Sosnowiec - ebook
Sosnowiec - ebook
Czego rodowita katowiczanka szuka „za granicą”, w zagłębiowskim Sosnowcu? Bywała w tym mieście raptem kilka razy – zawsze przejazdem, zawsze z dystansem, znając powszechne dowcipy i memy. Po latach postanowiła wyrobić sobie „paszport”, by dowiedzieć się, kto i dlaczego tak chętnie podpisuje się pod hasłem „I love Sosnowiec”. Szuka więc śladów, które przypominają, że to miejsce, zdominowane przez bloki, miało swoje „kiedyś”: legendy, mity, gawędy, sensacje kryminalne, światowej sławy gwiazdy.
Dzięki nim rekonstruuje złożoną przeszłość miasta – plany niemieckich przemysłowców, historię rodów Lamprechtów, Schönów czy Dietlów, rozbiórkę i odbudowę cerkwi, trudny czas okupacji, wojny i transformacji. Zbiera historie awansu – w końcu tak wiele rodzin przyjechało tu w poszukiwaniu pracy i lepszego życia.
Sosnowiec. Nic śląskiego to także próba uchwycenia kontrastów między Zagłębiem a Górnym Śląskiem – z jego silną lokalną tożsamością, własnym językiem i mitologią . Anna Malinowska odkrywa, dlaczego mieszkańcy miasta coraz chętniej tworzą swoją wspólną tożsamość z wielu różnych elementów.
„Autorka ze Śląska opowiada o stolicy Zagłębia: nie ma prostszego przepisu na drwinę. Ale Anna Malinowska nie idzie na łatwiznę. Z reportażu wyłania się miasto o przebogatej, wielokulturowej historii, położone na granicy trzech zaborów, od początku XIX wieku centrum handlu, a potem przemysłu, które – jak mówi sosnowiecki pisarz Zbigniew Białas – ma moc Feniksa: wiele razy spalało się i odradzało z popiołów. Wystarczy poczekać.” Ewa Winnicka
Kategoria: | Sport i zabawa |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8396-014-2 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Roman Husarski _Kraj niespokojnego poranka. Pamięć i bunt w Korei Południowej_ (wyd. 2)
Bartosz Józefiak _Wszyscy tak jeżdżą_
Tomáš Forró _Gorączka złota. Jak upadała Wenezuela_
Douglas Preston, Mario Spezi _Potwór z Florencji. Śledztwo w sprawie seryjnego mordercy_
Piotr Lipiński _Wasilewska. Czarno-biała_
Agnieszka Pikulicka-Wilczewska _Nowy Uzbekistan_
Taina Tervonen _Grabarki. Długi cień wojny w Bośni_
Katarzyna Kobylarczyk _Ciałko. Hiszpania kradnie swoje dzieci_
Jacek Hołub _Beze mnie jesteś nikim. Przemoc w polskich domach_ (wyd. 2)
Anna Bikont _Nigdy nie byłaś Żydówką. Sześć opowieści o dziewczynkach w ukryciu_
Jelena Kostiuczenko _Przyszło nam tu żyć. Reportaże z Rosji_ (wyd. 3)
Barbara Demick _Światu nie mamy czego zazdrościć. Zwyczajne losy mieszkańców Korei Północnej_ (wyd. 3)
Bartosz Żurawiecki _Ojczyzna moralnie czysta. Początki_ HIV _w Polsce_
Kate Brown _Czarnobyl. Instrukcje przetrwania_ (wyd. 2)
Amos Oz _Na ziemi Izraela_ (wyd. 2)
Marta Wroniszewska _Tu jest teraz twój dom. Adopcja w Polsce_ (wyd. 2)
Sam Knight _Biuro przeczuć. Historia psychiatry, który chciał przewidzieć przyszłość_
Katarzyna Kobylarczyk _Pył z landrynek. Hiszpańskie fiesty_ (wyd. 2)
Paweł Smoleński _Izrael już nie frunie_ (wyd. 6)
Piotr Lipiński _Bierut. Kiedy partia była bogiem_ (wyd. 2)
Derek Scally _Najlepsi katolicy pod słońcem. Pożegnanie Irlandczyków z Kościołem_
Kalina Błażejowska _Bezduszni. Zapomniana zagłada chorych_ (wyd. 2)
Murong Xuecun _Śmiertelnie ciche miasto. Historie z Wuhanu_
Bradley Hope _Pokonać Kimów. Tajna misja przeciwko reżimowi_
John Treherne _Zbrodnia w raju. W poszukiwaniu utopii na Galapagos_
Maciej Wasielewski _Jutro przypłynie królowa_ (wyd. 3)
Bartosz Panek _Zboże rosło jak las. Pamięć o pegeerach_
Jacek Hołub _Wszystko mam bardziej. Życie w spektrum autyzmu_
Marcelina Szumer-Brysz _Wróżąc z fusów. Reportaże z Turcji_ (wyd. 3 rozszerzone)
Wojciech Górecki _Wieczne państwo. Opowieść o Kazachstanie_
Mateusz Marczewski _Pasażerowie. Ayahuasca i duchy Amazonii_
Aleksandra Łojek _Belfast. 99 ścian pokoju_ (wyd. 3)
Katarzyna Bednarczykówna _Masz się łasić. Mobbing w Polsce_
Anna Maziuk _Niedźwiedź szuka domu_
W serii ukażą się m. in.:
Anna Sawińska _Przesłonięty uśmiech. O kobietach w Korei Południowej_ (wyd. 2 zmienione)
Adam Zadworny _Heweliusz. Tajemnica katastrofy na Bałtyku_1 ZAGRANICA
„Paszport masz?” – tablica z takim pytaniem powitała mnie na rogatkach położonego w Zagłębiu Dąbrowskim Sosnowca, gdy przyjechałam samochodem od strony leżących po sąsiedzku górnośląskich Katowic. Zdębiałam, bo tablica znajdowała się pod oficjalną nazwą miejscowości i jej herbem. Była ona dziełem artysty street artu o pseudonimie Szwedzki, który zyskał rozpoznawalność w regionie dzięki malowanemu w stylu komiksowym, charakterystycznemu bohaterowi w niebieskich spodniach i żółtej koszulce. To ten człowieczek witał teraz wjeżdżających do Sosnowca pytaniem o paszport.
Jak każdy, kto dzieciństwo spędził na katowickim, czyli śląskim, podwórku, dobrze pamiętałam żarty o tym, że aby dostać się do Sosnowca, potrzebny jest paszport, bo Zagłębie leży _za granicą_. Ich geneza sięgała czasów zaborowych, gdy Katowice znajdowały się w Prusach, a Sosnowiec był częścią zaboru rosyjskiego. Oddzielała je od siebie granica położona na rzece Brynicy. Dlaczego jednak taki napis został umieszczony oficjalnie i zaakceptowany przez władze miasta?
W czerwcu 2019 roku popularny prezenter telewizyjny Filip Chajzer zamieścił w mediach społecznościowych wpis: „Szukam do materiału w _Dzień Dobry_ TVN trzydziestolatków (bądź więcej), którzy nigdy nie byli za granicą naszego pięknego kraju. PS. Sosnowiec się nie liczy”. Post wywołał lawinę komentarzy: dotknięci do żywego mieszkańcy miasta nie kryli oburzenia, inni studzili emocje i radzili im, żeby nabrali dystansu. Głos zabrał nawet Arkadiusz Chęciński, prezydent Sosnowca, proponując Chajzerowi „all inclusive”: „Takiej »zagranicznej« wycieczki nie miał Pan nigdy!”. „Panie Prezydencie podwijam kiecę i lecę” – odpisał prezenter, lecz do Sosnowca przyjechał dopiero w lutym 2023 roku. Odwiedził kilka miejsc, rozmawiał na ulicach z mieszkańcami. Pytany przez nich o powód wizyty, odpowiadał: „Odczarowujemy Sosnowiec, bo się śmieją ludzie z Sosnowca. A tu się nie ma z czego śmiać. Tu się zachwycać trzeba!” – zapewniał, uśmiechając się do kamery.
Zastanowiło mnie, skąd Chajzer zna stare śląskie dowcipy, nie sądziłam, że stały się tak popularne. Przez kilka miesięcy próbowałam go o to zapytać, ale od jego menadżerki zawsze słyszałam, że jest zbyt zajęty, żeby znaleźć czas na rozmowę. Tymczasem władze Sosnowca zamieszanie wywołane przez prezentera przekuły w kampanię promocyjną miasta.
Wydrukowały kolorowe składane kartoniki z hologramem oraz napisem „paszport” w trzech językach __ na pierwszej stronie. Każdy zachęcał do spędzenia wolnego czasu w konkretnym miejscu Sosnowca: nad zbiornikiem wodnym Stawiki czy na ściance wspinaczkowej, która powstała na terenie kopalni Sosnowiec. „Paszporty” były rozdawane, trafiły do sosnowieckich instytucji kultury, ale też do Katowic i tamtejszej informacji turystycznej. W moje ręce dostał się zielony, który reklamował Sosnowiecką Orkiestrę Dętą, grywającą między innymi na miejskich imprezach. „Welcome! Willkommen! Ten »dokument« upoważnia do przebywania na terenie Sosnowca przez trzydzieści dni od momentu przekroczenia granicy. Oficjalna waluta obowiązująca – PLN” – przeczytałam na odwrocie.
Eksperci chwalili władze miasta za autoironię, innowacyjny sposób na walkę ze stereotypami.
Bez zielonego kartonika w pewne wolne sobotnie popołudnie udałam się do centrum Sosnowca. Przy ulicy 3 Maja, w pobliżu dworca kolejowego, zobaczyłam kamienice: ładnie odnowione i takie, które aż się prosiły o remont. Na ich parterach ulokowano punkty gastronomiczne (w kilku z pewnością oferowano kebab, o czym świadczył unoszący się w powietrzu zapach), zakłady fryzjerskie czy sklep kibica Zagłębia Sosnowiec. Nad betonową czeluścią o ścianach wyłożonych ciemnymi płytami, prowadzącą do przejścia podziemnego i peronów, górowała postać urodzonego w Sosnowcu Jana Kiepury. Stanęłam blisko pomnika, ale nie dojrzałam twarzy śpiewaka – jakkolwiek się ustawiłam, podziwiać mogłam jedynie poły jego rozwianego płaszcza. By obejrzeć przód postaci w całej krasie, musiałam stanąć po drugiej stronie tej betonowej dziury, obok szklanego klocka, który nijak się miał do okolicznych kamienic. Z tej perspektywy przyjrzałam się też dworcowi kolejowemu – jego neoklasycystyczny budynek sprawiał solidne i bardzo estetyczne wrażenie.
Wróciłam na plac Stulecia, bo tak oficjalnie nazwany został plac z czeluścią; mieszkańcy i tak po swojemu mówią na niego „Patelnia”. Odchodzi od niego ulica Modrzejowska, ciągnący się między kamienicami o różnej wysokości i architekturze miejski deptak: sklepy z modnymi ciuchami i te „wszystko za 4 zł”, spożywczaki, obuwnicze, outlety, apteki, banki, punkty usługowe, kompleks kinowy, jaki można spotkać w wielu polskich miastach…
Żadna z pobliskich ulic nie zachęciła mnie do dalszego spaceru. Poczułam się znużona i zagubiona; nie znalazłam niczego, co by wyjaśniało, skąd się wzięły te wszystkie drwiny. Choćby ten internetowy mem: „Gandalfie, czy jest miejsce straszniejsze niż Mordor?”. „Tak, mój Frodo” – odpowiada Gandalf, a kolejne zdjęcie pokazuje Sosnowiec. Albo inny: na parkingu przed sklepem stoi zaparkowany samochód z sosnowiecką rejestracją i kartką przyklejoną na szybie o treści „Nie jestem z Sosnowca, dopiero go kupiłem”.
Co wiedziałam o Sosnowcu? Dzieciństwo i młodość spędziłam na katowickim Giszowcu, dwadzieścia minut jazdy samochodem stąd. Bardzo blisko, ale przyzwyczajona do swojskich Katowic, znajdowałam się tu jakby w zupełnie obcym mi świecie. Prywatnie w tym mieście nie bywałam wcale, zawodowo, jako dziennikarka, z rzadka, w tutejszym sądzie lub umówiona z kimś w prywatnym mieszkaniu. Nie relacjonowałam słynnych w całym kraju poszukiwań zaginionego dziecka, małej Madzi Waśniewskiej z Sosnowca, które zakończyły się ujawnieniem morderstwa i aresztowaniem matki. Wciąż dobrze pamiętałam historię sprzed lat, której echa nie raz wracały – „wampira z Zagłębia”. Urodzony w Dąbrowie Górniczej Zdzisław Marchwicki został skazany na karę śmierci za to, że między listopadem 1964 roku a marcem 1970 zamordował kilkanaście kobiet. Ich ciała znajdowano między innymi w Sosnowcu, Będzinie, Czeladzi, Katowicach i Siemianowicach Śląskich. Po latach sprawie zaczęli się przyglądać dziennikarze. Nabrali wielu wątpliwości i zastanawiali się, czy skazano prawdziwego sprawcę; powstały liczne reportaże, filmy dokumentalne, a także nagradzany fabularny obraz _Jestem mordercą_.
Co jeszcze wiedziałam o Sosnowcu, mieście, które w międzywojniu, aż do wybuchu II wojny światowej, przynależało do utworzonego wówczas województwa kieleckiego, podczas gdy w tym samym czasie pobliskie Katowice rozwijały się jako stolica obdarzonego autonomią województwa śląskiego?
Mój osobisty stosunek do tego miasta był nijaki. Niespecjalnie śmieszyły mnie te wszystkie żarty. Jako przywiązana do Śląska mieszkanka Katowic nie żywiłam do mieszkańców Zagłębia żadnych szczególnych uczuć, nie znałam ich i nigdy wcześniej nie analizowałam śląsko-zagłębiowskiego sąsiedztwa. Pamiętałam tylko relacje starszych Ślązaków, którzy nieraz żalili się, że po wojnie chętnie przyjmowano Zagłębiaków na intratne stanowiska. Zza Brynicy, niegdyś granicznej rzeki, przywożono ich na Śląsk w teczkach: „Dla Ślązaków nie było awansów, ino dla goroli”. Pamiętałam też inne opowieści ze Śląska – te wypowiadane z poczuciem wyższości, o cywilizacyjnym zapóźnieniu Sosnowca, albo te wypowiadane z rozżaleniem bądź zdenerwowaniem, że ci z Zagłębia nigdy swoich sąsiadów nie rozumieli. Prócz tego Sosnowiec kojarzył mi się z Edwardem Gierkiem i z określeniem, że to „czerwone” miasto.
Stałam na betonowym placu i rozglądałam się w poszukiwaniu szczegółu, który by przykuł moją uwagę, stał się dla mnie tropem; szukałam białego królika, który mógłby mnie zaprowadzić do króliczej nory. Bezskutecznie. Widziałam miasto, jakich wiele, z jego atutami i mankamentami, stabilnymi punktami i staraniami, by coś zmienić. Taki polski miszmasz, w którym obok odnowionej kamienicy stoi brzydki, odrapany budynek.
I w końcu doznałam olśnienia.
Moim białym królikiem okazał się Ryszard Derdziński, z którym nie widziałam się od czasu studiów. Jak przez mgłę pamiętałam nasze rozmowy na uczelnianych korytarzach. Rysiek mieszkał w Sosnowcu, ale często wspominał, że jego mama była Ślązaczką i jeśli tylko chciał, potrafił godać. Czy istniał lepszy przewodnik dla dziołchy z Katowic?
Zadzwoniłam od razu:
– Pokażesz mi Sosnowiec?
Podbudowana, z większą sympatią popatrzyłam na jasny, schludny gmach dworca.
Przez kolejne miesiące moich sosnowieckich wędrówek często bywałam w tym miejscu. Wiosną zmienił się przydworcowy placyk. Ustawiono na nim ławki, pośród nich tryskała fontanna, zasadzono też kilka drzewek, które będą potrzebowały wiele lat, żeby rzucać choć trochę cienia, tak by na placyku dało się posiedzieć przy słonecznej pogodzie. Mimo to miejsce sprawiałoby dość miłe dla oka wrażenie, gdyby nie krzykliwy dysonans w postaci instalacji złożonej z liter układających się w napis _I love Sosnowiec_; słowo _love_ zastąpiono czerwonym sercem. Ten wyświechtany motyw pojawił się w wielu miastach, a w tym przypadku dodatkowo psuł widok na neoklasycystyczny gmach. Nie miałam wątpliwości, że sosnowieckiemu dworcowi należał się większy szacunek – bo nie byłoby tego miasta, gdyby nie kolej.
Do XIX wieku Sosnowiec był wsią, z gospodarstwami, młynami, gorzelniami i wapiennikami, położoną wśród lasów i mokradeł w dolinie Przemszy. Miejscowi na zakupy jeździli do zagłębiowskiego Będzina i do śląskich Mysłowic, gdzie znajdowała się ich parafia. Sielsko-rolniczy krajobraz zaczął się zmieniać, gdy pojawiły się kopalnie, początkowo odkrywkowe, oraz huty. Tutejsza ziemia obfitowała w bogate pokłady węgla, nie brakowało złóż rud żelaza i galmanu, występowały tu także kamień wapienny i piaskowiec.
Właścicielom zakładów we znaki dawała się kiepska komunikacja, bo utrudniało to wysyłanie towarów. Z pomocą przyszedł projekt Rady Zarządzającej Drogą Żelazną Warszawsko-Wiedeńską. Zgodnie z nim w 1859 roku dokończono budowę linii kolejowej z Ząbkowic w Cesarstwie Rosyjskim do Katowic położonych w Królestwie Prus. W szczerym polu nieopodal wsi powstała stacja kolejowa pod nazwą „Sosnowce”.
– Miejscowa władza nie używała tej nazwy, zrusyfikowała ją na „Sosnowice”, które również pojawiały się w pismach urzędowych. Wokół dworca utworzyła się osada, której mieszkańcy używali właśnie nazwy „Sosnowice”, a położona po sąsiedzku dawna wieś Sosnowiec nazwana została Starym Sosnowcem – wyjaśnił mi profesor Dariusz Nawrot, historyk z Uniwersytetu Śląskiego.
Pierwsze skupisko przykolejowych domów w Sosnowicach wyrosło przy dzisiejszej ulicy Modrzejowskiej, w miejscu, w którym przecina ją Targowa. Od niej aż do stacji ciągnął się pusty plac pełen wybojów.
Do rozwijającej się wioski zaczęli przyjeżdżać za pracą mieszkańcy innych wsi, gdy po reformie uwłaszczeniowej w 1864 roku chłopów w Kongresówce zwolniono z poddaństwa. Najwięcej przyjechało ich z okolic Wolbromia, Miechowa, Sławkowa i Olkusza. Chłopi – późniejsi robotnicy oraz niżsi urzędnicy i rzemieślnicy – byli Polakami, pozostali rzemieślnicy Niemcami i Żydami, przedsiębiorcy wyłącznie Niemcami i Żydami, urzędnicy państwowi zaś Rosjanami: tak w pewnym uproszczeniu jawił się ówcześnie obraz miejscowej społeczności.
Kolej Warszawsko-Wiedeńska nie była jedyną, która biegła przez tutejszą okolicę. W 1881 roku przyznano koncesję Towarzystwu Drogi Żelaznej Iwangorodzko-Dąbrowskiej, łączącej Dęblin (wówczas Iwangorod) i Zagłębie Staropolskie z Zagłębiem Dąbrowskim.
W ten sposób połączenia kolejowe dotarły do specyficznego terenu położonego u zbiegu dwóch zaborów i należącego do Niemiec Śląska. W 1877 roku rozpoczęła się wojna celna między Rosją i Niemcami, gdy ta pierwsza nałożyła zaporowe cła na niemieckie towary, co skłoniło niektórych niemieckich przemysłowców do przeniesienia swoich zakładów na drugą stronę granicy, na tereny przyszłego Sosnowca. Dzięki temu sprytnemu posunięciu omijali bariery celne i zyskiwali nieskrępowany dostęp do potężnego rosyjskiego rynku, który ciągnął się od Sosnowic aż do granicy z Chinami. Jak silny był to impuls do dalszego rozwoju, pokazują następujące statystyki: w Sosnowicach, które to, choć z dworcem, na przełomie XIX i XX wieku nadal nominalnie były wsią, działało ponad trzysta sklepów spożywczych, kilkadziesiąt restauracji, piwiarni i cukierni, siedem hoteli, tyleż samo domów mody, osiemdziesiąt warsztatów krawieckich, pięć księgarń i dwa zakłady fotograficzne. Budowano kolejne domy, w których zakładano przedstawicielstwa handlowe i biura, domy spedycyjne i banki, kasy pożyczkowe, kantory wymiany walut. Obok tego wszystkiego kwitł przemyt.
Sosnowiec rodził się w łudząco podobny sposób do Katowic – z upływem lat miasto scalało i pochłaniało okoliczne miejscowości, osady i przysiółki. Początek w 1902 roku dało połączenie Sosnowic ze Starym Sosnowcem oraz okolicznymi wsiami – Ostrą Górką, Radochą, Sielcem i Pogonią. Pierwotna nazwa miasta brzmiała właśnie Sosnowice; używano jej jeszcze w czasie I wojny światowej. Dopiero niepodległa Polska zmieniła ją na „Sosnowiec”. W 1915 roku do nowego miasta dołączono Środulę, Modrzejów i Milowice. Po raz kolejny Sosnowiec powiększył się w roku 1953, kiedy wchłonął Niwkę, Dańdówkę, Bór, Bobrek oraz Jęzor. Wytyczanie obszaru miasta zakończyło się w 1975, gdy w jego granicach znalazły się Kazimierz Górniczy z Porąbką, Klimontów, Zagórze oraz Maczki. Przy czym wymieniłam tu największe dzielnice obecnego miasta, pomijając mniejsze osiedla i sioła.
Kolonia, którą zainicjowało powstanie dworca kolejowego, rozrastała się w czasie, gdy prawo zabraniało budowy domów w odległości mniejszej niż 1867 metrów od granicy. A że tamtejsze tereny dość ściśle do niej przylegały, budowano ukradkiem, nocami, bez pozwoleń i projektów. Przepisy bowiem zabraniały burzenia wybudowanych nawet nielegalnie domów, jeżeli zostały już przykryte dachem. Do 1904 roku aż sześćdziesiąt procent domów w Sosnowicach wzniesiono w taki sposób. Były to bardzo często tandetne, pozbawione sanitariatów lepianki, sklecone z przypadkowego materiału. W 1921 roku w miejscowości, która była już Sosnowcem, osiemdziesiąt procent domów nie miało więcej niż jedno piętro.
Z dymów, ścielących się poziomo, z mgieł, płynących leniwo, zarysował się Sosnowiec, miejscowość przemysłowo-fabryczna z czterdziestoma tysiącami mieszkańców, nosząca dotychczas w aktach urzędowych tytuł wsi.
Gwizd maszyn parowych, przytłumione echa pracy fabrycznej, turkot wozów ładownych, liczne pociągi towarowe świadczą, że znajdujemy się w środowisku przemysłowym, że tu odbywa się nieustanna pogoń za rublem. Życie wre, ale jakieś nienaturalne, gorączkowe, niepewne jutra, niby na wielkiej giełdzie, na której można wszystko zyskać i wszystko stracić, i wszystko sprzedać, i wszystko kupić. Ta jednostronność zajęcia handlowo-pieniężnego nadaje i całej miejscowości, i ludziom charakter odrębny. Na to, co się nazywa estetyką, wygodą, przyjemnością, dla ogółu mieszkańców Sosnowca nie ma miejsca.
Ulice brudne, błotniste, z wybojami głębokimi, mają po bokach to ładne kamienice z lustrzanymi szybami, to znów nędzne domki lub sklecone budy mieszkalne z całym zaniedbaniem chwilowego popasu, z niedbałością o jutro lub o jaką taką wygodę. Równocześnie liczne druty, poprzerzucane przez ulice przepaściste, istne zbiorniki śmieci, gnijących resztek i błota łączą różne biura i prywatne mieszkania siecią telefoniczną, rozsyłają światło elektryczne, zespalają telegraficznie Sosnowiec z całą Europą, a to zestawienie ostatnich wynalazków technicznych z barbarzyństwem tła nadaje całej miejscowości coś sztucznego, chwilowego, jakby niemającego trwałej podstawy bytu
– tak Artur Gruszecki, dziennikarz, pisarz, w 1897 roku w artykule _Z niedbałością o jutro lub o jaką tam wygodę…_, __ zamieszczonym w „Kurierze Warszawskim”, jako jeden z pierwszych opisał przyszłe miasto. Co ciekawe, użył dawnej nazwy pobliskiej wsi, a nie „Sosnowic”.
Nie byłoby więc Sosnowca, gdyby nie kolej i przemysł. Katowice, miasto stworzone przez Niemców, jakżeż podobną miały genezę. Miejscowi zadbali jednak o brukowane ulice i estetykę kamienic. Pruski _Ordnung_ oznaczał kanalizację, oświetlenie, skwery i rabatki przy familokach. Zabór rosyjski cywilizacyjnie nie mógł się z tym równać. I mimo że przez lata Sosnowiec się zmieniał, ewoluował, to wśród mieszańców śląskich miast pokutowało skojarzenie z miejscem biednym, zapuszczonym, zacofanym.
O tym, że rewolucja przemysłowa wyglądała inaczej w Europie Zachodniej niż na ziemiach polskich w zaborze rosyjskim, pisał Zygmunt Woźniczka w tekście _Życie codzienne w Sosnowcu w _XIX_ wieku_:
Panowały tutaj, jak w całej Rosji, w dużej mierze stosunki feudalne, zacofanie i w o wiele mniejszym stopniu docierały zdobycze industrializacji. Na Górnym Śląsku doszło do przemian charakterystycznych dla Zachodu i był to jeden z największych regionów przemysłowych Niemiec. Rewolucja przemysłowa rozpoczęła się tam wcześniej niż w Zagłębiu Dąbrowskim i dokonała się większa koncentracja nowoczesnego przemysłu oraz rozbudowa infrastruktury. Ustawodawstwo socjalne też mieściło się w normach europejskich. Wszystko to kontrastowało z ziemiami zaboru rosyjskiego, w tym z pobliskim Zagłębiem Dąbrowskim, chociaż było ono jednym z trzech największych obszarów przemysłowych Królestwa Polskiego.
Kolejnych skojarzeń, które utrwaliły się w powszechnej świadomości, dostarczyła powojenna historia miasta, a właściwie, jak się z czasem przekonałam, ukuta wówczas mitologia Sosnowca jako kolebki polskiego komunizmu. Ten przerysowany wizerunek miasta biednego i czerwonego dopełniła wreszcie łatka miasta śmiesznego. Kiedy rozpoczynałam moją sosnowiecką eksplorację, byłam jedną z wielu, którzy znali tylko te uproszczenia.
Z Ryszardem Derdzińskim spotkałam się przed jego blokiem przy ulicy Ordonówny, w dzielnicy Stary Sosnowiec. Wsiedliśmy do auta i wspólnie udaliśmy się gdzieś – no właśnie, gdzie?
– To jest Pogoń, wjeżdżamy w ulicę Żytnią. Spójrz tylko na te stare kamieniczki, latarenki. Czas się tu zatrzymał – zachwalał Ryszard. Zaparkowaliśmy przy jego ulubionej herbaciarni. – Zaraz obok jest świetna restauracja, nieco dalej kolejna knajpka. Tu się przychodzi dla klimatu i knajp, tego nie znajdziesz w ścisłym centrum.
Był listopadowy wieczór, chodnik zasypały żółte liście, między kamieniczki wciskała się delikatna mgła. Z elewacji budynku, gdzie mieściła się herbaciarnia, odpadły kawałeczki tynku. Pootwierane drewniane okiennice, ciepłe światło sączące się ze środka, donice z roślinami przy wejściu, pomalowane na biało stoliki, mimo jesieni stojące jeszcze na chodniku. Przypominało to miejsce, jakich dziesiątki spotyka się w bałkańskich czy włoskich miasteczkach. Był środek tygodnia, lecz z trudem udało nam się znaleźć wolny stolik.
– Muszę ci coś jeszcze pokazać. – Po herbacie Ryszard skierował kroki do jeszcze jednej kamieniczki przy ulicy Żytniej. Pchnął drzwi wejściowe i zapatrzył się w podłogę. – Wciąż tu jest! – Uśmiechnął się do siebie.
Posadzka była wyłożona brązowymi kafelkami; wszystkie wyglądały zwyczajnie, pozbawione jakichkolwiek ornamentów, może nawet nijako. Tylko jeden się wyróżniał. Jasny, z niebieskimi literami: „A. Korzeniec Sosnowice”.
_–_ Ten kafelek stał się inspiracją dla powieści Zbigniewa Białasa _Korzeniec_ – wyjaśnił Ryszard.
Wydana w 2011 roku książka Białasa, której akcja dzieje się w przededniu I wojny światowej, okazała się rewelacją. Na jej podstawie w Teatrze Zagłębia wystawiono spektakl, a o autorze mówiono jako o pierwszym kronikarzu Sosnowca. Głównym bohaterem jego powieści był bowiem właśnie Sosnowiec, swoisty tygiel kultur i narodów.
– Dlaczego nigdy się stąd nie wyprowadziłeś? – zapytałam, gdy wróciliśmy do mieszkania Ryszarda na dziewiątym piętrze bloku przy ulicy Ordonówny.
– Z wygody. Mam ładne mieszkanie, w którym dobrze mi się żyje, a dookoła są mili sąsiedzi. Przyjaciół, z którymi znam się jeszcze z podstawówki i liceum; w każdej chwili możemy się spotkać, porozmawiać. Parafię, do której jestem przyzwyczajony. Mam blisko dworzec kolejowy i samochód, a że Sosnowiec jest dobrze skomunikowany, mogę za chwilę być w Katowicach, gdzie jest więcej połączeń kolejowych, albo na lotnisku i polecieć, dokąd chcę, albo na autostradzie w kierunku Czech czy Niemiec. To nie wiąże się z żadną ideologią, tylko prozą życia. W Sosnowcu dobrze mi się żyje, choć nie mogę powiedzieć, żebym był tu zakorzeniony.
– Mieszkasz w mieście, z którego wszyscy się śmieją – zauważyłam z przekorą.
– Mam wrażenie, że zaczęli ci ze Śląska, bo nie lubili tego sąsiedzkiego miasta. Stereotypy rozpowszechniane przez Ślązaków wzmocnił jeszcze internet. Dochodzi do paradoksów. Jestem pilotem wycieczek i jednego razu jechałem z grupą młodzieży z Olkusza, który w czasie zaborów, tak jak Sosnowiec, znalazł się w Rosji. „Skąd pan jest?”, dopytywali młodzi ludzie. Gdy usłyszeli, że z Sosnowca, skwitowali ze śmiechem: „A, to z zagranicy”. Rzuciłem jedynie: „Chyba tej samej co wy”. Niektórzy mieszkający na Śląsku wyrażają się z pogardą o tych z Sosnowca, bo chcą być częścią śląskiej społeczności, tożsamości. Mam znajomych w Siemianowicach Śląskich, którzy są z przyjezdnych, goroli, i oni nie znoszą Sosnowca. Nie mam wątpliwości, że tylko dlatego, żeby poczuć się miejscowymi, żeby wniknąć między Ślązaków.
Po chwili ze swojego gabinetu przyniósł książkę _Sosnowiec. Fotoarchiwum. 1940–1943_. Znajdowały się w niej archiwalne zdjęcia obdrapanych podwórek, mieszkańców z wiadrami przy studni, wiejskich ruder, kobiet w skromnych chustkach na głowach czy mężczyzny w futrzanej czapie, pochylonego drzewa nad Przemszą, które traktowano jako kładkę. Były też zdjęcia przedstawiające budowę linii tramwajowej czy wyglansowany plac, nad którym powiewała swastyka.
– Swoje zrobiła też niemiecka propaganda – ciągnął Ryszard. – Spójrz, jak okupanci przedstawiali ówczesnych mieszkańców. Polacy mieli być podludźmi, Sosnowiec „zażydzonym”, zacofanym miastem. Oczywiście trudno polemizować z tym, że było to dość biedne miejsce i Katowice pod względem cywilizacyjnym stały o niebo wyżej. To w Sosnowcu powstały pierwsze biedaszyby. Do zaognienia sytuacji i podziałów przyczyniło się też to, że po wojnie do pracy w szkołach, między innymi w śląskich Szopienicach, wysyłani byli nauczyciele z Sosnowca. Rugowali godkę i podpadli miejscowym. No i doszła powojenna łatka – „czerwony Sosnowiec”. Miasto hołubili partyjni notable z Edwardem Gierkiem na czele. Przyjezdni, ludzie z prowincji, którzy w Sosnowcu zakotwiczyli, byli podatni na partyjną propagandę. Dobrze pamiętam, że na moim osiedlu mieszkało sporo partyjnych. Moja rodzina takich ludzi unikała, a jeśli z nimi rozmawiała, to jedynie o pogodzie. Część moich kolegów ze szkoły czy podwórka chodziła do kościoła, część nie. Nie było jednak podziału na „świętoszków” i resztę, łączyła nas piłka, wspólne poczucie humoru. Byliśmy dla siebie tolerancyjni. Pamiętam też inne obrazki z miasta: kobiety myjące okna w Wielki Piątek, przechodniów zajadających się kebabami w Środę Popielcową.
– Jedzenie kebaba obraża twoje uczucia religijne?
– Nie cierpię przez to, choć uważam, że ateiści powinni odnosić się z szacunkiem do świąt katolików, podobnie jak katolicy powinni szanować święta innych religii. Wspomniałem o tym, bo w śląskich miastach nie był to tak częsty widok. Niechęć do Sosnowca wzmagają śląscy kibice. Ci tutejsi od zawsze trzymają sztamę z Legią Warszawa. Utarło się bowiem powiedzenie, że Sosnowiec jest najbardziej wysuniętą na południe częścią Warszawy. Na naszym dworcu przed laty był napis „Sosnowice Warszawskie”. „Warszawskie” oznaczało kierunek, w jakim poruszały się pociągi, i fakt, że podróżny znalazł się już w obrębie państwa, w którym znajdowała się Warszawa. Oba miasta były w tym samym zaborze i choć minęły lata, nikt nie żyje dawną historią, to taki skrót myślowy, poczucie przynależności i braterstwa wśród kibiców pozostały.
Ryszard skończył politologię na Uniwersytecie Śląskim. Po studiach poświęcił się dwóm zawodom – został przewodnikiem w biurze turystycznym, jeździł z grupami po całym świecie, oraz tłumaczem z języka angielskiego. Jego największą pasją jest jednak John Ronald Reuel Tolkien. Jeszcze jako młody człowiek zapisał się do Śląskiego Klubu Fantastyki i poznawał biografię ukochanego pisarza. Zainteresowanie Tolkienem sprawiło, że sam zaczął zgłębiać kwestie językowe: etymologię, fonetykę, lingwistykę. Zajął się też badaniem genealogii Tolkiena. Jeździł do archiwów i dotarł aż do piętnastowiecznych przodków pisarza. Udało mu się ustalić, że prapradziadek Tolkiena, Johann Benjamin Tolkien, urodził się w Gdańsku i wyemigrował pod koniec XVIII wieku do Anglii, a jego przodkowie byli Prusami. Za każdym razem, gdy Ryszard odwiedzał Anglię, starał się pojechać do Oksfordu i zobaczyć miejsca związane z Tolkienem: a to jego grób w Oksfordzie, a to pub __ The Eagle and Child, w którym pisarz bywał.
Zainspirowany Tolkienem Ryszard zaczął tworzyć sztuczne języki. Wykorzystywali to różni twórcy – z jego usług skorzystała między innymi Dorota Rabczewska, czyli Doda, gdy nagrywała jedną ze swoich płyt, a także producenci wyprodukowanego przez Netflix filmu _W lesie dziś nie zaśnie nikt 2_. Ryszard pokazuje mi fragment rozmowy między parą mutantów. Wyłączył polskiego lektora, a ja wsłuchuję się w wypowiadane słowa. Szeleszczą, mlaskają, warczą, ale układają się w nasycony emocjami dialog.
– Nazwałem ten język „mhrask”. Gasiłem w domu światło i zasiadałem w głębokim fotelu. Wymyślałem słowa, fonetykę. W ten sposób powstał język ziemisty, oślizgły, zawierający dźwięki trzewi, ale mający w sobie pewną polską swojskość. Radzimir Dębski, który robił muzykę do filmu, pochwalił mhrask, mówił, że dobrze komponowało mu się do słyszanych dialogów. Aktorzy też świetnie nauczyli się nim posługiwać. Zabawa wyobraźnią, którą uruchomił we mnie Tolkien, przeistoczyła się w zajęcie, z którego korzystają inni.
O Tolkienie i wymyślaniu języków Ryszard mógłby mówić godzinami, ale zaprosił mnie do odwiedzenia jeszcze jednego miejsca.
W listopadowy wieczór wjechaliśmy w ciemny zaułek, który rozświetlały jasne plamki zniczy płonących po Wszystkich Świętych.
– To nie jeden cmentarz, a cztery: katolicki, ewangelicki, prawosławny i żydowski. Widziałaś w jakimś innym mieście nagrobki czterech wyznań w jednym miejscu? – zapytał Ryszard.
Ruszyliśmy obejrzeć rozległy teren położony między ulicami Smutną, Gospodarczą i Generała Grota-Roweckiego.
– To jest najstarszy w Polsce pomnik upamiętniający poległych powstańców śląskich. – Ryszard wskazał na budynek cmentarnej kaplicy, na którym znajdował się napis: „Poległym bohaterom Śląska”. – W 1920 roku wybudowano ją jako mauzoleum na mogile trzynastu powstańców poległych w I powstaniu śląskim. Sosnowiec odegrał ważną rolę w czasie tych powstań, jego mieszkańcy, którzy mieli być tacy zacofani, bardzo zaangażowali się w pomoc walczącym.
Przechodziliśmy cmentarnymi alejkami koło kolejnych grobów. Były tu też nazwiska postaci znanych, historycznych. W części katolickiej w rodzinnym grobowcu została pochowana Anka Kowalska, poetka, autorka znanej powieści _Pestka_, __ leżeli tu także weterani powstania styczniowego. Na cmentarzu ewangelickim spoczęli z kolei przemysłowcy, którzy starali się o nadanie Sosnowcowi praw miejskich: Heinrich Dietel, pochowany wraz z żoną Klarą oraz członkami rodziny, Franz Schön czy Paul Lamprecht, właściciel fabryki nawozów, a później fabryki papieru. W części prawosławnej pochowano między innymi urodzoną w Wilnie Tatianę Gierek – lekarkę, wybitną specjalistkę w dziedzinie laryngologii, żonę Jerzego Gierka, syna I sekretarza KC PZPR, i siostrę Ariadny Gierek-Łapińskiej, która na cmentarzu prawosławnym spoczęła trzy lata później. Ta z kolei była znaną i cenioną okulistką; trzykrotnie wychodziła za mąż – jej drugim mężem był Adam Gierek, również syn Edwarda. Czwartą część, kirkut ogrodzony płotem z wapiennego kamienia, wypełniały macewy, nagrobki w formie obelisków czy ściętych drzew, a także okazałe mauzolea.
– Zdarzają się miejsca jak w Łodzi, gdzie są nekropolie trójwyznaniowe, ale cztery wyznania w jednym miejscu? I to w dodatku takim, o którym zwykło się mówić „czerwone”? – zauważył Ryszard.
Ziemia przy ulicy Smutnej przyjmowała wszystkich bez różnicy, po sąsiedzku spoczęli polscy robotnicy, żydowscy sklepikarze, ewangelicka burżuazja czy prawosławni rolnicy, którzy swoje wioski na wschodzie Polski opuścili po wojnie w poszukiwaniu lepszego życia.
Miejsce, które oglądaliśmy, było kwintesencją nieoczywistej historii miasta. „Miasta zagubionego w czasie”, jak określił je Miguel Mendes, reporter portugalskiego czasopisma „A Bola”. Dziennikarz przyjechał na mecz Rakowa Częstochowa i Sportingu Lizbona, rozgrywany na sosnowieckim stadionie w ramach piłkarskiej Ligi Europy w październiku 2023 roku. W swoim artykule Mendes skupił się jednak nie tylko na sportowych zagadnieniach, opisał też miasto. Portugalskiemu dziennikarzowi Sosnowiec nie wydał się przyjaznym miejscem, pisał, że „pozostali tylko ci, którzy nie mieli dokąd pójść”. Opowiadał o zmęczonych twarzach, które patrzyły krzywo na napotkanego obcokrajowca. Jeden z mieszkańców łamaną angielszczyzną wyjaśniał Mendesowi: „Często w Polsce mówi się, że każdy, kto przyjeżdża do Sosnowca, potrzebuje paszportu innego niż polski” – czego ten prawdopodobnie nie zrozumiał do końca, mimo że zauważył, iż do 1918 roku miasto znajdowało się przy granicach trzech imperiów. Z całą pewnością jednak nie miał pojęcia o starych dowcipach. Sosnowieckie ulice, choć nie świeciły pustkami, wydały mu się przeraźliwie ciche, dostrzegł też oznaki „skrajnego ubóstwa”. „Na końcu głównej arterii miasta widnieje napis pięknymi literami: »Kocham Sosnowiec«. Mamy wątpliwości, zwłaszcza ze względu na wygląd osób, które spotkał zespół reporterski »A Bola«” – dodawał.
Gdy jego artykuł ukazał się w sieci, prezydent miasta po raz kolejny dał upust emocjom w mediach społecznościowych: „Po przejściu się jedną ulicą w pochmurne jesienne popołudnie obraził Sosnowiec i jego mieszkańców. Pan Miguel Mendes nie zrozumiał dowcipu o paszportach. Nie rozumie też Sosnowca i jego historii. Ale my się nie obrażamy. Zapraszamy latem, wiosną. Oprowadzimy i pokażemy, jak naprawdę wygląda nasze miasto”. Chęciński postawił więc na sprawdzony już trick – tym razem jednak trudno mi było sobie wyobrazić, by krytyczne słowa o Sosnowcu przeistoczyły się w jego kampanię promocyjną.2 NIE WIDZIAŁEM DZIADKA BEZ SUTANNY
– Co nasza Matka Boska tutaj robi?!
Starsze kobiety zaczęły klękać przed kopią obrazu Matki Bożej Częstochowskiej. Po ścianach świątyni, którą właśnie zwiedzały z jakąś zorganizowaną wycieczką, błąkało się rozproszone światło popołudniowego słońca. Odbijało się w różnokolorowych witrażach, na których wśród wzorów wypatrzyłam gwiazdę Dawida.
Moją uwagę przykuł inny obraz, umieszczony na pulpicie w centralnym miejscu, a przedstawiający kobiece postaci w powłóczystych, niebiesko-czerwonych szatach, z krzyżami w dłoniach, wszystkie o podobnie miękkich, łagodnych rysach twarzy. Były to święte Wiera, Nadzieja, Luba i ich matka Zofia. Według legendy żyły w Rzymie w II wieku; córki były gorliwymi chrześcijankami i nawet prześladowane odmówiły wyrzeczenia się wiary. Najstarsza Wiera miała dwanaście lat, najmłodsza Luba dziewięć. Oprawcy nie mieli dla nich litości, dziewczynki były podpalane, kaleczone, bite i ostatecznie zostały ścięte mieczem. Matkę pozostawiono żywą, ale tylko po to, by trzy dni później z rozpaczy zmarła na grobie swoich dzieci.
– Ta historia jest przepełniona bólem. Podobnie jak historia, która spotkała inicjatora budowy tej świątyni. – Podszedł do mnie czarnobrody mężczyzna w sutannie, ksiądz Mikołaj Dziewiatowski, proboszcz parafii Świętych Wiery, Nadziei, Luby i matki ich Zofii. Na jej terenie znajduje się jedyna wciąż funkcjonująca z niegdyś trzech sosnowieckich cerkwi.
Między torami kolejowymi a rzędem bloków o spadzistych dachach i dość nowoczesnej architekturze stojących przy ulicy Kilińskiego trafiłam na zalesiony teren. W koronach drzew można było wypatrzeć strzelistą wieżyczkę, obok której tkwiła cebulasta kopuła. Obie przynależały do ceglano-kamiennej budowli; nad wejściem do niej znajdował się portal zwieńczony krzyżem, wsparty na dwóch gruszkowatych kolumnach. Jej widok zaskoczył mnie całkowicie, wcześniej podobne w Polsce widywałam jedynie na Podlasiu. W tej części kraju, gdzie obok kościołów katolickich stały świątynie ewangelików, cerkiew była absolutnym ewenementem. Podobnie jak wyznawcy prawosławia – w regionie nie poznałam ani jednego, przynajmniej nie wiedziałam, że ktoś tę religię wyznawał.
Przeszliśmy z księdzem Dziewiatowskim do domu parafialnego, usiedliśmy w pokoju z ładnymi starymi meblami i fotografiami; przez okna widać było drzewa. Poczułam się, jakbyśmy byli w odrestaurowanym dworku, gdzieś daleko od Śląska i Zagłębia, a nie blisko centrum Sosnowca, przy torach, którymi mknie pendolino relacji Katowice–Warszawa.
– W tym pokoju spędziłem dzieciństwo. – Ksiądz Mikołaj zajął się przygotowaniem kawy. – Kiedyś mieszkała tu moja rodzina. Teraz w budynku powstał Dom Świętego Mikołaja Cudotwórcy, który służy parafii. Odbywają się tu lekcje religii, spotkania, ćwiczy chór, prowadzona jest kancelaria. Nasza parafia jest olbrzymia, obejmuje teren dawnego województwa katowickiego. Nie powiem pani, ile liczy sobie dusz, to się zmienia, na stałe mamy sto pięćdziesiąt rodzin. W minionych latach liczba wiernych ewoluowała. Po pewnym zastoju przybyło ich w latach siedemdziesiątych–osiemdziesiątych, gdy do Sosnowca przyjechało za pracą sporo osób z Podlasia.
Co się kryje pod słowem „sporo”?
Profesor Jerzy Runge z Instytutu Geografii Społeczno-Ekonomicznej i Gospodarki Przestrzennej Uniwersytetu Śląskiego badał ruchy migracyjne w województwie katowickim. Po wojnie, gdy na Śląsku i w Zagłębiu otwierano nowe kopalnie, huty czy fabryki, po całym kraju jeździli werbownicy, którzy przekonywali młodych ludzi w miasteczkach i wioskach do podjęcia pracy, kusili dobrymi zarobkami i możliwością otrzymania mieszkania. Od lat siedemdziesiątych do dziewięćdziesiątych najwięcej osób przyjechało do Sosnowca z województw kieleckiego, częstochowskiego i krakowskiego. Migranci z Białostocczyzny i innych wschodnich terenów nie byli tu znaczącą grupą, podobnie jak zresztą w innych miastach województwa katowickiego, poza Jastrzębiem-Zdrojem, gdzie ci z lubelskiego, zamojskiego i suwalskiego mieli liczną reprezentację.
– Dla białostockiego ówczesny okręg przemysłowy nie był kierunkiem dominującym. W latach 1976–1992 przyjechało stamtąd do województwa katowickiego trochę ponad siedem procent ogółu migrantów. Mieszkańcy tamtych terenów, jeśli chcieli wyjechać do miasta, wybierali Warszawę. Do stolicy mieli bliżej i dużo lepsze połączenia komunikacyjne – wyjaśniał profesor Runge.
W sosnowieckiej cerkwi wiernych przybyło ponownie, gdy Polska znalazła się w Unii Europejskiej. Na studia do Sosnowca i Katowic przyjechali młodzi ludzie z Gruzji, Białorusi, Ukrainy, Mołdawii.
– Prawdziwy boom nastał po wybuchu wojny w Ukrainie. Na święcenie pokarmów w Wielką Sobotę w 2022 roku przybyło kilka tysięcy wiernych. Spowiadam nie tylko po polsku, ale także po ukraińsku, rosyjsku i angielsku.
Ksiądz Dziewiatowski zakończył wątek migracyjny i zaczął pokazywać mi fotografie wiszące na ścianie.
– Na tych zdjęciach jest mój ojciec, świętej pamięci ksiądz Sergiusz, który rozpoczął posługę w Sosnowcu w 1979 roku. Był jego pierwszą i jedyną parafią. Na kolejnym zdjęciu jest mój dziadek, ksiądz Antoni, który posługiwał w Hajnówce na Podlasiu, a tu mój pradziadek, ksiądz Piotr, który uciekł przed czerwonymi z Kijowa do Polski.
Mikołaj pamiętał dziadka Antoniego modlącego się całymi godzinami. W młodości Antoni chciał zostać zakonnikiem, nawet poszedł z tym do biskupa, ale że był słabego zdrowia, biskup poradził mu, żeby sobie znalazł żonę, która będzie o niego dbać. Antoni został więc księdzem. Mikołaj wspominał, że nigdy nie widział dziadka bez sutanny; niektórzy żartowali, że musiał w niej nawet spać. Zasłużył się w Hajnówce. Gdy zmarł, jednej z ulic dano jego nazwisko.
– Tak wyglądała ścieżka moich przodków. A ja całkowicie wrosłem w Sosnowiec. Jestem częścią tego miasta: kończyłem tutejsze liceum imienia Staszica, moje dzieci chodzą tutaj do szkoły, mam tu kolegów, znajomych, ludzie mnie znają. Pamiętam, że gdy byłem dzieckiem, nasz prawosławny kościół, choć blisko centrum, stał na uboczu. Prowadziła do niego ślepa ulica, wzdłuż której ciągnęły się zarośnięte tereny. Z czasem do świątyni zbliżyło się miasto, wybudowano bloki, po sąsiedzku mamy Wyższą Szkołę Humanitas. Dookoła zrobiło się ludno, gwarno, a my wciąż jesteśmy jak oaza ciszy i spokoju.
Poprosiłam księdza Dziewiatowskiego, żeby opowiedział o inicjatorze budowy tutejszej świątyni. Okazało się, że to dramatyczna historia o nieszczęśniku, który nazywał się Włodzimierz Diebil. Ksiądz Mikołaj przyniósł parafialną kronikę.
Inicjatorem i wyrazicielem religijno-moralnych potrzeb sosnowieckiej prawosławnej społeczności był kierujący miejscowym urzędem celnym radca stanu Włodzimierz Diebil, człowiek energiczny, w najwyższym stopniu aktywny i do tego cieszący się w pełni zasłużoną sympatią swych współobywateli prawosławnych i wyznawców innych religii. Ciężkie doświadczenie, które spotkało pana Diebila – utrata w krótkim czasie wszystkich dzieci (czterech osób), stało się głównym impulsem, który zapoczątkował realizację wielkiego dzieła – stworzenie świątyni w Sosnowicach, któremu oddał się całkowicie, z całą namiętnością, człowiek o silnej woli, ale głęboko dotknięty nieszczęściem, szukający zapomnienia w gorączkowej działalności dla dobra bliźniego
– zanotował ksiądz Jan Lewicki.
Kiedy radcę stanu Diebila dotknęła tak wielka tragedia, w okolicy była już wybudowana cerkiew pod wezwaniem Świętego Aleksandra Newskiego. Poświęcono ją w 1884 roku, a mieściła się w osadzie kolejowej o nazwie Granica, która później stała się Maczkami, dzielnicą Sosnowca. Znajdowała się tam ostatnia stacja Drogi Żelaznej Warszawsko-Wiedeńskiej, z okazałym dworcem, komorą celną i koszarami. Po drugiej stronie Białej Przemszy, która wiła się przez ówczesną Granicę, a późniejsze Maczki, znajdowało się Cesarstwo Austrii. Konieczność budowy świątyni w tym miejscu wynikała z napływu osób prawosławnych – pograniczników, celników, wojskowych, kolejarzy i ich rodzin. Gdy cerkiew powstała, jej parafia liczyła blisko trzy tysiące mężczyzn i zaledwie trzysta dwie kobiety.
Prawosławni wierni mieszkali też na terenie Sosnowic, gdzie również znajdowała się komora celna – w 1889 roku było to blisko czterysta osób. Dzięki staraniom Diebila, który został naczelnikiem komitetu budowy cerkwi, teren pod nią przekazał zarząd Kolei Warszawsko-Wiedeńskiej. W listopadzie tego samego roku odbyło się uroczyste poświęcenie świątyni.
Dębowy, dwupiętrowy ikonostas o bardzo delikatnej rzeźbie, z ikonami na pozłacanym tle, ufundowali bracia Schön, osiem dzwonów z kolei zakupił i przekazał Heinrich Dietel. Niemieccy magnaci przemysłowi robiący interesy w Sosnowicach nie byli jedynymi darczyńcami, inwestycję wsparli materiałami lub datkami też inni miejscowi fabrykanci. Wykonaną w 1914 roku w Moskwie ikonę świętych patronek – inną niż ta, którą podziwiałam współcześnie – ofiarował sam Diebil, diaspora żydowska zaś pomogła sfinansować witraże, co upamiętniała umieszczona na nich gwiazda Dawida. Natomiast ikonę Matki Bożej Częstochowskiej, tę, pod którą klękały zdziwione katoliczki, podarowała Częstochowska Brygada Ochrony Pogranicza – taki zapis widnieje w parafialnej kronice.
– W latach 1813–1914 w Częstochowie stacjonował garnizon wojsk rosyjskich. Jedną z jego jednostek była straż graniczna. Wśród pograniczników byli też Polacy, co nie jest niczym nadzwyczajnym, bo Polacy służyli w wojsku carskim – wyjaśnił mi Mariusz Grzyb z działu historii Muzeum Częstochowskiego.
Pierwszym proboszczem został ksiądz Jan Lewicki, a do nowo powstałej parafii włączono cerkiew w Granicy. Ale żadna z tych budowli nie powstałaby, gdyby oba te miejsca nie znajdowały się na rubieży carskiego imperium – i to bardzo istotnej rubieży.
_Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży._