Sodoma i Gomora - ebook
Sodoma i Gomora - ebook
Ostatnia część Trylogii Pogranicza łączy „metafizyczny western” o zmierzchu kowbojskiego świata z poruszającą historią miłosną.
Rok 1952, Alamogordo, pogranicze amerykańsko-meksykańskie. Billy Parham i John Grady pracują jako vaqueros na rancho. Ich życie to rodeo, wędrówki po pustkowiach Nowego Meksyku, męska przyjaźń – na śmierć i życie. Podczas wizyty w burdelu w miasteczku Juárez Grady zakochuje się w pięknej prostytutce, Magdalenie i z pomocą Billy’ego planuje ją uprowadzić… Tragedia wisi na włosku.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-08-05071-2 |
Rozmiar pliku: | 1,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Stali w drzwiach i przytupywali, strząsając deszcz z butów, strzepując kapelusze i ocierając mokre twarze. Na ulicy deszcz ciął stojącą wodę, zmuszając krzykliwą czerwień i zieleń neonów, żeby błądziły wokół i kipiały, i tańczył na stalowych dachach samochodów zaparkowanych przy krawężniku.
Niech mnie szlag, jak żem się o mało nie utopił, powiedział Billy. Strzepnął ociekający wodą kapelusz. Gdzie nasz wielki amerykański kowboj?
Siedzi zaś już w środku.
To chodźmy. Bo wszystkie najlepsze grubaski wybierze dla siebie.
Kurwy w wyświechtanym dezabilu podniosły wzrok z wyświechtanych kanap, na których siedziały. Było prawie pusto. Znowu przytupnęli, podeszli do baru, stanęli, kciukami podsunęli kapelusze wyżej na głowy i wsparli nogi na poprzeczce nad wykafelkowanym odpływem, a tymczasem barman nalewał im whisky. W krwistoczerwonym świetle barowym i snującym się dokoła dymie podnieśli na chwilę szklaneczki i skinęli głowami, jak gdyby chcąc pozdrowić jakiegoś czwartego, utraconego już kompana, wychylili po stopce, odstawili puste naczynia na kontuar i otarli usta wierzchem dłoni. Troy wysunął podbródek w stronę barmana i zakręcił palcem kółko nad pustymi szklaneczkami. Barman kiwnął głową.
Johnie Grady, niech cię jasny szlag trafi, wyglądasz jak zmokła kura.
Bo tak się czuję.
Barman nalał im whisky.
Nigdy żem nie widział, żeby lało mocniej. Chcecie popchnąć piwem? Daj nam trzy piwa.
Wybrałżeś sobie którą z tych małych ślicznotek?
Chłopak pokręcił głową.
Która zaś ci się podoba, Troy?
Ja jestem taki jak ty. Przychodzę tu po grubaski i grubasek używam. I zaś powiem ci od razu, kuzynie, że jak człowieka najdzie chętka na grubaskę, to nic innego go nie zadowoli.
Dobrze znam to uczucie. Lepiej już coś sobie wybierz, Johnie Grady.
Chłopak odwrócił się i przyjrzał kurwom pod przeciwległą ścianą.
Co powiesz na tą taką fajną dużą w zielonej piżamie?
Weźże, nie wsadzaj go na moją dziewczynę, powiedział Troy. Bo będziesz przyczyną bójki, co tu zaraz wybuchnie.
Rusz się. Patrzy w tę stronę.
Jak wszystkie.
Rusz się. Widzę, że wpadłeś jej w oko.
Ta podrzuciłaby Johna Grady’ego tak, że by się odbił od sufitu.
Naszego wielkiego amerykańskiego kowboja? Na pewno nie. Nasz kowboj przykleiłby się do niej jak rzep. A może tamta owinięta tą niebieską firanką?
Nie zwracaj na niego uwagi, Johnie Grady. Ta dziewczyna wygląda, jakby jej twarz stanęła kiedyś w ogniu i ktoś go zgasił grabiami. Powiedziałbym, że bardziej w twoim stylu jest ta blondynka z brzegu.
Billy pokręcił głową i sięgnął po swoją whisky. Nie ma zaś o czym gadać z tym facetem. On po prostu nie zna się na kobietach i to jest matematycznie udowodnione.
Lepiej trzymaj się swojego starego kumpla, powiedział Troy. Już on cię wsadzi na coś poważnego. Parham, co tam siedzi, twierdził w gruncie rzeczy, że mężczyzna nie powinien umawiać się z kobitą, której by nie mógł podźwignąć. Pytał się, co by było, jakby w domu wybuchł pożar.
Albo w stajni.
Albo w stajni.
Pamiętasz, jak sprowadziliśmy tutaj Clyde’a Stappa?
Jak najbardziej, i to był znawca. Wybrał sobie taką babkę, co zaś naprawdę trochę ważyła.
JC i reszta chłopaków wsunęli starej parę dolców, żeby pozwoliła im tu wrócić i podglądać. Chcieli mu zrobić zdjęcie, ale zaczęli się śmiać i wszystko się zaś wydało.
Powiedzieliśmy Clyde’owi, że wyglądał jak małpa dymająca piłkę futbolową. Myślałem, że będziemy go musieli związać. A tamta w tym czerwonym, tam?
Nie słuchaj go, Johnie Grady.
Dziewczyny na wagę, po dolarze od funta. On nawet nie chce rozważyć takiej możliwości.
Wy idźcie, powiedział John Grady.
Wybierz sobie którąś.
Nie trzeba.
Widzisz, Troy? Tylko żeś namieszał chłopakowi w głowie.
JC powiedział wszystkim, że Clyde się zakochał w tej fajnej babce i chciał ją zabrać do siebie, ale mieli tylko furgonetkę i musieliby zaś posłać po przyczepę. Ale wtedy Clyde już wytrzeźwiał i wziął się odkochał, a JC powiedział, że więcej go do żadnego burdelu nie zabierze. Powiedział, że Clyde nie zachowywał się odpowiedzialnie, jak na mężczyznę przystało.
Wy idźcie, powiedział John Grady.
Słyszał deszcz bębniący o blaszany dach na tyłach lokalu. Zamówił następną whisky i stał, obracając powoli szklaneczkę na wypolerowanej desce i obserwując lokal za swoimi plecami w żółknącym lustrze starego brunszwickiego kredensu w głębi baru. Jedna z dziwek przeszła przez całą salę, wzięła go pod ramię i poprosiła, żeby jej kupił coś do picia, ale on odpowiedział, że tylko czeka tutaj na przyjaciół. Po chwili wrócił Troy, usiadł na stołku barowym i zamówił jeszcze jedną whisky. Siedział z rękami złożonymi przed sobą na kontuarze, jakby był w kościele. Wyciągnął papierosa z kieszonki koszuli.
Nie wiem, Johnie Grady.
Czego nie wiesz?
Nie wiem.
Barman nalał mu whisky.
Nalej mu jeszcze jedną.
Barman nalał.
Podeszła kolejna dziwka, żeby wziąć Johna Grady’ego pod rękę. Puder na jej twarzy popękał niczym klej.
Powiedz jej, że masz trypra, powiedział Troy.
John Grady rozmawiał z dziewczyną po hiszpańsku. Szarpała go za ramię.
Billy tak powiedział tu kiedyś jednej takiej. Odpowiedziała, że to nie szkodzi, bo ona też ma trypra.
Troy zapalił papierosa zapalniczką Zippo, ozdobioną godłem 3. Dywizji Piechoty, położył ją na pudełku, wydmuchnął dym nad wypolerowanym drewnianym blatem i spojrzał na Johna Grady’ego. Dziwka wróciła na kanapę, a John Grady przyglądał się czemuś w lustrze barowym. Troy odwrócił się i powiódł za nim spojrzeniem. Na oparciu kanapy siedziała jakaś, nie więcej niż siedemnastoletnia, a może młodsza dziewczyna z rękami splecionymi na kolanach i spuszczonymi oczami. Bawiła się rąbkiem swojej jaskrawej sukienki jak uczennica. Podniosła głowę i popatrzyła na nich. Jej długie czarne włosy opadały na ramiona, a ona odgarnęła je powoli dłonią.
Ładna bestyjka, co nie?, powiedział Troy.
John Grady skinął głową.
Rusz się, przyprowadź ją.
Nie trzeba.
Do cholery, rusz się.
O, idzie Billy.
Billy podszedł do baru i poprawił kapelusz.
Chcesz, żebym ja po nią poszedł, spytał Troy.
Sam ją przyprowadzę, jak będę chciał.
Otra vez, powiedział Billy. Odwrócił się i spojrzał w głąb sali.
Rusz się, powiedział Troy. Poczekamy na ciebie, do cholery.
Chodzi wam o tą małą, co się na nią patrzycie? Założę się, że nie ma piętnastu lat.
Ja też, odparł Troy.
Weź tą, co ja ją miałem. Jest pięciochodowa albo nie znam się na jeździe konnej.
Barman nalał im whisky.
Ona się zaraz tu wróci.
Nie trzeba.
Billy spojrzał na Troya. Odwrócił się, wziął szklaneczkę i przyglądał się wzbierającemu na brzegach czerwonawemu alkoholowi, podniósł stopkę, wypił, wyciągnął pieniądze z kieszonki koszuli i gwałtownym ruchem głowy wskazał obserwującego go barmana.
Wszyscy gotowi?, spytał.
Taa.
To chodźmy coś zjeść. Coś mi się zdaje, że zaraz przestanie padać. Nie słyszę zaś więcej deszczu.
Ignacio Mejía Street poszli na Juárez Avenue. Rynsztoki spływały szarawą wodą, a światła barów, kafejek i sklepów z osobliwościami krwawiły powoli na mokrej, czarnej ulicy. Nagabywali ich właściciele sklepów, a uliczni handlarze rzucili się z biżuterią i szalami, żeby obskoczyć klientów ze wszystkich stron. Przeszli na drugą stronę alei, ruszyli dalej przez Mejía do Napoleón i usiedli przy stole pod oknem. Podszedł kelner w liberii i zamiótł poplamiony obrus miotełką.
Caballeros, powiedział.
Zjedli befsztyki, wypili kawę, słuchali wojennych opowieści Troya, palili papierosy i przyglądali się, jak stareńkie żółte taksówki przeprawiają się przez zalane ulice. Potem ruszyli aleją Juárez na most.
Tramwaje już nie jeździły, a z ulic prawie zniknęły handel i ruch. Tory lśniące w mokrym świetle latarni biegły w stronę budki i dalej, gdzie przystawały, osadzone w moście niczym wielkie kleszcze chirurgiczne, spajające te fundamentalnie odmienne i kruche światy. Pokrywa chmur zeszła niżej znad Franklins i przesunęła się na południe, w kierunku ciemnych kształtów gór Meksyku, stojących na tle rozgwieżdżonego nieba. Przeszli przez most i przepchnęli się kolejno przez kołowrotek na rogatkach, z lekko przekrzywionymi kapeluszami, podpici, i poszli dalej El Paso Street na południe.
Było jeszcze ciemno, gdy zbudził go John Grady. Chłopak już wstał, ubrał się, zdążył nawet pójść do kuchni, wrócić i porozmawiać z końmi, a teraz z kubkiem kawy w dłoni stał w drzwiach izby dla robotników, którą zajmował Billy; płócienna stora była odsunięta.
Hej, kowboju, powiedział.
Billy jęknął.
Chodźmy. Wyśpisz się w zimie.
Niech to szlag.
Chodźmy. Leżysz tu już prawie cztery godziny, do cholery.
Billy usiadł, opuścił nogi na podłogę i siedział z twarzą ukrytą w dłoniach.
Nie rozumiem, jak możesz się tak wylegiwać.
Niech to szlag, ale z ciebie rankiem wesolutki skurwysyn. Gdzie moja kawa, na boga?
Nie będę ci zaś nosił żadnej kawy. Podnieś dupsko. Żarcie stoi na stole.
Billy wyciągnął rękę w górę, z kołka w ścianie nad łóżkiem zdjął kapelusz, włożył go i rozprostował rondo.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------