Sonata miłości. Saga Różany Jar. Tom 2 - ebook
Sonata miłości. Saga Różany Jar. Tom 2 - ebook
Rok 1906 – czas, gdy polskie dusze rozdziera tęsknota za wolnością, a rosyjski zabór zaciska swoje kleszcze. W tej rzeczywistości Różany Jar stoi niewzruszony niczym świadek epoki, kryjąc w swoich ścianach więcej sekretów niż płatków w ogrodowych różach.
Aleksandra – nieustraszona dziedziczka majątku, w której żyłach płynie zarówno krew rosyjskiego pułkownika, jak i dumnej polskiej szlachcianki – balansuje na krawędzi dwóch światów. Czekając na powrót ukochanego Stefana, nie przeczuwa, że wkrótce jej życie rozpadnie się jak domek z kart.
Między szelestem jedwabnych sukien na gubernatorskich balach a szeptem konspiracji w zacienionych pokojach Różanego Jaru Aleksandra stopniowo odkrywa, że prawda ma wiele twarzy – każda piękniejsza i straszniejsza od poprzedniej. W świecie, gdzie miłość miesza się ze zdradą, a patriotyzm z kolaboracją, tylko jedno pozostaje pewne – by ocalić to, co najcenniejsze, trzeba być gotowym poświęcić wszystko.
Saga Różany Jar to nie tylko opowieść o walce o niepodległość – to historia ludzi, których serca biją w rytmie zakazanych uczuć i nieostrożnych deklaracji, gdzie każda decyzja odbija się echem przez pokolenia, a prawdziwa lojalność wystawiana jest na próbę w najmniej oczekiwanych momentach.
Ta książka uwodzi czytelnika tym, czym najbardziej lubimy być uwodzeni – sielską atmosferą ziemiańskiego dworu, skrywaną tajemnicą, miłością, dla której nie widać szans na spełnienie, i spiskową działalnością. Jej bohaterka wzrusza czytelnika determinacją w dążeniu do odkrycia dziedzictwa swojej matki - Polki i chęcią niesienia pomocy jej rodakom. Dajcie się uwieść i wzruszyć.
Serdecznie polecam! Katarzyna Maludy, autorka Sagi warszawskiej i cyklu Cień od wschodu
| Kategoria: | Obyczajowe |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-68560-25-1 |
| Rozmiar pliku: | 2,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Ostrówek, Różany Jar, grudzień 1905 rok
W mroźny grudniowy poranek dworek w Różanym Jarze trzeszczał i pojękiwał, jakby skarżył się na przeszywające zimno docierające przez stare, nieszczelne okna. Trzeba będzie się nimi zająć – pomyślała Aleksandra. Opatulona w gruby wełniany szal, pachnący jeszcze lawendą z letnich dni, wpatrywała się w oszronione pola. Jej oddech malował na szybie ulotne wzory znikające równie szybko, jak pojawiały się wspomnienia minionych chwil.
Dziewięć miesięcy! Tyle czasu minęło od tego wietrznego, marcowego dnia, gdy wysiadła z trzęsącego się powozu z sercem pełnym obaw i walizką pękającą od marzeń o nowym życiu. Pamiętała, jak wtedy drżała – i nie tylko z zimna. A teraz? Teraz Różany Jar wrósł w jej serce niczym stary dąb, który widać było za oknem, nagi i majestatyczny w swej jeszcze jesiennej szacie. Aleksandra przymknęła oczy, pozwalając wspomnieniom przepływać przez myśli niczym wartki strumień.
Ileż się wydarzyło od tamtej wiosny! Pierwsze nieporadne próby pomocy Jagnie w kuchni, gdy zamiast ugnieść ciasto na pierogi, zafundowała sobie kąpiel w mące. Śmiech kucharki dźwięczał jej w uszach do dziś, ciepły i serdeczny jak świeżo wyciągnięty z pieca chleb. A ile wieczorów spędziła, przesiadując na czworakach, wsłuchując się w opowieści fornali! Stary Józef z twarzą pomarszczoną jak kora wiekowego dębu, uraczony gorzałką snuł historie o powstaniu styczniowym, o tym, jak jego ojciec ukrywał rannych powstańców w stodole.
– Panienka nie uwierzy, ale ten dwór to prawdziwa skarbnica tajemnic – mawiał, mrużąc oko. – Każdy kamień, każda deska ma swoją historię.
A potem było to nieustanne zrzędzenie Natalii!
– Saszeńka, czy ty widzisz ten kurz? A te muchy? I jak można mieszkać bez porządnego samowara!
Aleksandra uśmiechnęła się mimowolnie, wspominając, jak z czasem narzekania kuzynki stawały się coraz bardziej teatralne, jakby ta sama nie wierzyła już w swoje słowa.
Był też ten paraliżujący strach, gdy do wsi zajechały czarne, lakierowane powozy carskich urzędników. Pamiętała, jak Adam pobladł, a Stefan zniknął na kilka dni. Cała wieś zamarła wtedy w przerażającym oczekiwaniu, a Aleksandra po raz pierwszy poczuła ciężar odpowiedzialności za tych ludzi.
A jakże mogła zapomnieć o tych dniach spędzonych w polu! Dłonie pokryte pęcherzami, plecy zdrętwiałe od schylania się nad rzędami ziemniaków, ale i duma, gdy pierwszy raz udało jej się napełnić cały kosz. I ten błysk w oku starego Walentego, gdy mruknął:
– Z panienki to jednak jest robotna dziewucha.
A potem były te długie rozmowy z Adamem, gdy objaśniał jej zawiłości zarządzania majątkiem. To od niego nauczyła się, że dwór i wieś to jeden organizm, że dobro jednego zależy od drugiego.
– Tu nie chodzi tylko o plony i zyski – mawiał, patrząc w dal. – Tu chodzi o ludzi, o ich życie, o przyszłość tej ziemi.
I jeszcze jej nieśmiałe próby nauczania dzieci w wiejskiej szkole. Ich iskrzące się oczy, gdy składały litery w słowa, i ta niekłamana radość z czytania pierwszych zdań w książce O krasnoludkach i sierotce Marysi.
No i Zosia, wierna Zosia, zawsze gotowa do pomocy i zwierzeń. Ile wieczorów spędziły, siedząc na progu kuchni, łuskając groch i plotkując o wiejskich sprawach? To od niej nauczyła się, że prawdziwe życie toczy się nie w salonach, ale w tych cichych, wieczornych rozmowach. Letnie popołudnia spędzone z młodą służącą na zbieraniu ziół, których nazw wcześniej nie znała, a które teraz mogła wyrecytować jak pacierz.
Każda rozmowa otwierała przed Aleksandrą nowe drzwi do historii Różanego Jaru. Z każdym dniem coraz bardziej czuła się częścią tej opowieści, która trwała tu od pokoleń. Już nie była obcą, petersburską panienką – stała się strażniczką pamięci tego miejsca, kolejnym ogniwem w łańcuchu historii i życia. Życia, które choć tak różne od tego w Petersburgu, stało się jej własnym, prawdziwym, wypełnionym po brzegi radością, strachem, pracą i… miłością.
Ale najżywsze było wspomnienie tego wyjątkowego wieczoru, gdy wracała z kościoła, w którym modliła się tak żarliwie, by udało się uwolnić Stefana, by wrócił cały i zdrowy. I on wrócił. Ujrzała go siedzącego za fortepianem. Pamiętała, jakby to było wczoraj, zwłaszcza jego oczy płonące żarem patriotyzmu i jego palce tańczące po klawiszach jak iskry po suchym drewnie. Melodia, którą wspólnie stworzyli, uzupełniona o nowe nuty, była jak zaklęcie – budziła w sercach tęsknotę za wolnością, o której nie śmieli głośno mówić.
– Zagraj nam wolność – szepnęła wtedy, a on spojrzał na nią wzrokiem pełnym zrozumienia i determinacji. I zagrał. O, jak zagrał! Każda nuta była niczym okrzyk buntu, każdy akord niczym wezwanie do walki. Czuła wtedy, jak muzyka przenika ją do szpiku kości, jak budzi w niej uczucia, o których istnieniu nie miała pojęcia.
A Adam… Adam stał wtedy w drzwiach z twarzą pełną emocji, których Aleksandra nie potrafiła odczytać. Duma? Strach? A może coś jeszcze innego? To wspomnienie wciąż nie dawało jej spokoju. Jego zachowanie w ostatnich dniach było co najmniej dziwne. Wydawał się rozdarty, jakby dźwigał na barkach ciężar, którego nie mógł z nikim dzielić. Aleksandra próbowała z nim rozmawiać, ale za każdym razem zbywał ją wymijającymi odpowiedziami.
Myśli Aleksandry powędrowały do Stefana. Gdzie teraz był? Co robił? Choć Adam zdołał wyciągnąć go z Cytadeli, wciąż nie miała pojęcia, jak tego dokonał. Mogła się jedynie domyślać, że musiał użyć swoich wpływów, może nawet przekupić strażników lub zdobyć jakieś fałszywe dokumenty. Adam wspomniał jedynie, że prosił Stefana, by nie pojawiał się w Różanym Jarze przez jakiś czas – dla bezpieczeństwa ich wszystkich. Docierały do niej też plotki przekazywane przez Zosię, że Stefan nie zaprzestał swojej działalności, jakby na przekór wszystkiemu, co przeszedł. Obiecał, że wkrótce da o sobie znać, ale minęły już dwa tygodnie, a ona wciąż nie otrzymała żadnej wiadomości.
A jakby tego było mało, to… to dziś coś było nie tak. Cisza w dworku była zbyt głęboka, zbyt ciężka. Brakowało znajomych odgłosów – skrzypienia podłóg pod krokami Adama, cichego nucenia Zosi w kuchni, nawet narzekania Natalii na wiejskie niewygody. Ta cisza była jak gruba warstwa śniegu – tłumiła wszystko, nawet nadzieję.
Nagle, jakby w odpowiedzi na jej myśli, gdzieś w głębi domu skrzypnęły drzwi. Aleksandra drgnęła wyrwana z zadumy. Serce zabiło jej mocniej, a w głowie zakołatała myśl: Adam?
Odwróciła się gwałtownie od okna, gotowa ruszyć na poszukiwanie źródła dźwięku. Zeszła po schodach i zajrzała do salonu. Jej wzrok padł na fortepian w rogu pokoju, niemego świadka tylu emocji. Zagram jeszcze – pomyślała z nagłą determinacją. Zagram tak, że mury tego starego dworu zadrżą, a nasza melodia wolności dotrze aż do Petersburga!
W końcu wkroczyła do jadalni, a zapach świeżo pieczonego chleba i smażonej słoniny uderzył w jej nozdrza, budząc uśpiony apetyt. Zosia z włosami upiętymi w niesforne warkocze krzątała się wokół stołu, nucąc pod nosem ludową przyśpiewkę.
– A niech mnie kaczka kopnie! – zawołała na widok Aleksandry. – Panienka już na nogach? Toć to jeszcze kogut nie zdążył porządnie zapiać!
Aleksandra mimowolnie się uśmiechnęła, ale niepokój wciąż gnieździł się w jej sercu jak natrętny gość.
– Zosiu – zaczęła ostrożnie, siadając przy stole – a nie widziałaś może pana Adama? Zwykle o tej porze już huczy jak ul, wydając rozkazy na prawo i lewo.
Zosia zastygła w pół ruchu, trzymając dzbanek z herbatą. Jej wesołe oblicze spoważniało w mgnieniu oka.
– A żeby to jasny piorun trzasnął! – Plasnęła się dłonią w czoło. – Jak panienka mówi, to i mnie coś tknęło. Ani słychu, ani widu po panu Adamie. Jakby go woda zmyła albo leśne licho porwało!
Aleksandra poczuła, jak niepokój wżera się w jej serce niczym zimowy mróz w gołe gałęzie drzew. Adam Wroński, ten niezłomny filar Różanego Jaru, człowiek, którego punktualność mogłaby zawstydzić nawet szwajcarskie zegarki, przepadł jak kamień w wodę.
– A może by tak… – zaczęła niepewnie, wstając od stołu z takim impetem, że krzesło zachwiało się niebezpiecznie. – Może zajrzymy do jego pokoju?
Zosia podskoczyła, jakby ją osa użądliła.
– Jezusie kochany! Do kawalerskiej komnaty? Bez zapowiedzi? – Przeżegnała się szybko, ale widząc błysk determinacji w oczach Aleksandry, westchnęła ciężko. – Ano trudno, panienko. Pójdę z wami, żeby ludzkie języki nie zaczęły się plątać jak bluszcz po płocie. Wystarczy, że o panu Stefanie gadają.
