-
promocja
-
W empik go
Spadające księżyce. Kiedy wykluł się księżyc. Tom 1 - ebook
Spadające księżyce. Kiedy wykluł się księżyc. Tom 1 - ebook
Najbardziej smocza książka roku!
Nominacja do Goodreads Choice Award.
Bestsellerowy Romans Fantasy z wyjątkowym systemem magii, wspaniałymi smokami i miłością, która płonie przez wieki.
Raeve pracuje dla grupy rebeliantów jako elitarna zabójczyni. Jej zadaniem jest wykonywać rozkazy i nie dać się złapać. Do czasu, kiedy rywal Raeve, łowca nagród, obraca w gruzy jej świat, a on a sama wpada w ręce Gildii Szlachty, grupy wpływowych fae.
Kaan Vaegor, jeździec smoków, pogrążony w żałobie po stracie bliskiej osoby, przejmuje władzę w sąsiednim królestwie. Aby ukoić niedający mu spokoju ból serca, wyrusza w podróż, która zaprowadzi go do pilnie strzeżonego więzienia o zaostrzonym rygorze. Tam natyka się na uwięzioną Raeve.
Razem muszą zmierzyć się z prawdą o swojej przeszłości.
| Kategoria: | Fantasy |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-8387-760-0 |
| Rozmiar pliku: | 4,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Świat zaczął się od pięciorga.
Pierwszy był Caelis, bóg eteru, niewidzialny gołym okiem. Pusta przestrzeń, której nikt nie poświęcał myśli. Tam, gdzie formowała się materia, był po prostu odpychany na bok.
Jego barytonowa pieśń była pełna treści, a jednak zupełnie jej pozbawiona. Była niczym samotne echo nawiedzające pustą przestrzeń pomiędzy bliskimi i odległymi słońcami – niesłyszalna w swojej głębi, nieważne, jak głośno by śpiewał.
Pragnąc zostać zauważony, to on zaoferował czyste płótno, by pozostali je wypełnili.
Bulder, bóg ziemi, jednym śpiewnym wrzaskiem wyrzeźbił kulę, tworząc solidny glob, który się nie obracał. Świat na wpół oblany słonecznym blaskiem, hojnie obsypany falą piasku o barwie rdzy, z drugą połową wiecznie zanurzoną w cieniu tak gęstym, że wsączał się w skały i zasiewał w nich czerń.
Kolejnymi dosadnymi, warkotliwymi słowami Bulder wyrzeźbił teren, tworząc zagłębienia, wybrzuszenia i szczeliny w świecie. Wykuł mur przecinający Wygaszenie – gdzie blask słoneczny i cień nie chciały się spotykać – a na niebie na wieczność rozlały się różowość, purpura i złoto.
Następna była bogini wody.
Rayne opadła na ziemię miliardem tęsknych kropli nieodwzajemnionej miłości, które zebrały się w zagłębieniach Buldera, wypełniły jego parowy rozpryskami jej uczuć. Po zacienionej stronie opadła bębnieniem ciężkich płatków, które lodowym utuleniem obsypały ostre górskie zbocza.
Jej miłość była jak wrzeszczący strumień. Jak dobiegający z głębi, wykręcający trzewia skowyt lawiny. Niemal bezgłośny krzyk kropiącego deszczu.
Jej żałobna pieśń zupełnie nie przypominała pieśni jej siostry Clode – bogini powietrza – która wisiała na skraju niezmierzonego obłędu. Głos Clode był jedwabną wstęgą – miękką w dotyku, chyba że obrócił się w bok i ciął swoją krawędzią.
Szeptane przez nią słowa przemykały między gałęziami ciężkimi od liści, wprawiając je w zalotny taniec. Jej gwałtowne wrzaski z zachłanną prędkością przedzierały się wokół ostrych krawędzi tylko dlatego, że podobał jej się ten dźwięk. Clode, nie potrafiąc znieść posępnego spokoju Rayne, swoimi porywistymi zawodzeniami często wzburzała Loff, przemieniając go w falującą masę, która uderzała w brzeg niczym w bęben.
Ignos uwielbiał Clode. Bóg ognia karmił się nią. Pochłaniał ją.
Kochał ją tak bardzo, że nie potrafił bez niej oddychać.
Jego paląca pieśń mówiła o dojmującym głodzie i żarliwej zachłanności, ale Clode nie dawała mu się okiełznać wściekłymi czułościami, nawet gdy prażył całe dżungle i dawał jej dym, by mogła z nim tańczyć. Nawet gdy stapiał kawałki skał Buldera, aż przemieniały się w rzeki czerwieni, gdy ubiegał się o uwagę Clode wulkanicznymi eksplozjami, które wstrząsały niebem.
Spętany żałosną samotnością Caelis obserwował to wszystko, zazdroszcząc pozostałym Stwórcom, że mogą być widziani, dotykani lub słyszani, ale wdzięczny, że stanowi czegoś część.
Czegokolwiek.
I obserwował w bezgłośnym zachwycie, jak na tym bujnym, żyznym płótnie, któremu podarował swoją pustkę, rozkwitało życie. Rozbrzmiewała kakofonia głosów rozmaitych istot, które rozlały się po ziemi, śniegu i piasku – niektóre ze słuchem ostrzejszym niż koniuszki ich uszu, dzięki czemu zostały wtajemniczone w cztery pozostałe pieśni żywiołów. Część z nich poznała ich języki. Mówiła nimi.
Odnalazła w nich moc.
Inni zwrócili się ku srebrnej książce, według niektórych spisanej przez Caelisa, który desperacko pragnął zostać usłyszany. Odnaleźli inną formę mocy w tych runach, których nikt nie umiał odczytać ani wymówić. Odkryli, że dziwnymi symbolami można się posługiwać. Że mogą one łatać kości, zaklinać krew, dodawać powabu przedmiotom…
Mnogość istot wypełniała wszelkie krańce świata, ale z żadnych z nich Stwórcy nie byli bardziej dumni niż z wielkich skrzydlatych bestii, które władały niebiosami.
Smoków.
Na z pozoru nienadającej się do zamieszkania koronie Wypalenia, gdzie w ostrych słonecznych promieniach skóra nabrzmiewała pęcherzami, kwitły szablokosy – wielkie, zwaliste bestie o czarnych, czerwonozłotych i żółtopomarańczowych łuskach. O zaciekłych charakterach, niedające się oswoić.
Z Gondragh zrobiły sobie miejsce tarła.
Niektórzy byli na tyle odważni, żeby zapuścić się blisko. Żeby napadać na gniazda i porywać jaja.
Odważni… albo głupi.
Mniej nieprzewidywalne niż ich dalecy krewni lawopaszcze osiedliły się w Wygaszeniu, w Bhoggith – zamglonym skrawku trzęsawisk pochłaniającym niemal wszystko do wtóru błotnistych, siarkowych beknięć.
Ich dzioby były tak ostre, że można by nimi ciąć, pazury tak samo groźne. Smoki te miały pióra równie barwne, jak pełne życia niebo w ich części świata, dzięki czemu żadne dwa lawopaszcze nie nosiły takiego samego wzoru.
Żeby ukraść lawopaszczowi jajo, również należało być odważnym lub głupim… ale może nieco mniej.
Jednak niemal niemożliwe było przedostać się do Netherynu – miejsca tarła wybranego przez eteryczne i przebiegłe księżycopióry.
Jako że leżał najdalej od słońca, Netheryn był najciemniejszą koroną Zacienienia, tak mroźną, że krew większości zwykłych istot stawała się tam gęsta i powolna. Ale nie księżycopiórów o lśniącej, skórzastej skórze, lodowatej w dotyku, o długich, zakończonych chwostem ogonach i oczach niczym brokat rozgnieciony z tuszem.
Księżycopióry, tkwiąc pośród śniegu, lodu i żarłocznej ciszy, która połykała dźwięki, po czym wypluwała je niczym ostrzegawczy ryk, kwitły, zwiększając swoją liczebność, siłę i blask.
Jedynie ktoś tak niezrównoważony jak Clode lub dysponujący wystarczającą mocą, by zdołać się ochronić, próbowałby ukraść jajo księżycopióra…
Większość pochłaniały przerażające, agresywne bestie z tej nieprzyjaznej krainy.
Niektórym się udawało – słynnej garstce, która wykorzystywała smoki, by toczyć wojny pomiędzy wyrastającymi co rusz królestwami.
Ale w miarę jak zamki rosły wyżej niż góry, a królowie i królowe dekorowali korony większymi, bardziej błyszczącymi klejnotami, fae również nauczyli się utaczać smoczą krew.
Dla wielu księżycopiórów, lawopaszczy i szablokosów oznaczało to przecięcie ich wiecznych żywotów.
Stwórcy nie spodziewali się, że gdy spotka je kres, ich ukochane bestie popłyną ku górze. Że wiele z nich zakotwiczy się tuż poza objęciami ciążenia, zwinie się w kule i ulegnie zwapnieniu. Że niebo zaścieli się nagrobkami.
Księżycami.
A już na pewno nie spodziewali się, że te księżyce zaczną spadać niedługo po tym, jak znalazły sobie wysoką grzędę. Że zderzą się ze światem w druzgoczącej eksplozji grożącej spustoszeniem wszystkiego, co dawniej istniało.
Musiało spaść siedem księżyców, zanim Clode, Rayne, Ignos i Bulder uświadomili sobie, że winić należy Caelisa. Że jego pusta przestrzeń, która pragnęła zostać wypełniona, okazała się wystarczająco silna, by przesunąć smoka z miejsca jego spoczynku i zerwać go z nieba.
Musiał spaść jeszcze kolejny księżyc, zanim opracowali plan, jak ocalić świat, który tak ukochali.
Uzbrojeni w puste obietnice i wiarołomne przysięgi zwabili Caelisa w pułapkę i go pojmali.
Poskromili go.
Śpiewali swoje chłoszczące, palące, miażdżące pieśni, siekąc esencję Caelisa na kawałki tak małe, by uwięzić je w klatce z czarnego kryształu nie większego niż pestka, od tej pory znanego jako Kamień Eteru. Nici jego srebrzystego płaszcza wyrwały się, gdy miotał się i walczył, ale pozostali Stwórcy nie zawracali sobie głowy zebraniem szczątków, zostawili je przywiązane do obu biegunów świata. Powstała świetlista aurora rozciągająca się wokół globu i dająca ludowi możliwość śledzenia dnień i śnień.
Sam Caelis został wprawiony w piękny diadem ozdobiony kolekcją run skrywających złowrogą siłę – wystarczającą, by więzić go w kamieniu przez wieczność, dopóki tylko runy będą miały czym się karmić.
Dopóki będą miały strażnika.
Potężny wojownik fae znany ze swojej siły i mądrości otrzymał od samych Stwórców dar: moc tak wielką, żeby mógł utrzymać na czole Kamień Eteru i nadal więzić Caelisa. Dar przekazywany w jego rodzie niczym kaczki puszczane na wodzie.
Minęło wiele cykli aurory i kolejne księżyce zaścielały niebo.
Pozostawały tam.
W końcu zapanował pokój, choć mrowie tragedii i przedwczesnych zgonów tajemnicą otoczyło złowieszcze pochodzenie Kamienia Eteru, a sama przyczyna jego istnienia stała się pogmatwanym mitem przekazywanym wokół ognisk lub śpiewanym dzieciom, by przestały płakać i grymasić.
Aż dotąd, dopóki przy pewnym wznoszeniu aurory po raz pierwszy od ponad pięciu milionów faz…
Spadł następny księżyc.