru. I tak go przejęły te wonie silniejsze, te blaski rozrzewnione i miękkie, że nie wytrzymał w swych dąsach i przyznał się:
– Nic mi nie jest, Stachu, tylko mam zły dzień: strzelam źle, łosi nie będzie... i tak już wszystko...
– Tak i mów! Mało czego nie ma, co nam miłe! A mnie się zdaje, że lepiej potęsknić trochę: znaczy się – lepszy smak potem. Łosie będziem strzelali jeszcze tego lata; już ja wiem jedną knieję. Wyjedziem na noc, o świcie puścim gończe...
Żywiąc się tymczasem rojeniami, szli przez pagórki zadrzewione, puste. Rojsty dziś oddały obfitą daninę, pagórki były skąpe. Ale już i myśliwi zapomnieli o swej łowczej zaciekłości, poili się błogością wieczoru.
Z łysego wzgórza rozbłysła nagle okolica kochana. Zarośla, jak potargane runo, puszyły się soczystą zielenią na miejscach wyższych, a na rojstach pleśniały szaro i żółto. Starszy gaj olszowy zasłaniał Jużynty, siedzibę Rajeckich – na widnokręgu widniały same tylko porosty zmienne odcieniami zieleni i wody rzeki Świętej, wlewające się w krętobrzegie jezioro Roszę. Wody odbijały niebo szczęśliwe; lasy szeptały miłosne tajemnice ziemi.
– Teraz już nie ma co: przez leszczynę i na drogę.
Podczas gdy chłodek przeciągał już hen od morza przez jeziora i przypadał coraz niżej, szeleszcząc w zapalających się różowo wełnach drzew, zapasy dziennego ciepła snuły się jeszcze nisko w gąszczach, nasiąknięte lubieżnym zapachem potu ziemi. Tym słojem powietrza zakrytym, między rudymi kijami leszczyny, szli dwaj młodzi, mieniąc się na twarzach i ubraniach w złocistych okach słońca, przesianego przez liście.
Naraz Foks stanął i głośno zaszczekał. Wyżeł nie oznajmia tak zwierzyny. Jakoż w kierunku, gdzie pies zwracał głowę, ujrzeli myśliwi istotę, może leśną, może dziką, ale dwunogą. Przekreślona prętami leszczynowych baldachów, barwą zlana z zielonkawym podcieniem, smukła kobieca postać wyciągała ręce w górę po orzechy.
Spłoszyło ją szczeknięcie psa, może jeszcze bardziej widok strzelców; zebrała się w sobie jak do biegu, ale pomiarkowawszy się, stanęła. Myśliwi, odwołując psy, podążyli skocznie, ciekawie, do miejsca zjawiska. Ale dziewczyna nie uciekała, więc łowcy, doszedłszy prędko, poczęli ją oglądać do woli.
Rosła, bosonoga, w szarej spódniczce i koszuli zwisające ciężkimi fałdami z dziewczęcych ramion na pierś wysoką i śmiałą, cały swój wdzięk schwytanej łani skupiła w główce ustrojonej tylko lśniącym zaplotem włosów, jasno zapatrzonej na myśliwych, zastygłej w uśmiechu i rumieńcu. Grzech jej – zbieranie orzechów w dworskim gaju – był lekki. Oczyma z głębokiego błękitu, mocno podkrążonymi śniadym cieniem, ustami pełnymi pereł tłumaczyła się:
– Mam czym zapłacić...
I musiała przez chwilę wstrzymywać na sobie żar spojrzeń obu młodzieńców, którzy, nie mówiąc nic, patrzyli. Ona zaś trochę tylko drżała ciemnymi rzęsami.
Aż odezwał się pan Stanisław:
– Ach ty, Warszulka, gdzie zalazła?!
Wtedy ona, czując, że skończyła pokutę, zniżyła się pędem do ręki Stanisława kształtną swą główkę, w której ciasno plecionym warkoczu tkwiło trochę polnego kwiecia. Ale Stach ręką cofnął, okrążył szybko ramieniem kibić dziewczyny i wyciął jej całusa w oko i w ucho.
Wyśliznęła się zgrabnie, więc nie urażona, owszem, na nowe wystawiła się niebezpieczeństwo, pozdrawiając Michała. Tylko ten nie potrafił skorzystać z chwili tak gracko, sam onieśmielony przez tę krasę polną, przejmującą do szpiku.
Formalności zostały ukończone.
Teraz Stanisław przemówił po litewsku, przyjaźnie i grzeczni:
A ty, Warszulka, gdzie na robotę chodzisz?
– Do Jużynt, paniczu, do siana.
Michał, wychowany od dziecka w mieście, a do Jużynt przyjeżdżający tylko na wakacje, słabo mówił po litewsku. Stanisław zaś wybornie.
– To ty może pod Gulbiną otawę grabiłaś?
– Grabiłam, paniczu.
– A my tam strzelali w brzeźniaku; mogli i której dziewce biedy narobić.
Warszulka roześmiała się serdecznie z żartu. Aż ręce do oczu podniosła, potem rozświergotała się swobodnie:
– Kiedy panicze strzelali, to do nas cieciurki z krzaków przyleciały i na kopach usiadły. To my ich r rękami łowiły, ale złowić nie można było – poo-szły!
Nie wszystko rozumiał Michał, namyślał się głównie nad tym, że dziewczyna ma głos jak polna fletnia.
– Tobie, Warszulka, daleko do domu, do Sztarańc – przeciągał Stach konwersację ze znaną mu krasawicą – ty co dzień do domu powracasz?
– Nie, paniczu, w odrynie w Jużyntach nocuję.
– W Jużyntach? Tak ty, Warszulka, bój się, toć jużyncki panicz przed tobą. Ty jemu za orzechy zapłacisz.
– Oj-jeej!... – zawołała dziewczyna przeciągle i wszystko, oprócz respektu i bojaźni, wyrozumieć było można z tego wykrzyknika.
Miś, ująwszy się pod boki, przeginał się w swej zgrabnej kurtce, ale nie mieszał się do rozmowy i Warszulka nawet spostrzegła, że panicz bardziej niż ona jest zażenowany. Stanisław zaś był w swoim żywiole: słynął u dziewcząt jako szarmant.
– Nie dasz ty nam orzechów, Warszulka? Gdzie ty je schowałaś?
Obrzucił wzrokiem postać dziewczyny, tak lekko i obciśle osłonięta, że można było na niej zdefiniować każdy kształt wypukły.
– Acha! w zanadrzu chowasz! Dawaj!
I sięgnął już zuchwale, tylko Warszulka, baczna jak sarna, obróciła się na piętach i sama, sięgnąwszy błyskawicznie do zanadrza, podała Stanisławowi garść zielonych, ogrzanych jej ciałem orzechów.
– Bierz panicz...
– Grzeczna panna! ale nie dosyć – trzeba było samemu dać wziąć.
Wybrał kilka orzechów z jej twardej, czerwonej, małej dłoni i uścisnął ją lekko za palce. Ona zaś podała kolejno orzechy Michałowi.
– Jeden wezmę... na pamiątkę.
Wziął i schował do kieszeni.
– Ot, wileński kawaler! – podrwiwał Stanisław przyjaźnie.
Ale Warszulce bardzo się podobał pomysł Rajeckiego. Nie rzekła nic, tylko przydługo, z otwartymi ustami, spoglądała na młodszego panicza.
– Pora nam, słońce zachodzi – rzekł Stanisław i wyciągnął rękę do dziewczyny.
Ona podała mu rękę nieśmiało, ale nie schyliła się już do pocałunku w rękę. Stanisław odszedł, jakby nie chciał patrzeć, jak się tam pożegna Michał.
Miś, spostrzegłszy ten manewr, poczuł nagle ściśnięcie serca rozkoszne. I zobaczył dziwny, fosforyzujący płomyk w oczach dziewczyny i namiętną bladość jej policzków. Zbliżył się do niej, pociągnięty niewyrozumowanym instynktem, chwycił ją za kibić i wpił usta w jej usta, które czekały na niego z mocy bożków leśnych rozkazu dziennego.
Dogonił szybko Stan sława, który gwizdał.
Miś szedł radośnie, z lekka marszcząc czoło, i chciało mu się śmiać i śpiewać – i oglądał się za Warszulką, która stanęła znowu, opodal, rozpływając się już w gęstym cieniu drzew. Zdało mu się, że ona ma oczy w mroku świecące, jak boginka, że wabi go i w szeptach liści jest i jej rusałczy jakiś pokrzyk:
– Oj-jee! Oj-jee!
Droga. Dwie wiorsty dobrego marszu do domu. Michał niósł się jak na skrzydłach obok Stanisława, który mu dotrzymywał kroku, ale milczał i pogwizdywał ciągle.
– Dlaczego tak milczysz, Stachu?
– A cóż, polowanie się nie udało...
– Jak to?! Natłukliśmy tego sztuk ze czterdzieści, dzień taki piękny od początku do końca... Mamy głuszca – i pannę!
– Ot, widzisz! dzielmyż się teraz, towarzyszu mój! – zaprojektował Stanisław.
– No, głuszec jest twój – przyznał bez wahania Michał.
– A tobie panna! Ja dobry przyjaciel, nie ten z piosenki.
Miś nie odpowiedział – potwierdził więc układ milczeniem i wyiskrzonym uśmiechem, którym zdawał się wciągać w nozdrza całą rozkosz ziemi. Po chwili zapytał:
– Ta Urszulka to czyja córka?
– Łaukinisa.
– Tego cośmy widzieli?!
– Nie, brata.
I znowu, po długim przełknięciu śliny, zapytał Michał:
– Ile ona ma lat?
– Musi ze siedemnaście, osiemnaście... W sam raz! Ale cóż tobie? Ty zakochany...
Tymczasem Stanisław dźwięcznym głosem zaintonował piosenkę, której słowa i nuta, nigdy chyba nie wydane, błąkają się po litewskich dworach i polach od lat już...
Gdybym przebywał w niebios przezroczach,
Tobym się kochał w anielskich oczach;
Ale że w prochu duch się mój toczy,
To oddam życie za Laury oczy.
Podchwycił Michał wtórem dwa ostatnie wiersz i poszedł dwugłos jak organ po lesie olszowym.
– Dlaczego „Laury”? – zapytał Miś po prześpiewaniu.
– Ha, można i do Warszulki zaśpiewać.
– Rytmu nie będzie.
– Dorobim my jej!
I śmiejąc się, huknęli obaj:
Ale że w prochu duch mój się toczy,
Wolę pokochać Warszulki oczy.
– Ha, ha! żeby ona wiedziała, że my tu pieśni dla niej składamy! – zawołał Miś.
– Czuje ona, nie bój się – odrzekł Stanisław magistralnie.
– A czy myślisz, że ona... – zaczął Michał i urwał.
Stanisław spojrzał na młodszego przyjaciela z rozrzewnioną ironią:
– Chcesz? to ja jej zapytam...
– Nie, nie.
Od olszyny, rosnącej przy zachodnim brzegu drogi, cienie padały już na łąkę tak długie, że zdawały się opierać na krawędzi widomego świata. Jeszcze gdzieniegdzie na pagórkach płowych leżała blada poświata i wyższe kity drzew żegnały słońce tęsknym rumieńcem. Wkrótce stał się powszędy panujący cień.
Lelek kozodój ukazywał się nad łąką i zaledwie chwyciłeś okiem jego kształt wielkiej jaskółki, już znikał w ciemnym gąszczu olch, migał się znów przez drogę, wielkości kobuz, rósł do widmowych rozmiarów.
Z daleka płynęły jakieś głosy, śmiechy i huczki – czy słychać aż tutaj bąka od jeziora? czy śmieje się sowa lub inne licho leśne? czy może od dworu z Jużynt dolatują rozwydrzone pogwary dziewcząt z parobczakami?
– Aha, sobota dzisiaj – zrozumiał Stanisław i błysnął oczyma ku Michałowi.
– Sobota, więc co?
– Dziewczęta parzą się w bani nad jeziorem. Młody ty jeszcze myśliwy, Miś!
– Ale wiem... naturalnie: kąpią się w łaźni, a potem buch! w jezioro. Wiem.
– A potem do odryny na siano – dokończył Stanisław. – Warszulka już tam pewno jest.
– Kiedy ona w leszczynie została.
– Po nocy jej orzechów nie zbierać. Przez gaj ona, jak koza, do bani pobiegła – i bliżej jej przez gaj do jeziora.
Miś znał już ten sport sobotni podpatrywania dziewcząt przy łaźni stojącej nad samym jeziorem. Wprawdzie nie wybiegała żadna, jak nimfa płocha, rozgrzana, by zanurzyć się w chłodną wodę. Czynili to parobcy, gdy kąpali się razem, po ukończeniu toalety panien. Ale o pannach była taka legenda. Nuż im dzisiaj właśnie strzeli to do głowy?
Wyobraził sobie Warszulkę białą, jak pędem śmiga przez krzaki, przez gładki nurt, pruje go rozgłośnie krągłymi biodrami, bujną piersią. A czyby ją poznał, gdyby szła z całym takim stadkiem białych kozic? – Pewnie! Poznałby ją po tym krzyżu tak prostym, po smukłej szyi – ni i po oczach! Przecie ona ma oczy błyszczące w ciemności.
– A ty widzisz tam – zapytał Stanisław wskazując na blade niebo.
Na niebie, porządnie rozciągnięte w ostry szyk prujący powietrze, ciągnęły kaczki. Przystanąwszy, usłyszeli myśliwi szum ich ciągu, szmer mechaniczny, urywany, śpieszny. Ciągnęły w kierunku jeziora.
– Cóż? pójdziemy na półwysep? Do ciemnej nocy możemy jeszcze zabić kilkanaście kaczek. Ot, krakwy ciągną, same te największe, bez zielonego pióra w skrzydle.
– Będziesz mi opowiadał, że widzisz stąd pióra i o zmroku!
– A ja ci mówię, że to te. Każdy gatunek ma trochę inny swój zwyczaj w locie – to szyja bardziej prosto, to skrzydłem inaczej robi. A tam – widzisz? – cyranki. Mniejsze i wałęsają się trochę, lecący. Już ty mnie wierz!
– Dobrze by i kaczek nastrzelać – rzekł Michał – ale dobra i kolacja. Nie głodny jesteś?
– Wiadomo, głodny. Tylko że kaczki pięknie ciągną. Za godzinę będzie już za późno... A stanąć to my możem i przy samej bani... Coś tam zawsze na strzał nadciągnie.
– Tak mówisz? – Ano, to idźmy na jezioro.
Noc ciemna, noc pachnąca rajem i grzechem, zakryła dalszą wędrówkę dwóch myśliwych i nawet wieść o niej.