Ruszyły przez korytarze dworku. Ich kroki odbijały się echem od starych, drewnianych ścian, jakby sam budynek chciał ostrzec je przed tym, co mogą znaleźć. Gdy zatrzymały się przed drzwiami pokoju Adama, Aleksandra poczuła, jakby stała na krawędzi przepaści.
Zapukała. Cisza. Znowu zapukała, tym razem mocniej, jakby chciała wybudzić nie tylko Adama, ale i wszystkie duchy drzemiące w starych murach dworu.
– Panie Adamie? – Jej głos zabrzmiał obco w tej nieprzyjaznej ciszy.
Wreszcie, z sercem bijącym jak dzwon, nacisnęła klamkę. Drzwi otworzyły się z cichym jękiem, jakby niechętnie zdradzały swoje sekrety.
Pokój wyglądał, jakby przeszła przez niego burza. Łóżko nieposłane, jakby gospodarz wyskoczył z niego w środku nocy, goniony przez własne demony. Na biurku – istny chaos papierów, jakby w pośpiechu szukał czegoś niezwykle ważnego.
– Matko Przenajświętsza – szepnęła Zosia, ponownie kreśląc znak krzyża drżącą ręką. – Co tu się wyrabiało?
Szybko wyszły z gabinetu, a ich twarze były blade jak świeżo spadły śnieg. Bez słowa, jakby pchane niewidzialną siłą, ruszyły do sieni. Tam narzuciły na siebie ciepłe okrycia. Aleksandra porządnie otuliła się szalem.
Drzwi dworku otworzyły się z jękiem, wpuszczając do środka powiew mroźnego powietrza. Śnieg skrzypiał pod ich butami, gdy obchodziły majątek dookoła niczym strażniczki pilnujące tajemniczego skarbu. Zimny wiatr smagał ich twarze, malując na policzkach różowe plamy, a oddech zamieniał się w białe obłoczki znikające w zimowym powietrzu. Nigdzie ani śladu Adama. Dwór trwał w zimowym śnie otulony białą kołdrą, jakby natura chciała ukryć wszystkie swoje sekrety przed światem.
Z sercami ciężkimi jak ołów kobiety wróciły do dworku. Ich przemarznięte dłonie z trudem poradziły sobie z klamką. Gdy weszły do środka, ciepło otoczyło je jak kojący uścisk. Nagle, zza rogu korytarza wyłoniła się Natalia. Na widok ich twarzy czerwonych od mrozu i płatków śniegu we włosach jej oczy rozszerzyły się ze zdziwienia.
– Saszeńka! Zosiu! Na miłość boską, coście wyrabiały na tym mrozie? Wyglądacie, jakbyście z niedźwiedziem się siłowały!
Wszystkie trzy ruszyły korytarzem. Ich kroki ledwie mąciły ciszę dworku. Zosia, zerkała to na Aleksandrę, to na Natalię, jakby czekała na piorun, który za chwilę miał uderzyć. Jadalnia powitała je ciepłem dogasającego w kominku ognia i zapachem kawy, która stygła zapomniana w porcelanowych filiżankach.
Aleksandra, nabrawszy tchu, wyrzuciła z siebie:
– Adama nie ma. Zniknął – i czekała. Czekała na okrzyk zdziwienia, narzekanie, na potok pytań, na cokolwiek. Ale Natalia… Natalia tylko westchnęła, jakby ktoś powiedział jej, że skończył się cukier do herbaty.
– Jak to zniknął? – prychnęła. – Ludzie nie znikają ot tak, bez słowa! – dodała. – I to cały problem? – spytała, siadając wdzięcznie przy stole. – Doprawdy, Aleksandro, robisz burzę w szklance wody. To nie pierwszy raz, kiedy pan Wroński nie raczy nas swoją obecnością przy śniadaniu. Pewnie pojechał do miasta załatwić jakieś sprawy dla majątku.
Aleksandra poczuła, jak zdziwienie rozlewa się po jej ciele.
– Ale Nataszo, jego pokój… wygląda, jakby uciekał w środku nocy!
Natalia machnęła ręką, jakby odganiała natrętną muchę.
– Ach, ten Adam i jego tajemnice. Zawsze miał skłonność do dramatyzmu. Pamiętasz, jak zniknął w listopadzie na tydzień? Wrócił jakby nigdy nic z nowym kontraktem na dostawę zboża.
Aleksandra wymieniła spojrzenia z Zosią. Czy to możliwe, że się myliły? Że niepotrzebnie biły na alarm?
– Ale… – zaczęła Zosia nieśmiało. – Co z majątkiem? Z pracą?
Natalia uśmiechnęła się łaskawie jak królowa do poddanych.
– Ten dwór stoi tu od pokoleń. Przetrwał na pewno znacznie gorszych zarządców niż pan Adam.
– Natalio, proszę cię! – Aleksandra popatrzyła na kuzynkę z poirytowaniem.
Ta westchnęła, sięgając po filiżankę z herbatą, którą właśnie postawiła przed nią Zosia.
– Saszeńka, naprawdę uważam, że przesadzasz. Pan Wroński to dorosły mężczyzna, ma prawo wyjść bez informowania nas o każdym swoim kroku. – Upiła łyk herbaty i dodała z przekąsem: – Choć muszę przyznać, że jego obecność zawsze „ożywiała” nasze rozmowy. Szczególnie, gdy opowiadał o swoich spotkaniach z tymi… jak on ich nazywał? Ach, tak, „patriotami”.
Aleksandra poczuła rosnącą frustrację. Wiedziała, że kuzynka nie rozumie powagi sytuacji, ale nie mogła jej wszystkiego wyjaśnić. Nie teraz, gdy sama nie była pewna, co się dzieje.
– Może i masz rację, Nataszo – odpowiedziała w końcu, starając się zachować spokój. – Ale mam złe przeczucia. Coś mi mówi, że tym razem jest inaczej.
Natalia machnęła lekceważąco ręką.
– Och, Saszeńka, zawsze miałaś skłonność do dramatyzowania. Zjedz lepiej śniadanie, zanim całkiem wystygnie. Jestem pewna, że pan Wroński pojawi się, zanim się obejrzymy, z jakimś prozaicznym wyjaśnieniem swojej nieobecności. Zosiu! – zawołała nagle. – Przynieś nam trochę tych wyśmienitych konfitur wiśniowych. Skoro pan Wroński nas opuścił, musimy same zadbać o przyjemności przy stole.
Zosia dygnęła i ruszyła do spiżarni, rzucając jeszcze niepewne spojrzenie Aleksandrze.
– Saszeńka – powiedziała cicho Natalia, gdy zostały same – wiem, że bardzo cenisz pana Wrońskiego i jego… przyjaciół. Ale pamiętaj, kim jesteśmy. Nasza rodzina zawsze była lojalna wobec cara. Nie chciałabym, żebyś wpakowała się w kłopoty.
Aleksandra poczuła, jak serce zaczyna jej bić szybciej. Czy to była groźba? Ostrzeżenie? A może szczera troska kuzynki?
– Natalio, ja… – zaczęła, ale przerwało jej wejście Zosi z talerzem pełnym konfitur.
– Proszę – powiedziała, stawiając talerz na stole. – A może by tak jajecznicę ze skwarkami przyrządzić? Pan Adam zawsze lubił… Może zwabimy go zapachem i szybciej wróci?
– Wystarczy, Zosiu – przerwała jej ostro Natalia. – Nie potrzebujemy teraz przypominania o nieobecnych.2
Choć astronomiczna zima jeszcze nie zapukała do drzwi Różanego Jaru, jej lodowaty oddech już czuć było w powietrzu. Świat za oknami dworku powoli okrywał się białym całunem, a drzewa ogołocone z liści wyciągały swe gałęzie ku szaremu niebu niczym błagalne dłonie.
Aleksandra stała przy oknie i obserwowała, jak ostatnie promienie słońca gasną za horyzontem, ustępując miejsca wczesnym ciemnościom.
Natalia miała rację – pomyślała z westchnieniem, wspominając niekończące się lamenty kuzynki. To będzie najtrudniejszy czas dla Różanego Jaru.
Natalia, wieczna petersburska dama, nigdy nie przepuściła okazji, by przypomnieć wszystkim o urokach życia w stolicy.
– Ach, gdybyście tylko widzieli te bale u Jusupowa! – mawiała, wachlując się dramatycznie. – Tutaj człowiek może tylko słuchać wycia wiatru i skrzypienia starych podłóg.
Aleksandra uśmiechnęła się mimowolnie, wyobrażając sobie, jak kuzynka krzywi się na myśl o prostym, wiejskim życiu. Dla niej zima w Różanym Jarze musiała być niczym zsyłka na Syberię – bez balów, bez plotek, bez najnowszych paryskich kreacji.
– Zobaczysz, Saszeńka – narzekała Natalia jeszcze przed wyjazdem. – Tam dni ciągną się jak rosyjskie ziemie: bez końca i bez nadziei na zmianę, a wieczory są tak nudne, że człowiek zaczyna rozmawiać z meblami!
Teraz, stojąc przy oknie i obserwując padający śnieg, Aleksandra musiała przyznać, że w słowach kuzynki było ziarno prawdy. Wieczory długie jak rosyjskie stepy zdawały się ciągnąć w nieskończoność. Cisza przerywana jedynie trzaskiem ognia w kominku wypełniała dwór niczym nieproszony gość. Nie było tu wystawnych przyjęć, eleganckich herbaciarek czy wieczorów poetyckich. Ale czy to naprawdę czyniło Różany Jar nudnym miejscem? Czy brak petersburskiego blichtru oznaczał brak życia?
Pokręciła głową, odganiając te myśli. Może i nie było tu wielkomiejskiego zgiełku, ale było coś innego – coś autentycznego, prawdziwego. Były opowieści Zosi o lokalnych tradycjach, urocze krajobrazy służące spacerom i śmiech fornali dobiegający z podwórza. To miejsce żyło, może spokojniej, ale żyło.
Myśli dziewczyny powędrowały ku nadchodzącym świętom. Rożdiestwo, Boże Narodzenie – słowa te brzmiały inaczej tu, na Kresach, niż w petersburskich salonach. Zosia z błyskiem w oku opowiadała jej o dwunastu potrawach na wigilijnym stole, o sianku pod obrusem, o pierwszej gwiazdce zwiastującej początek wieczerzy.
– Panienka zobaczy – mówiła z entuzjazmem – tu na Kresach święta mają inny smak. Nawet w tych trudnych czasach, gdy bolszewicy straszą za miedzą, my nie zapominamy o naszych zwyczajach.
Bolszewicy. To słowo brzmiało jak odległy grzmot, zapowiedź burzy, która mogła nadejść w każdej chwili. Bez obecności Adama i Stefana budziło jeszcze większą grozę. A jednak mimo tych niepokojów dwór szlachecki trwał jak ostatnia twierdza polskości w rosyjskim zaborze. Aleksandra przypomniała sobie słowa, które przeczytała w pamiętniku matki, od początku pobytu w Różanym Jarze będącym dla niej najpiękniejszą lekturą: „Dom… polski dom po 1864 roku to ostatnia twierdza polskości w zaborze rosyjskim. Musimy jej bronić”.
*
Śnieg skrzypiał pod butami fornali, którzy mimo mrozu krzątali się po dziedzińcu Różanego Jaru. Mroźna pogoda nie zwalniała tempa prac w majątku – drewno trzeba było rąbać, zwierzęta karmić, a narzędzia naprawiać przed nadejściem kolejnej wiosny. W powietrzu unosił się zapach dymu z komina.
Aleksandra stała przy oknie, jej oczy uparcie wpatrywały się w bramę wjazdową, jakby samą siłą woli mogła przywołać Adama z powrotem. Palce mimowolnie mięły skraj sukni, zdradzając napięcie, które próbowała ukryć przed innymi. Nagle jej wzrok padł na biurko, na którym leżał list. Ten list przywieziony przez posłańca z Petersburga, niosący ze sobą echo życia, które zostawiła za sobą. Życia pełnego złotych klatek i fałszywych uśmiechów, życia, w którym Igor Wołkow miał być jej przeznaczeniem.
Aleksandra przymknęła oczy, czując, jak wspomnienia napływają gwałtowną falą. Pamiętała bal, na którym Igor po raz pierwszy poprosił ją do tańca, jego zimne dłonie, pewny siebie uśmiech. Pamiętała też rozczarowanie w oczach ojca, gdy prawie wykrzyczała mu, że kocha Stefana, a zaraz potem uciekła. Po prostu – uciekła, by tu wrócić.
Otworzyła oczy, jej wzrok ponownie powędrował ku bramie. Gdzie był Adam? Czy jego zniknięcie miało coś wspólnego z burzliwymi czasami, o których plotkowano? Z rewolucyjnymi nastrojami, które docierały nawet do tego spokojnego zakątka Królestwa Polskiego?
Z zamyślenia wyrwał ją dźwięk kroków na korytarzu. Odwróciła się gwałtownie, mając nadzieję, że to Adam, ale to była tylko Zosia niosąca tacę z herbatą. Weszła do jej pokoju.
– A panienka znowu nie spała? – zapytała służąca z troską w głosie.
Aleksandra pokręciła głową, próbując się uśmiechnąć, chociaż wiedziała, że Zosia nie da się zwieść. Ta prosta dziewczyna z ludu miała w sobie więcej mądrości niż niejedna petersburska dama.
– Wróci, panienko – powiedziała Zosia, stawiając tacę na małym stoliku przy oknie. – Pan Adam zawsze wraca.
Aleksandra kiwnęła głową, choć w sercu czuła, że tym razem może być inaczej. Że świat, który znała, powoli się rozpada, a ona stoi na krawędzi czegoś nowego i niebezpiecznego. Jej wzrok ponownie powędrował w stronę listu. Wiedziała, że prędzej czy później będzie musiała stawić czoła swojej przeszłości i ojcu, ale jeszcze nie teraz. Dopiero na wiosnę. Teraz liczyło się tylko odnalezienie Adama i powrót Stefana.
Dudnienie w drzwi dworku rozbrzmiało niczym grzmot w cichym poranku Różanego Jaru. Zosia, zaskoczona tak wczesną wizytą, otworzyła drzwi i choć z nadzieją spodziewała się pana Wrońskiego, ujrzała za nimi Józefa – człowieka, który zwykle stronił od dworskiego życia jak kot od wody.
– Panienka Aleksandra… jest? – wymamrotał, przestępując z nogi na nogę, jakby deski podłogi parzyły mu stopy.
Zosia, widząc jego niepokój, zaprosiła go do salonu. Józef wszedł niepewnie, a jego oczy, przyzwyczajone do prostoty wiejskiej chaty, nagle zalśniły podziwem. Złocone ramy obrazów błyszczały w słabym słońcu jak korony carów. Mahoniowe meble, które Józef znał tylko z opowieści, stały dumnie, jakby rzucały mu wyzwanie. Jego szorstkie, spracowane dłonie stolarza przywykłe do surowego drewna teraz niemal bały się dotknąć aksamitnych obić foteli. W kącie dostrzegł fortepian – instrument, którego dźwięku nigdy nie słyszał na żywo, ale o którym wiedział, że potrafi wydobyć melodie piękniejsze niż śpiew leśnych ptaków.
Gdy Aleksandra weszła do salonu, jej twarz wyrażała mieszaninę zdziwienia i nadziei.
– Panie Józefie? Co pana tu sprowadza?
Mężczyzna drgnął nerwowo niczym wyrwany z transu. Bez słowa sięgnął za pazuchę i wyciągnął pomięty papier. Aleksandra z sercem bijącym jak młot przyjęła go drżącymi dłońmi. Słowa na kartce, napisane pośpiesznie, jakby w strachu, mówiły:
Musiałem odejść. Dla dobra wszystkich lepiej, bym na jakiś czas zniknął z Różanego Jaru. Nie szukajcie mnie. Wrócę, gdy nadejdzie odpowiedni moment. Adam.
Aleksandra poczuła, jak zimny dreszcz przebiega jej po plecach. Co mogło zmusić Adama do tak nagłej ucieczki? Jej umysł wirował od pytań, a każde kolejne było bardziej niepokojące od poprzedniego. Spojrzała na Józefa, szukając w jego oczach odpowiedzi, ale mężczyzna tylko pokręcił głową, jakby chciał powiedzieć: „Nie wiem nic więcej, panienko”. Jego twarz poorana zmarszczkami jak kora starego dębu pozostała niewzruszona.
Zosia, która dotąd stała cicho w kącie, nie mogła dłużej wytrzymać. Podbiegła do stolarza i chwyciła go za rękaw palta.
– Józef, na litość boską, powiedz coś więcej! – błagała głosem drżącym od emocji. – Tyś przecie Adamowy przyjaciel, musisz coś wiedzieć! Choć słówko, choć myśl jaką!
Mężczyzna patrzył na nią z zakłopotaniem i współczuciem zarazem, ale jego usta pozostały zaciśnięte.
– Józef, błagam cię! – nie ustępowała. – Jeśli nie dla mnie, to dla panienki Aleksandry. Ona tu sama, bez rodziny, a pan Adam był dla niej jak brat!
Aleksandra obserwowała tę scenę, a jej serce ściskało się z bólu i niepewności. Chciała przyłączyć się do błagań Zosi, ale coś ją powstrzymywało. Może duma, a może strach przed tym, co mogłaby usłyszeć?
Józef gwałtownie wyrwał rękaw z uścisku Zosi, jego oczy błysnęły gniewem.
– A co ja wam tu będę gadał? – warknął, a jego głos był ochrypły i pełen goryczy. – Mało to plotek w tym dworze? Mało wam jeszcze?
Zosia cofnęła się zaskoczona jego wybuchem.
– Ależ Józef…
– Żaden Józef! – przerwał jej ostro. – Nie wiem nic i wiedzieć nie chcę! A wy byście lepiej pilnowali swojego nosa, zamiast w cudze sprawy go wtykać!
Aleksandra chciała interweniować, ale coś w postawie mężczyzny ją powstrzymało. Stary stolarz rozejrzał się po salonie. Jego wzrok zatrzymał się na moment na niej. W jego oczach pojawiło się coś – może ostrzeżenie, współczucie, a może żal?
– Ludzie znikają – mruknął enigmatycznie. – I czasem lepiej nie wiedzieć dlaczego. Dla własnego dobra.
Józef wyszedł, trzaskając drzwiami, a echo tego dźwięku wisiało w powietrzu jak złowroga przepowiednia. Aleksandra poczuła, jak jej serce przyspiesza. Co mógł mieć na myśli? I czy Adam był ofiarą jakichś politycznych rozgrywek, czy może… sprawcą?
Zosia załkała cicho, a Aleksandra poczuła nagłą potrzebę, by ją przytulić. Zamiast tego stała jednak nieruchomo, a jej myśli kłębiły się jak burzowe chmury.
– Oj, żeby mu gorzały dać, to by śpiewał jak ten słowik – mruknęła Zosia z żalem. – Stary cap, zawsze taki był, twardy jak skała.
Ale zaraz potem, widząc smutek malujący się na twarzy Aleksandry, ocknęła się ze swojego rozczarowania. Podeszła do panienki i delikatnie kładąc dłoń na jej ramieniu, powiedziała:
– Ale nie trza się tak frasować, panienko. – Otarła łzy. – Święta idą, a z nimi nadzieja. Trza zacząć szykowanie, czy to z panem Adamem, czy bez. On wróci, panienka zobaczy. Nie porzuciłby nas tak bez słowa. – Jej głos nabrał werwy, gdy zaczęła mówić o świątecznych planach: – Będziem piec pierniki, robić cudaki ze słomy i papieru. A choinkę tak wystroim, że nawet w tym Petersburgu takiej nie widzieli!
Aleksandra słuchała tych słów, czując, jak coś ściska ją za serce. Powoli odwróciła się do Zosi, jej oczy lśniły od łez.
– Co to za święta, Zosiu? – szepnęła. – Bez Stefana, bez Adama… To nie będą prawdziwe święta. To będzie tylko gorzkie przypomnienie o tym, kogo nie ma z nami.
Służąca zamarła, widząc ból na twarzy Aleksandry. Przez moment nie wiedziała, co powiedzieć. W końcu przytuliła panienkę, nie bacząc na konwenanse.
– Oj, panienko – szepnęła. – Może i nie będzie to wesołe świętowanie, ale będzie nasze. Cały rok się na to czeka. I może właśnie dlatego trzeba je nam obchodzić. Coby pokazać, że Różany Jar jeszcze żyw, że czeka na nich. Bo oni wrócą, panienko. Muszą wrócić.
Aleksandra pozwoliła sobie na moment słabości, wtulając się w ramiona Zosi. Czuła, jak łzy spływają jej po policzkach, ale po raz pierwszy od dawna nie wstydziła się swojej słabości.
– Masz rację, Zosiu – powiedziała w końcu, odsuwając się i ocierając łzy. – Przygotujemy te święta tak, jak zawsze to tu robiliście. Dla nich. I dla nas.
Ciąg dalszy w wersji pełnej