-
nowość
-
promocja
Solo dookoła świata - ebook
Solo dookoła świata - ebook
Świat jest lepszy i bezpieczniejszy niż nam się zdaje – trzeba tylko zebrać się na odwagę, by go poznać
Katarzyna Kozłowska, autorka książki „50-tka dookoła świata”, ponownie łamie stereotypy i na rok przed sześćdziesiątymi urodzinami samotnie wyrusza w kolejną półroczną podróż dookoła globu.
Ucieka od nadmiaru bodźców, zachodniego pędu i medialnego zgiełku. W zamian wybiera bliskość natury, prostotę codzienności i spotkania z ludźmi, którzy nie znają pośpiechu. Od parków narodowych Utah, przez amazońską dżunglę, Galapagos i karaibskie plaże Kolumbii, aż po Wietnam, Kambodżę oraz Tajlandię – każda z odwiedzonych krain odsłania przed nią inne oblicze rzeczywistości i człowieka.
„Solo dookoła świata” to nie tylko historia wędrówki przez cztery kontynenty i dwanaście krajów, ale także wewnętrzna podróż ku wolności i zaufaniu. Opowieść o świecie, który – wbrew pozorom – wciąż potrafi być gościnny, bezpieczny i piękny.
Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.
| Kategoria: | Podróże |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-8423-172-2 |
| Rozmiar pliku: | 24 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wyruszając siedem lat temu w pierwszą podróż dookoła świata, myślałam, że spełniam marzenie życia, jedyne, niepowtarzalne, takie, które będę wspominać jako największy wyczyn. Bo dla pięćdziesięciodwulatki podróż solo z plecakiem, po nieznanych wyspach i kontynentach, przy częstej zmianie stref czasowych i klimatycznych, z noclegami w skromnych hostelach lub u tubylców, była przygodą wymagającą. Jednak kiedy po pięciu miesiącach wróciłam cała i zdrowa, wiedziałam już, że na tym nie poprzestanę. Zachwyciłam się bowiem światem, który się przede mną otworzył jako gościnny, bezpieczny i różnorodny. Smakowałam go całą sobą niespiesznie, wiedząc, że wiele z tych miejsc, które oglądałam, wkrótce nie będzie wyglądało tak samo, jak na przykład wyspy Indonezji, gdzie turystyka inwazyjnie wkracza w najbardziej dzikie miejsca i zawłaszcza je bezpowrotnie.
Podobno dobry moment do wyruszenia na kolejną wyprawę jest wtedy, gdy szczęśliwie powrócisz z poprzedniej. I tak właśnie poczułam. Byłam gotowa odpocząć, zarobić na nową podróż i jechać dalej, ponieważ zrozumiałam, że włóczęga solo jest tym, co podoba mi się najbardziej. Udana wyprawa przez 3 kontynenty, 30 wysp i ponad 60 tys. km dała mi więcej pewności siebie, pokazała moje możliwości i rozwinęła skrzydła. Dlaczego nie miałabym ponownie spróbować?
Wszystkie kolejne wyjazdy – do Japonii, Nepalu, a nawet przejazd z północy na południe Argentyny – były udane i pełne przeżyć, jednak nie przyniosły mi tyle radości, ile oczekiwałam, bo trwały za krótko. Każdy z nich nie dłużej niż miesiąc i w gronie innych osób. To jednak nie to samo co samotna, długa włóczęga – pomyślałam. Potem pandemia ograniczyła na dwa lata możliwości swobodnych wojaży, za to zaostrzyła apetyt na dalekie przygody.
Moja podróżnicza szajba naszła mnie prawdziwie wiosną 2023 roku, w marcu, gdy księżyc wzrastał po nowiu, koty marcowały w ogrodzie, a ja zamanifestowałam swoje marzenia i zapragnęłam wyruszyć w kolejną wyprawę dookoła świata. Kupiłam bilet w jedną stronę, żeby pofrunąć w świat… we wrześniu. Miałam pół roku na ogarnięcie się i przygotowanie kondycyjne. Bo jeśli mam zamiar dźwigać miesiącami duży plecak na grzbiecie, spać byle gdzie i jeszcze cieszyć się tym, co oglądam, to bez dobrej formy fizycznej nic nie wyjdzie, szczególnie gdy ma się pięćdziesiąt dziewięć lat. Kupno biletu był tylko pierwszym krokiem. Od teraz wszystko w moim życiu, mniej lub bardziej, zostało podporządkowane podróży.
Już nie kupowałam nowych sukienek, tylko spodnie trekkingowe; już nie dbałam o modne torebki, bo brakowało mi nowego plecaczka. W ogóle uważniej zaczęłam wydawać, ponieważ liczył się każdy odłożony grosz. Odnalazłam w sobie wewnętrzne, szalone dziecko, które czeka, żeby robić to, co kocha; które cieszy się, że znów doświadczy niezwykłych miejsc i pozna ciekawych ludzi, gdzieś tam, na końcu świata. Nie mam nawet pojęcia, do ilu krajów mnie tym razem zawiedzie mój wewnętrzny wędrowca. Wiem tylko, że jestem gotowa na nowe wyzwanie, bo stęskniłam się za tym stanem bycia w drodze. Niektórzy się dziwią, że znów chcę jechać sama, że tak daleko… Myślę sobie, że to, co robię, nie musi mieć sensu dla nikogo poza mną. Na tym polega piękno szaleństwa. Ono ma przede wszystkim mnie cieszyć! A jedyną miarą tego, czy życie jest szczęśliwe, jest mój poziom satysfakcji i spełnienia, które odczuwam głęboko w sercu. Nie ma po prostu innej miary. Każdy z nas ma w sobie takie wewnętrzne, pełne entuzjazmu dziecko, które czasem pragnie napełnić świat kolorem i swoją fantazją, a przede wszystkim spełnić marzenia. Zwykle kazaliśmy mu być cicho, nie wypadało szaleć, należało się zachowywać, bo tak nas wychowano. Więc może teraz wreszcie jest czas, żeby je objąć, przytulić, wysłuchać i pozwolić robić, co chce.
Mąż z pełnym zrozumieniem obserwował moje przygotowania do podróży i wspierał mnie jak dawniej, bo wiedział, że jak się wkręcę w jakiś pomysł, to jestem nie do zatrzymania. Córka była tym razem nieco mniej entuzjastyczna, obawiała się, że Ameryka Południowa to nienajlepszy pomysł dla blondynki podróżującej solo.
Samotna wyprawa wzbudziła jednak powszechne zdziwienie wśród znajomych. Kiedy pochwaliłam się, że znów wyruszam i cieszę się nią jak dziecko, usłyszałam:
– Ale czemu znowu sama?
– Dlaczego nie z mężem, czy między wami wszystko OK?
Istnieje często przekonanie, że jeśli pary nie robią wszystkiego wspólnie, od zakupów w spożywczym po podróże, to oznacza, że między nimi jest źle.
Spieszę poinformować, że u mnie w domu wszystko gra, a podróżowanie na własną rękę uważam za niezwykle zdrowe, nawet budujące dla związku, szczególnie dla takiego z długim stażem. Bo to też piękna okazja, by doświadczyć radości z tęsknoty za partnerem. Poza tym oczekiwanie, że partner będzie lubił dokładnie to, co ja, jest mało realne. Mój mąż zdecydowanie bardziej woli mieszkać w dobrym hotelu, ja w pensjonacie. On woli wszystko, co przewidywalne i zorganizowane, ja zaś improwizację i zaskoczenie. Gdy chodzi o urlop na tydzień lub dwa, też lubię mieć wygodnie i elegancko, ale w długiej włóczędze mogę sobie pozwolić na bycie zdrową egoistką i robienie wszystkiego po swojemu.
Sama decyduję, jaką wybrać trasę, jak tam dojechać i robię to we własnym tempie. Mogę być spontaniczna, zmienić plany w ostatniej chwili, bo akurat tak mi się podoba. Spędzanie czasu samej w podróży to wyjątkowa i niepowtarzalna okazja do odkrycia, kim jestem i co lubię robić najbardziej.
Już tego stanu wcześniej doświadczyłam, gdy wychodziłam poza swoją strefę komfortu, żeby się sprawdzić w nieoczekiwanych sytuacjach, pokonać lęk i zmierzyć się z nowym. Podróżowanie w pojedynkę daje również niesamowite poczucie sprawczości. Czasem trzeba szybko reagować, decydować i ufać swoim instynktom. W codziennym życiu jesteśmy zbyt zajęci i działamy na automacie, nie dając sobie przestrzeni na poznanie siebie. To jest ten moment, kiedy możesz polegać tylko na sobie i nie możesz za te decyzje winić nikogo innego. Moja podróż to moje wybory, popełniane błędy i sukcesy, uczą mnie więcej o sobie niż cokolwiek innego. Myślę, że jest jeszcze jeden istotny walor: zdolność do doceniania rzeczy, które uważamy za oczywiste, gdy mamy je na co dzień w domu. Nigdzie tak dobrze nie było widać, w jak dobrych warunkach przyszło mi żyć, jak kiedy odwiedzałam biedne domostwa w Azji czy Afryce. A jednak to od tych ludzi uczyłam się wdzięczności za małe rzeczy i radości przeżywanej chwili. To oni pokazali mi, że mniej znaczy więcej, że nie przywiązywanie się do posiadanych rzeczy, ale przeżywanie pięknych chwil jest sensem, nie droga jest celem, lecz to, czego w niej doświadczam. Podróżuję, żeby oglądać świat, ale także po to, by poszerzyć horyzonty.
Nieraz słyszałam, że moja samotna podróż to pewnie forma ucieczki od problemów i to bardzo egoistyczne… Ci, którzy nie pytają, szybko oceniają i wystawiają swoją opinię. Cóż, ludzie mogą cię nazywać egoistką, gdy czujesz, że jesteś najważniejszą osobą w swoim życiu i dbasz o swoje szczęście. Mogą cię nazywać przesadną tylko dlatego, że realizujesz marzenia. Mogą cię też nazywać zarozumiałą, gdy wiesz, czego chcesz, i idziesz przez życie pewnym krokiem. Ludzie zawsze będą cię jakoś nazywać i oceniać… To nieuniknione, że jednych inspiruje twój rozwój, a innych irytuje. Ale kiedy mam wewnętrzny spokój i kiedy ufam sobie, otwieram się na nowe, bez strachu przed oceną i tym, „co inni powiedzą”. Gdy wybieram wolność, mogę odpuścić wszystkie swoje wyobrażenia o tym, jaką powinnam być osobą, żeby pasować do innych. A ja chcę żyć po to, aby doświadczać życia i się nim cieszyć.
Wreszcie nadszedł ten dzień, gdy moim najważniejszym zadaniem stało się spakowanie plecaka! Stał pusty przez kilka tygodni w pokoju i dojrzewał powoli do tej chwili. W poprzedniej podróży wokół globu było prościej, ponieważ większość czasu zaplanowałam w tropikach. Wystarczyło mi do tego kilka podkoszulków, krótkie spodenki, ochrona przed deszczem i wiatrem. W podróży oddawałam rzeczy do ulicznej pralni, chociaż ubrania zmieniały tam czasem kolor albo kształt. Wtedy wyrzucałam je i kupowałam nowe. Stąd pojawiła się w mojej szafie nowa kolekcja T-shirtów z całego świata. Tym razem zamierzam dużo czasu spędzić w wysokich górach Ameryki Południowej, gdzie jest raczej chłodno, więc potrzebne mi są buty trekkingowe, puchówka, polar, czapka i rękawice, a ponieważ plecak ma tylko 60 l pojemności, trzeba zrobić selekcję. Ciuchów ilość niezbędna, reszta to tzw. ułatwiacze podróży, czyli technologia:
1. iPad – w czasie podróży zastępuje mi komputer, mogę zgrać na niego zdjęcia i robić to, co lubię, czyli pisać w każdym możliwym miejscu;
2. Powerbank – niezbędne źródło zasilania telefonu, gdy będę z dala od cywilizacji;
3. Adapter podróżny – w różnych krajach są różne napięcia zasilania, dlatego to niezbędny gadżet w podróży;
4. Selfie stick – raczej gadżet zachcianka albo po prostu sprzęt dla podróżujących w pojedynkę;
5. Ebook – wszystkie książki i przewodniki w jednym miejscu. Długi czas baterii i duża pamięć nie dają mi się nudzić, nawet podczas najdłuższych przesiadek;
6. Kamerka GoPro – lekki sprzęt do filmowania zamiast aparatu, obiecuje nawet filmy pod wodą, zobaczymy w praniu.
Komfortowe dodatki:
1. Mata samopompująca – to prawie jak podróżowanie z własnym łóżkiem, bo przewiduję spanie w namiocie podczas trekkingu i pod gołym niebem;
2. Śpiwór – bez niego ani rusz. To namiastka własnej pościeli i poczucie izolacji, gdy będę spała w hostelu i na pokładzie;
3. Spodnie Jack Wolfskin Mosquito – szybkoschnące, zapewniające ochronę przed owadami, idealne do lasów dżungli;
4. Plecak podręczny – pomieści mój podróżny sprzęt elektroniczny, potrzebne dokumenty i jedzenie na drogę;
5. Antybutelka – zwijana butelka do wielokrotnego użytku! Świetne rozwiązanie, gdy liczy się każdy kilogram, a przy tym to rozwiązanie przyjazne środowisku.20 września
STANY ZJEDNOCZONE
Chicago
Kupiłam tym razem bilet w kierunku zachodnim, bo w planach mam odwiedziny kilku krajów Ameryki Południowej. Zamierzam zobaczyć Peru, Ekwador i Kolumbię… Jednak ze względu na długie i drogie połączenia lotnicze w tamtą stronę postanowiłam najpierw zatrzymać się w Stanach Zjednoczonych.
Pierwszy przystanek robię w Chicago. Z dwóch powodów. Po pierwsze dlatego, że cena biletu wydaje się tam najrozsądniejsza, poza tym zamierzam spotkać się z dawno niewidzianym wujostwem. Ostatni raz widziałam ich w Polsce wiele lat temu, gdy przyjechali odwiedzić Warszawę i Kraków. Przyznam, że po tak długim czasie miałam obawy, w jakiej formie ujrzę wuja, a tu proszę – miłe zaskoczenie!
Na lotnisku zobaczyłam eleganckiego mężczyznę, który pomimo swoich osiemdziesięciu czterech lat był w całkiem dobrej formie. Szczupły, wysoki, dobrze ubrany, nie przypominał typowego Amerykanina. Wuj nie jest Polakiem. Rodzina ze strony mojej mamy pochodzi z Niemiec i większość krewnych wyemigrowała do Stanów jeszcze na krótko przed II wojną światową, żeby uniknąć wcielenia do niemieckiej armii. Dietrich powitał mnie radośnie i ochoczo zabrał się za niesienie dwudziestokilogramowego plecaka. Faktycznie, nie spodziewałam się, że jest tak sprawny, a do tego chodzi bardzo szybko. Pomyślałam sobie od razu, że dobrze mieć te same geny. A ten od szybkiego chodu mamy wspólny na pewno. Podobnie jak potrzebę bycia aktywnym, bo wuj pomimo swojego wieku nadal podróżuje do dalekich krajów. Zaledwie trzy miesiące wcześniej wrócił z Indonezji, poza tym udziela się jako wolontariusz, ucząc azjatyckich studentów angielskiego na uniwersytecie w Chicago, i dużo chodzi. Dlatego od razu zaproponował mi spacer po okolicy.
Spokojna dzielnica Les Plaines, w której mieszka, ze spacerowym bulwarem nad rzeką i licznymi parkami, nadaje się idealnie na przechadzki. To tylko 20 min jazdy pociągiem od centrum. Szerokie ulice są jednak dziwnie puste, widać jedynie pojedyncze osoby wyprowadzające psy, nawet w sklepach jest niewiele osób. Według Dietricha pandemia zmieniła styl życia mieszkańców i sprawiła, że większość woli pracować w domu i robić zakupy przez internet. Można zauważyć tylko szare wiewiórki biegające po chodnikach i drzewach oraz gęsi kanadyjskie, które brudzą trawniki na prywatnych posesjach.
Wuj Dietrich mieszka na trzecim piętrze eleganckiej kamienicy, w przestronnym trzypokojowym apartamencie z kuchnią i dwiema łazienkami. Jeden z pokoi przeznaczono dla gości, więc ja go teraz zajmuję.
Budzę się wcześnie rano i rozglądam po pokoju. Wszędzie jest bardzo czysto, niemal sterylnie, książki ustawione są w idealnym rzędzie, a koc na szafce leży złożony w kostkę. Od razu przychodzi mi do głowy myśl, że tej skłonności do porządku nie odziedziczyłam po niemieckich przodkach. Staram się przynajmniej równo pościelić łóżko i odruchowo poprawiam rzeczy w walizce.
Wychodzę na balkon. Przed domem wuja rośnie okazałe egzotyczne drzewo, katalpa, na którym szara wiewiórka właśnie buduje gniazdo na zimę. Przyglądam się z balkonu, jak łamie i przegryza gałązki, zanosi je do swojej kryjówki, wysoko przy pniu, a potem przykrywa je okazałymi liśćmi z drzewa. Pochłonięta jest pracą, biega szybko w górę i w dół po drzewie, jakby musiała skończyć do określonej godziny. Czasem tylko niechcący upuści z pyszczka na ziemię jakąś gałązkę – cenny materiał budowlany. Obserwuję ją z podziwem, a gdy ona w końcu mnie zauważa, zatrzymuje się na moment, jakby chciała powiedzieć: „No i co sądzisz o mojej konstrukcji? Podoba ci się?”, po czym zupełnie spokojnie kontynuuje swoje dzieło.
W Chicago mieszka od lat jedna z najliczniejszych grup Polonii na świecie, która skupia się głównie wokół dzielnicy Jackowo. Ale nie potrzeba jechać aż tam, żeby kupić polskie artykuły spożywcze. W międzynarodowym sklepie, koło domu wuja, znalazłam sporo polskich produktów, a wybór piwa i polskich wędlin wydaje mi się nawet większy niż w rodzimym kraju. Dobrze, że nic z tych rzeczy nie przywiozłam wujowi w prezencie, bo przecież wszystko może tutaj sobie kupić sam.
Jeszcze tego samego dnia odwiedzamy eksżonę wujka, czyli ciocię mieszkającą po drugiej stronie miasta. Wspólny obiad pozwala mi się lepiej przyjrzeć obojgu. Wuj przyniósł butelkę czerwonego wina z okazji mojego przyjazdu, ja wręczyłam im upominki, potem trochę powspominaliśmy. W ich uśmiechniętych twarzach zobaczyłam zżytych ze sobą ludzi, którzy pomimo że od dwudziestu lat są rozwiedzeni, postanowili utrzymać między sobą przyjacielskie relacje, nie tylko dla siebie, także dla swoich dzieci i wnuków. Nie udało im się wspólne życie, nie stworzyli też nowych związków. Tego, co było między nimi, nie wyrzucili jednak na śmietnik. Spotykają się często, a nawet wyjeżdżają razem na wakacje, robią sobie prezenty. To jest taka niewymuszona relacja szanujących się ludzi, którzy dają sobie wsparcie i poczucie bezpieczeństwa, gdy tego potrzebują, ze względu na doświadczenie wspólnie przeżytych lat.
To, co widzisz nawet kilka razy, może się znacznie różnić, w zależności od tego, jak na to patrzysz i z kim. Ponad dwadzieścia siedem lat temu zwiedzałam Chicago ze swoją córką, Karoliną. Interesowały nas wtedy muzea interaktywne, których w Polsce jeszcze wówczas nie było, i sklepy z fajnymi ciuchami. Odbyłyśmy nawet łodzią rejs po rzece. Ponieważ wuj Ditrich jest z wykształcenia architektem, zwiedzanie Chicago w jego towarzystwie ma teraz zupełnie inny wymiar, jakbym zwiedzała miasto po raz pierwszy i wynajęła przewodnika.
Do centrum pojechaliśmy pociągiem, a tam wuj opowiadał mi o stylach architektonicznych, etapach rozwoju miasta, prowadził do miejsc, których bym sama nie dostrzegła. Odwiedziliśmy na przykład stary dworzec kolejowy, w stylu neoklasycystycznym, zbudowany jeszcze w latach 20. XX wieku. W ogromnej poczekalni znajdują się marmurowe kolumny korynckie. Obejrzałam również monumentalny, dziewięciopiętrowy budynek dawnej Poczty Głównej, z niesamowicie wysokimi sufitami, w których ulokowały się nowoczesne firmy. Jest ciekawy między innymi dlatego, że przejeżdża pod nim miejski pociąg. Weszliśmy także do gmachu Harold Washington Library, biblioteki uznanej przez stowarzyszenie amerykańskich architektów za jeden z najlepszych budynków w historii, a przez magazyn „Travel and Leisure” za jeden z najbrzydszych na świecie. To przykład odwiecznej dyskusji nad postmodernistycznym stylem. Mnie się spodobał, a największe wrażenie zrobił szklany tympanon, cały z kolorowego szkła Tiffany’ego.
Mój wuj ma wyraźny talent belferski i z wielkim zaangażowaniem dzieli się swoją wiedzą. Mam więc lekcję historii, gdy tłumaczy mi wszystko po kolei.
– A wiesz, czemu Chicago zawdzięcza swój rozwój?
– Położeniu nad rzeką i jeziorem? – zgaduję.
– Tak! Już od pierwszych dekad istnienia gospodarkę miasta napędzała woda. Nie wszyscy wiedzą, że Wielkie Jeziora są połączone systemem kanałów i rzek z Oceanem Atlantyckim, a Chicago stanowi główny port tych jezior. Co więcej, miasto już w połowie dziewiętnastego wieku zostało połączone ze słynną rzeką Missisipi, która to z kolei przecina cały kraj w kierunku północ-południe – wytłumaczył mi Ditrich.
Pomimo że końcówka września to już koniec sezonu turystycznego w Chicago, pogoda jest wciąż letnia, niemal kalifornijska, bezchmurne niebo i ponad 25 stopni zachęcają do spacerów. Idziemy najpierw na gigantyczne molo, Navy Pier, jedną z najczęściej odwiedzanych atrakcji turystycznych na całym środkowym zachodzie USA. Po gigantycznej budowli spaceruje podobno każdego roku około 2 mln turystów, podziwiających brzeg jeziora Michigan i okoliczne wieżowce. Jako namiętni chodziarze robimy potem z wujem szybki spacer wzdłuż deptaku Chicago River. Ten zadbany, biegnący przez kilka kilometrów szlak na „parterze” miasta daje zupełnie inne spojrzenie na centrum Chicago i pozwala odetchnąć nieco od wielkomiejskiego tempa. Nad taflą rzeki majestatycznie rozciągają się mosty zwodzone, a wysoko ponad nimi pną się w górę fasady wieżowców – zarówno tych starszych, często zdobionych stylem art-deco, jak i tych najnowszych, wykańczanych metalem i szkłem. To bardzo malowniczy szlak, z zielonymi skwerami, kafejkami i punktami widokowymi po drodze. Jednak wszystkie te miejsca teraz są dziwnie puste, a leżące wokoło dynie, strachy, szkielety i inne kukły przypominają, że to przecież już pierwszy dzień jesieni.
O Chicago mówi się „Wietrzne miasto”. Myślałam, że to w związku z silnymi wiatrami, wiejącymi od jeziora Michigan. Ten przydomek jednak pochodzi z czasów, gdy miasto rywalizowało z Nowym Jorkiem o organizację Światowej Wystawy w 1893 i wygrało ten wyścig. Politycy i mieszkańcy miasta nosili się dumni z powodu zwycięstwa, a nowojorskie gazety pisały o nich, że są _windy –_ zarozumiali i nadęci.
Niektórzy twierdzą, że Chicago przypomina Manhattan, ale według mnie ma znacznie więcej zielonych przestrzeni. Nie jest tak ściśnięte jak dzielnica Nowego Jorku i nie żyje tak intensywnie dniem i nocą. Pomimo swojej wielkości (2,6 mln mieszkańców) wydaje się całkiem spokojnym miastem. Ma jednak kilka metropolitalnych ulic, jak na przykład ekskluzywna Michigan, biegnąca z Centrum Biznesowego do tzw. Złotego Wybrzeża (tak mówi się o bogatej dzielnicy na północnym brzegu miasta, pełnej drogich nieruchomości), czy Magnificent Mile. Obie pełne są drogich sklepów znanych marek, butików sławnych projektantów, galerii sztuki czy drogich restauracji i hoteli.
Robimy sobie z wujem postój na kawę, w czteropiętrowej, pięknie zaprojektowanej kawiarni Starbucks Reserve Roastery, największej, jaką widziałam, w której zachwyca mnie liczba barów oraz rodzaje serwowanej kawy.
– Chodź, pokażę ci coś jeszcze, czego nie ma nigdzie indziej – mówi wuj, prowadząc mnie do wąskiego przejścia miedzy budynkami.
Zjeżdżamy windą do szerokiego tunelu między parkingiem, sklepami, wejściem do hotelu oraz przejściem do metra. Stąd mamy wyjście na zupełnie inną stronę ulicy.
– Ale fajne przejście! – wołam zaskoczona.
– Prawda? Nie jest to może typowa atrakcja turystyczna, raczej część systemu urbanistycznego miasta, zwanego Pedway, którego jestem współtwórcą – chwali się wuj.
– Gratuluję!
– Dziękuję. Cieszę się z tego projektu. Zaczęło się od połączenia linii metra, a potem stworzyliśmy sieć tuneli i naziemnych przejść, łączących ponad pięćdziesiąt budynków w centrum, bez konieczności wychodzenia na zewnątrz. W ten sposób miasto stało się kilkupoziomowe i główne arterie, po których spacerują turyści, nie są parterem, ale pierwszym lub drugim piętrem! Dzięki temu mamy mniejszy ruch na ulicach, a poza tym to bezpieczny i szybki sposób przemieszczania się w czasie złej pogody.
Pomyślałam sobie od razu, że takie podziemne miasto stanowi też niezły system bunkrów, w momencie potencjalnego zagrożenia.
Łatwo się zwiedza tę dużą metropolię. Wszędzie możemy dotrzeć metrem lub pociągiem. Nawet kolejka miejska, którą jedziemy z wujem, jest nad poziomem ulic miasta, dzięki czemu zyskuję lepszą perspektywę do oglądania wszystkiego.
Dla mnie szczególnie ciekawa jest architektoniczna mieszanka centrum.
To miasto swój największy rozkwit przeżyło w latach 20. XX wieku. Z jednej strony szklane wieżowce, z drugiej neoklasycystyczny dworzec kolejowy. Z jednej strony postmodernistyczna biblioteka, z drugiej dzikie łąki z roślinnością z prerii i tor rolkarski bezpośrednio nad autostradą. Chicago idzie z duchem czasów. W budynku dawnej poczty ulokowały się nowoczesne firmy, centrum kultury utworzono w dawnej bibliotece, a zaraz obok, w parku Millenium, stoi współczesny symbol miasta, stalowa rzeźba. Oryginalna konstrukcja została okrzyknięta przez mieszkańców Fasolą, którą kształtem przypomina, choć jej autor, Brytyjczyk Anish Kapoor, nazwał swoje dzieło Bramą z chmur. Rzeźba składa się ze 168 paneli z nierdzewnej stali, idealnie wypolerowanych, przez co nie widać poszczególnych łączeń. Jej niezwykłość polega między innymi na tym, że w zależności od pogody konstrukcja kurczy się i rozciąga, a okoliczne wieżowce i budynki odbijają się w niej jak w lustrze. Nic dziwnego zatem, że miejsce to stało się najpopularniejszym w Chicago na zrobienie selfie, którym można się pochwalić na specjalnej stronie Seen at the Bean. Niestety, podczas mojego pobytu Fasola jest poddawana procesowi czyszczenia i nie ma do niej dostępu.
I chyba tylko do jednej rzeczy nie mogę się przekonać – wystrój i jedzenie w amerykańskich restauracjach. Nie ma znaczenia, czy odwiedzaliśmy lokal w stylu włoskim, czy niemieckim, wszędzie panował podobny styl retro, wzięty z lat 80. ubiegłego wieku. Obsługiwali nas kelnerzy na emeryturze, a jedzenie smakowało tak samo, czyli amerykańsko. I do tego w każdym lokalu serwowano zimną wodę z lodem w dzbanku. Już nawet zaczęłam zwracać uwagę kelnerom, że to niezdrowe, prosząc, aby przynieśli mi wodę bez lodu, w temperaturze pokojowej, ale ten powszechny w Stanach zwyczaj wciąż mnie zadziwia, szczególnie że wszystkie lokale są klimatyzowane. Wygląda na to, że Amerykanie hartują się od zewnątrz i od wewnątrz.
Spędziłam tutaj tylko trzy dni, to dość krótko jak na zwiedzanie prawie trzymilionowej metropolii, ale wystarczająco, żeby poczuć atmosferę miasta i odwiedzić najważniejsze miejsca. Chicago już nie kojarzy się z gangsterami i słynnym Al Capone, raczej ze sportem, rekreacją i kulturą, także ze studentami z całego świata, bo tutejszy uniwersytet plasuje się w czołówce uczelni amerykańskich. Nie widać na ulicach wielu bezdomnych, chociaż inflacja i pandemia pogłębiły istniejącą przepaść ekonomiczną między najbogatszymi i najbiedniejszymi, a ceny mieszkań, bieżące rachunki i spożywcze artykuły są wyższe niż w przeciętnym amerykańskim mieście.
Ostatni dzień zaczęliśmy od wyjścia na śniadanie do pobliskiego baru typu Diner. Nie mogłam co prawda liczyć na smaczny chleb, bo w Stanach takiego nie ma, zamówiłam więc tost francuski i omlet, żeby chociaż zjeść coś europejskiego. Fajna w takich barach-restauracjach jest nielimitowana darmowa kawa. Kelner cały czas krąży po sali i dolewa americano z termosu niczym wodę. Można wypić jej tyle, ile się chce, co w żaden sposób nie zaszkodzi ani nie pomoże, bo amerykańska kawa jest zawsze mocno rozcieńczona.
Po chwili kelner przynosi mi moje śniadanie – porcję jak dla drwala. Patrzę z przerażeniem na wuja, który w milczeniu zajada swoje kiełbaski z tostem. Zapomniałam, że wszystko, co amerykańskie, jest wielkie, więc dania są tu w rozmiarze XXL, ale w ten sposób miałam już zapewniony prowiant na drogę.