Spadek Barbary Tryźnianki - ebook
Spadek Barbary Tryźnianki - ebook
Dla trojga rodzeństwa nastają ciężkie czasy. Kiedy ich ojciec umiera, okazuje się, że spadek, ogromny majątek, otrzymuje nieznana nikomu Barbara Tryźnianka. Rozsierdzone rodzeństwo postanawia za wszelką cenę odnaleźć tajemniczą kobietę.Jednakże o Barbarze Tryźniance nikt nigdy nie słyszał i nikt jej nigdy nie widział. Jakby zapadła się pod nią ziemia. Kim jest kobieta wskazana przez ojca na wykonawczynię testamentu? Jak ją odnaleźć? I czy kobieta zwróci to, co jej się, według innych, nie należy? Dlaczego też ojciec przekazał majątek obcej kobiecie? Na te i wiele innych pytań znajdzie czytelnik odpowiedzi w tej porywającej powieści.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: | brak |
ISBN: | 978-83-67024-59-4 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Szanowny czytelniku,
oto trzymasz w ręku moją najnowszą książkę, jednakże z powodu jej tytułu pragnę sprostować parę rzeczy.
Będąc chłopcem, jak również i teraz, zaczytywałem się w powieściach Marii Rodziewiczówny. Z pewnością niejeden z was również czytał przynajmniej jedną z jej książek. Przyznam się otwarcie, że jej twórczość wywarła na mnie wielkie wrażenie. Język, jakim pisała, to, co miała do przekazania i to, w jaki sposób opisywała tamten utracony świat. Przede wszystkim zaś to, w co wierzyła: w ciężką pracę dającą zadowolenie i napełnienie życia wartością, jak również religijność, patriotyzm, tradycje oraz kult polskiej, pięknej przyrody.
Czas, w którym rozgrywały się jej książki, niesamowite opisy wsi i charakterów ludzkich, ich myślenia, przekonań, przybliżanie ludzi z trudnymi charakterami, którzy dosyć często, aczkolwiek nie zawsze, przechodzili drogę do zmiany w lepszego człowieka.
Pewnego dnia wpadł mi do głowy pomysł, aby napisać książkę podobną do tych, które pisała Rodziewiczówna. Zabrałem się do rzeczy, a że najbardziej upodobałem sobie jej Barbarę Tryźniankę, postanowiłem napisać inną wersję, mającą również inne zakończenie.
Informuję więc, że książka ta nie jest plagiatem i nie ma za zadanie kopiować twórczość pisarki. Ma tylko przybliżyć czytelnikowi tamten dawny świat. Świat ludzi nawykłych do ciężkiej pracy, ludzi z pewnymi wartościami, wiarą, problemami; dawny czas, który już nie wróci. Czas, w którym stała jeszcze cała stara Warszawa, zanim doszło do jej wyniszczenia. Wieś polska, gdzie żyły rodziny ciężko pracujące od świtu do nocy. Wartości, które znaczyły w życiu więcej niż krew…
I oczywiście postać Tryźnianki, która napędza całą opowieść.
Pisząc tę książkę, chciałem jeszcze raz przebywać w świecie Rodziewiczówny. Mam już dosyć książek o przemocy, o seksie, o niczym właściwie. Literatura może też bywać zwykła i dobra, aczkolwiek bohaterowie tej powieści odznaczają się różnymi charakterami. Czy mi się udało, ocenicie sami, jednakże proszę wszystkich o wyrozumiałość i oczywiście o spojrzenie na książkę moimi oczami: stańcie się częścią tamtego świata, wspomnijcie Rodziewiczównę, przeczytajcie jakąś jej książkę. Na pewno nie pożałujecie.
Ta książka powstała dzięki inspiracji. Może i was zainspiruję i zaczytacie się w książkach tej wspaniałej autorki.
Andrzej F. PaczkowskiPogrzeb głowy rodziny miał się odbyć nazajutrz. W powietrzu, tak jak pomiędzy przyszłymi uczestnikami smutnej uroczystości, wyczuwało się ogromne napięcie. Chmury burzowe już od dwóch dni, od kiedy umarł Antoni Michałek, zbierały się nad domem. Robiło się coraz ciemniej, wiatr zrywał się mocniejszy, jakby nagle postanowił sobie pofolgować przed jutrzejszym dniem.
– Jabłka spadają z jabłoni – powiedziała cicho Maria, wdowa po nieboszczyku, stojąc w oknie i trzymając za rękę swoją wnuczkę, Michalinę.
Pani Maria zapatrzona w ogród, gdzie wiatr poczynał sobie swawolnie, z wielką wprawą rwąc liście i zrzucając z cienkich gałęzi ciężkie owoce, myślała, że to nie wróży niczego dobrego. Zresztą w ich rodzinie już od długiego czasu nie działo się dobrze, dlatego nie dziwiła się, że akurat teraz zbiera się na burzę. W końcu musiało to nadejść. Każda natura, czy to ludzka, czy też ta za oknem, potrzebuje się czasem wyładować. Błyskawice rozszczepiające niebo wyraźnie wskazywały, że nadszedł odpowiedni czas. Brud bowiem musi zostać zmyty, jeśli nazbiera się go za wiele. Ostatnie dni okazały się bardzo nużące i trudne do wytrzymania. Nie dało się już normalnie oddychać, kurz z pól i od strony drogi niósł się na długie metry, osiadając wszędzie, przedostając się nawet do głębi domu. Teraz wreszcie spadnie upragniony deszcz, choć czekali na niego długo. Nieborak Antoni się już deszczu nie doczekał, pomyślała smutno. Ale to nawet dobrze, bo burza, nie tylko ta na zewnątrz, ale również ta w domu, zapowiadała się na długą.
– Babuniu, dlaczego jabłka spadają? – zapytała cicho Michalinka wtulona w ramię babci, klęcząca przy niej na krześle i razem z nią wyglądająca z okna.
Michalinka miała pięć lat i była jedyną wnuczką pani Marii. Nieszczęśliwe to dziecko, rok temu straciło rodziców i od tego czasu pozostało tu na utrzymaniu. Była to jednak tak żywa, a jednocześnie skromna – i kiedy należało, cicha – dziewczynka, że raz-dwa przylgnęła do serca dziadków, którzy nie odstępowali jej ani na chwilę. Kto by powiedział, że na starość los obdarzy ich takim darem…
– Spadają, ponieważ zrzuca je silny wiatr. Taka już jest natura, ten mocniejszy zawsze pastwi się nad słabszym… – Babcia westchnęła, mając na myśli kogoś innego, ale wnuczka była jeszcze za mała i zbyt naiwna, aby to zrozumieć.
– Po burzy pójdziemy więc je pozbierać – ucieszyło się dziecko, pokazując swoje wybrakowane uzębienie; był to czas, kiedy wypadły jej trzy zęby, a w ich miejscach wyrastały już nowe, jednak nadal wyglądała tak rozkosznie, że babcia musiała się uśmiechnąć na widok jej radości w oczach i otwartych szeroko ust.
– Zrobimy marmoladę. – Pokiwała głową.
– Taką, jaką lubię, babuniu?
– Dokładnie taką samą – zapewniła babcia.
Wnuczka zamyśliła się na chwilę.
– Wiesz, babciu… podoba mi się, że wiatr zrzuca jabłka z drzewa.
– Dlaczego? – Babcia spojrzała na małą uważnie. Często tak sobie rozmawiały. Mała była bystrą obserwatorką przyrody, co dobrze wróżyło na przyszłość, żadne bowiem z jej dzieci nigdy na to nie zwracało uwagi.
– Ponieważ jestem za mała, by dosięgnąć gałęzi i sama je zerwać! – Mała się roześmiała. – Teraz wystarczy je tylko pozbierać!
– Masz rację, jak widać ingerencja natury czasem jest człowiekowi na rękę…
Michalinka była tak niezwykłym dzieckiem, że aż ściskało za serce. Nie miała w sobie złości, była z natury pogodna i nosiła w sobie wielką empatię dla wszystkich żyjących w pobliżu, czy to ludzi, czy zwierząt. Może dziecko wyczuwało więcej, niż się wszystkim zdawało, może sama doświadczając niesprawiedliwości losu, czuła, że musi opiekować się innymi, aby ich kiedyś nie zabrakło, nie spotkało coś złego…
– Marmolada babuni jest pyszna – powiedziała mała, łapiąc się za brzuszek. – Najwspanialsza marmolada na świecie. Kiedy dorosnę, będę robiła dokładnie taką samą, prawda, babuniu?
Pani Maria pogładziła małą po głowie.
– Prawda…
Po chwili na świat spadły pierwsze krople deszczu. Nie minęło wiele czasu, a lało jak z cebra, prawdziwe oberwanie chmury. Szyby zalewały potoki wody z nieba, rozmazując obraz szarpanych drzew za oknem. Padało mocno, prawie zniknął cały sad sprzed oczu Marii i Michalinki. Dopiero wtedy babcia odeszła od okna, zabierając ze sobą wnuczkę. Razem usiadły przy kominku, w którym przyjemnie strzelały polana i tańczyły żywe płomienie. Nie musiała wzniecać dziś ognia, jednak w domu nastała taka szarość i swego rodzaju chłód, że wolała wpuścić do wnętrza odrobinę przyjemnego światła. Bolały ją też stawy, a ciepło… tak, ciepło sprawiało człowiekowi przecież tyle radości. Była stara, dlaczego więc nie mogłaby sobie pozwolić na chwilę odpoczynku przy akompaniamencie odgłosów dochodzących z kominka? Zresztą palące się sosnowe drewno tak wspaniale pachniało w całej izbie…
– Babciu – zapytała znowu wnuczka ze zmartwioną miną, która pytań w tym wieku miała wiele i zadawała je nieustannie – a czy dziadkowi nie będzie tam zimno?
Kochane dziecko, pomyślała pani Maria. Troszczy się o wszystkich, jak zawsze.
– Nie. Dziadkowi już zimno nie przeszkadza – odpowiedziała.
– Lubi zimno?
– Tak. Teraz tak.
– Dlaczego?
– Ponieważ umarł, a martwi nie potrzebują ciepła.
– Czy i ja kiedyś umrę, babuniu?
– Tak, wszyscy umrzemy, ale ty masz na to jeszcze wiele czasu.
– Jak wiele? – nie ustawała w pytaniach mała.
– Bardzo wiele. Dopiero kiedy będziesz miała zmarszczki na twarzy jak dziadek, wtedy o tym możesz zacząć myśleć. Teraz całe życie przed tobą.
Mała uspokoiła się tą odpowiedzią i zajęła mieszaniem śliwkowej marmolady w słoiku. Raz po raz wyciągała łyżkę ze słoika i zjadała. Mieszała i znów zjadała…
Pani Maria posmutniała.
Deszcz i owszem – spadł na świat w najlepszym momencie, było już zbyt sucho i nie dawało się oddychać. Ale najbardziej obawiała się nadchodzącej burzy. Całe życie, zdawało się jej, przeżyła ze swoim mężem i w czasie burzy on zawsze był przy niej. Rozumiał jej strach i obawy, wiedział, że jako mała dziewczyna była świadkiem pioruna, który uderzył w mućkę sąsiadów i zwęglił ją całą razem z Januszkiem, naprędce prowadzącym ją na łańcuchu do obory…
Teraz nadchodziła pierwsza burza, gdy pana Antoniego już nie było wśród żywych i nagle Maria poczuła się taka… sama. Opuszczona. Stara. Gdyby nie to biedne dziecko, byłoby jej w tej chwili niezwykle ciężko na sercu. Na szczęście los sprawił, że mała siedziała tu dziś przy niej. Tak by też zresztą miało być, że starzy ludzie przeżywają jesień swojego życia w towarzystwie małych dzieci. Dorośli tam mają swoje życie, ale starzy i dzieci, tak, oni powinni trzymać się razem. Jeden drugiemu przecież daje tyle otuchy…
Pani Maria wiedziała jednak, że to nie burza za oknem jest dla niej największym zmartwieniem. Najbardziej obawiała się jutrzejszej burzy, jaka rozpęta się po pogrzebie. Wszyscy czekali na odczyt testamentu, chcąc otrzymać jak najwięcej w spadku. Tymczasem nikt nie spodziewał się, co im ojciec przygotował…
Pani Maria po jakimś czasie zapaliła świeczkę na stole i razem z małą modliły się na siedząco za duszę zmarłego. Choć ten leżał teraz w zimnym sąsiednim pokoju, wiedziała, że to nie żaden grzech modlić się na krześle, nawet kiedy nie przebywa się w pokoju, gdzie leży zmarły. Klęczenie pani Marii sprawiało już ból, a nie chciała, aby mała siedziała w ciemnościach przy zmarłym, którego ciało już zaczynało wydzielać swoisty zapach śmierci. Jeżeli modlitwa płynęła z serca i z głębi duszy, działała nawet na siedząco. Tego była pewna.
A potem ułożyła Michalinkę do łóżka i sama położyła się obok niej, zdmuchnąwszy świecę. Zamknęła oczy i modliła się, aby przeżyła jakoś jutrzejszy dzień.
– Daj mi siłę, Boże – szeptała cicho, słysząc równomierny oddech śpiącej dziewczynki. – Nie pozwól mi się załamać.
Za parę godzin otworzy oczy, a wtedy nastanie już nowy dzień. A nowe dni nie zawsze oznaczały coś dobrego. Miała złe przeczucia co do tego jutrzejszego. Bardzo złe. Gdyby chociaż Antoni nie zostawiał jej tego wszystkiego, nie czułaby się taka samotna. Dziwne to, za parę godzin zjedzie się tu cała rodzina, a ona… ona będzie się czuła pomiędzy nimi obca. A kiedy dowiedzą się o tym… wtedy miej ją, Boże, w swojej opiece.
Rankiem, około szóstej, jak co dnia zapiał kogut. Pani Maria nie spała już od dobrej godziny. Wpatrywała się w sufit i rozmyślała. Jak zakończy się ten dzień? Aby już było po wszystkim. Trzeba zachować zimną krew. Nie wolno dać ponosić się emocjom. Żadnych kłótni – to do niczego dobrego nie wiedzie. Najważniejsze to doprowadzić trumnę z ciałem męża do grobu, potem niech się dzieje wola nieba. Byle tylko jej nieboszczyk mąż miał już to za sobą. Chociaż on…