Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Soma - ebook

Wydawnictwo:
Seria:
Data wydania:
2 stycznia 2019
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
12,81

Soma - ebook

Soma jest tomem wierszy spokojnych i nienachalnie melancholijnych, w których oprócz motywu życia i szczęścia przewija się ból oraz śmierć. Doświadczenie podmiotu lirycznego jest doświadczeniem każdego człowieka, przez co książka Jarosza staje się uniwersalna i bliska czytelnikowi.

Spis treści

Cyrk i wesołe miasteczko opuszczają kurort

Sepia

Pod koronami leszczyn

Wujek Rysiek wyprowadza się z domu w Domaniewicach

Vinyl

[Opierając się o szlaban, liczymy wagony]

[skrzypią schody prowadzące na strych]

Sprzątanie świata

[Kierują mną te same przyzwyczajenia i namiętności]

[Dopiero przekleństwo pomaga w przerąbaniu pnia]

Mróz kruszy się z każdym krokiem

Zwierzę zabite

Brzegiem lasu

Do wszystkich kotów śpiących, smutnych i przeciągających się

Śmigus A.D. 1985

Światłoczuli

Szukając namiotu na strychu

[Około trzeciej-czwartej nad ranem do pociągu]

Thalassa

Dokładnie wyczuwam symetrię tego świata

Dżan

Sto tysięcy uderzeń

Gea

Śmierć pięknych saren

Soma

Koła. Powroty

Serengeti nie może umrzeć

Ślady

[My dwoje wtopieni w korowód]

[Kolejny dzień bez ciebie]

Igła jodły

Wszystko, za co powinniśmy być wdzięczni

Próba światła

Noir

Jesień

[Raz-dwa, raz-dwa]

Foton

Miejsca

Świniobicie

Srebrna dusza

Ćmy

Kategoria: Poezja
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-65358-33-2
Rozmiar pliku: 559 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Spis wierszy

Cyrk i wesołe miasteczko opuszczają kurort

Sepia

Pod koronami leszczyn

Wujek Rysiek wyprowadza się z domu w Domaniewicach

Vinyl

Sprzątanie świata

Mróz kruszy się z każdym krokiem

Zwierzę zabite

Brzegiem lasu

Do wszystkich kotów śpiących, smutnych i przeciągających się

Śmigus A.D. 1985

Światłoczuli

Szukając namiotu na strychu

Thalassa

Dokładnie wyczuwam symetrię tego świata

Dżan

Sto tysięcy uderzeń

Gea

Śmierć pięknych saren

Soma

Koła. Powroty

Serengeti nie może umrzeć

Ślady

Igła jodły

Wszystko, za co powinniśmy być wdzięczni

Próba światła

Noir

Jesień

Foton

Miejsca

Świniobicie

Srebrna dusza

ĆmyZachar Pawłowicz złożył do worka swoje drewniane wyroby – tyle, ile się zmieściło – i poszedł w dal babską grzybową ścieżynką. Nie popatrzał nawet na golca: umarli nie rzucają się w oczy; choć Zachar Pawłowicz znał pewnego człowieka, rybaka znad jeziora Mutiewo, który wielu ludzi wypytywał o śmierć i cierpiał z powodu swojej ciekawości; rybak ten najbardziej lubił ryby nie jako strawę, ale jako szczególne istoty, które na pewno znają tajemnicę śmierci. Pokazywał Zacharowi Pawłowiczowi oczy martwych ryb i mówił: „Popatrz, jakie to mądre! Ryba jest pomiędzy życiem a śmiercią i dlatego jest niema i patrzy bez wyrazu. Przecież nawet cielę myśli, a ryba – nie, ona już wie wszystko”. Przez całe lata przyglądając się jezioru, rybak wciąż myślał o tym samym – jak ciekawa jest śmierć. Zachar Pawłowicz perswadował mu: „Nie ma tam nic szczególnego: tak, tyle że nieco ciaśniej”. W rok później rybak nie wytrzymał i skoczył z łódki do jeziora, związawszy sobie uprzednio nogi sznurem, aby nie popłynąć mimo woli. W głębi duszy w ogóle nie wierzył w śmierć, a najważniejsze, że chciał popatrzeć, co tam jest: a może tam jest znacznie ciekawiej niż we wsi lub na brzegu jeziora; wyobrażał sobie śmierć jako inną gubernię, położoną pod niebem, jak gdyby na dnie chłodnej wody – i dlatego ciągnęło go do niej. Niektórzy chłopi, którym rybak opowiadał, że ma zamiar pożyć trochę w śmierci i wrócić, odmawiali go od tego, a inni się z nim zgadzali. „Cóż, kto próbuje, nie traci Dymitrze Iwanyczu. Popróbuj, a potem nam opowiesz”. Dymitr Iwanycz spróbował, wyciągnięto go z jeziora w trzy dni później i pochowano pod płotem na wiejskim cmentarzu.

Andrzej Płatonow, Rodowód majstraCyrk i wesołe miasteczko opuszczają kurort

Cyrk i wesołe miasteczko opuszczają kurort.

W oddali trzask rusztowań, rolowane ogniste makiety –

skwierczący karnawał kolorów.

Siedząc na karimacie, opierając się o stertę desek,

patrzę, jak nad brzegiem jeziora myjesz włosy.

Z ziemi patykiem wygrzebuję chorą ćmę,

puchnący pod okiem jęczmień przecieram złotym kolczykiem.

Wieczorem w oglądaniu zdjęć odnajdujemy dziwną

przyjemność, towarzyszącą również czytaniu książek tych,

którzy zmarli. Za plecami cyrk przetacza wagony,

o ściany tłuką egzotyczne zwierzęta. W siniejących trawach

próbujemy zasnąć, lecz chłód znad wody co chwilę

tnie nasze ciała. Pełznie po twardej kości żebra,

po ostrej skórze brzucha.Sepia

Koniec sierpnia jest dobrym czasem do pisania wierszy.

Jesień wchodzi we mnie cichutko.

Rozkłada na dywanach płuc zwariowane, ruchome liście.

Szarańcza światła słabiej wgryza się w otaczające przedmioty.

Krucha emalia lata odpryskuje od powierzchni dnia.

Porządkując książki, otworzyłem Nowy Testament,

przeczytałem fragment, myśląc, że to przyniesie ulgę.

Symbol latorośli nic mi nie mówi. Miłość bliźniego – tak.

W miejscowości Gulbieniszki odmówiono nam wody.

Był piętnasty sierpnia, niedziela.

Miałem dwadzieścia jeden lat, byłem zakochany.

Prognozowałem dla niej pogodę i robiłem za zegarynkę.

Wchodziłem wciąż do tej samej rzeki jej ciała,

wierzyłem w coś takiego jak morze martwe.

Koniec sierpnia jest dobry do napisania dla niej wiersza.

Jesień wchodzi we mnie cichutko.

Rozkłada wokół poszczerbione liście.

W piwnicach ciał zagrzebuje opadające, rdzawe płaty.

Niezauważalnie zmienia natężenie światła.

Wieczorami zjeżdżają pacjenci do sanatoriów i lecznic.Pod koronami leszczyn

Znajdujemy ciche miejsce pod koronami leszczyn.

Rozbijane kamieniem orzechy chrzęszczą w zębach

wraz z resztkami skorupek i ziarenkami piasku.

Wykonujemy proste ruchy – rwane uderzenia,

obieranie z brązowej powłoczki, zbliżanie dłoni do ust.

Wczoraj byliśmy świadkami wypadku.

Zmiażdżona maska samochodu, tuman kurzu,

na ziemi pestki szkła, wokół wirujące płatki lakieru.

Tym razem nikomu nic się nie stało.

Krótka przerwa w dłużącej się podróży.

Wśród drzew cisza. Plamki światła migocą na trawie,

wiatr szarpie luźne części ubrania. Gdy na mnie nie patrzysz,

przyglądam się twojemu ciału: na twoich stopach pulsują

niebieskie kreski. Oblizuję zadraśnięty naskórek kciuka.

Skóra ma cierpki, ziemisty smak.Wujek Rysiek wyprowadza się z domu w Domaniewicach

Dłużej nie wytrzyma, mając za towarzystwo jedynie psa i pszczoły

w pasiece. Dziś jadę z rodzicami odwiedzić go w tym domu

po raz ostatni. Ostatni raz spojrzeć na stodołę, szopę, sad.

Gdy już wszyscy siedzą i rozmawiają,

wymykam się na podwórko. Chodzę między zagrodami,

ważę w dłoni siekierę, obserwuję, jak żywica

ociężale spływa po korze jabłoni.

Myślę o znamionach upływu czasu, którym świadkujemy –

czasem zostaje trochę tego w puchu pleśni na marynacie,

na niedokładnie ogryzionych kościach, w sitku na dnie wanny

lub w mokrych liściach, na które teraz patrzę.

Chłodne popołudnie. Zapach porąbanego drewna.

Z zamyślenia budzi mnie zgrzyt uruchamianej w oddali kosiarki.

Zirytowany wracam na obiecaną wódkę i śledzia.

Sadowię się na tapczanie naprzeciw okna.

Za szybą pożółkły sumak, wiśnia, leszczyna.

W ustach zimne rybie mięso.Vinyl

Nad ranem słucham winylowych płyt.

Światło liże kuchenne schody, leukocyt

dnia otwiera oko, ogrzewa kasztanowe

dłonie liści. Na parapecie dwa kwiaty

stojące w szklance wypiły wszystką wodę,

krótkie spięcie zerwało wolframową nitkę

w żarówce. Na ekranie w płytkiej wodzie

cierpliwie czekają krokodyle, antylopy

przymierzają się, by szturmować drugi brzeg.

Igła gramofonu wskakuje w rowek,

zaczyna trawić szeleszczące pasmo.Sprzątanie świata

Któryś z kolei dzień grudnia.

Za kilka minut zacznie padać śnieg.

W końcu posprzątałem pokój.

Zebrany starym podkoszulkiem kurz,

wyrzucone nieprzydatne papiery,

posegregowane książki, kasety i myśli.

Poukładane przedmioty: rdzewiejący

scyzoryk, butelki piwa Wigry,

muszle, papeteria, zeszyt do nut.

Otwieram leżący nad głową album ze zdjęciami:

studniówka, jezioro Jaczno, Bukowe Berdo.

W zasięgu ręki mam wiele rzeczy

do rozniecania ognia –

dwa krzemienie, zapałki, zapalniczkę,

ranę, która się nie goi.Kierują mną te same przyzwyczajenia i namiętności.

Nad ranem obejmuję cię, przejeżdżam dłonią

wzdłuż blizny na twoim kręgosłupie.

Próbuję wyobrazić sobie, jak wyglądamy.

W takiej pozycji będziemy leżeć po śmierci.

Teraz piekło powoli dopomina się o nas –

wczoraj zaczepiono mnie w mieście,

wieczorem skaleczyłaś się nożem,

w łazience pod stopami pękło kilka płytek.

Leżymy połączeni chwilowym uściskiem,

za oknem dojrzewa zimna kość dnia.

Co zrobimy ze sobą dzisiaj? Gdzie pójdziemy,

by na chwilę znaleźć ukojenie?

Może ukoi nas szum w koronach drzew lub widok

pokrytego krą jeziora? O tej porze pod zmarzniętą taflą

ciała ryb przesuwają się bezszelestnie.Dopiero przekleństwo pomaga w przerąbaniu pnia.

Przez zaspy ciągnę wózek z drewnem, wiatr wciska się

w muszle uszu, po wierzchołkach drzew przesuwa się chmura,

przynosząc kolejny śnieg. W piwnicy płonące szczapy

zasypuję węglem, pogrzebaczem obtłukuję piec.

Jestem jak człowiek pierwotny – ciepło przyciąga,

podnoszę kamyk i trę o ścianę, stawiając

zalążek litery. Za oknem zmierzch. Cicho strzela

posypany solą lód. Wokół, jak ryby wyrzucone

na brzeg, trzepocą brunatne ćmy.Mróz kruszy się z każdym krokiem

Mróz kruszy się z każdym krokiem.

Z chmurą pary wokół ust, depcząc kość

lodu, wracam przez wieś do domu.

Milczące auto mija moją opatuloną postać,

w oknach mieszkań migają światła telewizorów,

dzieci z choinek ostrożnie zdejmują ozdoby.

Później w cieple oglądam stare, retuszowane zdjęcia.

Patrzę w okno, w wielkie, siniejące płótno.

Ona gdzieś tam jest – w szmerze okruchów żużlu

stukających o karoserię, w szumie gasnącego ekranu,

w trzasku upadającej bombki.Zwierzę zabite

Zwierzę zabite. Rodzice do późna ćwiartują mięso.

Z piwnicy, gdzie na ścianach w ciszy dojrzewa pleśń,

dobiegają głuche uderzenia. Rozmokły śnieg jak utarte

jabłko, gładkie oko studni. Na dłoniach rdza, nad sosnami

obojczyk księżyca. Kotka w zębach przenosi swoje

ślepe małe, wślizguje się między deski stodoły.

Po nas też przychodzi włochate zwierzę, obwąchuje

i chwyta za kark. Skrada się po pajęczynach nerwów,

gnieździ w źrenicy. Przez okienko spoglądam, co robi

ojciec – wiszące jelita zapycha mięsem, kroi w kostkę i wrzuca

do parującego garnka wielkie, bordowe serce. Pod sufitem pełga

w kagańcu żarówka, w jej świetle koci język oblizuje ostrze.Brzegiem lasu

Brzegiem lasu dochodzę do wzniesienia, skąd widać

całą wieś. W oddali zgrzyty trajzygi, głosy zwołujące dzieci

do domów. Ptaki dziwnie skrzeczą nad głową i odlatują.

Zaczynam rozumieć: obok mają gniazdo, chcą odwrócić uwagę.

Odchodzę, patrząc na korytarze wyrzeźbione przez myszy w trawie.

Na łąkach, podwórkach gubiłem drobiazgi: kapsle, zabawki, talizmany

przeciw śmierci, plastikowe pistolety – jedyną wówczas ważną broń.

Może znajdowali je inni, może szarzały, wtapiały się w ziemię –

przestawałem o nich pamiętać. W pobliskim stawie odgłosy żab.

Idę tam, by zobaczyć rytuał kopulacji, bulgoczący skrzek.

Próbuję się podkraść, lecz kruche, szeleszczące źdźbła

zdradzają mnie. Tafla po chwili wyrównuje się, wygładza.Do wszystkich kotów śpiących, smutnych i przeciągających się

Na ósmego marca obiecałem napisać dla niej wiersz.

Za ścianą ona na ćwiczeniach z angielskiego.

Kobieta z metodyki mówi coś o zaśmiecaniu umysłu,

nie czytam tego, co mi położyła na ławkę. Myślę o tym,

że świat, który naiwnie, łatwo porzuciłem, odszedł.

Teraz przeciskam się przez miasta i ludzi, zdaję sobie sprawę,

że trudno pisać o sobie, o tej, której dedykuje się wiersze.

Więc może lepiej nie podawać jej trzysylabowego imienia,

nie wypowiadać wyrazów, za które trzeba brać odpowiedzialność.

Nie pisać o miłości. Ona pochodzi z mózgu. Serca nie ma.

Kobieta. Gdy tutaj była, wierzyłem w niemożność rozsypania się,

choć podobno każdy romantyczny zryw kończy się katastrofą.

W książce, którą jej dzisiaj kupiłem, przeczytałem takie zdanie:

W końcu mówię: Kocham – i samolot rozbija się.

Mimo wszystko mam nadzieję, że tworzymy coś dziwnego

i szalonego. Rzuca we mnie ciastem, włazi na mur i nie potrafi

z niego zejść, robi nieświadomie śmieszne miny, mówię do niej:

Masz coś na lewej powiece, a ona przeciera prawą, pytając: Jeszcze?,

przewraca się na rowerze w środek kałuży, a gdy wjeżdżamy

na polanę, mówi: To najfajniejsze miejsce, w jakie mnie zabrałeś.

Przed nami widok z pocztówki. Łąki na wzgórzach,

wiatr w koronach sosen.

Wczoraj pół dnia spędziłem, by napisać dla niej wiersz,

choć wolałbym patrzeć na nią, nie tęsknić – mimo że była

w pokoju obok. W jedną z deszczowych nocy

budzę się i widzę, jak śpi. Słucham jej oddechu.

Niech śpi. Burze ustaną.Śmigus A.D. 1985

Kredens, nad nim na obrazku płód księżyca

ułożony z płatków słomy. Mama zapina mi kurtkę

i z buteleczką perfum wychodzę na wieś.

Jeszcze nic nie wiem o niewidzialnych światach;

polewam głowy w zamian za kawałek ciasta

lub drobne. Robactwo wyłazi z ziemi, grzeje się

na głazach, krety rozgrzebują ogród.

Krople krwi na schodach prowadzą do ganku sąsiada.

Przełykam okruchy sernika, gdy on koszulą bandażuje stopę.

Potem idąc wzdłuż siatki, wraca na miejsce zdarzenia.

Staje w drzwiach chlewu, patrzy na przebitego widłami

szczura, na kopce ziemi, którą pudrujemy grobowe deski,

na stertę kamieni, które towarzyszą nam od zawsze.Światłoczuli

Jesteśmy światłoczuli. Słońce zachęciło mnie do wyjścia.

Stojąc z psem na ulicy, patrzę, jak spomiędzy drzew wyłania się

korowód pielgrzymki. Trzymają się sznura, prowadzi ich

megafon. Ze śpiewem, uśmiechem na twarzach są jak

kolorowa, niezniszczalna armia. Zatrzymują się,

chóralnie powtarzają słowa, piją wodę z plastikowych butelek.

Mijamy ich, wchodzimy w las pełen paproci i łubinu.

Słońce filuje w tarczy zegarka, w szkle porzuconej butelki,

pompuje światło w maliny i jagody. Docieramy do opuszczonych

koszar. Zarastające okopy, zasypane transzeje. Psina zipie.

Na wzniesieniu służącym za tarczę strzelnicy rozgarniam sierść,

szukam kleszczy. Obdarzamy się ciszą i wdzięcznością, dający ciepło

blask migoce w źrenicach. Zmierzcha się, cień z drugiej strony rzeki

wpełza na nasze ciała. Wracamy przez wysokie trawy.

W górze mój głos, nisko przy ziemi szczekanie.Około trzeciej-czwartej nad ranem do pociągu

wsiadają kieszonkowcy. Pustoszą torebki i kieszenie

śpiących pasażerów. Pieniądze trzymam w pudełku po

cukierkach – udaje mi się – wyjmują je z plecaka, zostawiają

obok na fotelu. Po kilku godzinach jesteśmy poza zasięgiem

ludzi, obozujemy przy zakolu rzeki. Jemy orzechy i ciastka

w kształcie ryby, rozmawiamy o światach, które wciąż się stykają:

światło w szkle butelki z dojrzewającym na łąkach zmierzchem,

ubóstwo przygranicznych chałup z rozpustą urlopowiczów,

życzliwość bliźnich z chamstwem i złodziejstwem.

Schodząc do wody, by umyć naczynia, obserwuję nadejście

wieczoru – nad lasem pęcznieje płuco księżyca, oświetla

próchnicze zęby nadbrzeżnych kamieni, pozostawione w trawie

otwarte mózgi połówek orzechów. Obmywam rzeźbiony,

myśliwski nóż. Z jednej strony ostrza niedźwiedź upada pod

ciężarem ołowianej kuli, z drugiej psy doganiają młodą sarnę.Thalassa

Larwa słońca pochłania otwartą ranę zatoki.

Zgrzytają wciągane do jeziora łodzie i jachty, przycumowane

tratwy. Siedzimy na brzegu, obserwujemy rozpięte między

drzewami cięciwy światła. Naprzeciwko grasują dzieci – depczą

mrówki, ganiają za kundlem. Podobna czereda biega wokół

tych dwojga oglądanych wczoraj na archiwalnym filmie:

kochankowie z zawieszonymi na szyjach napisami prowadzeni są

środkiem ulicy, przed nimi chłopcy grają na trąbkach, wokół krzyki,

ujadanie psów. W końcu na placu obcinają i palą ich włosy.

Wyobrażam sobie, co dzieje się z nimi dalej – ona poznaje twarz

kierowniczki obozu kobiecego, on smaruje sznur mydłem,

poślinionym palcem gasi płomień świecy.

Wieczór. Rozczesuję dłonią jej włosy, cedzę wino, by do kieliszków

nie dostały się kawałki pokruszonego korka.

Lato gaśnie na naszej skórze. W powietrzu charczy niedziela,

modlitwa rozrywa serce głośnika.

Fale trawią zanurzone w wodzie wiosła.Dokładnie wyczuwam symetrię tego świata

Deszcz w stojących w trawie naczyniach

wyrównuje poziomy. Krople wystukują miarowy rytm,

cień kładzie się plastrami na przedmiotach.

Sprzeczności, dzięki którym wszystko się rozwija.

Barwy podstawowe, z których można otrzymać

wiele innych, wiatr rozdmuchujący zgrabione

trociny i drzazgi, nasze kłótnie o bzdury, chwile ciszy.

Po deszczu drewnem przyniesionym spod szopy

rozpalam ognisko. Ustawiasz ławkę, kroisz chleb.

Do spodni przyklejają się kulki ostu, mokre pyłki,

pajęczyny zerwane z traw. Wszystko, co robiliśmy

do tej pory, przywiodło nas tutaj.

Krok po kroku uczymy się prostych słów i gestów.

Śmiejemy się, obejmujemy, rozmawiamy.

Rzucamy psu-przybłędzie kawałki jedzenia,

głaszczemy jego mokrą sierść.Dżan

Docieramy do starego cmentarza, na którym znajduję

grób z moim nazwiskiem zapisanym cyrylicą, krzyż ozdobiony

mchem i skrzyżowanymi kośćmi. Wchodzimy do opuszczonej

cerkwi; w piersi uderza fala nagrzanego powietrza, zapach drewna.

Cały czas mam ochotę przekroczyć „carskie wrota”.

Zniechęca obawa przed niewiadomą klątwą,

grzech świętokradztwa. Na zewnątrz przyglądamy się

pozostałościom po wysiedleńcach. Próbuję wyobrazić sobie

ich ostatnie chwile w tych okolicach: pożar, najpierw zapalają się

zasłony, za plecami pęka szkło. W bramach szczekanie,

między gałęziami piszczel księżyca wyłamująca drzwi.

Budzą mnie pierwsze krople, wracamy, mijając chaty, zaglądając

głębiej w domostwa. Pomagam jej przejść po nadgniłych belkach

rzuconych przez rzekę, wdrapać się na skarpę, gdzie rozbiliśmy

namiot. Przeciskamy się między krzakami akacji i agrestu.

Nasze nieśmiałe dłonie obijają się o siebie,

dopiero po chwili się łączą.Sto tysięcy uderzeń

Wokół gruszek na asfalcie krążą pszczoły. Kocur zasadza się

na wróbla, napina łuk kręgosłupa, nieruchomieje. Przy kościele

rozwieszone fotografie przedstawiające ofiary „obławy augustowskiej”.

Rodziny wśród drzew, młodzieńcy na tle białej ściany. Na jednym

opatulone dziecko, poniżej napis: Po tym siedemnastoletnim

chłopcu zostało jedynie zdjęcie w wieku niemowlęcym.

W powietrzu bełkot dzwonu, niewyraźna pieśń misterium.

Wiatr przechyla pręt fontanny, mięsień światła napręża głowę.

Tutejsi siedzą na ławkach, rozmawiają, matka igłą szuka w skórze

dziecka drzazgi. Tak naprawdę nie ma nas. Nie ma, choć nasze serca

wykonują na dobę sto tysięcy uderzeń, choć przymykamy oczy,

gdy zbliża się do nich owad lub ramię gałęzi.

W lesie przechodzimy nieopodal paśnika. Strzał jeszcze nie padł –

myśliwy na rzemieniu ostrzy brzytwę, sarna w ciszy liże sól.Gea

Deszcz moczy nas doszczętnie i musimy

rozbić namiot nielegalnie, w parku narodowym,

poniżej połoniny. Wygłodniali kładziemy się, mając nadzieję

na szybki sen. Z zamkniętymi oczami można usłyszeć więcej –

jak zarost przebija skórę, jak owady skrobią o foliową podłogę,

przesuwając się koło chrząstki małżowiny.

Rano wokół świeży, parujący świat.

Na krzakach jałowców rozwieszamy koszule, grzejąc się w słońcu,

patrzymy na jadące serpentynami auta. Podobno zawsze coś się śni,

tylko nie zawsze pamiętamy co. Podobno składamy się z atomów.

Z ciągu jedynek i zer. Podobno nieruchomość kontynentów

jest złudzeniem – przesuwają się w tempie takim, jak rosną paznokcie.

Leżymy w milczeniu, dwa ciała w kolorze wyłuskanego ziarna.

Po południu stromymi zboczami dochodzimy tam, gdzie rzeka

drąży koryto ziemi. Plecaki i ubranie rzucamy w piasek.

Ostrożnie po śliskich kamieniach wchodzimy do wody.

Rzeka obejmuje nas, zimne dłuto przykłada do skroni.Śmierć pięknych saren

Kundle zagryzły kurę. Widząc mnie, uciekają, płoszą wróble,

które dziobały gwiazdy wrzucone w kałużę. Słowa Elki:

Bronię się w czerwcu i chyba się więcej nie uwidzimy,

tam układam sobie powolutku życie.

Dlaczego się na to godzimy? Nie ma innego wyjścia?

Po jakimś czasie wszystko goi się i odpada jak strup,

wspomnienia przybierają postać metafory. Można tylko powtarzać

w myślach: Nie! Pielęgnować w sobie cichą odwagę.

Patrzę na ojca. Myślę, że jest szczęśliwy, kiedy bawi się

ze swoim wnukiem. Rano w ogrodzie przepołowił szpadlem

kreta. Udając, że sięga po kamień, przegania psy.

W jego garści kulki śrutu wyskrobane z dziczyzny,

ostra grudka z nerek, którą niedawno urodził.Soma

Ciała mamy chude i blade. Siadamy na kładce,

wysoko nad szynami, obok wagonów. Zlizuję z jej szyi

kurz i światło, dłoń wędruje po twardej pięcie, po słońcu

śródstopia. Przed nami pokancerowane, żylaste miasto,

mur fabryki, napis Jude raus przypominający oglądane rano

zdjęcia; pędzeni na dworzec ludzie, setki kopanych, leżących

twarzą do ziemi, wzrok lekarza obozowego, macewy służące

za płot ogrodu. Gośka ma w sobie dużo ciszy. Miłość jest jeszcze

bezkształtna niczym płód, łożysko. Dopiero uczymy się wchłaniać

siebie, nie wykłócać o nic, bo nic nie jest naszą winą.

Odprowadzam ją na peron. Nie chce, żeby nieść jej plecak pełen

konserw i słoików z jedzeniem. Kilka dni potem leżymy w obcym

domu. Nasze nagie, matowe ciała obejmują się w ciemnościach.

Drżą jak przed operacją, jakby czekały na dłuto, kleszcze, trepan.Koła. Powroty

Dziecięce wyobrażenia śmierci. Kuzynka ubiera się na biało,

podwija powieki, zapala świecę. Straszymy się w tunelu

rzuconym pod drogą, na końcu którego w martwego psa wchodzi

nowe życie. Przerażony, w szeleście liści, w świetle czerwca,

mijając brzęczący brzuch pasieki, pędzę na rowerze oglądać rozpalane

na łąkach sobótki, czarny dym z płonących opon. Koła powtarzają

powroty, za płotem ujadanie hebanowego podniebienia.

Potem śmierć przychodzi naprawdę. Światy zaczynają się stykać,

wszystko, co napisane w książkach, przestaję traktować poważnie.

W środku krzyżują się Drogi, o których myślałem, że znaczą

coś więcej, wtedy, gdy serce miałem jak dezodorant w ognisku.

Stoję pośrodku dzikiego boiska. W oddali gwizdy, wołania.

Wokół, popękana jak pięta, przegryziona przez słońce ziemia.Serengeti nie może umrzeć

Ukryty w lesie czekam, aż płomienie zmienią patyki

w kupkę żaru, w który można by wrzucać ziemniaki.

Z oddali dobiega sygnał „Lata z Radiem”,

przenosi w odległe miejsca, między krzaki agrestu,

między wypełnione sianem burty stodoły.

Przychodzą wspomnienia, ginące gatunki zwierząt;

razem z bratem nalewamy do balii nagrzaną w szlauchu wodę.

Na tafli stawiamy wyrzeźbione w sosnowej korze łódki,

których pasażerami są skorki. Po drugiej stronie drogi

zaczyna się sezon wypalania traw. Ogień przegląda się

w ciemnych, nieruchomych oczach owadów.Ślady

Rodzice wracają z mszy, słyszę, jak matka

zdejmuje biżuterię, przesuwa firankę,

na której drży popołudniowe światło.

Nieopodal krzątanina nowych sąsiadów, rozwijają

sznurek, ustawiają furtkę. Uderzenia młotka

wprawiają w drżenie szybę, stojące na półce

moje zdjęcie z czasów, gdy rozpoczynała się

podróż. Kiedy znaczenia zaczynały rozrastać się

we mnie, rozprostowywać jak pomięty kawałek papieru.

Nabrana w usta najszersza rzeka, rozhuśtane morze.

Staję w cieniu rozłożystej lipy. Z ramienia zdzieram

poparzoną słońcem skórę, zabliźniony, rwany kadr

lata. Nic nie zostało utracone; szukam śladów – wpatruję się

w gniazdo spawalniczego ognia, w kroplę powietrza w poziomicy,

wsłuchuję w brzęk rzuconych w kryształ pierścionków.Kolejny dzień bez ciebie w okolicy, w której

pełno dzikich kotów. Wyjadają z łąk jaszczurki,

jedzenie z koryt. Wczoraj jeden zdechł pod balkonem –

długo szukałem miejsca, by go zakopać. Tęsknota

strasznie męczy; próbuję zasnąć, chodzę po domu,

sprzątam, ale wywołuję tylko chaos.

Właśnie powstaje wiersz dla ciebie. Jeszcze go nie

spiszę, ponoszę w sobie, choć słowa niczego

nie zwracają, przejmie je upływ czasu.

Włóczę się bez celu. Oglądam stojące pod lasem

maszyny do wyrywania drzew, docieram tam, gdzie

powstaje trakcja. Robotnicy przykładają do ziemi

szyny, dokręcają śruby. Obok nasypu rośnie krzew,

którego nasiona pękają przy pierwszym dotknięciu.Wszystko, za co powinniśmy być wdzięczni

Śmierć zapisuje we mnie całe zdania. Ciemna

jak skóra ludzi spod elektrowni, oczodół nocy.

Na wyprofilowanym siedzeniu, mijając kolejne

stacje, przyglądam się dogasającej między szybami

pszczole. Pociąg gra na piszczelach szyn, trze o druty,

roznieca w mroku iskry. Wiadomość od Elki: Czyżbyśmy

żyli po to, by ciągle kogoś żegnać?

Rozstawanie się jak umieranie, dziennik nieustannej

podróży. Potem okazuje się, że to jest to, za co powinniśmy

być wdzięczni; wtopieni w żywicę, przykryci powieką.

Wsłuchany w szum staję przed oknem. Zamykając oczy,

próbuję odtworzyć w pamięci ukochaną twarz, którą

przez nieuwagę zapomniałem. Wyciągnięte na zewnątrz dłonie

przeczesują powietrze. Czuję, jakbym je zanurzał w wodę,

w kosz chłodnego ziarna.Próba światła

Prawie cały dzień przy trajzydze. W trocinach, w drzazgach.

Patrząc kątem oka, jak w wypełnionym wodą słoju walczą

o życie stonki. Owady szukają szczeliny, ślizgają się po szkle.

Wiatr zrywa płomień z zapałki, rozrzuca po ogrodzie pokserowane

kartki, plik moich zdjęć – różne twarze zdjęte z tego samego człowieka.

Przed rozpaleniem ognia czytam przypadkowe artykuły. Odłam

gnostyków nie płodząc dzieci, odmawia uczestniczenia w martwym

świecie materii, kosmonautom wolniej goją się rany.

Wieczorem przedzieram się przez las w poszukiwaniu macierzanki.

Na szczęście są jeszcze miejsca bez nazwy, stygnące fragmenty ziemi.

Niebo patrzy wszystkimi gwiazdami, do oczu przylatują ćmy.

Potem pęsetą wyrywam powbijanego w skórę boga, który podobno

jest wszędzie; rozpędza bęben pralki, porusza tarczą piły.

W kserokopiarce przesuwa pręt światła pod dłonią.Noir

Lato wycofuje się opornie. Wiatr ściele gniazda, ryby linią boczną

zakrzywiają ścięgno rzeki. Sąsiad skoszoną trawę rozrzuca

między drzewami, liśćmi karmi ognisko. Wewnątrz tyle miejsc;

strach przed telefonem w środku nocy, widok pełnej leków

kosmetyczki ojca, przeczytana w gazecie wiadomość, jaką kobieta

wysłała do swego męża przed skokiem z jedenastego piętra:

Zawiadom policję, żebyśmy długo nie leżały na bruku.

Nie martw się, Klaudusia mocno śpi.

Wczoraj też zostałem ponaglony – moje ciało przefrunęło

nad kierownicą roweru, głowa upadła w trawę, kilka centymetrów

od sękatego kamienia. Tak o sobie przypomina czerń – natrętnym

zapachem szpitala, chłodem przylegającej do klatki piersiowej szyby

rentgena, przynosi sny – śniła się przecież płonąca skrzynia lasu,

wypadające z ust zęby, rozłożone na popiele pstrągi.

Ich zwęglone, rozprute podbrzusza.Jesień

Złamany obojczyk to pięć procent utraty zdrowia.

Był sierpień, ostatnie dwa tygodnie wakacji.

Upadek na rowerze, stercząca spod skóry kość,

nieudane próby zaśnięcia w szpitalu.

Teraz używam tego rowka między kośćmi na pasek od plecaka.

Przedwczoraj zwiedzałem w nocy Warszawę.

Zmęczyłem się szybko samochodami, tramwajami, światłem reklam.

Dziś z przyjemnością wracam do prymitywnej igły z nitką.

Przyszywając przed chwilą guzik do kamizelki, ukłułem się w palec.

Popatrzyłem przez okno i dopiero tam było kiepsko. Jesień

demaskuje się mdłym światłem, mętnym kolorem powietrza.

Niemal cisza. Spokojne drganie traw.

Krzykiem, który płoszy ptaki, uspokajam psa.

Na ekranie telewizora ogromny, wilgotny wąż

powoli pożera szczura.Foton

Dotykam świata w wielu miejscach. Jesień

wije w płucach gniazda, dotyka wiatrem, jakby

kładła choremu bańki na plecach. Robię ci kilka zdjęć

i rozstajemy się; lampa błyskowa rozrzuca odpryski

światła, nie mogę złapać ostrości. Na peronie przebijam się

przez zasłony gołębi, czytam o zabijanych zwierzętach –

były bite przed śmiercią, żeby mięso miało lepszy smak.

W pociągu przerzucam wzrok za popalcowaną szybę,

długopisem przewijam kasetę, oglądam zdjęcia: poruszone

kadry, przymrużone oczy. Na nic nie mamy wpływu, co chwilę

rodzą się i giną setki światów. Wracam nocą. Puste ulice, tylko

w słuchawkach jeszcze coś żyje; oddycham wolno jak linia basu.

Na zewnątrz zaśmiecone słonecznikiem przystanki,

na wystawach ubrane w zimowe kurtki manekiny bez głów.Miejsca

1.

Pochylam się nad wanną, by wypłukać głowę z resztek obciętych

włosów. Przez kratkę w kominie słychać śpiewy; kobiety noszą

po wsi święty obraz, zaglądają do okien, pukają do drzwi.

Wieje, w kącie porusza się pajęczyna, zmieszana ze śliną –

skuteczny lek na rany i skaleczenia. Próbuję przypomnieć sobie

miejsca, których do dziś nie potrafię nazwać – moje szeroko otwarte

oczy widzące pierwszy raz morze, moment, gdy zanoszę psu jedzenie,

a on nie reaguje. Dopiero ojciec po kilku godzinach mówi, co się stało.

Przez kilka dni wykradam z domu jedzenie i zanoszę pod pustą budę.

2.

Nad ranem mama wspomina Marię Płonowską.

W rozłożystym kapeluszu rozsiadała się ze sztalugami koło drogi,

malowała kapliczkę w Olewinie. W powietrzu trzaskało lato,

w krzakach pokrzywy rozwijały skrzydła. Wokół niej biegały dzieci,

dziwiły się szkicowanym obrazom. Zabiły ją otwarte drzwi pociągu,

gdy z pędzlami i płótnami szła wzdłuż nasypu.

Zmiękczone włókna mięśni, porozrzucane pędzle.

Mama z tamtych lat pamięta jeszcze piesze wędrówki

do oddalonego o kilkanaście kilometrów kościoła

i smak posypywanych makiem ciastek.

Wieczorem słyszę, jak przygotowuje się do snu – wyłącza telewizor,

ubija ręką poduszkę. Z okna widać pękatą beczkę z deszczówką,

przygasły na horyzoncie wolfram słońca i rozwartą dłoń rzeki.

3.

Pamiętam również, jak zmarła matka Mateusza. Kilka dni przed śmiercią

rzuciła mi z okna szalik, gdy obcinaliśmy rosnące pod jej blokiem topole.

Piotrek z piłą wspinał się na drzewa, obrzynał konary,

ja na kilkunastometrowym pasie ciągnąłem ten ciężar w dół.

Chmury napinały swe rozdęte brzuchy,

dzieci z masek samochodów zbierały świeży śnieg.

Czasem czuję, jakby wsadzano mnie na tratwę i odpychano od brzegu;

zostało jeszcze trochę mnie – w miejscach pielęgnowanych w źrenicy,

na pasku nieopalonej skóry pod zegarkiem. Jest prawie północ,

nadchodzi krótka, lecz ostra zima. Już teraz w płótno podwórza

wrzyna się pierwsza łyżwa mrozu.Świniobicie

Wielki sen się kończy

S. Elsner

Zapisać to rano. Jak najszybciej, żeby nie

zapomnieć. Nazwać i już nie myśleć, napchać się

językiem. We śnie byli tu w kitlach, na kartkach

odbijali umoczone w farbach moje stopy.

Potem awaria, stara kobieta

wymachiwała dzwonkiem i biła w twarz.

Zapisać to rano, gdy za oknem rodzina

morduje przed zimą ostatnie zwierzęta,

wyciąga je za uszy z chlewa. Potem cisza.

Na podwórku kury dziobią ochłap,

rozbawione dziecko pompuje świński pęcherz.Srebrna dusza

Poranne słońce wciska swe pędy między gałęzie.

W las wjeżdżają ciągniki, furmanki, na których robotnicy

palą, ostrzą łańcuchy pilarek. Próbuję pożegnać cię

w sobie, znieść jakoś rosnący wewnątrz kryształ,

kołyszącą się pod ciężarem łódź.

Próbuję pożegnać, usprawiedliwić się przed sobą,

choć przecież nigdzie nie byłem; to obraz samoczynnie

stawał się wizją – zachłannie połykałem srebrną duszę światła,

stawiałem kroki na rozpiętej skórze bębna.

Wychodzę przed dom. Patrzę na blat podwórka wygryziony

przez sól, kciukiem gładzę zeskrobaną z karpia łuskę.

Zamykam oczy. Z daleka dobiegają piski przetaczanych

wagonów, trzaska rozmarzający las.

Z jego serca wołają silniki pił.Ćmy

Do światła przylatują złośliwe o tej porze, tłuste ćmy.

Kurz krąży w powietrzu, mimowolnie nim oddycham.

Biorę w dłonie różne przedmioty, by na chwilę

oddalić obowiązek napisania do ciebie. Obok sterta

gazet, klucze, obgryziony paznokieć wdeptany w dywan.

Przykładam dłoń do świszczącej szpary w drzwiach.

Czuję, jak wieje. Jeszcze należymy do tego świata.

Zwężają się nam źrenice, gdy jezioro powtarza blask słońca,

gdy w oczy uderza jasny kwadrat otwartego okna.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: