Soul Riders. Księga Ciemności - ebook
Soul Riders. Księga Ciemności - ebook
Nad Dolinę Złotych Wzgórz nadciągnęły ciemne chmury. Drzewa stały się czarne, wszystkie ptaki odleciały i zapadła przeszywająca cisza. Cztery przyjaciółki, walczące ze złem jako Jeźdźcy Duszy, z przerażaniem patrzyły na to, jak złe moce wkradają się na wyspę Jorvik. Wiedziały, że mogą liczyć tylko na siebie i druida, który wcale nie miał dla nich dobrych wiadomości…
By stanąć do walki, dziewczyny będą musiały najpierw wyruszyć na swoich magicznych koniach w pełną niebezpieczeństw podróż do czarownicy Pi, która mieszka na odległych mokradłach, by zdobyć od niej Księgę Ciemności. Mają na to tylko cztery dni, a to dopiero początek ich przygód…
Star Stable to światowy fenomen wśród gier online! Pokochały ją użytkowniczki ze 180 krajów, w tym ponad 100 000 graczek w Polsce.
Oto druga trylogia osadzona w tym magicznym uniwersum. Dzięki niej odkryjesz jeszcze więcej niezwykłych historii i przeżyjesz zupełnie nowe przygody. Dołącz do nich, bo świat Star Stable czeka właśnie na ciebie!
Poznaj bestsellerową trylogię Star Stable.
- Tajemnica Złotych Wzgórz
- Przebudzenie legendy
- Nadchodzi mrok
Oraz dwa tomy nowej trylogii – Sould Riders. Sekret ścieżki wiatrów oraz Soul Riders. Kamienny krąg, a takżepięknie ilustrowane Star Stable. Opowieści z Jorvik i Star Stable. Opowieści o zmroku
Kategoria: | Dla dzieci |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-9945-0 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W tym roku zima zawitała na Jorvik wyjątkowo wcześnie. Czerwone liście ledwie zdążyły się pokryć spłowiałym odcieniem brązu, gdy spadł pierwszy śnieg. W ciągu kilku godzin gruba, lśniąca warstwa białego puchu otuliła całą wyspę. Rozciągała się od Zimowej Doliny na północy po najbardziej wysunięte na południe obszary Półwyspu South Hoof. Tylko w Dolinie Złotych Wzgórz, w której nieprzerwanie króluje jesień, zachowały się świeże rdzawe kolory.
Śnieg pojawił się niepostrzeżenie wraz z nadejściem poranka, szykując niespodziankę dla mieszkańców Jorvik, którzy wkrótce mieli się obudzić. Niedługo tafla mięciutkiej bieli pokryje się odciskami stóp. Wszyscy przypomną sobie o sankach i jabłuszkach ukrytych w schowkach, a rodzice rozpoczną gorączkowe poszukiwania zeszłorocznych kombinezonów i rękawiczek nie do pary. Pochłonięci tym zajęciem, nie zauważą nawet, jak ich dzieci wymkną się z domu w piżamach, by hasać po ogródku – przemarznięte, ale szczęśliwe. W miarę upływu czasu wyspa zaroi się od bałwanków i śnieżnych aniołków, wokół których będzie słychać echa radosnych śmiechów.
Będą jednak tacy, których zmartwi przedwczesne nadejście zimy. Co ono oznacza? W górującym nad wyspą sekretnym kamiennym kręgu, gdzie druidzi czuwali nad nieprzytomnym Frippem, spodziewano się opadów śniegu, lecz nikt nie cieszył się z ich nadejścia.
„W takich warunkach Jeźdźcom Duszy trudno będzie dotrzeć do kamiennego kręgu”, myślał Avalon, ciaśniej owijając się szarą peleryną. „A niedługo będą musiały tu wrócić, wszystkie cztery. Choć w zasadzie lichy śnieżek jeszcze nigdy im w niczym nie przeszkodził”.
W tamtej chwili tylko druidzi i konie zdawali sobie sprawę z tego, że dla Jorvik nadeszła zupełnie nowa era. Większość mieszkających na wyspie wierzchowców smacznie spała w swoich boksach lub na pastwiskach, lecz wyczuwalna w powietrzu zmiana wyrwała je ze snu. Rześki, chłodny podmuch powietrza sprawił, że stały się jeszcze bardziej czujne i niespokojne. Niektóre zaczęły radośnie harcować po wybiegach, rozkoszując się miękkim śniegiem, a inne, w szczególności starbreedy – konie należące do rzadkiej rasy hodowanej wyłącznie na Jorvik – wydawały się nerwowe, jakby wyczuwały zbliżające się niebezpieczeństwo. Instynkt podpowiadał im, że coś jest nie w porządku. I zdecydowanie było.
Bo u stóp wyspy, gdzie zimny, samotny wiatr szukał towarzystwa wśród nagich skał ciągnących się wzdłuż wybrzeża, brzemienna klacz rasy starbreed pędziła przed siebie, by ocalić życie.
Nie wiedziała, co ją tak przeraziło. Działała pod wpływem instynktu, pradawnego mechanizmu matki natury. Musiała ochronić swoje nienarodzone źrebię, póki jeszcze był na to czas. Galopowała w pośpiechu, z maksymalną prędkością, a jej kopyta bez podbicia ślizgały się po gładkich skałach rozciągniętych wzdłuż plaży. Nagłe ukłucie bólu w podbrzuszu kazało jej się zatrzymać. Chciała biec dalej, zdecydowana nawet wskoczyć do lodowatego morza, jeśli zaszłaby taka potrzeba, lecz ból był tak dojmujący, że nie mogła się ruszyć.
Po chwili kłucie ustało, lecz pustka, która zajęła jego miejsce, okazała się jeszcze gorsza.
Biel śnieżnego dywanu zmąciły czerwone plamy krwi.2
Stukot końskich kopyt zakłócił ciszę. To czterej młodzi jeźdźcy galopowali wzdłuż plaży. Tumany ciężkiego śniegu kłębiły się w powietrzu, przesłaniając im pole widzenia, ale konie bardzo dobrze znały drogę. Przewodniczył im mały wierzchowiec jasnobrązowej maści, obserwujący otoczenie dużymi, uważnymi oczami skrytymi pod kudłatą czupryną. Wysoki, jabłkowity koń galopujący tuż za nim miał niebieską grzywę przyozdobioną srebrzystym szronem, a oczy jeźdźca usadowionego na jego grzbiecie błyszczały od łez wywołanych podmuchami mroźnego wiatru i przeszywającym serce zmartwieniem. Promienie wschodzącego słońca ozdobiły niebo i morze płonącą poświatą, ale Jeźdźcy Duszy nie zwracali uwagi na feerię porannych barw.
– Myślisz, że się spóźniłyśmy? – zawołała Lisa w stronę Alex.
– Mam nadzieję, że nie – odpowiedziała dziewczyna, mobilizując Tin-Cana do szybszego biegu. – Lindo, Anne, jesteście z nami?
– Tak! – Linda pochyliła się w siodle. Jej koń, Meteor, miał w sobie dużo werwy. Odznaczał się kasztanową sierścią z czerwonawym poszyciem, białą grzywą, mocnymi kopytami i przyjaznym, zrównoważonym usposobieniem, którym, jak się okazało, nie była w stanie zachwiać nawet ich szalona przejażdżka.
– Aha! – Głos Anne dobiegał z końca kordonu. Jej klacz miała szlachetny rodowód i wybuchowy temperament. Pod jabłkowitą, lśniącą sierścią rysowały się naprężone mięśnie. Anne jako jedyna nie musiała pospieszać swojego konia. Klacz należało wręcz hamować. Dziewczyna jeszcze do tego nie przywykła.
„Kiedyś tak nie było”, pomyślała z poczuciem winy, delikatnie klepiąc Calenthe po szyi. „Concorde taki nie był”.
Myśli Anne rozpierzchły się we wszystkich kierunkach, gdy Alex gwałtownie zatrzymała Tin-Cana i zeskoczyła na ziemię.
– Tutaj! Chodźcie, szybko!
Lisa, Linda i Anne zsunęły się z siodeł i pospiesznie uklękły przy rannej klaczy. Leżała nieruchomo w śniegu z na wpół przymkniętymi oczami. Linda dostrzegła czerwone plamy na bielutkim śniegu i zadrżała.
– A więc to nie koszmar przyśnił mi się wczorajszej nocy – powiedziała. – Chociaż miałam taką nadzieję…
– W naszym wypadku to nigdy nie są koszmary, Lindo – odpowiedziała Anne ze smutkiem.
– No tak, wiem – westchnęła Linda. – Co oznacza, że druga rzecz, która mi się przyśniła, też najwidoczniej jest prawdą. Konie cierpią z winy Camilli.
Linda zadrżała na wspomnienie ich spotkania z Camillą w Pandorii – tym dziwnym świecie osnutym różowym cieniem, gdzie niczego, nawet czasu, nie można było brać za pewnik. Prawie straciły tam wszystko… I musiały pożegnać się z Elizabeth. Choć minęło już kilka miesięcy, pamięć o tym wydarzeniu ich nie opuszczała. Stawiały czoła zupełnie nowej rzeczywistości, ale przynajmniej były w tym razem.
A teraz problemy z klaczami rasy starbreed… Linda przełknęła ślinę i zmusiła się do tego, by spojrzeć na skrzywdzone zwierzę. Dadzą radę. Koń przeżyje.
– Co myślisz, Liso? – zapytała Alex. – Możesz coś dla niej zrobić?
Lisa nie odpowiedziała. Po prostu przyłożyła swoje przemarznięte dłonie do okrągłego brzucha klaczy i zaczęła śpiewać, miękko i hipnotycznie. Po chwili otoczył je mglisty łańcuszek koralików buzujących energią. Migocące punkciki wyglądały prawie jak gwiazdy – różowe, niebieskie, białe i srebrne. Tańczyły w powietrzu nad cierpiącym koniem, ulatując w stronę wschodzącego słońca rysującego się na zaspanym horyzoncie. Pozostałe dziewczyny przyglądały się scenie w bezruchu. Nawet konie wydawały się pogrążone w oczekiwaniu, jakby wstrzymywały oddech.
– Chyba jestem w stanie ją ocalić – powiedziała w końcu Lisa. – Ale źrebię ma się gorzej. – Starła łzę spływającą po policzku. – Czemu to wszystko nie jest prostsze?
Alex głaskała klacz po pokrytej pianą szyi. Po chwili oszołomiony koń otworzył oczy i spojrzał wprost na dziewczynę. Alex zaniemówiła, bo spojrzenie wyrażało rozpacz przemieszaną z wdzięcznością. Linda, która kucała bardzo blisko, głośno przełknęła ślinę. „No właśnie. Czemu to nie może być prostsze?”, w myślach zgodziła się z przyjaciółką.
– Już, już, skarbie. – Alex poczuła, że zaczynają ją piec oczy. – Zaraz cię stąd zabierzemy.
Z ciężkim sercem wyjęła telefon i wystukała numer. Osoba po drugiej stronie słuchawki odebrała od razu, mimo że pora była jeszcze bardzo wczesna.
– Herman? – powiedziała Alex. – Mamy kolejną.3
Kilka godzin później Jeźdźcy Duszy razem z Hermanem stali przy wjeździe do stajni Jorvik, przyglądając się weterynaryjnej ciężarówce eskortującej ranną klacz.
– Na szczęście krwawienie udało się opanować – powiedział Herman, gdy biały samochód był już na tyle daleko, że przypominał niewyraźny punkcik na horyzoncie. – Wiozą ją na operację do szpitala dla zwierząt w Jarlaheimie. Później będzie musiała przejść rekonwalescencję w stajni weterynaryjnej, a potem znowu ją wypuszczą… – Lekko się zawahał. – Mało brakowało. Gdyby nie wasza natychmiastowa interwencja, nie udałoby się jej uratować.
Właściciel stajni Jorvik wydawał się jak zwykle spokojny i życzliwy. Pod oczami miał jednak fioletowe cienie, a w jego kolejnych słowach pobrzmiewały wyraźne nuty zmęczenia.
– To trzeci przypadek w ciągu zaledwie kilku tygodni. Nie rozumiem, co się z nimi dzieje.
Zadrżał. Poranek powoli przeistaczał się w jasny, słoneczny dzień, ale nawet rozgrzane promienie nie były w stanie pokonać przejmującego zimna wypełniającego powietrze. Nikt prócz przyjaciółek i Hermana nie pojawił się w stajni tego sobotniego przedpołudnia. Nikt z wyjątkiem gila, który trzepotał skrzydłami po przeciwnej stronie dziedzińca, przy schowku na narzędzia. Jego czerwone pióra fantazyjnie rysowały się na tle nienaruszonego śnieżnego płótna. Alex dostrzegła ptaka i uśmiechnęła się do siebie. Gile zawsze przypominały jej o tym, co kiedyś usłyszała od Elizabeth, która próbowała ją pocieszyć w chwili smutku. Stały wtedy właśnie tutaj, przy stajniach, w taki jak ten zimowy, chłodny, słoneczny dzień.
„Dawno temu ktoś mi zdradził, że gile symbolizują nieśmiertelność. Jeśli w pobliżu są gile, nie będzie śmierci. Nie w pełnym wymiarze”.
Od śmierci Elizabeth Alex spotkała na swojej drodze wiele gilów. Nawet późnym latem, podczas pierwszych chaotycznych tygodni po powrocie z Pandorii, czerwone ptaki nie odstępowały jej i Tin-Cana na krok, jakby byli częścią ich stada. Jeśli dwa lata wcześniej ktoś zapytałby Alex, czy wierzy w ponadnaturalne zdarzenia, z wyższością odpowiedziałaby: „Nie”. Była przekonana, że ludzie wymyślają niestworzone historie, bo boją się prawdy. Teraz wiedziała, że wyspa Jorvik kryje w sobie dużo więcej, niż można by się spodziewać.
Na twarzy dziewczyny znowu zagościł uśmiech, tym razem jednak zaprawiony kroplą goryczy, przynoszący zarówno ciepło, jak i smutek.
Po chwili Alex przypomniała sobie widok krwi na śniegu pokrywającym złocistą plażę i udręczoną klacz. Zamknęła oczy, by uciec od tego bolesnego wspomnienia, ale obraz wciąż malował się pod jej powiekami.
– Chodźcie – powiedziała do przyjaciółek i Hermana, kierując się w stronę wejścia do stajni. – Jestem głodna. Może usiądziemy w świetlicy i coś przekąsimy?
– Świetny plan – zgodziła się Anne, podążając za Alex.
Po chwili wszyscy siedzieli w przytulnej świetlicy z kubkami parującej herbaty w rękach i zajadali się świeżo przyrządzonymi kanapkami z serem. Jedzenie tak ich pochłonęło, że na kilka dobrych minut zapomnieli o całym świecie. Odgłosy przeżuwania przywołały w myślach Anne obraz koni rozkoszujących się posiłkiem w swoich boksach. Łagodny, swojski szmer… Kiedy skończyli, Linda starła dłonią okruszki chleba z kącików ust, dolała wszystkim herbaty i zwróciła się do Hermana:
– A teraz proszę, żebyś opowiedział nam wszystko od początku. Na pewno orientujesz się w sytuacji lepiej niż my. Co tak naprawdę dolega klaczom starbreed?
– Tego właśnie nie wiem – odrzekł Herman, drapiąc się po siwej, potarganej czuprynie. – Nikt nie jest w stanie powiedzieć, co się dzieje, nawet druidzi. Wczesna zima to pora, gdy klacze zwykle są przy nadziei. W tym roku tylko cztery spodziewają się źrebiąt.
Anne szybko połączyła fakty. Wzięła gwałtowny wdech.
– Chcesz przez to powiedzieć…?
W uszach zabrzęczały jej wcześniejsze słowa Hermana. „To trzeci przypadek w ciągu zaledwie kilku tygodni”.
– Tak. – Kiwnął głową. – Właśnie tak. O ile mi wiadomo, a jestem chyba jedyną osobą, która tak dokładnie śledzi losy starbreedów przebywających na wolności, na całej wyspie została już tylko jedna brzemienna klacz. Wiosna przyniesie nam jedno źrebię… Jeśli szczęście dopisze.
– A jeśli nie narodzi się żaden nowy potomek starbreedów? – zastanawiała się Linda.
Herman zamieszał łyżeczką w kubku z herbatą. Cisza, która ciężko zawisła w powietrzu, była niemal namacalna. W końcu mężczyzna podniósł głowę i odezwał się niskim, zachrypniętym głosem:
– Nadejdzie kolejny rok i narodzą się nowe źrebięta. Ale gdy ostatni raz widziałem Elizabeth, powiedziała coś, co głęboko zapadło mi w pamięć. Wyczuwała, że ten rok przyniesie zmiany. W snach widziała źrebię i bardzo wyczekiwała jego narodzin. Z radością zapowiedziała mi, że jeden z potomków starbreedów zmieni wszystko… – Herman wziął głęboki, drżący oddech i spojrzał Anne prosto w oczy. – Zwłaszcza jeśli chodzi o ciebie, Anne.
Anne poczuła, że jej policzki płoną. Z niewiadomych powodów jej serce zaczęło bić jak oszalałe, jakby chciało wyskoczyć z piersi. Dziewczyna uświadomiła sobie, że zalewa ją fala nadziei. To uczucie było jej tak obce, że na początku nie potrafiła go rozpoznać.
Alex pierwsza przerwała milczenie.
– W takim razie musimy za wszelką cenę ochronić ostatnią brzemienną klacz –powiedziała. – Elizabeth nie wspominałaby o tym, gdyby nie była przekonana, że to prawda. Nawet jeśli przyszły rok przyniesie kolejne narodziny, musimy zadbać o bezpieczeństwo tego jednego konia.
Linda upiła łyk herbaty i dodała w głębokim zamyśleniu:
– Zastanawiam się, czy Camilla zdaje sobie sprawę, że jedno ze źrebiąt jest wyjątkowe. Może dlatego stara się je wytropić?
Anne pochyliła się do przodu, patrząc w dal.
– Nie zdziwiłabym się – powiedziała cicho. – Kiedy byłam w Pandorii, Camilla przechwalała się, że jest naprawdę potężna. Zarzekała się, że zademonstruje nam swoje moce. „Spodoba ci się”, mówiła. „To jak latanie”.
Anne zadrżała i głośno przełknęła ślinę, próbując wyprzeć z pamięci echo okrutnego, zachrypniętego głosu. Bezskutecznie. Wspomnienie Pandorii i Camilli zapuściło swoje trujące korzenie głęboko w jej umyśle.
Linda przechyliła głowę na bok.
– Ale jak Camilla może teraz zaszkodzić Jorvik? Przecież od tylu lat nie wychyliła nosa poza Pandorię!
– Nie obchodzi mnie jak – stwierdziła Lisa stanowczo. – Najważniejsze jest to, żeby ją powstrzymać, i to szybko. Musimy odnaleźć ostatnią klacz.
– Wyruszymy jutro po południu – powiedziała Alex. – A wcześniej postaram się skontaktować z druidami i podpytać ich, czy wiedzą, gdzie w ogóle powinnyśmy jej szukać. Musimy znaleźć to źrebię, zanim wytropi je Camilla.
– Dobry plan – podsumował Herman. – A jeśli mówimy o zaginionych koniach…
Anne zesztywniała.
– Nadal nie ma Luny?
Na myśl o koniu Miny, dużym, brązowym, z białym kleksem na pyszczku i przyjaznym błyskiem w oku, poczuła, jak zaciska jej się żołądek. Przypomniała sobie błagalne słowa dziewczyny, które padły zaraz przed tym, gdy wskoczyła do portalu i na zawsze pożegnała się z Pandorią.
„Proszę, Anne! Nie zostawiajcie mnie!”
„Nie odważę się znowu ci zaufać…”
– Halo, Anne? Ziemia do Anne!
Kiedy spojrzała na Hermana, zdała sobie sprawę, że już dawno zdążył odpowiedzieć na jej pytanie. Może nawet kilkukrotnie.
– Jak już mówiłem, Luna zniknęła – powtórzył. – Pojechaliśmy do tej małej stajni w lesie, skąd zabraliśmy ją po waszym powrocie…
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej