Some Mistakes Were Made - ebook
Some Mistakes Were Made - ebook
Nie wszystkie błędy da się naprawić.
Ellis i Eastona połączyło niespodziewane uczucie, które wydawało się mocniejsze niż mur oddzielający od siebie ich światy. Rodzina Albreyów otoczyła dziewczynę opieką, jakiej nie zaznała we własnym domu, a Easton miał być chłopakiem, na którego czekała… Seria tragicznych zbiegów okoliczności zmusiła Ellis do nagłej przeprowadzki. Teraz nie łączy ich już nic poza dawnym rozczarowaniem.
Ellis kończy liceum w południowej Kalifornii. Rok spędzony z dala od domu pozwolił jej spojrzeć na siebie inaczej – odkryć, kim jest i czego oczekuje od życia. Dziś jest przekonana, że zostawiła za sobą bolesne wspomnienia i chłopaka, który złamał jej serce.
Kiedy brat Eastona zaprasza Ellis na rodzinną uroczystość, dziewczyna nie jest pewna, czy taka wizyta to dobry pomysł. Tucker zapewnia jednak, że Albreyowie nie wyobrażają sobie świętowania bez niej. To miłe – przecież kiedyś byli dla niej jak rodzina… Tylko czy po tym wszystkim, co się stało, Ellis będzie w stanie na nowo im zaufać? I czy Easton jest gotowy na to spotkanie?
Kategoria: | Young Adult |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-6578-3 |
Rozmiar pliku: | 927 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
myślę o nim.
Znowu.
W chwili, w której nie ma dla niego miejsca. W miejscu, do którego nie został zaproszony. Muszę uważać, bo wspomnienia są jak deszcz.
Do głowy wpada nieszkodliwa kropla – jedna, druga… I nagle stoję w powodzi.
Biret w mojej dłoni nie jest przystrojony. Na ciemnozielonej satynie nie ma żadnych ozdób. W odróżnieniu od czapek reszty uczniów z ostatniej klasy moja nie odzwierciedla charakteru właściciela. Nie mówi nic o tym, kto ją nosi.
Czy czubek mojego biretu byłby nijaki, gdyby był tu on?
Przeganiam tę myśl, biorę głęboki wdech i usuwam się z chodnika. Obok mnie przepycha się grupa innych absolwentów i choć stadion jest wielki, jakimś cudem stoję im na drodze. Mój wzrok wędruje ku błękitnemu niebu, przybierającemu już odcień różu.
Zmierzchy są tutaj inne niż na Środkowym Zachodzie. Są jaśniejsze, a światło jest naprawdę złote.
– O, mój Boże – odzywa się jedna z dziewczyn z kalifornijską intonacją.
Tutaj wszyscy mówią inaczej. Chciałabym być w domu. Marzę…
Po drugiej stronie boiska dostrzegam Tuckera Albreya.
Nie o nim marzyłam.
Ginie za krzesłami i wyłania się spoza nich, zmierzając w moją stronę. Oczy ukrywa za przeciwsłonecznymi okularami, a blond włosy ma zmierzwione od surfowania. Wygląda, jakby był stąd. Dłonie trzyma w kieszeniach obcisłych spodni, a rozpięta przy kołnierzyku koszula odsłania fragment opalonego torsu. Jest beztrosko przystojny. Niemal jakby nie pochodził z tej samej płaskiej Indiany, w której oboje się wychowaliśmy. Jakby jego domem była południowa Kalifornia.
A przecież nie jest.
Uśmiecha się i puszcza oko do grupy mijających go dziewczyn. Chichoczą, jedna ogląda się przez ramię, a ja nie po raz pierwszy się cieszę, że ze mną nie flirtuje. Uśmiech Tuckera to potężna broń.
Mimowolnie robię surową minę. Jest taki od dziecka. Szczerość graniczy u niego z arogancją.
Jak u wszystkich braci Albreyów.
– No co? – Niedbale wzrusza ramionami.
– Moja uroczystość zakończenia szkoły to nie miejsce na twoje flirty.
– Ellis Truman. – Kładzie opaloną dłoń na sercu. – Jeśli nie teraz, to kiedy? Jeśli nie ja, to kto?
Przewracam oczami.
– Kolejnej ofiary szukaj gdzie indziej.
– Czuję się urażony twoim doborem słów. – Kładzie rękę na moich ramionach, a ja czuję głęboką ulgę, że tu jest.
Przynajmniej mam Tuckera. Ten dzień wyobrażałam sobie setki razy, ale nigdy w ten sposób. Cieszę się, że chociaż on jeden przetrwał zeszły rok.
Wyciąga telefon do selfie.
– Pokaż swój dyplom „Zakończenia Cierpień Szkoły Średniej”.
Robię, o co prosi.
– Nie zasłaniaj twarzy, głupolu.
Wzdycham i opuszczam dyplom tak, żeby było mnie widać. Ciemne włosy, które nigdy porządnie się nie kręcą, lecz też nie są idealnie proste; piegi, które wydają się czymś nieuniknionym w trwającym tu bez przerwy lecie, i wyblakłe niebieskie oczy.
Nie mam ochoty się uśmiechać.
Grupa pięknych opalonych blondynek, które przed chwilą nas minęły, staje kilka metrów dalej. Wyglądają elegancko i zjawiskowo.
– Wiesz, co? – odzywa się Tucker. – Wystarczy, żebyś sprawiała wrażenie choć umiarkowanie szczęśliwej.
Odsłaniam zęby w promiennym uśmiechu, jakbym mówiła: „Hura! Jestem wolna!”.
Tucker robi zdjęcie i gderając, opuszcza rękę.
– Jesteś najtrudniejszą… Wiesz, dziewczyny powinny lubić pozować z przystojniakami.
Parskam śmiechem. Tucker nie jest przystojniakiem. Przynajmniej nie w moich oczach. Dla mnie jest jak brat. W San Diego jest moim najlepszym i jedynym przyjacielem.
Nim zdążę mu odpowiedzieć, obejmują mnie czyjeś ręce.
– Gratulacje!
Moje ramiona sztywnieją, a ciało się napina, kiedy w policzek z głośnym cmoknięciem całuje mnie ciotka Courtney. Dostrzega ślad szminki i z potulnym uśmiechem próbuje go zetrzeć.
– Przepraszam – mruczy pod nosem. Na ogół jest albo zbyt przyjacielska, albo zbyt przejęta.
Staram się być wdzięczna za wszystko, co zrobiła dla mnie w tym roku. Przed oczami mam jednak tylko to, co straciłam, przyjeżdżając do Kalifornii.
Jej palce wsuwają mi za ucho kosmyk brązowych włosów. Odkasłuje.
– Więc zostałaś absolwentką. – Jej słowa są miłe, ale nieśmiałe. – Jak się z tym czujesz?
Jak ze wszystkim innym: źle.
Nie na taką odpowiedź liczy. Unoszę kąciki warg.
– Chyba dobrze.
Jej uśmiech blednie ledwie zauważalnie, kiedy spogląda na frędzle w moich dłoniach. Mimowolnie muskam palcami syntetyczne pomarańczowe i białe sznurki.
Nienawidzę tych kolorów, bo są niewłaściwe.
Powinny być niebieskie i srebrne, z liceum w Sylvan Lake.
– Możesz je sobie zawiesić na lusterku, jak się dorobisz samochodu. – Ciocia spogląda na mnie i poprawia okulary przeciwsłoneczne na czubku nosa. – O ile jeszcze tak się robi.
Skąd mogę wiedzieć, jak się robi? Ciocia chyba nie zauważyła, że nie mam tu przyjaciół.
Tucker wydaje z siebie jęk i zarzuca mi rękę na ramię.
– Nigdzie nie wieszaj tych paskudnych kolorów. – Bierze ode mnie czapkę i podnosi. Ciemna zieleń lśni w świetle. – Ja bym jednak ozdobił ten głupi biret. Dixon w zeszłym roku narysował na moim penisa.
– Tucker – gani go ciocia, udając zgorszoną.
Tucker oddaje mi czapkę.
– Ale muszę przyznać, że kiedy on kończył szkołę, ja narysowałem cycki na jego todze. Zauważył je dopiero po ceremonii.
Przez myśl przebiega mi wspomnienie tamtego wieczoru, kiedy Dixon wrzucił Tuckera do jeziora i podbił mu oko. Niemal czuję zapach letniej trawy i przypominam sobie coś jeszcze.
„Easton pod ciemnym niebem. Spoglądający w gwiazdy. Ze spuszczonymi z podestu nogami i z zanurzonymi w wodzie stopami. Siedzący tak blisko mnie, że czuję bicie jego serca”.
To wspomnienie spada na mnie jak deszcz i zamykam oczy. Jest na nie zbyt słonecznie.
– Wybierasz się na imprezę z okazji ukończenia szkoły? – Ciocia Courtney pyta mnie o to już piąty raz, jakbym miała zmienić zdanie. – Jeden z chłopców mówił, że coś planują na plaży?
– Chłopiec? – Tucker pochyla się do mnie. – Fajny?
Delikatnie kładę dłoń na jego twarzy i go odpycham.
– Nie idę na żadną imprezę. Nawet nie znam tych ludzi.
Czerwone wargi mojej cioci zaciskają się w cienką linię.
– Jesteś zajęty, Tuck? – pytam. – Moglibyśmy pójść na plażę. – Widząc pełną nadziei minę cioci, szybko dodaję: – Na inną.
Tucker zwleka z odpowiedzią.
– Jasne.
Kłamie, że nie ma planów. Zawsze jest z kimś umówiony.
Mój telefon sygnalizuje powiadomienie. @duckertucker oznaczył cię na zdjęciu. Otwieram je i widzę nas dwoje uśmiechniętych na tle błękitnego nieba. Trzymam w górze dyplom, jestem w potwornie nietwarzowej zielonej todze.
Wyglądam na szczęśliwą. Po raz kolejny utwierdzam się w przekonaniu, że media społecznościowe kłamią.
Trzy dni temu bez przerwy wyświetlały mi się podobne zdjęcia z mojego dawnego liceum w Indianie. Koledzy z klasy w niebieskich togach, z uśmiechami na twarzy. Też powinnam tak wyglądać. To powinny być moje zdjęcia.
– Kolacja? – proponuje ciocia.
Wyobrażam sobie, że siedzę naprzeciwko niej w sieciowej restauracji i podczas posiłku ona próbuje zadawać mi pytania, jakie – jej zdaniem – powinien zadawać rodzic. Ale ona nie jest moją matką. Jest młodszą siostrą mojego taty, która pechowo była jedyną pełnoletnią osobą ustatkowaną na tyle, żeby wziąć mnie pod opiekę. Do zeszłego roku widywałam ją tylko na Boże Narodzenie. Spotykana raz w roku ciotka nie jest kimś, z kim chce się świętować zakończenie jednego z najważniejszych etapów w życiu.
– Nie jestem głodna.
– Hm. – Ciocia przez chwilę jest przygaszona, szybko jednak odzyskuje rezon, zupełnie jak moje poczucie winy. – Chcesz pieniądze?
– Mam – odpowiadam. Tego też nie pozwalam jej dla mnie robić.
– W porządku. Cóż. Nie wracaj za późno. – To tylko formalna prośba.
Odkąd się do niej wprowadziłam, zawsze byłam w domu przed dziesiątą.
Tucker od dłuższego czasu energicznie stuka w telefon, a ja się zastanawiam, z kim rozmawia. Powściągam ciekawość, żeby nie wyjść na wścibską.
– Hej. – Trącam go biodrem, a on podnosi głowę rozkojarzony.
– Przepraszam. – Chowa telefon do kieszeni. – Pisałem wiadomość…
Chcę go zapytać; mam to na końcu języka. Słowa byłyby proste. Zwykłe. Ale za bardzo się boję, że pojawi się w nich coś więcej niż tylko pytanie.
Pisał do matki? Do krewnych? Do Eastona?
Spojrzenie Tuckera się odmienia. W jego oczach widać litość, a ja tłumię frustrację. Zawsze budziłam współczucie, ale okazywane przez Tuckera, boli bardziej. On powinien patrzeć na mnie inaczej. Powinien rozumieć.
– Plaża?
Biorę głęboki wdech.
– Tak.
Dzielą nas od niej tylko dwie przecznice, bo w nadmorskim San Diego wszystko jest „niedaleko”. Ciotka Courtney macha mi na pożegnanie i wraca na parking, a ja ignoruję poczucie ulgi. Paskudne uczucie wobec kogoś, kto okazuje mi wiele dobroci.
Idę w stronę fal, a Tucker kieruje się do wszechobecnych food trucków sprzedających burrito. Pacyfik jest tak głośny, że niemal milczący. To taka cisza, w którą wchodzi się jak we mgłę – po pewnym czasie przestaje się ją słyszeć, a zaczyna czuć. Zakopuję stopy w piasku i przyglądam się słońcu zanurzającemu się w czarnej wodzie.
Tucker rzuca na piasek brązową torbę z czipsami, a ja siadam obok niego. Podaje mi burrito.
– Po pastersku, bez ryżu, bez fasoli. Bo jesteś za gruba.
Przeszukuję torbę.
– A gdzie zielony sos? – pytam.
– Podobno się skończył.
Patrzę na niego.
– Wiesz, że głos ci się robi piskliwy, jak kłamiesz?
Zaczyna mnie przedrzeźniać szyderczym tonem.
– Dzięki za burrito, Tucker. Jesteś najlepszy. Dziękuję, że rzuciłeś wszystko, żeby ze mną pobyć. Po sos pójdę sama, bo nie jestem tchórzem.
Wydaję z siebie gardłowy jęk. Jakby sos był w tej chwili najważniejszy, a ja miałabym bez niego umrzeć.
– Wiesz, że ona mnie nienawidzi. Tobie zawsze daje dodatkowy pojemnik.
– Dramat – mruczy, odwijając folię. – Nic na to nie poradzę, że Maria lubi pięknych chłopaków.
Podnosimy burrito i Tucker robi zdjęcie na tle fal. Podpisuje
je: „Uroczyste burrito z moją dziewczynką”. Odgryzam kęs składający się głównie z tortilli i wpatruję się w horyzont przy akompaniamencie odgłosów pluskających się w wodzie ludzi. Morze już zaczęło wdzierać się na brzeg.
Kiedy znika ostatni kawałek jedzenia, Tucker się kładzie, wspiera na łokciach i podziwia zachód słońca.
– Co dalej?
Nie pyta o dzisiejszy wieczór. Ani o jutro. Pyta, co zamierzam robić teraz, po skończeniu szkoły. Teraz, kiedy mam osiemnaście lat. Teraz, kiedy jestem wolna.
Ostatni rok życia upłynął mi na czekaniu. Na to, żeby w końcu wypuścić oddech, który wstrzymywałam od zeszłego lata. Na to, żeby zapomnieć o wszystkim, czego nie mam. Na to, żeby zapomnieć o Eastonie. Po skończeniu liceum zawsze pragnęliśmy podróżować. Później, kiedy już przesiąknęlibyśmy światem i roznieślibyśmy po nim okruchy siebie, mieliśmy iść na studia. Razem.
A tymczasem zamiast zbierać wiadomości na temat festiwalu światła w Tajlandii czy obmyślać najlepsze sposoby na zgubienie się w Pradze, przez ostatni rok usiłowałam zrozumieć, kim jestem bez tego wszystkiego, co straciłam.
Bez Eastona.
– UCSD. – Brzmi jak zlepek przypadkowych liter, ale staram się wypowiedzieć tę nazwę z optymizmem. Na Uniwersytecie Kalifornijskim w San Diego będę mogła się zastanowić, co chcę zrobić z życiem. – Latem będę pracować, a jesienią pójdę na studia.
– I to wszystko? – pyta.
Biorę garść piasku i wysypuję go z dłoni strumieniem.
– Możliwe.
Tucker wydaje cichy odgłos, jakby się namyślał.
– Jest z ciebie dumna. – Nie pytam, kogo ma na myśli. Po co tracić czas, skoro oboje wiemy, o kogo chodzi. Mówi o swojej matce. – Chciała tu być.
Jasne. Chciała, ale nie dotarła.
Zagrzebuję stopę w piasku.
– Nic wielkiego się nie stało.
Tucker się śmieje, ale jego śmiech jest pozbawiony wesołości.
– Zupełnie nie umiesz kłamać.
Czuję, że muszę się wytłumaczyć, i to mnie irytuje.
– Zrobiłam wszystko, o co prosiła. Przyjechałam do Kalifornii. Skończyłam liceum. Złożyłam papiery na studia. Chciała tu być dla siebie samej. Bo wszystko potoczyło się zgodnie z jej planem.
Nie jestem przekonana, czy tak, jak ja tego chciałam.
– Ellis, wiem, że sama w to nie wierzysz, i dlatego nie zakopię w piachu twojego martwego ciała. Moja mama cię kocha. I zawsze kochała.
Może i tak. Może Sandry Albrey kochała mnie kiedyś jak własną córkę, ale to było kiedyś.
– Powiedziałeś jej o UCSD? – pytam.
Otwiera usta, żeby się odezwać. I je zamyka.
– Chyba powinna dowiedzieć się od ciebie, nie sądzisz?
Ma rację i tego nienawidzę najbardziej. Chcę powiedzieć Sandry. Chcę patrzeć, jak na jej twarzy pojawia się duma, nawet jeśli to wyznanie mnie odrze z dumy. Bo w głębi duszy liczyłam na to, że dzięki osiągnięciom odzyskam miejsce w domu. Myślałam, że jeżeli będę dostatecznie dobra, dostatecznie spokojna, dostatecznie posłuszna, zasłużę na przebaczenie.
Żegnam się z Tuckerem, myję buzię, kładę się wcześnie i leżę, całą energię marnując na rozmyślania o tym, jak powiem jej o UCSD. Ale jeśli mam być szczera, to nie o nią się martwię.
Tylko o niego.
Martwię się, że Easton się dowie. Zaboli go to? Czy w ogóle
się przejmie, że mnie nie będzie? To bez znaczenia. W moich planach nie ma już dla niego miejsca.
Bez wszystkiego, co odwraca uwagę za dnia, czuję w piersiach ciężar pustki. Owija się wokół mnie jak sznur i wrzyna w moje ciało, aż krwawię. Wchodzę na profil Eastona. Najwyraźniej nie mogę się wyzbyć tego przyzwyczajenia.
On. Kumple. Uśmiechy. Sara.
U Eastona Albreya wszystko w porządku.
Skończył liceum w otoczeniu rodziny. Wyprawiono mu w domu huczną imprezę. Robił wszystko to, co robi się na zakończenie liceum. Czuję się tak, jakby usuwała się spode mnie fala. I robię coś, czego robić nie powinnam.
Dzwonię do niego.
Moje palce wybierają numer, który od zawsze znam na pamięć. Mój własny blokuję. Ludzie na ogół nie odbierają połączeń z nieznanych numerów, ale Easton robi to zawsze.
Wstrzymuję oddech i czekam, aż rozlegnie się jego głos.
– Halo? – Jest dokładnie taki, jak zapamiętałam. Niski i nieco ochrypły, jakby Easton tłumił w sobie jakieś uczucie.
Nie odzywam się.
A później… a później słucham, jak oddycha po drugiej stronie słuchawki. Po drugiej stronie kraju.
Tyle mu chcę powiedzieć. O moim absolutorium, o moim tacie, jego mamie, Tuckerze, o plażach w Kalifornii. Chcę usłyszeć wydawane przez niego odgłosy, kiedy udaje, że mnie słucha. Chcę się dowiedzieć, czy wyrzucił mnie ze swojego życia z taką łatwością, na jaką to wyglądało. Ale najbardziej chcę usłyszeć, jak wymawia moje imię. Choć raz.
Nie robi tego. Bardzo tego chcę, ale do niczego mi to niepotrzebne. Easton milczy. Po prostu jest po drugiej stronie
i oddycha.
Nabiera powietrza i je wypuszcza.
Po cichu i spokojnie.
Taki właśnie zawsze był, choć jednocześnie wcale taki nie był. Easton jest nawykiem, z którego nie potrafię się wyzwolić. Uczuciem, którego nie umiem wypuścić. Prawdą, do której przyznaję się w chwilach największej słabości.
W końcu to ja się rozłączam.
Robię to dopiero wtedy, gdy po moim policzku spłynie ostatnia milcząca łza.2
Jedenastolatka
w policyjnym radiowozie za każdym razem lądowałam z Eastonem Albreyem.
Lato przyszło do naszego miasta wcześnie, kradnąc z wieczornego powietrza wiosenną lekkość. Z takim upałem można było walczyć tylko od wewnątrz. Spod poduszek na sofie i z kieszeni taty uzbierałam monety na mrożony napój z Quickstopu.
Przewiesiłam gołe nogi poza krawędź szkolnego dachu. Świat przesuwał się pod moimi butami. Czułam, jak napój barwi mi język i zęby na jaskrawoniebieski kolor, i przycisnęłam kubek do szyi.
Na chodniku stał Easton i gapił się na mnie z przechyloną na bok głową, jakby się nad czymś zastanawiał. Jego brązowe włosy były potargane, ale mimo to dostrzegało się stylową fryzurę, a ciemne oczy w świetle zdawały się niemal czarne. Chciałam odwrócić wzrok, lecz stąd mogłam się gapić do woli.
Poza tym to on mnie zaczepił.
Patrzenie na Eastona było jak patrzenie w krzywe zwierciadło, które pokazuje wszystko na opak. Był twardy; ja byłam miękka. Jego szeroki uśmiech podobał się dorosłym. Ze mną nigdy nie wiedzieli, co począć. Jego ubranie nie było poplamione i znoszone…
– Jak się tam dostałaś? – krzyknął.
Napiłam się przez słomkę, szukając słów, żeby mu odpowiedzieć.
– Wspięłam się. – Głupia odpowiedź, ale nie wiedziałam, jak rozmawiać z Eastonem. Do tej pory zamieniliśmy ze sobą zaledwie kilka słów, choć przez całe życie chodziliśmy do tej samej
klasy.
Jego oczy leciutko się zmrużyły.
– Umiesz się wspinać?
Nie bardzo wiedziałam, o co właściwie mnie pyta, ale mogłam się domyślać.
Nie dalej jak miesiąc wcześniej stałam w sklepie spożywczym przy półkach ze słodyczami i zamierzałam coś ukraść.
Opakowania wyglądały jak prezenty pod choinką. Lśniące i kolorowe, skrywające coś słodkiego. Coś, czego nie mogłam mieć.
Wszyscy drugie śniadanie mieli lepsze od mojego. Lepsze jedzenie w domu. Lepsze smakołyki. Mogli sobie pozwolić na słodycze, które wyglądały jak prezenty.
Ja też na nie zasługiwałam.
Wyciągnęłam rękę po batonik, jednak coś odwróciło moją uwagę. Przy końcu alejki stał Easton, był w grubej kurtce i miał wymalowane zaciekawienie na twarzy. Zdawało się, że jego ciemne oczy umieją czytać w moich myślach. Jakby wiedział, że nie mam pieniędzy, by zapłacić. Przez chwilę miałam ochotę wziąć batonik i obserwować reakcję Eastona – zobaczyć na jego twarzy oburzenie z powodu kradzieży. Ale pomyślałam, jak bym wtedy wyglądała. Jak złodziejka.
Od tamtego dnia unikałam Eastona. Byłam zawstydzona i bałam się, że będzie we mnie widział tę dziewczynę ze sklepu, która chce wziąć coś, za co nie może zapłacić.
Kiedy Easton Albrey spytał, czy umiem się wspinać, powinnam była odpowiedzieć, że nie. Powinnam była go zignorować i siedzieć dalej na dachu, pić icee i czekać, aż wieczór zrobi się chłodniejszy.
Ale powiedziałam, że umiem. Przez to, jak na mnie patrzył – tak pewny siebie już w wieku jedenastu lat – byłam gotowa zgodzić się na wszystko, o co mnie poprosi. Kiedy mi powiedział, że potrzebuje mojej pomocy, jego słowa napęczniały w moim sercu. Zeszłam z dachu i spotkałam się z Eastonem przed szkołą.
Otwarte okno na piętrze prowadziło do gabinetu, w którym dyrektor przetrzymywał komiks. Ukradli mu go. Spotkała go niesprawiedliwość. To nic złego odzyskać coś, co należy do ciebie.
Uwierzyłam mu.
Kiedy usłyszałam, jak ktoś na nas krzyczy i Easton każe mi uciekać, pewnie mogłam biec szybciej. Ale on mnie nie zostawił, gdy potknęłam się przed płotem, przez który mieliśmy przeskoczyć. A kiedy złapał nas posterunkowy Thomas, zdyszany i zły, że musiał nas gonić, Easton próbował wziąć winę na siebie.
– Ja jej kazałem to zrobić. To nie jej wina. – Stał przede mną, zasłaniając mnie przed policjantem. Jego ubranie pachniało proszkiem do prania. Chciałam pozostać w ukryciu za jego plecami.
– East, wiesz, że nie mogę was wypuścić.
East, nie Easton. Jakby go znał.
Easton się wyprostował i zrobił krok do przodu.
– To mój komiks.
Nigdy wcześniej nie słyszałam, żeby ktoś tak się zwracał do dorosłego. Również pod tym względem był moim przeciwieństwem. Tamtego wieczoru oboje wylądowaliśmy na tylnym siedzeniu policyjnego radiowozu. Jechaliśmy do domu na twardych plastikowych, bezlitosnych fotelach. I wiedziałam, że stałam się tym, kim nie chciałam.
Złodziejką.
Easton przyglądał mi się w ciemności z grymasem na twarzy.
– Nie martw się – powiedział. – Zadzwoni do naszych rodziców i odwiezie nas do domu.
Właśnie tym się martwiłam: że Easton zobaczy mój dom. Samochody zaparkowane na pustakach, zarośnięty ogród, łuszczącą się i odpadającą farbę.
Odwróciłam głowę, żeby wyjrzeć przez okno, i zobaczyłam na naszej szkole czerwone i niebieskie wzory tworzone przez policyjne światła, jak w kalejdoskopie. Easton wbijał wzrok w mój policzek.
– Jesteś naprawdę niezła.
– W czym? – spytałam, choć wiedziałam, co ma na myśli.
W kradzeniu.
– We wspinaniu. – Przygryzał wargę. Jego piegi w półmroku wyglądały na ciemniejsze.
Poczułam cień uśmiechu na swoich ustach. Pokazałam mu długą bliznę na kolanie.
– Z płotu na łące Wilsonów. – Potem następną, na prawej piszczeli. – Od przeskakiwania przez bramkę na torze wyścigowym.
– A ta? – Wskazał długą, cienką szramę na mojej ręce.
Milczałam.
– Wdrapałam się na dach Walmartu.
Zmrużył oczy i pewnie wyczuł, że kłamię, jednak nic nie powiedział. Wolałam nie mówić o tym, że musiałam się włamywać do własnego domu, bo mama o mnie zapomniała.
Drzwi od strony kierowcy się otworzyły i policjant wsiadł zasapany.
– Ellis, nie dodzwoniłem się do twoich rodziców, ale rozmawiałem z twoją mamą, Easton. Będziesz miał kłopoty. Znowu.
Znowu?
Policjant uruchomił silnik i westchnął ciężko, jakby był wyczerpany. Szkołę od domu Albreyów dzieliło zaledwie kilka przecznic i drogę tę przebyliśmy w krępującej ciszy.
Dom Eastona był jasny nawet w ciemności. Wielkie okna nad białym gankiem nie były zasłonięte, a ludzie w środku prowadzili życie, jakie widywałam tylko na zdjęciach. Żółta farba wydawała się radosna, a przy ganku kwitły gigantyczne krzewy
gardenii. Słuchałam chrzęstu opon na żwirze, aż w końcu się zatrzymaliśmy.
Przez wysokie okno przy bocznych drzwiach wysunęła się głowa pokryta jasnymi lokami. Tucker Albrey. Był tylko o klasę wyżej niż Easton i ja, ale wydawał się o wiele starszy. Słyszałam, że dorośli nazywali go „nad wiek rozwiniętym”, lecz prawdę mówiąc, nie rozumiałam, co to znaczy. Tucker zniknął, a ja obserwowałam przez okno matkę Eastona, która odsunęła się od blatu z dłońmi na biodrach i furią w oczach.
Drzwi się otworzyły i Easton jęknął, bo na podjazd wyległa cała jego rodzina. Instynktownie się odsunęłam, kiedy dwaj chłopcy podeszli do okna. Stali i gapili się na tylne siedzenie, jakbyśmy byli okazami w zoo.
– Sandry. Ben. – Policjant przywitał się z państwem Albreyami. – Przywiozłem waszego delikwenta. – Jego słowa zabrzmiały jak żart. – Muszę odwieźć do domu córkę Trumanów.
Pani Albrey znów rzuciła wzrokiem na samochód.
– Ellis? Córkę Tru? – Matka Eastona wypowiedziała moje imię tak, jakby wszystko o mnie wiedziała. – Nie miałam pojęcia, że East jest z nią.
Policjant przytaknął, a później wydał z siebie jęk.
– Wspina się jak pająk.
– Dzwoniłeś do Tru? – Pani Albrey założyła ręce na piersiach, jakby mimo upału zrobiło jej się zimno.
– Nie mogę go złapać.
Matka Eastona srebrnymi oczami spoglądała to na syna, to na mnie. Nawet w blasku księżyca była ładna w zupełnie inny sposób niż moja matka.
– Ja ją mogę odwieźć. – Pani Albrey położyła dłoń na ręce policjanta.
– Ja to powinienem zrobić… – Posterunkowy Thomas przestąpił na żwirze z nogi na nogę.
– Koniecznie chcesz mieć do czynienia z Tru? Potrzebny ci ten ból głowy?
Przez chwilę rozważał sprawę.
– Jak się dowiem, że zawiozłaś ją gdzie indziej…
– Słowo skauta. – Wyciągnęła trzy długie palce z pomalowanymi paznokciami.
Policjant spojrzał jej prosto w oczy.
– Nie byłaś skautem, Sandry.
Dixon, najstarszy brat Albreya, podszedł do okna od strony Eastona. Przesunął palcem po szyi i pokazał język, udając martwego, ale przegonił go Tucker. Dixon był od brata potężniejszy, ale mimo wszystko się potknął. Tucker osłonił twarz dłońmi i zbliżył ją do szyby. Kiedy jego oczy napotkały moje, kąciki jego warg powoli się uniosły. Pięść Eastona powędrowała na wysokość twarzy Tuckera i uderzyła w szybę. Na twarzy Tuckera pojawiła się złość i też plasnął dłonią o szybę na wyskości głowy Eastona. Dixon ze śmiechem odciągnął Tuckera i zaczęli się przepychać.
Drzwi w aucie się otworzyły i posterunkowy Thomas wyprowadził mnie przed dorosłych.
– Dzień dobry, pani Albrey – odezwałam się, wbijając wzrok w ziemię.
Pani Albrey uśmiechnęła się do mnie ciepło.
– Mów mi Sandry.
Nerwowo skubałam swoją starą koszulkę. Niedługo wyrobi sobie o mnie odpowiednie zdanie. Jeżeli w nieskończoność będę czekać na ganku na rodziców albo zostanę odwieziona do ciemnego domu. Wtedy zacznie się uśmiechać z politowaniem.
– Na imię jej Ellis. – Easton po siedzeniach wygramolił się z samochodu.
– Elvis? – spytał Dixon. Minę miał taką jak brat, tylko zdezorientowaną.
– Spokój – interweniowała pani Albrey.
– Ellis – powtórzyłam, siląc się na pewny ton głosu.
Dixon spojrzał na Tuckera wyraźnie rozczarowany.
– Elvis bardziej mi się podobało.
– Nie wątpię, Dixy. – Tucker parsknął śmiechem i zrobił unik, kiedy Dixon się zamachnął.
– Ellis, skarbie, jesteś głodna? – spytała mnie Sandry.
Byłam, ale wstydziłam się przyznać.
Ona chyba i tak to wyczuła.
– Masz ochotę na ciasto? Akurat upiekłam.
– Ciasto lubi każdy, mamo – powiedział Dixon.
Ruszyłam za Albreyami po schodach na ganek i weszłam do
domu pachnącego cytryną i cukrem. Gdy tylko moje stopy
dotknęły puszystego błękitnego dywanu, poczułam się, jakbym znalazła się w innym świecie. Przy drzwiach w jasnym przedsionku z konsolą, na której leżało mnóstwo listów, stały gigantyczne buty. Jak w filmach. Przez oparcie jasnoszarej kanapy przerzucony był biały dzianinowy koc. Na ławie leżały podręczniki i zeszyty. Przy kuchennej wyspie chłopaki już dobrały się do ciasta, stukając widelcami w ceramiczną formę. Musnęłam chłodny marmurowy blat i pomyślałam o wyszczerbionym laminacie w moim domu.
Pani Albrey, wzdychając, przegoniła synów od ciasta.
– Szarańcza – mruknęła pod nosem. – Ellis, ukroić ci kawałek?
Tucker wyciągnął w moim kierunku widelec – w ramach sprawdzianu. Sztuciec zawisł w powietrzu i czekał, aż zdecyduję, kim chcę tutaj być. W tym domu z gigantycznymi butami i miękkimi kocami. Moje palce zacisnęły się na widelczyku i odkroiłam nim kawałek szarlotki. Chłopaki się ocknęły i wróciły do jedzenia, szczękając metalem o metal w walce o kawałki owoców i maślanej kruszonki. Przy czwartym kęsie podniosłam wzrok i spojrzałam na Eastona, który mi się przyglądał. Zacisnął usta.
Opuściłam widelec.
– Jesteś inna, niż myślałem, Ellis Truman.
Wzruszyłam ramionami, ale mojej uwadze nie umknęło to, że Easton Albrey o mnie myślał.3
Pomiędzy wschodem a zachodem słońca właściwie nie ma różnicy.
Na niebie malują się te same barwy. To samo światło walczy z ciemniejącym niebem, poprzecieranym i wyblakłym. Problem z niebem polega na tym, że czasami nie wiadomo, co jest początkiem, a co końcem.
Na stole leży mój fartuch, poplamiony kawą i mlekiem po pracy, a ja gapię się na mejl w sprawie zakwaterowania z UCSD. Nie wiem, czy to wschód, czy zachód słońca.
– Skończyłaś?
Podskakuję, choć głos jest znajomy. Obok mnie stoi Will z plakietką na piersi i ze ścierką w dłoni.
– Tak – odpowiadam, patrząc na ocean.
Wysuwa sąsiednie krzesło i siada.
– Nie zabrałaś napiwków i pomyślałem, że może napijesz się kawy. – Przesuwa w moją stronę plik jednodolarówek i papierowy kubek z moim imieniem napisanym czarnym flamastrem. Zawsze przynosi mi kawę.
– Mam wrażenie, że wieki cię nie widziałem. Jak absolutorium? Wypadło tak, jak marzyłaś?
To pytanie jest tak niedorzeczne, że zerkam na niego, podejrzewając, iż żartuje, ale – jak zawsze u Willa – jego słowa są szczere.
Easton uznałby go za strasznie denerwującego.
Kładę dłoń na karku i nakazuję sobie: nie myśleć o Eastonie.
– Było miło.
– Widziałem zdjęcie. Bardzo ładnie wyglądałaś. – Nie rumieni się, kiedy to mówi, a ja się zastanawiam, jak to jest, gdy mówi się takie rzeczy bez obaw. – Kiedy ja kończyłem szkołę, rodzina urządziła przyjęcie. Babcia się upiła, a mama płakała. Nie było tak, jak sobie wymarzyłem.
– Serio? – pytam głównie dlatego, że czuję, iż powinnam.
Zaczyna opowiadać, a ja obserwuję jego poruszające się wargi
przejęte słowami. Wyciąga rękę, żeby poprawić stojący przede mną kubek, robi to z przyzwyczajenia, a ja wyobrażam sobie te palce, jak mnie dotykają. Jego wargi na moich. Szepczące
moje imię.
Zastanawiam się, czy inna ja, taka, która nie poznała Eastona, mogłaby go pokochać. Will został przy mnie długo po tym, jak poddali się wszyscy inni, którzy próbowali się ze mną zaprzyjaźnić. Jest dobry, zrównoważony i miły.
Zasługuje na przyjaciółkę lepszą niż ja.
Uśmiecha się i wiem, że przyłapał mnie na tym, iż go nie słucham.
– Przepraszam – mamroczę bezwiednie.
Zacina się zapowietrzony.
– Kończę za godzinę. Masz ochotę wyskoczyć na coś do jedzenia? Może tacos?
– Ma plany na lunch. I woli burrito.
Odwracam się na krześle i widzę obok mnie uśmiechniętego Tuckera. Jest w krótkich spodenkach, japonkach i T-shircie, który odsłania tatuaże na jego smukłych rękach.
– Tucker. – Will wita go z wymuszonym uśmiechem.
Tucker w geście powitania podnosi kubek z kawą i wysuwa ciężkie metalowe krzesło, głośno szurając nim po betonie, ale zupełnie się tym nie przejmuje. Will ściąga brwi i patrzy, jak Tucker rozsiada się wygodnie obok mnie, i dociera do niego, że nasza rozmowa dobiegła końca.
– Widzimy się jutro? – zagaduje.
Kiwam głową, a on wstaje i wraca do pracy.
– Łamiesz chłopakowi serce. – Tucker dyskretnie odwraca głowę i patrzy za odchodzącym Willem. – W sumie jest spoko i zawsze ma kawę. Mogłaś trafić gorzej.
– Miły jesteś, nie ma co – ironizuję. – Chcesz czegoś?
Marszczy czoło, a ja czuję się bardziej niezręcznie, niż mogłabym przypuszczać.
– Pisałem do ciebie.
Nie zaglądałam do wiadomości. Zbierają się i gromadzą
niczym kolekcja smutnych listów w butelkach.
– Byłam zajęta.
Przewraca oczami, ale po chwili robi poważną minę. „Poważny Tucker” przyprawia mnie o zdenerwowanie. Widziałam go takiego tylko kilka razy. Na przykład kiedy wyjeżdżaliśmy z Indiany do Kalifornii.
– Zaraz czwarty lipca.
Jest głupi, jeśli myśli, że nie wiem, jaka data się zbliża. To nie tylko czwarty lipca. To urodziny Sandry Albrey. Co roku organizuje z tej okazji superimprezę.
– Mama skończy pięćdziesiątkę. – Tucker przesuwa dłońmi po stole.
Nie odzywam się. Wszystko, co czuję, grzęnie mi w gardle.
Tucker z tylnej kieszeni spodni wyciąga białą kopertę i popycha ją przez stół w moją stronę. Zażartowałabym sobie z tego teatralnego gestu, gdybym nie bała się zawartości tej
koperty.
– Prezent od taty z okazji ukończenia szkoły.
Nie ruszam z kolan splecionych dłoni.
– Co to jest?
– Doskonale wiesz, bilet lotniczy do domu.
– Mam pracę. Nie mogę niespodziewanie wyjechać.
– No, jasne. A co wielkiego się stanie, jak cię nie będzie i nie powycierasz stolików? – Jego sarkazm jest równie pretensjonalny jak cała ta sytuacja.
– Odwal się – mówię z przekąsem, choć nie jestem zła o tę szpilę. Chodzi o jego prośbę. – To nie takie proste.
Tucker przesuwa dłoń po twarzy.
– Owszem, proste. – Pochyla się i oblizuje dolną wargę, a później ją zagryza. – Rzadko cię o coś proszę, ale na tym akurat mi zależy. Później możesz pójść na UCSD i o nas
zapomnieć.
Jakbym mogła zapomnieć o Albreyach. Jakby Easton mógł zniknąć z moich myśli. Jednak – jak człowiek uzależniony –
staram się to ukryć i udawać, że nic sobie nie robię ze słów
Tuckera.
– Ellis, słyszałaś, co powiedziałem? – powtarza. – Mama urządza huczne przyjęcie. Mają być eleganckie stroje i przemowy. Zaprosiła pół miasta.
Wie, że go usłyszałam. Tylko czeka, żebym przytaknęła.
– Nie wiem, czy rzeczywiście chcą mnie tam widzieć.
Tucker wskazuje leżącą między nami kopertę.
– Jasne, chyba jeszcze nie są pewni. Może lepiej zaczekaj, aż zaoferują ci pierwszą klasę.
Korzystając z tego, że milczę, Tucker robi zdjęcie naszej kawy i biletu i zamieszcza je w sieci. Sekundę później dostaję powiadomienie, że zostałam oznaczona w poście z podpisem „robiąc plany”, i spoglądam na niego gniewnie.
– Dlaczego mnie nienawidzisz?
– Muszę mieć dowód tej rozmowy, żeby chronić własny tyłek. – Uśmiecha się do mnie szelmowsko. – Poza tym właściwie już się zgodziłaś.
Zgrzytam zębami.
– Nie jadę. – Wyobrażam sobie, że wszystkich zobaczę. Że zobaczę jego. Serce skacze mi między żebrami na tę myśl i nienawidzę tego mojego serca, bo jest zdrajcą.
– Ellis, minął cały rok. Nigdy nie zamierzasz wrócić? Nigdy nie spotkasz się z nikim z domu?
– Widuję się z tobą prawie codziennie. Jesienią będziemy na tej samej uczelni.
– To nie to samo. – Opiera się na krześle i bacznie mi się przygląda. Długimi palcami muska tatuaż na lewej ręce. Ten nerwowy zwyczaj mają też jego bracia. – Boisz się?
Parskam śmiechem, ale ten śmiech nawet dla mnie brzmi nieprzekonująco. Tucker zawsze umiał wyłuskać to, co próbowałam ukryć. Moje następne słowa brzmią żałośnie i bardzo mi się to nie podoba.
– Powiedzieli, że powinnam przyjechać?
– Oni? – pyta. Chce, żebym uściśliła pytanie, bo myśli, że jeśli zdołam wypowiedzieć na głos imię Eastona, nastąpi przełamanie. – Ellis Truman. Twoje nazwisko jest na bilecie.
– Który kupił twój tata – dodaję.
– Mówiłem ci już, kiedy rozmawialiśmy o tym ostatnio. Mama prosiła, żebyś przyjeżdżała do domu na wszystkie większe i mniejsze święta obchodzone w Ameryce. Chciała przylecieć na twoje absolutorium. Naprawdę myślisz, że mi darują, jeżeli nie przywiozę cię ze sobą na jej urodziny?
Skubię skórki przy paznokciu. Absolutorium to drażliwy temat. „Samolubna i kapryśna”. Tak nazwał mnie Tucker, kiedy mu powiedziałam, że nie chcę, aby jego mama przyjeżdżała. Trzeba było tygodni, żebyśmy przestali się na siebie gniewać. Skoro to teraz wyciąga, to znaczy, że uznał, że sprawa jest warta kłótni.
– Możliwe, że twoja mama mnie tam chce, ale…
Tucker otwiera usta i je
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej.