Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Spadkobierca - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2020
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Spadkobierca - ebook

Gdańsk jest przez lata nękany serią tajemniczych morderstw, których początki sięgają 1945 roku. Pod koniec 2016 roku na jednym z gdańskich osiedli zostaje znalezione ciało młodego mężczyzny. Instynkt podpowiada komisarzowi Uszkierowi, że nie jest to tak prosta zbrodnia, na jaką wygląda. Zapowiada się długie i skomplikowane śledztwo.

Agnieszka Pruska – autorka powieści Zwłoki powinny być martwe oraz serii z komisarzem Barnabą Uszkierem w roli głównej. Podobnie jak jej bohater, ćwiczy aikido. Członkini Oliwskiego Klubu Kryminału, felietonistka i recenzentka.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-66613-17-1
Rozmiar pliku: 2,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Rok 1945

Po tragicznych wydarzeniach często się mówi, że nic ich nie zapowiadało i spadły jak grom z jasnego nieba. Tym razem jednak nie było można tak powiedzieć. Rok czterdziesty piąty, mimo zakończenia wojny nie był jeszcze czasem spokoju i pewności, że dożyje się kolejnego dnia. Dotyczyło to wielu ludzi, zarówno spośród tych, którzy tę wojnę przegrali, jak i tych, którzy należeli do zwycięzców. Wszyscy doskonale wiedzieli, że czasy są jeszcze niepewnie i lepiej na wszystko uważać.

Schultzowie czuli się bardziej gdańszczanami niż Niemcami. Byli Danzigerami, czyli po prostu miejscowymi. Niektórzy byli mocniej związani z miejscem urodzenia lub zamieszkania niż z przynależnością narodową. Najczęściej nie afiszowali się z tym w obawie przed represjami. W czasie wojny część z nich była prześladowana przez hitlerowców, trafiali do obozów, byli rozstrzeliwani, powoływani do wermachtu. Teraz aby zostać w mieście i uniknąć deportacji, musieli przejść weryfikację i otrzymać polskie obywatelstwo. Jednak nawet to nie zawsze chroniło przed szykanami ze strony ludności napływowej, tej z głębi Polski. Ludności, dla której Danziger był hitlerowcem i która nieraz brała odwet za czasy wojny. Zabór mienia, pozbawienie pracy i prześladowania były codziennością. Sytuacji nie poprawiało to, że część gdańszczan słabo znała język polski, co spowodowane było sytuacją, jaka panowała przed wojną w Wolnym Mieście Gdańsku, gdzie językiem urzędowym był niemiecki. I jak tu wytłumaczyć, szczególnie w tużpowojennej rzeczywistości, że mimo braku znajomości języka polskiego nie jest się Niemcem, tylko miejscowym? Tym bardziej że jednym z kryteriów weryfikacji było właśnie sprawdzenie, czy delikwent mówi po polsku. Czekało to również Schultzów, którzy trochę rozumieli po polsku, bo z tym językiem mieli kontakt od czasów przedwojennych, ale nie potrafili powiedzieć więcej niż kilka słów. Wszystko to spowodowało, że byli szczególnie ostrożni, całe dnie spędzali w domu, po resztki jedzenia schowanego w kącie ogródka w starannie zamaskowanej ziemiance wychodził tylko stary Schultz. Jego żona, dwie córki i młodszy syn praktycznie całe dni spędzali w domu. Starszy syn najprawdopodobniej zginął na froncie, chociaż rodzina nie chciała w to uwierzyć i czekając na lepsze czasy, snuła opowieści o tym, jak to będzie, gdy się odnajdzie.

Nie chcąc kusić losu, siedzieli w pokoju od strony ogrodu, tak było bezpieczniej. Rozmawiali, usiłowali czytać i po raz kolejny roztrząsali swoją sytuację, która nie była, co tu ukrywać, najlepsza. Niewesołe myśli przerwało pukanie do drzwi. Nauczeni doświadczeniem zareagowali błyskawicznie. Matka i dzieci ukryli się w piwnicy, a ojciec cicho podszedł do drzwi. Na razie nie otwierał, mając nadzieję, że albo są to sąsiedzi, którzy się przedstawią, albo obcemu znudzi się pukanie i pójdzie sobie.

Nagle drzwi wyleciały z zawiasów, Schultz został pchnięty na ścianę, a do środka wpadło kilku mężczyzn. Nie zauważył, kim byli, bo kilka celnych kopniaków posłało go na ziemię, skąd widział tylko wojskowe buty, ale te mógł nosić każdy. Próby pertraktacji i propozycja wydania wszystkich kosztowności, jakie jeszcze im zostały, spotkała się tylko z wybuchem śmiechu. Napastnicy byli pewni, że sami sobie wezmą to, po co przyszli, a prośby pobitego mężczyzny utwierdziły ich tylko w przekonaniu, że dobrze trafili, warto rozejrzeć się po domu i wyszabrować wszystko, co się da. Bity Schultz stracił przytomność w chwili, gdy jeden z napastników gwizdnął przynaglająco z głębi mieszkania. Pozostali natychmiast pobiegli na to wezwanie i w mgnieniu oka zorientowali się, o co chodzi. Na stole stało pięć kubków z niedopitą herbatą, jeszcze ciepłą. Gdzieś w domu powinna ukrywać się reszta mieszkańców, a ponieważ się ukrywa, to całkiem prawdopodobne jest to, że są wśród nich kobiety. Na twarze napastników wpłynęły wiele mówiące uśmiechy. Nagle przestali się śpieszyć, zamknęli drzwi wejściowe i przyciągnęli do pokoju pobitego mężczyznę. Jeden z mężczyzn wskazał na stół i zadał tylko jedno pytanie: „Wo?”, nie doczekawszy się odpowiedzi, dodał po polsku „gdzie?”, a potem spytał o to samo po rosyjsku. Poliglota. Schultz pokręcił przecząco głową, co tylko wzbudziło wybuch radości napastników i spowodowało kolejną porcję ciosów. Nieprzytomnego rabusie paroma brutalnymi kopnięciami przesunęli pod ścianę i przystąpili do przeszukiwania domu.

Długo szukać nie musieli, już po pięciu minutach odnaleźli właz do piwnicy i wypędzili z niej przerażonych mieszkańców. Oględziny „zdobyczy” okazały się bardzo po myśli napastników, trzy kobiety, w tym dwie bardzo młode. Bez skrupułów zastrzelili dwunastoletniego chłopca, który rzucił się z pięściami i zębami na najbliższego mężczyznę, gdy zobaczył nieruchomą postać ojca pod ścianą i siostry zabierane do pokoju obok.

Nieproszeni goście spędzili w willi Schultzów kilka godzin. Nikt nie przyszedł na pomoc napadniętym, chociaż trudno przypuszczać, że nie było słychać dobiegających stamtąd krzyków. Po prostu rachunek był prosty: siedźmy cicho, może do nas nie przyjdą, im i tak już nie pomożemy.

Rano jeden z sąsiadów po kilkunastominutowej obserwacji posesji odważył się sprawdzić, co było powodem nocnych hałasów. To, co zobaczył, wryło mu się w pamięć na zawsze. W domu znalazł ciała pięciu osób: zakatowanego Schultza i zastrzeloną resztę rodziny, przy czym od razu było widać, że kobiety zostały zgwałcone. Wszędzie panował bałagan, dom był gruntownie przeszukany. Obok ludzkich ciał siedziały szczury, jak najbardziej żywe. W Gdańsku było ich zatrzęsienie, chodziły całymi watahami i penetrowały miasto w poszukiwaniu jedzenia. Były mało wybredne i zadowalały się byle czym. Do domu Schultzów weszły w poszukiwaniu żeru, noc i spokój panujący na posesji prawdopodobnie zachęciły je do penetracji pomieszczeń. I zapach. Szczury nauczyły się już, jak smakuje ludzkie mięso. Nie zwracały uwagi na narodowość, ważne było, że mogły się najeść, przetrwać i rozmnożyć. A konkurencja była duża. Na mężczyznę, który przeszkodził im w posiłku, popatrzyły wrogo, ale uciekło tylko kilka najbardziej tchórzliwych zwierząt. Siedzący przy zwłokach kobiety stary samiec nastroszył się. Nie zamierzał uciekać, dopóki nie zostanie siłą odgoniony od posiłku, najwyraźniej już wiedział, że ludzie często schodzą szczurom z drogi. Tak było i tym razem, człowiek uciekł, a gryzonie wróciły do zaspakajania głodu.

Mężczyzna przez moment zastanawiał się, co zrobić. Nie mógł tak zostawić zwłok, a nie orientował się jeszcze dobrze w nowej rzeczywistości. Nad Schultzami miał jednak jedną podstawową przewagę – był Polakiem mieszkającym od dwudziestu lat w Gdańsku, urodził się pod Krakowem i jako dwudziestoparolatek przyjechał do Wolnego Miasta Gdańska. Gdy tak stał w progu domu sąsiadów, jego wzrok padł na patrol złożony z trzech żołnierzy. Bogu niech będą dzięki, westchnął Kamiński pobożnie. Środkiem ulicy szli Polacy, a nie Rosjanie.

– Panowie! Sąsiadów w nocy zamordowano! Co mam robić? – spytał dość rozpaczliwie i chaotycznie.

– Skąd pan wie, że zamordowano? – zainteresował się kapral, najstarszy stopniem, ale najmłodszy wiekiem.

– Wejdźcie, to nie będziecie mieli pytań. Tylko na szczury uważajcie!

Propozycja wejścia do nieznanego domu w dość wyludnionej okolicy wydała się kapralowi nieco podejrzana. I nie było się czemu dziwić, nie dalej niż dwa dni temu patrol nie wrócił z miasta. Zorganizowano poszukiwania i znaleziono ciała trzech młodych żołnierzy. Zamordowanych. Podejrzenia padły na ukrywających się jeszcze w mieście niemieckich żołnierzy, co tylko wzmogło nieufność między „starymi” gdańszczanami różnej narodowości, przybyszami z Kresów i wojskiem, polskim i radzieckim. Kapral kazał podejść Kamińskiemu i wytłumaczyć, o co dokładnie chodzi. Żołnierze patrzyli na przejętego mężczyznę z nieufnością. Nieraz zdarzały się różnego typu zasadzki, mundury, dokumenty i broń były łakomymi kaskami. Szczególnie dokumenty. Po wylegitymowaniu i krótkiej rozmowie kapral zdecydował się na sprawdzenie domu Schultzów, ale Kamińskiego kazał pilnować starszemu z żołnierzy. Sam z szeregowym wszedł do środka. Wyszli po chwili. Kapral wyglądał tak, jakby miał problemy z utrzymaniem śniadania w żołądku, szeregowy wyjął papierosa i zapalił nieco nerwowo. Obaj byli żołnierzami frontowymi, ale najwyraźniej to, co zobaczyli, poruszyło ich, i to bardzo. Po krótkim przesłuchaniu, polegającym praktycznie tylko na ustaleniu tego, kiedy Kamiński znalazł ciała sąsiadów i czy było coś w nocy słychać, kapral wysłał jednego z żołnierzy po porucznika. Sam wszedł na posesję i zapalił papierosa.

Dalej nie wchodził, cały czas miał przed oczami ciała zamordowanych i siedzące przy posiłku szczury. Ciekawe, po co bandyci tu przyszli? Po coś konkretnego czy po prostu liczyli na szczęście? I kim byli? Zwykli rabusie? Maruderzy? Czy może… żołnierze? To ostatnie podejrzenie nie dawało spokoju młodemu kapralowi.

Nie udało się ustalić, kto zamordował rodzinę Schultzów. Czasy były niespokojne, a podobnych przypadków nie tak mało. Cały czas trwała migracja ludności i po dwóch tygodniach uznano, że nie ma szansy na złapanie morderców. Morderców i rabusiów, bo dom został dokładnie przeszukany, nawet część parkietu zdarto. Nie było wiadomo, co padło łupem złodziei, ale przeglądnęli wszystko, łącznie z rodzinnymi dokumentami Schultzów i ich listami. Sprawy nie ułatwiało narzędzie zbrodni, parę miesięcy po wojnie praktycznie każdy mógł mieć w domu mały arsenał, tak na wszelki wypadek.

Morderstwo, nawet pięcioosobowej rodziny, stało się sensacją jedynie na krótki czas i to nie dla wszystkich. Sąsiedzi uważali, że napastnikami byli Rosjanie, a dokładnie rosyjscy żołnierze, którzy mieli nadzieję na znalezienie czegoś cennego. Innego zdania byli nowi mieszkańcy Gdańska. Zaczęły się szerzyć plotki o tym, że Schultzowie na pewno wzbogacili się w czasie wojny i ktoś o tym się dowiedział. Gdy twierdzących tak ludzi pytano, na czym zamordowani mieliby się tak szalenie wzbogacić, wzruszali ramionami i ogólnikowo stwierdzali, że na pewno jakieś możliwości mieli.

Wszystkie spekulacje urwały się jak nożem uciął po spaleniu domu. Nikt nie wiedział jak do tego doszło. Willa Schultzów, z zabitymi deskami drzwiami, stała przez jakiś czas niezamieszkana, mimo że była całkiem spora i jedynie zaniedbana, a nie zniszczona. Być może nikt nie chciał mieszkać w domu, w którym dokonano zbiorowego mordu. Parę lat po wojnie do Polski wrócił syn Schultzów, ale spotkał się tylko z jednym sąsiadem, reszty unikał. Nawet plotkowano na ten temat i zastanawiano się, czy przypadkiem mężczyzna nie ma na sumieniu zbrodni wojennych. Niedługo po tym ktoś podpalił dom. Czy było to działanie celowe, czy ogień zaprószono przypadkowo, nie wiadomo, ale biorąc pod uwagę wszystkie fakty, bardziej prawdopodobna wydawała się wersja mówiąca o podpaleniu. Ogień strawił dom prawie doszczętnie, zostały jedynie zgliszcza. Młody Schultz zatrudnił ludzi do rozebrania ruin, co od razu wzbudziło kolejną falę plotek. Skąd miał na to pieniądze? Sąsiedzi byli zgodni co do tego, że nic nie zostało mu po rodzicach. Niestety Schultz nie pojawiał się w okolicy, na działce pracowali tylko wynajęci ludzie i nie było go jak zapytać. Ciekawość sąsiadów nie została zaspokojona. Mężczyzna ani nie wybudował nowego domu, ani nie sprzedał działki. Zaniedbana posesja przypominała o tragedii, która miała miejsce w 1945 roku.Rok 1965

Podobnie jak wiele innych miast Gdańsk w latach sześćdziesiątych bardzo szybko się rozbudowywał. Coraz więcej ludzi mieszkało tu i pracowało, musieli mieć więc gdzie mieszkać. Nie wystarczały już mieszkania w odbudowywanych starych budynkach. Najmniej zniszczone w czasie wojny dzielnice, takie jak Orunia lub Wrzeszcz, jako pierwsze przyjęły fale nowych mieszkańców, ale miały ograniczoną pojemność. Stało się jasne, że miasto trzeba rozbudować. Przymorze to jedno z gdańskich osiedli, które zaczęły powstawać już pod koniec lat pięćdziesiątych i przekształcało się w jedną z sypialni Gdańska. Budowa była miejscem pracy dla wielu specjalistów, w wykończonych już domach mieszkali szczęśliwi posiadaczy własnego „m”, a teren naokoło był „świetnym” placem zabaw dla dzieci.

Był wczesny ranek, na dworze dopiero robiło się szaro. Józef Stasiuk, robotnik zatrudniony przy budowie Przymorza, zły jak osa, szedł do pracy. Przyczyny były dwie: po pierwsze był to poniedziałek, a po drugie Stasiuk najnormalniej w świecie zaczynał tydzień na kacu gigancie. Z rękoma w kieszeniach i wzrokiem utkwionym w ziemi zastanawiał się jak przetrwać pierwsze godziny pracy. Rozmyślania zostały brutalnie przerwane, gdy mężczyzna potknął się o coś, zachwiał i nie odzyskawszy równowagi runął jak długi. Rzucił rozbudowaną budowlaną wiązankę, a potem rozejrzał się dookoła w poszukiwaniu przyczyny upadku. Oparł się na dłoniach i już chciał wstawać, gdy coś przykuło jego wzrok. Było kolorowe i pewnie tylko dlatego zwrócił na to uwagę.

– W imię Ojca i Syna – wyszeptał pobożnie i z przerażeniem, a potem ostrożnie podszedł do tego, co zobaczył.

Natychmiast poczuł, jak to wszystko, co wczoraj zjadł i wypił, podchodzi mu do gardła. Próby opanowania mdłości spełzły na niczym i pozbył się treści żołądka, która wylądowała prawie na znalezisku. Odetchnął głęboko dwa razy, przypomniał sobie, że w wojsku był sanitariuszem, i w akcie odwagi podszedł jeszcze bliżej.

Tuż obok ścieżki, którą szedł do pracy i którą chodzili mieszkańcy najbliższych bloków, leżały dwie ludzkie postacie. Coś w ich ułożeniu i wyglądzie było takiego, że pierwszym skojarzeniem była myśl o zwłokach, a nie o kimś, kto jest ciężko pobity lub pijany. Stasiak na wszelki wypadek sprawdził, czy znalezieni ludzie jednak nie oddychają, i przyjrzał im się dokładniej. Kobieta i nastoletni chłopak. Oboje dostali niezły wycisk, są zakrwawieni i chyba coś było nie tak z ich nogami. Od „analizy obrażeń” zamordowanych oderwały go dochodzące z tyłu głosy, kolejni budowlańcy skracali sobie drogę przez budowę.

– Stójcie! – zażądał Stasiuk.

Nie musiał tego dwa razy powtarzać. Widok zwłok okazał się na tyle atrakcyjny, że przestali się śpieszyć. Szczególnie młodszy mężczyzna zaczął zachłannie wpatrywać się w dwa ciała. Jakoś nie odstraszała go ani zastygła krew, ani wykrzywione z bólu twarze, ani zmiażdżone czaszki ofiar. Po chwili jeden z mężczyzn poszedł po milicję, a drugi do pracy, usprawiedliwić nieobecność kolegi. Stasiuk został i pilnował ciał, czując pewną wdzięczność w stosunku do nieznanych mu nieboszczyków. Co prawda nie planował czuwania przy zwłokach, tylko zaszycie się w jakimś mało odwiedzanym przez zwierzchność miejscu, ale, per saldo, i tak nie musiał od rana zasuwać w robocie.

Niebieska warszawa z napisem MO podskakując na wertepach, podjechała prawie do samych zwłok, a sygnał radiowozu wyrwał Stasiaka z odrętwienia. Sierżant natychmiast kazał mu się odsunąć od zwłok, a sam do nich podszedł i zaczął dokładnie oglądać. Przy okazji wypytywał mężczyznę, najwyraźniej chcąc się wykazać. Kapitan Marek Ostoja nadjechał w momencie, gdy sierżant szukał w kieszeniach denatów dokumentów.

– Ręce precz od zwłok! Czy wyście, sierżancie, oszaleli? Znacie się na tym? Zaraz przyjedzie lekarz i technicy. Zobaczą, czy są jakieś ślady, zdjęcia zrobią.

Ostoja przykucnął w pobliżu zwłok i przyglądał się im z zaciekawieniem. Podwójne morderstwo, ciała znalezione na odkrytej przestrzeni, a nie w domu, i różnica wieku ofiar to nie było coś typowego. Zabici leżeli na plecach głowami w jedną stronę, wyglądało to tak, jakby zostali ułożeni, co natychmiast obudziło jego czujność. Jaka istnieje szansa na to, żeby ciała dwóch ofiar upadły tak samo? I to jeszcze na plecy? Faktem było, że ciosy w głowę padły najprawdopodobniej od przodu, ale przecież zamordowani nie stali nieruchomo w oczekiwaniu na egzekucję. Poza tym te nogi. Wyglądały jak przetrącone, mowy nie ma, żeby ktoś z tak uszkodzonymi kolanami mógł chodzić. Co się tu właściwie stało? Porozmawiał ze Stasiukiem i zwolnił go. Technicy, którzy przyjechali niedługo po nim, nie byli zadowoleni. Śladów było mało, najwyraźniej nie tutaj dokonano morderstwa, poza tym wszystko było zadeptane, a zwłok dotykały co najmniej dwie osoby. W międzyczasie przyjechał lekarz i przystąpił do oględzin zwłok. Było wiadomo, że więcej powie dopiero po sekcji, ale też zauważył nienaturalnie ułożone kolana i podobieństwo ran na głowach.

Ponieważ w znalezionej torebce był dowód osobisty kobiety, Ostoja postanowił, że od razu sprawdzą jej mieszkanie w nowo wybudowanym budynku. Na dzwonienie do drzwi nikt nie reagował i Ostoja już chciał wezwać speca, ale towarzyszący mu milicjant nacisnął klamkę. Drzwi okazały się otwarte. Kapitan razem z kapralem, który chciał wszystko zobaczyć, szybko spenetrował wszystkie pomieszczenia. Nigdzie nikogo nie było, ale mieszkanie było przeszukane, na podłodze walały się ubrania i jakieś papiery, jedna ze ścian nosiła ślady kucia, część parkietu była zerwana, a w dużym pokoju było widać ślady krwi. Kapral poszedł na dół po techników, którzy czekali w samochodzie na wynik rozpoznania, a stojący na klatce schodowej Ostoja zastanawiał się, jak mogła wyglądać ostatnia noc Zofii Kurowskiej i jej syna. W mieszkaniu od razu było widać, że jeden pokój zajmuje nastolatek, a drugi jego matka. Zaraz, dwupokojowe mieszkanie i tylko dwie osoby? Niby dlaczego Kurowscy mieliby się cieszyć takimi luksusami? Trzeba będzie to sprawdzić. A co do przebiegu napadu, to najwyraźniej wpuścili swoich oprawców do mieszkania, bo na drzwiach nie było śladów włamania. Być może byli znajomymi? Jeżeli nie, to po pierwsze musieli podać dobry powód, żeby kobieta ich wpuściła bez obaw, a po drugie ją obserwować i wiedzieć, że nie zastaną w domu nikogo więcej.

Śledztwo prowadzone przez Ostoję doprowadziło do zatrzymania kochanka zamordowanej kobiety. Józef Cieślik nie mógł przedstawić alibi na czas popełnienia zbrodni, z Kurowską pokłócił się dzień wcześniej, a z jej synem nigdy nie miał dobrych układów. Wszystkiego tego milicjanci dowiedzieli się albo od znajomych ofiary, albo od świadków kłótni. W chwili zabójstwa był podobno na spacerze, co było dosyć kiepskim alibi. Sposób popełnienia zbrodni pasował do niego, miał też klucze do mieszkania Kurowskiej i nie wzbudzał jej obaw, mógł więc działać z zaskoczenia. Tylko jaki motyw miałby Cieślik? Bo chyba nie rabunek pierścionka, który zniknął z palca kobiety? Ten pierścionek według techników był nietypowy, jego kształt sugerował, że nie była to współczesna tania błyskotka.

Proces był poszlakowy i nie zakończył się skazaniem Józefa Cieślika. Nie dlatego, że został uniewinniony, po prostu zmarł, nie doczekawszy ogłoszenia wyroku.

Na długie lata sprawa Kurowskich stała się prawie obsesją Ostoi, który bezskutecznie starał się rozwikłać zagadkę ich śmierci. Jeżeli Cieślik ich nie zabił, to mordercy lub mordercom sprawa uszła na sucho. Milicyjnej duszy kapitana trudno było się z tym pogodzić.Rok 1988

Oliwa to dzielnica raczej spokojna, co nie oznacza, że mieszkańcy nie zamykają drzwi od domów i zostawiają otwarte furtki od posesji. Właśnie taki widok wzbudził niepokój wracającej z wieczornego spaceru pary. Mieszkające po sąsiedzku starsze małżeństwo było bardzo ostrożne. Wysoki płot, zawsze zamknięta furtka, dwa zamki i łańcuch w drzwiach były według nich dobrymi zabezpieczeniami. Zaniepokojeni młodzi ludzie zajrzeli na teren posesji i zawołali sąsiadów, a ponieważ nikt nie odpowiadał, weszli do domu. Weszli i natychmiast z niego wybiegli. W domu była istna jatka. Zdemolowane wnętrze, pełno krwi i zmasakrowani sąsiedzi leżący w jednym z pokoi. Trzeba było natychmiast powiadomić milicję. Małżeństwo nie miało na to najmniejszej ochoty, bo byli notowani za udział w demonstracjach i kontakt z władzą kojarzył im się z nieprzyjemnościami. Tym razem musieli się przełamać, dwa trupy w domu sąsiadów to nie było coś, co można przemilczeć. Uzgodnili, że mężczyzna przypilnuje, żeby nikt nie wszedł do domu Wielkopolskich, a kobieta pójdzie zadzwonić. Najbliższy telefon był dwie posesje dalej, a jej krótkie wyjaśnienie spowodowało natychmiastowe zniknięcie z domu dwójki nastolatków i ich ojca. Na milicję dodzwoniła się prawie od razu i zgłosiła napad z włamaniem. Na pytanie, czy jest ofiarą, zimno oświadczyła, że ofiary są martwe, więc dzwonić by nie mogły.

Przy posesji Wielkopolskich zdążyła się już zgromadzić grupka zaciekawionych sąsiadów, którzy zdecydowali się sprawdzić, co się dzieje, i teraz czekali na rozwój wypadków. Po chwili podjechał polonez z napisem „Milicja”, z którego wysiadło trzech mężczyzn, dwaj w mundurach i jeden po cywilnemu. Pośpiesznie, nie odzywając się do nikogo ani słowem, weszli do budynku. Ludzie, którzy rozstąpili się, przepuszczając milicjantów, teraz szczelnie zwarli szeregi i stali przy furtce, blokując dostęp do posesji. Jeden z nastolatków od razu skorzystał z okazji i na zakurzonej karoserii napisał „Solidarność”, po czym lekko przestraszony własną odwagą szybko odszedł od samochodu. Zdążył w ostatniej chwili, bo jeden z mundurowych, młody szeregowy, wybiegł z budynku i pognał do radiowozu, jakby go kto gonił. Zgromadzeni gapie natychmiast zaczęli spekulować, co się stało. Nikt jednak nie zgadł, że Wielkopolscy okazali się nie martwi, a nieprzytomni. Gdyby nie sąsiedzi, którzy zainteresowali się otwartą furtką, wykrwawiliby się na pewno.

Śledztwo prowadził porucznik Henryk Struzik, który postanowił wykorzystać to, że sąsiedzi są ciekawi, co się stało. Żeby się czegoś dowiedzieć, na pewno sami chętnie coś powiedzą, stary układ: informacja za informację. Na pierwsze rozmowy wysłał młodego, ale bystrego chłopaka, szeregowego Gołębia. A potem ponownie przyjrzał się miejscu zbrodni. Niedoszłe zwłoki odjechały już do szpitala, ale i bez tego było widać, że rozegrała się tu tragedia. Wielkopolscy zostali skatowani do nieprzytomności, a ślady tego pobicia widoczne były w całym pomieszczeniu. Krew w miejscu, gdzie leżeli, krew na meblach i na ścianie. Struzik pokręcił głową z niezadowoleniem. Jak to się odbyło? I ilu było napastników? Co prawda napadnięci zostali starsi ludzie, ale i tak trudno przypuszczać, żeby się nie bronili, tym bardziej że nie zostali zaskoczeni podczas snu, o czym świadczył ich ubiór i pora dnia. Ktoś ich związał i bił? A potem, przed opuszczeniem domu, rozwiązał? Niby możliwe, ale po co? Dostał to, co chciał, i darował im życie? I ilu było tych ktosiów? Na pewno więcej niż jeden, jedna osoba najprawdopodobniej nie dałaby rady skontrolować i pobić dwóch ofiar. Porucznik uważając, żeby nie wdepnąć w krew, zajrzał do pokoju obok. Tam też widać było ślady poszukiwań i poprzednia myśl o uzyskaniu przez włamywaczy informacji od skatowanych ludzi okazała się nieaktualna. Nikt, kto wie, gdzie szukać, nie przewracałby do góry nogami całego domu, a sądząc po wyglądzie pomieszczeń, przeszukano wszystko. Struzik zadowolił się rzutem oka i nie wchodził już nigdzie dalej, lepiej, gdy jako pierwsi wejdą technicy, być może znajdą jakieś ślady, które zostawili włamywacze. I tak będą mieli ręce pełne roboty.

Technicy robili, co mogli, ale mieli śladów albo za mało, albo za dużo. Ta sprzeczność wynikała z punktu widzenia. Za mało śladów nadających się do badania, za dużo wszystkich śladów. Napastnicy głupi nie byli, zaopatrzyli się w rękawiczki i to ślady rękawiczek były tymi występującymi najczęściej, takich udało się wyodrębnić trzy komplety. Dobre i tyle, bo wiadomo było, ilu napastników należy szukać. Ślady butów nie nadawały się do niczego, po prostu były niewyraźne.

Rozmowy z sąsiadami Wielkopolskich niewiele Struzikowi dały. Nikt nic nie widział, nikt nic słyszał, mówić też za bardzo nie chcieli. To pierwsze było całkiem możliwe, do domu pobitego małżeństwa można było dojść albo normalnie, ulicą, albo jeżeli komuś zależało na dyskrecji, lasem. Natomiast to, że nikt nic nie słyszał, zdumiało porucznika. Jak to? Katowani ludzie nie krzyczeli? Sądząc po obrażeniach, bardzo cierpieli, musiały im się wyrywać okrzyki bólu i nikt nie zwrócił na to uwagi? Może byli zakneblowani? Co prawda w chwili, gdy ich znaleziono, nie mieli nic w ustach, ale może napastnicy wyjęli im kneble? Ale dlaczego?

Badania lekarskie, jakim zostali poddani napadnięci, były jednoznaczne: gdyby nie zostali znalezieni przez sąsiadów, nie przeżyliby. Liczne urazy kończyn, pęknięte żebra, rany kłute tułowia, przetrącone w kolanach nogi – wszystko to świadczyło o brutalnym ataku i torturach, być może w celu wymuszenia informacji. Technicy potwierdzili, że dom został gruntownie przeszukany. Czy przestali znęcać się nad Wielkopolskimi, bo znaleźli to, po co przyszli? Tego niestety milicja nie była w stanie stwierdzić, odpowiedzi na to pytanie mogły udzielić jedynie ofiary napaści. Na to jednak trzeba było poczekać, aż odzyskają przytomność. Czekając na możliwość rozmowy z Wielkopolskimi i mając nadzieję, że od razu zostanie o tym poinformowany, Struzik przesłuchał ich rodzinę i znajomych. Z rozmów wyłonił się obraz sympatycznej pary emerytów, ludzi lubiących spokój, spacery i od czasu do czasu brydża. Nikt nie potrafił wskazać wrogów małżeństwa ani nawet ludzi, którym się choć trochę narazili.

Trzy dni po napadzie porucznik mógł porozmawiać z ofiarami napadu. Krótko i pod nadzorem pielęgniarki, ale dobre i tyle. Po obydwojgu było widać jak bardzo ucierpieli, mężczyzna był ledwo widoczny spod bandaży, gipsu i pościeli. Na głowie miał opatrunek, na twarzy szwy, lewą rękę w gipsie. Nóg nie było widać, ale sądząc po ułożeniu kołdry, też były zagipsowane. Jego żona miała się trochę lepiej, ale niewiele. Z przeprowadzonych kolejno rozmów wynikało, że napastnicy weszli przez okno od strony lasu, było ich trzech i byli zamaskowani, a napad nastąpił około siedemnastej. Zapytani o ich wygląd poszkodowani odpowiedzieli, że byli średniego wzrostu, szczupli, raczej młodzi i wysportowani. Wielkopolskiej udało się nawet zauważyć kolor oczu, był brązowy u wszystkich. Według małżonków napastnicy chcieli ich okraść i uważali, że mają schowane w domu jakieś kosztowności. Zawartość szkatułki Wielkopolskiej wzbudziła tylko agresję mężczyzn, którzy ponownie przystąpili do bicia. Zadawanie bólu najwyraźniej sprawiało im przyjemność. Robili to na zimno i wiedzieli, gdzie uderzyć, żeby zabolało. Jak zwykle w takich wypadkach Struzik spytał małżonków, czy nie podejrzewają kogoś znajomego. Oboje kategorycznie zaprzeczyli.

Struzikowi bardzo zależało na doprowadzeniu do ujęcia sprawców pobicia Wielkopolskich, tym bardziej że w perspektywie miał awans. Umorzona sprawa mogła położyć się cieniem na jego karierze, a porucznik miał ochotę dojść w swoim zawodzie możliwie wysoko. Niestety, na nic się zdały jego starania, oprawcy dwójki emerytów pozostali bezkarni. Porucznik długo jeszcze w wolnych chwilach przeglądał akta sprawy w poczuciu klęski.OFICYNKA ZAPRASZA WSZYSTKICH

MIŁOŚNIKÓW DOBREJ LITERATURY!

Znajdziecie Państwo u nas książki interesujące, wciągające, służące wybornej zabawie intelektualnej, poszerzające wiedzę i zaspokajające ciekawość świata, książki, których lektura stanie się dla Państwa przyjemnością i które sprawią, że zawsze będziecie chcieli do nas wracać, by w dobrej atmosferze z jednej strony delektować się warsztatem znakomitych pisarzy, poznawać siłę ich wyobraźni i pasję twórczą, a z drugiej korzystać z wiedzy autorów literatury humanistycznej.

POLECAMY

Księgarnia Oficynki www.oficynka.pl

e-mail: [email protected]

tel. 510 043 387

mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: