Soul Riders. Sekret Ścieżki Wiatrów - ebook
Soul Riders. Sekret Ścieżki Wiatrów - ebook
Najpierw woda w strumieniu zmienia kolor na czerwony. Potem na nocnym niebie gwiazdy układają się w kształt błyskawicy. Na wyspie Jorvik zaczynają się pojawiać kolejne tajemnicze znaki i nawet najstarsi druidzi nie potrafią odczytać ich znaczenia. To nie wróży nic dobrego… W tym samym czasie w stadninie pojawia się Mina, dziewczyna o przenikliwym, smutnym spojrzeniu. Rola, jaką ma odegrać, ma związek z przeszłością, której tajemnice próbują odkryć cztery przyjaciółki o magicznych mocach.
Star Stable to światowy fenomen wśród gier online! Pokochały ją użytkowniczki ze 180 krajów, w tym ponad 100 000 graczek w Polsce.
Oto druga trylogia osadzona w tym magicznym uniwersum. Dzięki niej odkryjesz jeszcze więcej niezwykłych historii i przeżyjesz zupełnie nowe przygody. Dołącz do nich, bo świat Star Stable czeka właśnie na ciebie!
Poznaj bestsellerową trylogię Star Stable.
· Tajemnica Złotych Wzgórz
· Przebudzenie legendy
· Nadchodzi mrok
oraz pięknie ilustrowane Star Stable. Opowieści z Jorvik i Star Stable. Opowieści o zmroku
Powyższy opis pochodzi od wydawcy.
Kategoria: | Dla dzieci |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-8589-7 |
Rozmiar pliku: | 1 018 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Gdzieś na wyspie Jorvik
Kobieta usiadła naprzeciw lustra, jak to miała w zwyczaju. Ciemny pokój rozjaśniało jedynie nikłe światło świec. Jego migotliwy blask sprawiał, że z mroku wynurzały się portrety ustawione w rzędzie na wysłużonym drewnianym stoliku. Kobieta odwróciła na moment wzrok od swojego odbicia, by obdarzyć spojrzeniem stare fotografie. Delikatnie musnęła je opuszkami palców. Nie potrafiła już powiedzieć, czy jest sobą, czy Tą Inną.
Tą zagubioną.
Noc była ciepła i ciemna. Zawieszony nisko krwistoczerwony księżyc otulał swoim światłem korony drzew. Podobny odcień miał tamtej nocy – wtedy, gdy wszystko runęło. Czy to, co pękło, da się na nowo posklejać?
Kobieta bardzo na to liczyła. Straciła wiele, ale w jej sercu wciąż tlił się płomyczek nadziei. Jedyne, co jej pozostało.
– Tęsknię za tobą – wyszeptała. – Tęsknię tak bardzo, że odczuwam ból. Proszę, spraw, żeby już nie bolało. Jesteś tam? Powiedz, że tak.
Lodowaty podmuch wiatru wdarł się do pokoju i zgasił migoczące świece, jedna po drugiej. Mimo to pomieszczenie wciąż rozjaśniała osobliwa poświata. Wydawało się, że wypływa z lustrzanej toni, z której na kobietę spoglądała jej własna kredowobiała twarz. Ale patrząca nie poznawała swoich oczu. Teraz były czarne, podobne do rozgrzanych węgli. Odbicie zachwiało się, jakby ktoś potrącił lustro. Kobieta jednak nie zrobiła najmniejszego ruchu – zastygła jak kamień i obserwowała, jak jej twarz przeobraża się w zwierciadle.
_Zamknij oczy._
Czy głos płynął z lustrzanych odmętów, czy może z jej własnego wnętrza? Posłusznie spełniła polecenie. Kiedy z powrotem otworzyła oczy, w odbiciu nie odnalazła już siebie.
Stała przed nią ona, Ta Inna. Kobieta gwałtownie wciągnęła powietrze.
– Och, to ty?
– Jak widać.
– Nie byłam… nie byłam pewna. W przeszłości zdarzało mi się pomylić.
– Musisz zaufać sobie. Nie pamiętasz, jak ci to powtarzałam? Już czas. – Kobieta w lustrze mówiła ściszonym, monotonnym głosem, który odbijał się echem w pomieszczeniu. – Dość już wycierpiałyśmy. Niedługo nadejdzie chwila, gdy sprawiedliwości stanie się zadość. Na pewno też to czujesz, prawda?
– Tak – odpowiedziała niemal szeptem. – Czuję.
– Wrócę po ciebie niedługo, ale najpierw… Jeźdźcy Duszy.
– Jeźdźcy Duszy? – Kobieta zrobiła gwałtowny wdech. – Myślałam, że…
– A co ty tam wiesz? – Głos płynący z lustra był teraz ostry, prześmiewczy. – Nic!
Odbicie malujące się na szklanej tafli znowu zaczęło drgać – tak jakby Ta Inna miała się niebawem rozpłynąć. Kobieta zakryła usta dłonią i wykrzyknęła:
– Nie! Nie znikaj! Nie zostawiaj mnie!
Nagły, ostry dźwięk sprawił, że podskoczyła. Drzwi sypialni z hukiem otworzyły się na oścież. Kobieta rozejrzała się w popłochu. Po chwili poczuła na dłoni dotyk smukłej ręki. Jakiś głos wyszeptał:
– Chodź, mamusiu. No chodź. Czas spać.
Gdy przyłożyła głowę do poduszki i zamknęła oczy, przypomniała sobie młodą dziewczynę, która zawsze pachniała gumą balonową i końmi. To było tak dawno! Mimo to wyraźnie czuła, że ta dziewczyna wciąż w niej żyje. Myślami pokonując dzielący je czas i odległość, obserwowała, jak starannie zakłada kask jeździecki i mówi: „Dzisiaj jedziemy z przyjaciółkami na przejażdżkę. Nie musisz na mnie czekać”. Czarne jak smoła uczucie wezbrało w niej niczym ciężkie, burzowe chmury. Drżała, chowając twarz w miękkości poduszki. Tak jakby puch mógł ją uchronić przed wspomnieniami…
Pamiętała, co było dalej.
Chciała krzyknąć: „Nie jedź! Zostań w stajni! Inaczej umrzesz! Proszę, posłuchaj mnie!”.
Ale dziewczyny, którą próbowała uchronić, już nie było. Nie było już nic oprócz nieprzeniknionej ciemności.
Gdyby tylko…
– „Ale najpierw… Jeźdźcy Duszy” – szeptała w kółko, powtarzając słowa jak zaklęcie, aż pokój zatonął w dziwnym czerwonym blasku i pojawiła się Ta Inna.
Tym razem lustro nie było już potrzebne.2
Z pamiętnika Anne von Blyssen
_To wydawało się takie proste. Ocalić Jorvik, ocalić Jeźdźców Duszy. I ocaliłyśmy Jorvik, kładąc na szali wszystko – nasze życie, nasze konie – w imię szczytnego celu. Możliwe, że tym samym ocaliłyśmy cały świat._
_Zrobiłyśmy to. Misja zakończona sukcesem._
_Ale co dalej? Co będzie teraz? Co stanie się z Jeźdźcami Duszy?_
_Najłatwiej byłoby uznać, że to koniec, już po bólu. Ale ja jestem pewna, że jeszcze nie. Boję się zasnąć, bo w snach wszystko pęka, a przez szczeliny wdziera się jasne różowe światło. Budzę się z bólem głowy i nieodpartym przeczuciem, że świat niedługo się zawali. Znowu._
_Tylko… Dlaczego wątpliwości dręczą mnie właśnie teraz, skoro wszystko wydaje się w jak najlepszym porządku? Boję się odpowiedzi na to pytanie, więc na razie nie dzielę się z nikim tymi wewnętrznymi rozterkami. Nie chcę być posłańcem niosącym złe wieści, zwłaszcza że w końcu wszystko wróciło do normalności._
_Poza tym – co, jeśli się mylę? Co, jeśli to_ ze mną_, a nie z Jorvik jest coś nie tak? Może pasuję do tego popękanego świata. W koszmarach spadam w otchłań, tracę siostry, tracę swojego ukochanego konia, który potrzebuje mnie bardziej niż kiedykolwiek._
_Jest tak wiele rzeczy, których nie potrafię zrozumieć. A ci, którzy mogliby mi je wyjaśnić, są bardzo daleko._
_Nie odważę się zadzwonić do sióstr. Czuję się jak najbardziej samotna osoba na świecie._3
Oksford, Anglia
Późne popołudniowe promienie słońca muskały dachy domów stłoczonych przy Oxford Street, nadając im diamentowy połysk. Niebo miało tak głęboki kolor, że niemal mieniło się odcieniami turkusu. Tylko kilka wątłych, puchatych chmur snuło się leniwie po roziskrzonym firmamencie. Linda przyglądała się rozrzuconym na tle atłasowego nieba wieżyczkom i iglicom, przypominając sobie, że Oksford nazywany jest miastem rozmarzonych wież. Stwierdziła, że to niezwykle trafne określenie – dzięki temu „rozmarzeniu” łatwo tu było stracić głowę… Zapomnieć o wszystkim.
Nagle wyrosła przed nią fikuśna, zwieńczona kopułą jasnożółta wieża ochrzczona mianem Radcliffe Camera. Dziewczyna złożyła broszurkę, którą czytała, i wepchnęła ją do kieszeni. Rzuciła okiem na zegarek. Wycieczka po Bibliotece Bodlejańskiej – ogromnej bibliotece uniwersyteckiej będącej domem dla ponad dziesięciu milionów książek – na którą się zapisała, miała się rozpocząć za dziesięć minut. Linda od dziecka marzyła o tym, aby wkroczyć do magicznych korytarzy ukrytych za wielkimi zdobionymi wrotami i upajać się niewiarygodnymi pokładami wiedzy piętrzącymi się w każdym pokoju, w każdym kącie, w każdej wnęce. I stało się!
Niewiarygodne było też to, że jej rodzice znajdowali się tu razem z nią! Znowu wszyscy mieszkali pod jednym dachem i wieczorami tłoczyli się na sofie w salonie, oglądając programy detektywistyczne i grając w gry quizowe, co zresztą szło im niebywale kiepsko. W końcu tworzyli prawdziwą rodzinę.
Linda nie mogła w to uwierzyć, nawet mając świadomość, że sielanka potrwa tylko chwilę. Semestr letni rozpoczynał się za niecały tydzień, a wtedy jej rodzice planowali wrócić do pracy. Oczywiście żadne z nich nie wyobrażało sobie porzucenia ważnych obowiązków na całe lato – dwa błogie tygodnie musiały wystarczyć. Tak więc rodzinka Chandów mogła w tym roku zapomnieć o wspólnym powrocie na Jorvik i dalszych wakacyjnych wypadach. Nie będzie wycieczek na wybrzeże i nocowania w domku przy Fort Pinta, gdzie przesiadywali kiedyś na werandzie, grając w karty i wsłuchując się w odgłos fal uderzających o brzeg, poruszonych wieczornym spacerem promów, które bezlitośnie mąciły spokój morskich toni. Linda musiała porzucić to wszystko i sama przyleciała do Anglii. Jej ciocia Amal, kotka Misty i koń Meteor znajdowali się w Jarlaheimie.
Linda nie zapomniała też o swoich najlepszych przyjaciółkach – Lisie, Anne i oczywiście Alex – ale tego lata dziewczyny postanowiły chyba zwiedzić najdalsze krańce świata. Może, podobnie jak Linda, czuły, że nadszedł czas, by pożegnać się z Jorvik, przynajmniej na chwilę.
W tym właśnie momencie, spacerując w trampkach po średniowiecznym bruku gdzieniegdzie upstrzonym kępami miękkiej zielonej trawy, przy akompaniamencie kościelnych dzwonów, poczuła, że podjęła dobrą decyzję.
„Potrzebowałam tego”, pomyślała i szeroko uśmiechnęła się do mamy, która próbowała zrobić sobie selfie przy najsławniejszych budynkach na kampusie. Wiele lat temu, kiedy jej rodzice byli jeszcze młodzi i mieszkali w Pakistanie, oglądali program telewizyjny kręcony na terenie uniwersytetu. To wtedy zrodziło się w nich marzenie, żeby pewnego dnia, pokonawszy setki kilometrów, przyjechać do Oksfordu i osiedlić się w nim na stałe. Linda odziedziczyła po rodzicach odwagę, by walczyć o swoje marzenia.
– Mamo, daj mi sekundkę i przyjdę ci pomóc – krzyknęła. – Bo pewnie chciałabyś, żeby poza tym pięknym budynkiem twoja głowa też znalazła się na zdjęciu, prawda?
Pani Chanda zaśmiała się i podała telefon córce. Były do siebie bardzo podobne, nosiły nawet takie same oprawki, co sprawiało, że wyglądały niemal identycznie. Linda wolała jednak upinać swoje długie, gęste włosy w niedbały kok lub kucyk, a jej mama zwykle nosiła rozpuszczone włosy. Czasami Lindę i jej mamę brano za siostry, ku rozpaczy dziewczyny i radości jej mamy. Tego lata zaczęły zaczytywać się w tych samych książkach, a rano długo debatowały na ich temat przy kubkach parującej kawy i tostach z marmoladą. Linda tęskniła za mamą. Czuła się tak, jakby ta tęsknota towarzyszyła jej całe życie. Mama zawsze wydawała się nieobecna, nawet gdy stała obok, jakby była zupełnie gdzie indziej, pogrążona w myślach lub zaczytana w kolejnym eseju. Ciągle coś odciągało jej uwagę.
Z dala od Lindy.
To, że mama była teraz przy niej, że mogły rozmawiać i wymieniać się opiniami jak równy z równym, bardzo wiele dla dziewczyny znaczyło.
Tata Lindy podbiegł do nich, niosąc lody w rożku. Podał je córce i poprawił czapkę mającą zasłonić ubytki w niegdyś bujnej czuprynie. Kiedy Linda widziała go ostatnio, podczas świąt Bożego Narodzenia, z fryzurą nie było jeszcze aż tak źle. Sporo ją ominęło, bo zamiast być przy rodzicach w Anglii, wolała zostać na Jorvik.
Zabrała się do jedzenia lodów. Rozkoszowała się uczuciem słodkiego zimna na języku. Za nią i rodzicami formowała się spora kolejka. Czekając na rozpoczęcie wycieczki po bibliotece, zebrani wokół Lindy ludzie rozmawiali w przeróżnych językach, śmiali się i robili sobie zdjęcia. Z nieba lał się żar, więc dziewczyna pogratulowała sobie w myślach, że zdecydowała się na krótkie spodenki. Przed nimi kolejna parna noc, buzująca od szumu rozkręconych klimatyzatorów, spędzona przy otwartych na oścież oknach, z workiem lodu pod poduszką. Linda zaczęła się zastanawiać, czy na Jorvik też jest tak nieznośnie gorąco, ale nagle jej myśli popędziły w zupełnie inną stronę.
Bo wesoły gwar głosów wokół gwałtownie ucichł.
Świat się zatrzymał, rzeczywistość – rozmyła. Linda skamieniała ze wzrokiem skierowanym w ziemię. Nie chciała przyjąć tego do wiadomości, ale gdy wizja zaczęła formować się przed jej oczami, nie było już odwrotu.
Krew, ciemnoczerwona i lepka, rozlała się po zmurszałym bruku. Kałuża pąsowego płynu zaczęła zbierać się u jej stóp. A w tym lśniącym karmazynowym zwierciadle Linda zobaczyła zupełnie inny świat. Bujne trawy falujące na wietrze, konie w galopie. Zobaczyła siebie na grzbiecie Meteora, popędzającą go do szybszego biegu. Jej policzki były mokre od łez. Krzyczała coś do Alex, która galopowała za nią w równie zawrotnym tempie. Gdy się odwróciła, zauważyła, że przyjaciółka też płacze. Na jej twarzy malował się grymas rozpaczy i czegoś jeszcze. Gniewu?
Uszy Lindy przeszył ryk. Wizja się rozmazała, rozpłynęła w ciemność. Ryk stopniowo przeobrażał się w słowa kołatające się w obolałej głowie dziewczyny.
„To nie koniec. Musisz znowu wrócić na Jorvik, Lindo. Szybko”.
Zamrugała oczami z uczuciem przygnębienia. Po krwi nie było ani śladu. Pod stopami widziała ten sam wysłużony bruk. Powrócił szum rozmów, wzmagający się z każdą sekundą, ale mimo to coś cały czas było nie tak. Bardzo, bardzo nie tak.
Ktoś potrącił ją łokciem. Przeprosiwszy uprzejmym tonem, oddalił się i zniknął w tłumie. Linda nie była w stanie odpowiedzieć. Cały czas uparcie wpatrywała się w swoje trampki. Nie dostrzegła żadnej plamy, ale w ustach odczuwała wciąż posmak krwi, złowrogą nutę strachu.
– Lindo?
Zmartwione głosy rodziców dochodziły do niej zza niewidzialnej mgły.
– Co się stało? Wszystko dobrze? Kochanie, powiedz, co jest nie tak.
Lód w rożku z plaśnięciem wylądował u jej stóp.4
Teksas, południe Stanów Zjednoczonych
Kiedy Lisa dotarła do Teksasu, po dzwoneczkach pozostało już tylko wspomnienie. Trawa rosnąca na polach przy ranczu dziadków była wysuszona i brązowa, zupełnie pozbawiona życia. Nigdzie nie dało się dostrzec uwodzących spojrzenie kwiatów. Mimo to dziewczyna wciąż wyczuwała ich zapach, galopując po brunatnych połaciach w promieniach palącego teksańskiego słońca.
Dzwonki teksańskie, ulubione kwiaty jej mamy. Gdy ostatni raz Lisa i jej mama wyruszyły razem na przejażdżkę, niebieskie główki dzwonków obficie zdobiły rozległe pola. Ale tylko Lisa wróciła wtedy bezpiecznie do domu. Przez długi czas po tym wydarzeniu była przekonana, że już nigdy więcej nie będzie jeździła konno. Po wypadku mamy sama myśl o siedzeniu w siodle była dla Lisy niewyobrażalna, nie do zniesienia – dopóki dziewczyna nie przyjechała na Jorvik i nie spotkała Starshine’a. Wtedy wszystko się zmieniło. Znowu odważyła się dosiąść konia, mimo że tęsknota za mamą sprawiała jej nieopisany ból. Dzięki Starshine’owi się nie bała. On sprawiał, że czuła się bezpiecznie.
Tego dnia galopowała na grzbiecie Lizzie, łaciatej klaczy. Dosiadała jej niemalże codziennie, odkąd razem z tatą przyjechali do Teksasu, by spędzić tu wakacje. Na początku Lisa czuła się nieco dziwnie z tym, że koń, który ją wiezie, to nie Starshine. Jego znała już na wylot. Podczas pierwszej przejażdżki na Lizzie czuła się sztywno i dziwnie. To była zwykła porażka. Łzy spływały Lisie po policzkach, gdy w stajni zdejmowała siodło z grzbietu przyjaznej klaczy o łagodnym spojrzeniu, która, tak jak zwykł to robić Starshine, położyła pysk na jej wyciągniętej dłoni. Ale Lizzie nie mogła go jej zastąpić.
Drugi raz okazał się lepszy, a przy kolejnych Lisa potrafiła się już zrelaksować i cieszyć jazdą. Teraz galopowała pochylona do przodu, z zamkniętymi oczami, a ciepły, suchy wiatr królujący na prerii przyjemnie ją łaskotał. Pomyślała, że powietrze w Teksasie jest inne niż na Jorvik, cieplejsze i pozbawione wilgoci. Na wyspie nawet w najgorętszy dzień wyczuwało się chłód płynący z gór i lasów. Tamtejszy klimat był przesycony wilgocią. Gdy wywieszało się przemoczony strój kąpielowy na zewnątrz, trzeba było czekać wieczność, żeby w końcu wysechł. Po przeprowadzce na Jorvik można było odnieść wrażenie, że to zupełnie inny wszechświat. Miejsce, gdzie wszystko było możliwe.
Lisa powoli zbliżała się do rancza. Na tle soczyście niebieskiego nieba rysował się żółty wapienny domek. Meksykańska flaga zdobiąca rozległą, zapraszającą do odwiedzin werandę powiewała na wietrze. Choć z tej odległości dziewczyna nie dostrzegała jej jeszcze wyraźnie, wiedziała, że flaga przedstawia orła w otoczeniu kaktusów trzymającego w dziobie wijącego się węża. Odkąd pamiętała, flaga stanowiła tu nieodłączny element dekoracji – materiał zdążył już wypłowieć od palącego słońca. Tata Lisy, Carl, majstrował przy starym gruchocie dziadka na frontowym podwórku. Dziewczyna podniosła dłoń i pomachała w jego stronę. Odwzajemnił gest i wrócił do pracy. Samochód miał swoje lata już wtedy, kiedy Lisa mieszkała na ranczu z mamą i tatą. Teraz był mocno podrdzewiały i porządnie wygnieciony, ale dalej działał.
– To auto jest jak ja – lubił żartować dziadek – lata świetności ma już za sobą, ale wciąż jakoś się toczy.
Lisa miała nadzieję, że to się nigdy nie zmieni. Wspaniale było spędzać czas z dziadkiem i babcią na ranczu, gdzie przeżyła całe dzieciństwo, zajadać się enchiladami* babcinej roboty i śpiewać stare piosenki przy akompaniamencie gitary. Nie zważając na nic. Podczas podróży samolotem była bardzo spięta, a jej myśli goniły jak oszalałe. Co poczuje, przekraczając próg rodzinnego domu? Czy sytuacja jej nie przerośnie?
Wyjazd mógł okazać się bardzo smutnym przeżyciem. Ale w momencie kiedy Lisa zobaczyła na lotnisku twarz dziadka smaganą teksańską pogodą i szeroki uśmiech babci, przekonała się, że będzie zupełnie odwrotnie. Czekał ją czas pełen radości, powrót do ukochanego domu.
Razem z tatą planowali zostać na ranczu przez miesiąc, aż do końca letnich wakacji. Początkowo, zanim Lisa otrząsnęła się po podróży oraz zmianie stref czasowych i gdy nie mogła przyzwyczaić się do nowego konia, nie mając przy sobie Starshine’a, miesiąc wydawał się jej bardzo długim czasem – _zbyt_ długim. Ale w ostatnich dniach nowa myśl zaczęła kiełkować w jej umyśle: co, jeśli to właśnie było jej miejsce?
Mogła sprowadzić tu Starshine’a. Na pewno byłaby to dla niego długa i męcząca podróż, ale konie wystawiane w zawodach podróżowały cały czas, kursując tam i z powrotem po całym świecie. Starshine mógłby zamieszkać w nieużywanym boksie, zaraz obok Lizzie. Lisa mogłaby wrócić do swojej starej szkoły i nie byłaby „tą nową”, bo wszystkich tam znała. Chociaż to oznaczałoby porzucenie Akademii Sztuk Scenicznych w Jorviku, gdzie całymi dniami mogła śpiewać i pisać nowe piosenki. Czy była gotowa to zrobić? Zamienić jedno marzenie na drugie?
Życie z dala od Jorvik… bez magii, bez Jeźdźców Duszy. Czy to w ogóle realne?
Fripp i druidzi wspomnieli, że teraz nadszedł moment przejściowy, międzyczas. Dzięki mocom Jeźdźców Duszy – Lisa odznaczała się zdolnością uzdrawiania, Linda przewidywała przyszłość, Anne potrafiła się teleportować, a Alex posiadała magiczną moc błyskawicy – niebezpieczeństwo w postaci Garnoka zostało zażegnane. Kolejny kryzys mógł nadejść równie dobrze za pięćdziesiąt, co pięć lat. Teraz zadaniem Jeźdźców Duszy było po prostu czekać. I może dlatego pierwszy raz Lisa zaczęła marzyć o innym życiu – w Teksasie, na ranczu.
Prostszym życiu. Czy to było jej przeznaczeniem?
Bezlitosne promienie słońca sprawiły, że na czole Lisy pojawiły się kropelki potu. Dziewczyna zwolniła do truchtu i poklepała klacz po szyi.
– Już prawie jesteśmy w domu – szepnęła do ucha energicznej, drobniutkiej Lizzie, a ona prychnęła i potrząsnęła łbem w odpowiedzi. Gdy tak kłusowały po wypalonej żarem trawie, Lisę uderzyła myśl, że w tym pamiętnym dniu, gdy jej mama zmarła, wypowiedziała dokładnie te same słowa. _Prawie jesteśmy w domu_. Dziewczyna zamrugała oczami, żeby odgonić wzbierające łzy, wzięła rozdygotany wdech i zdecydowała się jednak przyspieszyć tempa. Lizzie bezbłędnie odczytała wskazówkę i po chwili mknęły po rozświetlonej słońcem prerii.
Galopowały szybko, coraz szybciej, i Lisa czuła ogromną wdzięczność, że pełen spokoju bieg Lizzie pozwolił jej uciec od ciemnych myśli. W głowie dziewczyny zadźwięczała przepiękna muzyka. Doskonale współgrała ze stukotem kopyt i gorącym wiatrem. Lisa dołączyła do piosenki, nucąc swoją melodię. Pochyliła się w siodle i rozkoszowała uczuciem jedności z koniem i otaczającą ich naturą.
Z początku nie zorientowała się, że kompozycja raptownie zmienia odcień. Tak jakby małe, ostre pęknięcia zaburzyły jej harmonijny nurt. Wyrwy zniekształciły melodię, która nabrała ciemnych, groźnych tonów. Lisa przestała nucić i zdezorientowana rozejrzała się dookoła. Jej uszy zaczęły boleć od narastającego dysonansu. Był jak fala uderzeniowa. Dziewczyna zatrzymała się i przycisnęła dłonie do uszu. Nie pomogło. Hałas – skrzypiąca, połamana melodia – nie wydobywał się z niej. Dochodził z zewnątrz.
Lizzie zastrzygła uszami i zawyła przeraźliwie. Żeby ją uspokoić, Lisa położyła dłoń na jej grzbiecie. Dziewczyna czuła, jak klacz się trzęsie. Skrzypiąca melodia przeistoczyła się w piosenkę.
„Już czas”.
Lisa zaniemówiła.
Słyszała już kiedyś tę melodię. Zaraz po tym, jak przeprowadziła się na Jorvik, nieświadoma tego, co przygotował dla niej los, zanim poznała smak magii i niebezpieczeństwa. Jakim cudem ten czas miał nadejść teraz? Przecież nie groziło im już nic złego! Nawet Fripp, stary wieszcz zawsze przewidujący nadciągające fatum, nie wyczytywał w gwiazdach nic, co świadczyłoby o niebezpieczeństwie zagrażającym wyspie Jorvik.
_Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej_
* Enchilada – danie kuchni meksykańskiej (przyp. tłum.).