- W empik go
Spadek nieboszczyka - ebook
Spadek nieboszczyka - ebook
Krwawa tajemnica Atelier Miraż
Nadkomisarz Sławomir Ożegalski ma już dosyć policyjnej roboty, procedur i faktu, że sprawcom tak wiele uchodzi na sucho. Postanawia więc skorzystać z oferty dawnego kolegi i zająć się… sprzątaniem mieszkań po zmarłych. I tak trafia do lokalu pewnej staruszki, której córka Janina zaginęła przed laty w tajemniczych okolicznościach. Ożegalski nie może przejść obojętnie obok takiej sprawy…
Iwona Mejza – autorka komedii kryminalnych i powieści obyczajowych: „Wszystkie grzechy nieboszczyka”, „Wyszedł z domu i nie wrócił", „Przepis na zbrodnię” oraz serii Miasteczko Anielin, współautorka powieści „Oświęcim Praga” i „Zabójcze ajlawju”. Mieszka i pracuje w Oświęcimiu. Współtwórczyni projektów propagujących historię rodzinnego miasta. Pasjonatka historii i ogrodnictwa, z przekonania optymistka, dla której szklanka jest zawsze do połowy pełna. Uważa, że praca w ogrodzie sprzyja obmyślaniu fabuł kolejnych powieści. Prowadzi blog: www.inkella.blogspot.com
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67204-67-5 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Od zakończenia sprawy „podwójnego nieboszczyka” minęło pięć lat. Pięć lat intensywnej policyjnej roboty, pięć lat sukcesów i porażek. Zdarzało się, że sukcesy zmieniały się w porażki, gdy kolejny raz sąd miał własne zdanie na temat winy oskarżonego albo okazywało się, że brak jednego świstka, który zaginął w trudny do sprawdzenia sposób, pozwala na wypuszczenie na wolność zdeklarowanego przestępcy. Gdybyż jeszcze taka sytuacja dotyczyła jednej sprawy, może dwóch, wtedy potraktowałby ją jak wypadek przy pracy. Trudno, zdarza się, nie na wszystko można mieć wpływ. Jednak coraz częściej okazywało się, że ich praca nikomu nie jest potrzebna. Przestępcy, wiadomo, woleli mieć święty spokój, prokuratura miała zgoła inne sprawy na głowie, zwierzchnicy wymagali, ale jednocześnie nie doceniali, skupiając się na sprawach całkiem innego kalibru. Świat się zmieniał, ludzie niby ci sami, ale już nie tacy sami. Idealiści przegrywali w przedbiegach.
Sławomir Ożegalski od kilku minut siedział w samochodzie, obserwując z daleka pracę policjantów, bo wciąż nie chciało mu się wysiąść z auta i przyłączyć do ekipy. Zwłaszcza że nie była to sprawa, do której rozwiązania potrzebny by był funkcjonariusz jego rangi. Ale braki kadrowe nadal dawały się we znaki, dopił więc kawę i przyjechał. Widział kręcącego się na miejscu Maciejaka, który udawał, że nie dostrzega prywatnego wozu szefa. Zygmunt Maciejak, który awansował na podkomisarza, rozumiał Ożegalskiego jak mało kto, ale wpływu na to, co serwowało im życie, nie miał żadnego.
– Bierz się, chłopie, za siebie i do roboty – zmobilizował się werbalnie Sławomir Ożegalski, który także w ciągu ostatnich pięciu lat zdążył awansować, na nadkomisarza. I jak przypuszczał, był to jego ostatni awans w szeregach policji. Odpiął pasy, wyjął w końcu kluczyk ze stacyjki i przeciągnął się, aż mu chrupnęło w kościach. Zastał się, zasiedział. Westchnął przeciągle, od serca i zbierając całą energię, żeby to jego wysiadanie wyglądało profesjonalnie, otworzył drzwi samochodu.
– Co mamy? – zapytał zwięźle podkomisarza Maciejaka, gryzmolącego coś w notesie.
– Tyle co widać. – Maciejak skrzywił się, wskazując dłonią na zdewastowane drzwi do apteki, wygięte żaluzje i błyszczące w promieniach porannego słońca odłamki szkła.
– Tyle to i ja widzę! Ofiar brak, jak rozumiem. Co zginęło?
– To, co zawsze. Przecież wiadomo, kto to wszystko podpierdzielił! – warknął rozeźlony podkomisarz.
Nadkomisarz Ożegalski skrzywił się zniesmaczony. Ostatnio Zygmunt Maciejak, zwany przez współpracowników Zygą, zbyt często dawał upust swoim emocjom w sposób, cóż, raniący uszy. Inna rzecz, że Ożegalski coraz częściej miał ochotę porzucić długoletnie nawyki i też przekląć ze smakiem. Ale się powstrzymywał, świadomy, że nic mu to nie pomoże, a działania, które musi podjąć, należą do dużo bardziej radykalnych.
– A skąd wiadomo? Wróżka ci powiedziała, złodziej liścik zostawił, może maila nam przysłał? – rzucił kąśliwie i nie czekając na odpowiedź naburmuszonego podkomisarza Maciejaka, ruszył w kierunku wejścia. – Można? – zapytał technika z ociąganiem zabezpieczającego ślady. Ten kiwnął głową, potakując.
– Tak, my już kończymy. Znowu ten sam odcisk buta, wiedzieli dokładnie, gdzie i czego szukać. Ale czego chcieć, trzeci raz się tutaj włamują, jak do siebie prawie. Właścicielka powiedziała, że się na składki za ubezpieczenie nie wypłaci. Teraz to już ochronę zamówi. Jedyny sposób na tych… sam pan wie.
– Dokładnie, mówiłem jej przy pierwszym włamaniu, żeby zainwestowała, ale twierdziła, że ubezpieczenie pokryje, to ona nie będzie się takimi pierdołami przejmowała. Zwłaszcza że wtedy straty policzyła na kilka tysięcy.
– Fakt, pamiętam, ale teraz obrobili ją na grubo. Siedzi na zapleczu i liczy. Na moje oko będzie kilkadziesiąt tysi i już na pewno część zdążyli przehandlować. Ze śladów wynika, że to grupa Farmaceuty, ale i tak wpadną płotki, on będzie miał niezbite alibi, prokuratura umorzy sprawę i wszystko rozejdzie się po kościach do następnego razu. – Technik kryminalistyki zwany Loleczkiem snuł własne przypuszczenia, wkładając pety po papierosach do woreczków strunowych. Identyczne pety, tej samej marki papierosów, zbierali z każdego miejsca włamania i mimo wyodrębnienia śladów nie byli w stanie namierzyć palacza. Nie mieli jego danych ani DNA w policyjnej bazie danych. A jednak ta powtarzalność powinna w końcu doprowadzić do schwytania osobnika. Czy to był ktoś stojący na czatach, czy może nadzorujący przedsięwzięcie? Tego jeszcze nie wiedzieli, ale z uporem godnym lepszej sprawy zabezpieczali wszystkie dowody, pewni, że kiedyś nadejdzie chwila, gdy się przydadzą i pomogą powiązać konkretną osobę z miejscami włamań.
Nadkomisarz Ożegalski skinął technikowi głową na pożegnanie i wszedł w świat pachnący lekami, w tym świeżo użytą walerianą. Po rozmowie z właścicielką apteki był przekonany, że trzecie włamanie nie było przypadkowe. Ale też dojrzewała w nim pewność, że to już nie jest jego problem. Niech się Maciejak męczy. Gdy wyszedł, wokół było już pusto, ekipa zabrała sprzęt i ewakuowała się do komendy. Postanowił pójść w ich ślady. Niespodziewanie dla siebie podjął decyzję.
Nie było na co czekać.
Już kilka miesięcy temu otrzymał trzy interesujące propozycje, z których mógł skorzystać po przejściu na emeryturę. Teraz tylko musiał przejść przez emerytalną papierologię i zastanowić się, którą z nich przyjąć. Lekiem na policyjne wypalenie zawodowe miała być praca, która dałaby mu poczucie radości i sensu życia. Był prawie pewien, z której propozycji skorzysta, ale szczegóły musiał uzgodnić z żoną.
Odetchnął pełną piersią, po raz pierwszy od miesięcy nie odczuwał stresu po przekroczeniu progu komendy.
Jednego był pewien, szykowało mu się całkiem inne życie.Rozdział pierwszy
Ostatni dzień roku
31 grudnia 1962, nad ranem
Obudził ją wewnętrzny niepokój, tak jakby o czymś niezwykle ważnym zapomniała. Coś miała zrobić, a może porozmawiać z kimś?
Czyżby…? Wspomnienie sytuacji, która zmieniła radykalnie jej życie, wróciło jak błysk przed uderzeniem pioruna. Oddech, wyrównaj oddech, jesteś w domu, tutaj nic ci nie grozi – pomyślała rozsądnie. Rozszalałe serce powoli wracało do swojego normalnego rytmu, wewnętrzny paraliż pomału ustępował. Musiała odzyskać utraconą równowagę. W pokoju panowała nieprzenikniona ciemność, a ciszę zakłócało miarowe tykanie szafkowego zegara.
Jak w grobowcu, pomyślała i z powrotem przymknęła powieki. Nadal była śpiąca, nieco otumaniona majakami sennymi, które wróciły po krótkiej przerwie. Przełknęła ślinę i oblizała spierzchnięte usta – chciało się jej pić. Powinna wstać i pójść do kuchni. Ale jak zapali światło, to matka się obudzi i zacznie wypytywać.
Wytrzyma.
Ułożyła się wygodniej na boku, podkurczyła zziębnięte nogi, otulając je szczelnie pierzyną. Za chwilę powinna się ogrzać i wtedy zaśnie. Piec kaflowy już przestał oddawać ciepło, a przez nieszczelne okna wdzierało się mroźne powietrze. Wprawdzie na parapetach piętrzyły się wełniane koce, a szpary pozatykały resztkami watoliny z zimowego płaszcza ojca, ale to niewiele dawało. Tak jak niewiele dawały aksamitne bordowe zasłony z frędzlami, dla matki symbol luksusu. Powinny zmienić mieszkanie i przeprowadzić się do bloku, do normalnych warunków, i zacząć żyć jak inni ludzie, nowocześnie.
Nakryła głowę pierzyną, odcinając się od nieustępliwego tykania, które zaczęło ją męczyć. Tik-tak, tik-tak, tik-tak i tak przez całe życie. Do zaziewania. Na śmierć. Wtuliła policzek w wykrochmalone płótno poszewki i nie wiedząc kiedy, zasnęła.
Skrzypnęły przedwojenne zawiasy i w szparze pomiędzy framugą a drzwiami pojaśniało.
– Śpisz, dziecko? – Matka jak co dzień uważała za swój obowiązek obudzić córkę o szóstej rano. Janka nie odpowiedziała, ale matka wiedziała, że już nie śpi. – Idę do sklepu, na kuchni masz wodę do mycia, grzeje się. Jak wstaniesz, to rozpal w pokoju, tylko musisz donieść węgla z komórki. I wody byś przyniosła. Ja już nie mam siły tak wszystkiego dźwigać. A potem przyjdź do sklepu, trzeba zanieść towar Kołeckiej. Zapamiętasz? – w głosie matki brzmiało zniecierpliwienie, tak jakby nie wiedziała, czy ta litania poleceń dotarła do córki, czy popłynęła gdzieś bokiem, pozostawiając ją sennie obojętną na żądania rodzicielki.
– Zapamiętam… – wymamrotała dziewczyna, wynurzając rozczochraną głowę spod pierzyny.
– To nie wyleguj się tak. Jak będziesz tylko spała, to do niczego nie dojdziesz. Pracy byś poszukała. Albo męża. Kolejny rok przeszedł, a ty jak ta śpiąca królewna. – Matka nigdy nie odpuszczała, ale Janka wiedziała, że zaraz zacznie się spieszyć do tego swojego sklepu, jak nazywała obskurny warzywniak.
Woda w garnkach wrzała, bulgotaniem unosząc pokrywki. Ich brzęk dochodził do sennej dziewczyny poprzez uchylone drzwi do kuchni. To też był codzienny rytuał. Matka Janiny wstawała zawsze pierwsza, nieraz o piątej rano, i rozpalała w kuchennym piecu. W szczególnie mroźne noce Leokadia Królikowska po raz ostatni podkładała do pieca po północy i bywało, że jak wstała, to w popiele połyskiwały skupiska żaru. Wtedy wystarczyło dołożyć kilka trzasek, które zawsze przygotowane zapełniały wiklinowy koszyk ustawiony w pobliżu pieca. Matce jeszcze drżały ręce, musiała uważać, żeby żar nie wysypał się na blachę przybitą do pomalowanych na brązowo desek podłogi.
Wodę przynosiły ze studni usytuowanej na ich ulicy albo z tej w pobliżu synagogi. Matka używała koromysła, ale ona się wstydziła i dźwigała wodę w dwóch blaszanych wiadrach, uważając, żeby nie wychlapać po drodze. Najbardziej dokuczliwa była zima, przy tych mrozach woda zamarzała i sekunda nieuwagi skutkowała pośliźnięciem się i upadkiem na skuty lodem bruk. Janka jeszcze teraz krzywiła się na wspomnienie bólu, który poczuła po uderzeniu głową w lodową górkę wyrosłą na jej codziennej trasie. Było to prawie rok temu – wiadra wyleciały jej z rąk, woda chlusnęła, zalewając płaszcz i kolana. Leżała bez ruchu dobrą chwilę, czując, że woda ścina lodem wełniane sploty płaszcza i nylon najlepszych pończoch. Z daleka słyszała pokrzykiwania dzieciaków, które urządziły sobie w pobliżu ślizgawkę. Prószył śnieg, powoli pokrywając ją śnieżną pierzynką. Miała wrażenie, że tak już zostanie na zawsze, zespolona w jedno z tą śniegową górą, a gdy przyjdą wiosenne roztopy, ktoś, najlepiej przystojny młody mężczyzna, odnajdzie jej doskonale zachowane pod warstwą lodu ciało i powiadomi matkę, że córka się odnalazła.
– Proszę pani, panienko, czy wszystko w porządku? Dobrze się panienka czuje? – Powiało w jej stronę czosnkiem i spirytusem, a chropawy głos nabrzmiały był troską.
Janka przemogła się i powoli, żeby nie rozpaść się na milion lodowych kawałków, poruszyła prawą ręką. Działała. Ośmielona uniosła ciężkie od śniegu powieki i z wysiłkiem skoncentrowała wzrok na zasłaniającej jej świat szarej masie. Masa ochraniała ją od wirujących płatków, ale jednocześnie budziła lęk swoją bliskością.
– Panienka pozwoli, że pomogę.
Poprzez rękawiczkę poczuła, że ktoś chwyta ją za ręce i powoli przyciąga ku sobie. Zmrożone plecy oderwały się od podłoża, a Janka zaczęła spazmatycznie chwytać powietrze.
– Chyba panienka zemdlała, ale nie ma w tym nic nadzwyczajnego. Każdego by zmogło. No już, już, dziecko, jak się czujesz? Bledziutkie biedactwo… A może lekarza trzeba? To ja pójdę, zawołam, a panienka do sklepu wejdzie, wiaderka odstawimy… – Starszy mężczyzna krzątał się wokół niej, wyraźnie przejęty.
– Nic mi nie jest – wydukała, oddychając nerwowo. Bolała ją głowa, bolało ją całe ciało, zamarzała. Futrzana czapka wbita w śnieg nie nadawała się do użytku. Jej spojrzenie zatrzymało się na niknącym pod śniegiem czarnym futerku.
– Wyschnie i będzie z powrotem dobra – staruszek pocieszył ją dobrotliwie. – Niech się panienka oprze o mur, powoli, żeby złapać równowagę. O, a tutaj coś zaradzimy…
Ogłuszona upadkiem, ujrzała, jak zdejmuje z szyi piękny, żółty, puchaty szal i z namaszczeniem otula nim jej zbite w mokry kłąb włosy.
– Dziękuję panu – wyjąkała, jeszcze oszołomiona obrotem zdarzeń. Dopiero teraz mogła się przyjrzeć swojemu wybawcy, który niczym nie przypominał młodego, przystojnego mężczyzny z marzeń. Był jej wzrostu, szczupły w ramionach, pelisa z kołnierzem z nutrii wydawała się go przytłaczać. Z kołnierza wystawała pomarszczona, chuda szyja okolona kołnierzykiem płóciennej koszuli, w kolorze spranego błękitu. Na głowie miał brązową baranicę, odkrywającą małe, czerwone od zimna uszy. Wiotką skórę staruszka porastał kilkudniowy zarost, wskazujący, że albo dziewczyna ma do czynienia z abnegatem, albo po prostu jej wybawiciel zapuszcza brodę. Janka przypuszczała jednak, że właściciel tak pięknego, luksusowego w dotyku szala abnegatem być nie może.
– Bardzo panu dziękuję za pomoc – powtórzyła już pewniej i poruszyła głową. Zabolało. Dopiero teraz poczuła, jak ból po stłuczeniu rozlewa się po całym jej ciele. I jeszcze ta woda… Matka znowu będzie narzekać, że się obija. – Już wszystko w porządku, bardzo mi pan pomógł. – Uśmiechnęła się do niego blado. – Już pójdę. – Oderwała plecy od ściany budynku i postąpiła krok do przodu. W głowie jej wirowało, a sylwetka starszego pana zwielokrotniła się w jej oczach. Poczuła, że chwyta ją pewnie za ramię i wionąc ku jej twarzy trzeźwiącą mieszanką, coś mówi.
– Ja panienki nigdzie samej nie puszczę. Jeżeli nie pogotowie, to trzeba szybko do domu, ogrzać się, rodzinkę zawiadomić.
Kątem oka zauważyła, że po drodze mężczyzna nachyla się i łapie w jedną rękę metalowe uchwyty obu wiader. Dała się prowadzić bezwolnie, zadowolona, że nie jest sama. Wrzaski dzieciaków umilkły, zapewne poszły nad Sołę, ślizgać się na zamarzniętej lodowej tafli.
Dalszą drogę przebyli w milczeniu. Janka miała dziwne wrażenie, jakby to nie ona prowadziła go w kierunku kamienicy, tylko on ją wiódł, jakby wiedział, gdzie mieszka. Ale nie miała siły się nad tym zastanawiać. Przystanęli przed odrapanymi drzwiami prowadzącymi do wnętrza budynku. Starszy człowiek pchnął je jakby bez wysiłku i znaleźli się w ciemnej sionce, z której prowadziły schody na piętro. Janka z przerażeniem pomyślała, że nie wie, co powinna zrobić. Czy zaprosić do mieszkania wybawcę, czy już teraz jeszcze raz podziękować, odebrać wiadra i ostatkiem sił wdrapać się na górę.
Sięgnęła ręką do szala, chcąc oddać go właścicielowi, ale ten ją powstrzymał.
– Panienka odda mi szalik przy okazji. Proszę przekazać ukłony szanownej rodzicielce, a jak panienka wydobrzeje, to zapraszam do mojego atelier. Żak, Zenobiusz Żak, fotograf. – Mężczyzna cofnął się, tak jakby chciał Jance zasygnalizować, że nie stanowi zagrożenia. Dziewczyna lekko ugięła nogi, obawiając się, że schylenie się spowoduje kolejne omdlenie, i wyciągnęła rękę po wiadra. Nie zdążyła ich chwycić, gdy usłyszała wesoły głos sąsiada z piętra:
– Janeczko, zaczekaj, pomogę ci!
To nieco starszy od niej Józio Widłęga wracał z miasta. Po chwili, wprowadzony w sytuację, holował ją po schodach na górę, obiecując, że zaraz wszystkim się zajmie i przyniesie wodę. Odprowadzało ich zamyślone spojrzenie przedwojennego fotografa.
To było rok temu, a spotkanie z Zenobiuszem Żakiem otworzyło nowy rozdział w życiu Janki. Tak, to prawda, wiele zawdzięczała starszemu panu. Gdyby tylko…
Pokrywka podskoczyła i opadła z brzękiem, wyrywając dziewczynę z półsennego zamyślenia. Ostatni dzień roku, sylwester. Czas na zmiany, nie miała na co czekać, chyba że chciała ugrzęznąć w sieci matczynych interesów, które coraz częściej niebezpiecznie zahaczały o prawdziwy kryminał, a wyroki przy takich aferach bywały wysokie. Matka uparcie twierdziła, że wszystko robi dla niej, ale nadal traktowała ją jak małe dziecko i nie liczyła się ze zdaniem córki, nie wspominając o jej potrzebach i marzeniach. A przecież Janka nie była głupia, zdała maturę z doskonałym wynikiem i mogła iść na studia. Próbowała się przełamać, starała się, ale… Może gdyby wtedy spróbowała, gdyby nie zabrakło jej determinacji… Powinna zrobić tak, jak matka chciała, a po cichu, wzorem innych dziewcząt, próbować, szukać, działać, nawiązywać kontakty z odpowiednimi ludźmi i starać się chociażby o małe rólki. Próbowała, ale zdała sobie sprawę, że tego nie da się zrobić, mieszkając w Oświęcimiu, tej zapyziałej, naznaczonej wojną i biedą dziurze. A może jednak? Może to była dobra decyzja? Ma czas, kilka godzin na wóz albo przewóz, jak mówił kiedyś tata. Przeszłość nie ma znaczenia, liczy się tylko to, co będzie.
Przyłożyła rękę do czoła, czuła się dziwnie, jakby przeszłość zaczynała ją wciągać niczym nieustępliwe bagno. Ziewnęła, otworzyła oczy, szeroko, aż zabolały ją powieki.
Musiała wstać, natychmiast!
Ona im pokaże!
Ale najpierw trafi na okładkę jednego z najbardziej popularnych czasopism w kraju. To się matka zdziwi, gdy zobaczy córkę na okładce „Filmu”. Przyszły rok na pewno będzie należał do niej. Była tego pewna.
Uspokojona odsunęła pierzynę z piersi i usiadła na łóżku. Potem postawiła bose stopy na zimne deski podłogi, szukając w pobliżu papuci. Na oparciu krzesła namacała puchaty szlafrok i narzuciła go na ramiona. Drżąc z chłodu, podeszła do kontaktu i zapaliła światło. Jej spojrzenie zatrzymało się na szafkowym zegarze, monotonnie odliczającym czas. Wpół do ósmej, koniec leżenia. Na myśl, że musi wyjść do wspólnej dla wszystkich ubikacji, wzdrygnęła się z obrzydzenia, ale nie miała wyboru. Matka upierała się, że to jest najgorszy moment na kupienie porządnego mieszkania. Stara nie chciała wpadać w oczy zawistnym sąsiadom, którzy mogliby donieść, że się podejrzanie wzbogaciła na handlu pietruszką, i oskarżyć o łamanie przepisów antyspekulacyjnych. A kolejny donos do milicji albo Służby Bezpieczeństwa równał się przeszukaniu mieszkania, wielogodzinnym przesłuchaniom przez komórkę do walki z przestępczością zorganizowaną i utracie całego majątku. Za mniejsze sprawy zamykali. A Janka wiedziała, że po dość aktywnych działaniach handlowych matka podpadła, komu nie trzeba, i musiała na kilka miesięcy odpuścić handel na boku. Na razie prywatny anioł stróż czuwał, ale jak to w życiu, nie za darmo.
Matka straszyła Jankę, bo czasem wydawało się, że córka nie wie, na jakim świecie żyje. Nic, tylko film, kino i kręcenie tyłkiem. Dziewczynie niczego nie brakowało, chodziła modnie ubrana, a w jej garderobie znajdowały się ciuchy szyte przez zaprzyjaźnioną krawcową i przysyłane przez rodzinę z dalekiej Ameryki. Ale ciuchy to było co innego i zawsze można było powiedzieć, że Janka dostała w prezencie albo kupiła na bazarze czy krawcowa uszyła na wzór tych zagranicznych.
Tak, Leokadia Królikowska miała swoje racje, ale Janka miała swoje. Nie mogły się dogadać.
Janka, już przygotowana do wyjścia, popijała ostatnie łyki gorącej herbaty. Powinna się pospieszyć, jeżeli miała ze wszystkim zdążyć. Na małej werandzie przylegającej do ich sypialni, będącej jednocześnie pokojem gościnnym, mroził się gar bigosu nagotowany w ciągu tygodnia. W drugim garnku matka przygotowała smażone karpie w occie – ryby zostały im jeszcze od świąt. Jarzyny ugotowane na sałatkę stały od wczoraj na parapecie w kuchni. Janka zaoferowała się, że upiecze ciasto, ale i tak miała ochotę na zakupy w cukierni Mikołajczyków. Zastanawiała się, czy jeszcze kiedykolwiek zje ich pyszne ptysie. Jeżeli wyjedzie… Zacisnęła pieści, zdecydowana na działanie. Nie jeżeli, żadne jeżeli! Wyjedzie, a potem wróci. Wszystko już zostało umówione, dogadane. Musi trzymać się planu. Matka ponarzeka, ale będzie dumna, gdy zobaczy własne dziecko w telewizji. Gwiazda filmu i ekranu Janka Królikowska… Nie, na pewno nie Janka i nie Królikowska! Żeby zaistnieć, trzeba mieć odpowiednie nazwisko! Wpadające w ucho, zapadające w pamięć. Na zdjęciach nie wygląda jak Janka, wygląda jak gwiazda.
Zenobiusz Żak nie mógł się mylić!
31 grudnia 1962, przed południem
Leokadia Królikowska od rana była niespokojna. Wprawdzie przez sobotę i niedzielę starała się przygotować godnie do powitania Nowego Roku, ale gotowanie i sprzątanie nie mogło zastąpić prawdziwej radości. A tej w ich niewielkiej rodzinie brakowało. Bóg jej świadkiem, że starała się, jak mogła, i nie skąpiła córce na szmatki, ale nawet jej cierpliwość zaczynała się wyczerpywać. Wszystko przez tego namolnego Zenobiusza – namącił w głowie dziewusze i teraz problem, nie wiadomo, jak jej wytłumaczyć, że porządna dziewczyna powinna, i owszem, szkołę skończyć, wykształcenie mieć, ale potem iść do normalnej pracy, poznać odpowiedniego chłopaka, wyjść za niego za mąż i dzieci urodzić. Będzie musiała poprosić księdza proboszcza, żeby Jance przetłumaczył.
– Oj, biednam ja, biedna – użaliła się po cichu nad sobą Leokadia, dźwigając skrzynkę z marchwią, żeby ją położyć na ladzie. W sylwestrowy poniedziałek na pewno zejdzie cały zapas. Takoż ziemniaki, już miękkie, ale od rolnika, więc dobre, korzeń pietruszki i cebula. W swoim ciemnym i wąskim zieleniaku Leokadia Królikowska od czasów przedwojennych handlowała, czym się dało, sprzedając także kiszone własnoręcznie ogórki, kapustę kiszoną z marchwią, bogatą w kwaśnicę, grzyby zbierane jesienią i suszone nad piecem, buraki, selery, fasolę jasiek, dostarczane przez znajomego rolnika. Od lat utrzymywały się z tego sklepiku, drżąc, by nie wróciły wyniszczające prywatną inicjatywę domiary, tak hojnie nakładane przez państwo. Przyszłoby wtedy interes zamknąć i iść sprzątać po domach. Leokadia Królikowska nie zdobyła wykształcenia, ale handel miała we krwi.
Zimno było w ten ostatni dzień roku. Przez przybrudzone, pokryte warstwą szronu szyby widziała skulone sylwetki przechodniów przemykających obok jej obskurnego sklepiku. Kto miał do niej interes, ten wiedział, że u Leokadii Królikowskiej zawsze są dobrej jakości warzywa, a jeżeli będzie miał szczęście i odpowiednie znajomości, zakupi zagraniczny towar po przystępnej cenie. Wprawdzie przystępna cena niejednokrotnie równała się połowie wypłaty, ale chętnych nie brakowało.
Leokadia Królikowska przetarła szmatą przedwojenną wagę szalkową, ustawiła obok niej odważniki, przemieszała w kamionce z kiszoną kapustą. Dochodziła dziewiąta, zaraz powinien zacząć się duży ruch – przewidywała, że dzisiaj sprzeda resztę towaru i w kolejny rok wejdzie z pustymi półkami w sklepie. Tak już było od kilku lat, pierwszy tydzień stycznia zawsze poświęcała na odpoczynek i wyjazd do brata, który mieszkał w Nowym Targu. Teraz też zabierze ze sobą Jankę, niech się dziewczyna zajmie czymś pożytecznym.
Odwrócona plecami do wejścia mamrotała do siebie pod nosem, czekając na kolejnych klientów. Nie czekała długo, po chwili zgrzytnęły metalowe drzwi i z zewnątrz powiało chłodem.
– Dzień dobry, pani Królikowska, przysyła mnie pani Czesia.
Leokadia Królikowska zmierzyła gościa badawczym spojrzeniem, rejestrując w pamięci bladą twarz okoloną równo przyciętą brodą, krzaczaste brwi nad małymi, chytrymi oczkami, odstające uszy i gołą mimo zimna głowę. Widziała go jakiś czas temu i już wtedy nie wzbudził jej zaufania. Mężczyzna ubrany był w gruby kożuch, szyję omotał kolorowym szalem na zagraniczną modłę. Gruba obrączka ze złota wskazywała, że jest żonaty.
– I jak wypadły oględziny? Spodobałem się pani? – zapytał bezczelnie.
Nie lubiła takich typów.
– Co szanowny pan potrzebuje? Warzywa na sałatkę, a może jajka, mam świeżutkie od niosek – zaoferowała uprzejmie, udając, że nie słyszy pytania.
– Co mi pani głowę zawraca warzywami, przecież mówię, że mnie pani Czesia przysyła! – Nieznajomy, zniecierpliwiony, podniósł głos.
Sprzedawczyni spokojnie założyła ręce na piersiach i jakby nigdy nic odpowiedziała:
– Może i pana przysyła, ale jak pan nie reflektujesz na warzywa, to nie wiem, po coś pan przyszedł. Poza tym nie znam żadnej Czesi, może i tak ma na imię któraś z klientek, ale żebym ja ze wszystkimi po imieniu była, to nie. Nie pomogę – rzekła wyraźnie zmartwiona. – To jakaś pomyłka.
Jak na złość, klienci na razie omijali jej sklepik, a ten szpieg, bo z każdą chwilą nabierała pewności, że przyjemniaczek przyszedł na kolejne przeszpiegi, nie zamierzał odejść.
– Pani Królikowska, żonie chciałem prezent zrobić, pani się zlituje! – klient zaczął z innej beczki, wodząc wzrokiem po ciemnym pomieszczeniu. Przez chwilę jego spojrzenie zatrzymało się na nabitej kurzem kotarze oddzielającej sklepik od zaplecza.
Leokadia zamarła. Jeżeli to akcja wiadomych służb, to tak jakby już jej nie było. Wprawdzie młody o niczym takim nie wspominał, ale mógł nie wiedzieć.
– To może fasoli zważę, takiego jaśka to pan w życiu nie jadł. Tylko najpierw niech żona zaleje zimną wodą i potrzyma tak przez kilka godzin, a najlepiej całą noc, a potem wstawi na piec w tej samej wodzie i gotuje. Będzie miękki, to wyjmie z garnka, skórka sama zejdzie, a miąższ słodki! Palce lizać! – zachwalała, robiąc tutkę z gazety.
Mężczyzna zakonotował w pamięci, że oddziera stronę z „Trybuny Ludu”, ale nie zwrócił jej uwagi. Leokadia Królikowska była płotką, cenną dla jego własnych celów, ale on od jakiegoś czasu zastawiał sidła na szczupaka. W tej akcji mógł liczyć tylko na siebie. Wykrzesał na twarzy blady uśmiech i skinął głową – niech już będzie fasola.
– Pani zapakuje tak z pół kilo, wezmę. Skoro pani twierdzi, że nie zna żadnej Czesławy, to zapewne się pomyliłem.
– Panie, nie twierdzę, że nie znam, może i znam, ale tutaj tyle ludu przychodzi, a nie każdy się przedstawia – odrzekła sklepikarka usprawiedliwiająco.
Po chwili za przyjemniaczkiem ustawiła się kolejka chętnych i stron w partyjnej gazecie zaczęło ubywać. Handlarka obsługiwała wszystkich uprzejmie, ale powściągliwie. Do południa zdarzył się jeszcze jeden „protegowany” pani Czesi, ale Leokadia udała, że nie rozumie pytania. Chociaż znała z widzenia pytającego – syn od Henków wrócił do rodzinnego miasta po studiach w Krakowie i z tego, co wiedziała, zaczepił się do pracy w Zakładach Chemicznych. Trudno było lepiej trafić, młody Henk miał się żenić w karnawale, a mieszkanie zakładowe już na młodą parę czekało. Zatrudnienia u największego oświęcimskiego pracodawcy szukali ludzie z całej Polski, opuszczając swoje rodzinne miejscowości i przenosząc się tutaj z całym dobytkiem. Na przybyłych czekały mieszkania, dobra płaca i możliwość zdobywania wykształcenia na zaocznych studiach. Leokadia słyszała od córki, że Henkowie trochę wydziwiali, żałując, że syn wolał zatrudnić się jako zaopatrzeniowiec niż inżynier, ale ona go rozumiała. Wiadomo było, że przy handlu z głodu nie umrze. Gdyby tylko nie ten oślizgły typ z rana, na pewno by zahandlowali. Towar, dziękować Bogu, już się jej kończył, a nowy przywiezie dopiero po pobycie u brata.
31 grudnia 1962, koło południa
Janka zamknęła dokładnie drzwi na klucz i zeszła po betonowych schodach, uważając, żeby się nie pośliznąć. Nie teraz, kiedy miała zacząć nowe życie. Na razie musiała się postarać, aby matka nie nabrała podejrzeń. Chciała jeszcze na chwilę zobaczyć się z Nelą i pożegnać się z nią… i nie tylko z nią. Jeszcze jedno pożegnanie ją czekało. Tylko jak się żegnać, żeby żegnany nie wiedział, że to już? Złożyć życzenia noworoczne? Dziewczyny to co innego. Przez całą szkołę nierozłączne, w ciągu ostatniego roku oddaliły się od siebie. Nela przestrzegała ją przed nieprzemyślanym działaniem, a ona z kolei uważała, że przyjaciółka zazdrości jej przyszłej sławy i adoratora, o którym przebąkiwała niewyraźnie, trzymając w ścisłej tajemnicy jego tożsamość. Musiała jeszcze tylko przed wyjazdem załatwić sprawy z Zenobiuszem Żakiem. Fakt, wiele mu zawdzięczała, ale nie spodziewała się, że starszy pan tak ją wykorzysta i zawiedzie. Sama sobie była winna, naiwnie myślała, że chce jej pomóc.
Poprawiła futrzaną czapeczkę i mocniej otuliła się sztucznym futerkiem w ciapki. Na nogach miała wełniane pończochy, a czarne botki wyglądały jak ze starszej siostry, zbyt duże i zniszczone. Matka specjalnie prosiła, żeby do warzywniaka przychodziła ubrana tak jak wszyscy. W nowym futerku z jenotów może paradować w niedzielę, a najlepiej to po domu, żeby się w oczy nie rzucać. Janka ze złością kopnęła grudkę śniegu, mocniej przytrzymując brązową torebkę ze skaju wysuwającą się jej spod łokcia. Żeby już ten dzień minął, byłaby spokojniejsza.
– Pamiętaj, tylko do rąk własnych. Na karteczkach masz adresy. Zainkasujesz pieniądze i wrócisz. Pospiesz się! – Matka prawie ją wypchnęła ze sklepu.
– Dobrze, już dobrze, idę, załatwię, wrócę. Już tak mnie nie popędzaj! – odburknęła nieuprzejmie.
– Przecież wiesz, że dla ciebie to robię, nie dla siebie, więc mi nie marudź. – Matka przytrzymała ją za łokieć, szepcząc tak, żeby czasem nikt nie słyszał.
– Boli, puść mnie! – Szarpnęła rękę, uważając, żeby nie upuścić paczek.
– Weź to, schowaj natychmiast! – Matka nerwowo wepchnęła szeleszczące celofanem woreczki do torby Janki.
Ledwo zdążyły, Janka w drzwiach minęła się z modnisiem odzianym w kożuszek. Zawiało do niej skórą i carmenami. Jeszcze i ten tutaj… Z ulgą odetchnęła świeżym powietrzem i opierając się o ścianę budynku, odprowadziła wzrokiem syrenę 102, którą wcześniej rozbijał się Jarek, syn dyrektora kopalni. Więc jednak, wrócił, jakby nic się nie stało.
DALSZA CZĘŚĆ DOSTĘPNA W WERSJI PEŁNEJ