- promocja
Spadochrony - ebook
Spadochrony - ebook
Claire Wang zostaje wysłana przez rodziców z Chin do szkoły w Kalifornii. W ciągu chwili musi się przyzwyczaić do nowej rzeczywistości: życia w obcym kraju, wśród obcych ludzi. Nie ma tutaj nikogo, kto mówiłby jej, co ma robić, a Claire szybko zaczyna wykorzystywać swoją nowo odkrytą wolność.
Dani De La Cruz, której mama wynajęła Claire pokój, nie jest zachwycona wizją nowej członkini rodziny. Jedyne, na czym chce się teraz skupić, to otrzymanie stypendium otwierającego drzwi do Yale. Nawet jeśli oznacza to rywalizację z bogatymi uczniami, którzy drogę na szczyt mogą sobie kupić. Plan Dani zbacza z kursu, kiedy jeden z nauczycieli niebezpiecznie przekracza granice ich relacji.
Dani i Claire desperacko próbują się unikać. Okazuje się jednak, że obie zmagają się z doświadczeniami, które znacząco na nie wpływają.
Kelly Yang mistrzowsko buduje poruszającą opowieść o losach imigrantów, relacjach rodzinnych i miłosnych oraz władzy pieniądza.
Kategoria: | Young Adult |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67551-45-8 |
Rozmiar pliku: | 1,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Claire
Szanghaj, Chiny
Leżę w łóżku, nasłuchując szurania kapci ojca. Jest siódma trzydzieści rano. Gdyby był w domu, siadałby właśnie do śniadania: jajecznicy z trzech białek, serwowanej z owsianką – zalecenia lekarza – i zwracałby uwagę Tressy, naszej pomocy domowej, że jajka są albo za mało ścięte, albo przetrzymane. Robiłby to tylko po to, by mieć wymówkę, żeby wywrócić kuchnię do góry nogami w poszukiwaniu bułeczek taro, których nie wolno mu jeść, a które mama po cichu i tak dla niego kupuje. Mama robi to w nadziei, że słodkie, mięciutkie taro w jakiś sposób odciągną go od kochanki, dając mu ciepło i błogość, których potrzebuje, by z większą ochotą wracać do domu.
Problem w tym, że kochanka ojca też zna jego słabość do tychże bułeczek.
Nigdy nie spotkałam jej na żywo, ale jakiś czas temu próbowała dodać mnie na WeChacie. Wpatrywałam się w jej zdjęcie profilowe przez blisko godzinę, próbując ocenić, czy jest ładniejsza niż mama. Wygląda, jakby miała dwadzieścia pięć lat – o połowę mniej od mojego ojca. Ma długie, bujne, zakręcone na szczotkę włosy z końcówkami pofarbowanymi na czerwono. Na fotografii od niechcenia przeczesywała je dłonią, przy czym koszula podwinęła jej się na tyle wysoko, że odsłoniła mlecznobiałą skórę. Ta poza wyglądała jednocześnie na naturalną i wyreżyserowaną – taki rodzaj ujęcia, którego nie potrafię odwzorować nawet po tysiącu prób.
Usunęłam zaproszenie i o niczym nie powiedziałam mamie, chociaż może powinnam była to zrobić. Swoją drogą próba nawiązania kontaktu to bardzo odważne posunięcie. Na pewno nie jest pierwszą kochanką ojca, ale jedyną, która ośmieliła się zainicjować kontakt ze mną.
Zamykam oczy, na powrót zatapiając się w łóżku, i próbuję nie myśleć o tym, co to może oznaczać. Ani o tym, gdzie właśnie podziewa się tata.
Kilka długich godzin później budzi mnie dotyk delikatnej dłoni na policzku. Mama siedzi na łóżku, wpatrując się we mnie jak świruska.
– Eee… co robisz? – Zakopuję twarz w pościeli, unikając światła, które zalewa pokój przez odsłonięte okno.
– Jest prawie południe – mówi po mandaryńsku, patrząc na mnie przez duże okulary przeciwsłoneczne Chanel.
– Wszystko okej? – pytam, wpatrując się w nie.
Potakuje.
– Tak, to tylko alergia. Prawdopodobnie na te zanieczyszczenia w powietrzu – kłamie.
Spoglądam za okno. Niebo w Szanghaju, normalnie okropne i szare, jest dzisiaj wyjątkowo czyste. Wydaje mi się nawet, że widzę chmury.
Okulary zjeżdżają mamie z nosa na tyle nisko, że kiedy obracam głowę w jej kierunku, dostrzegam czerwone, spuchnięte oczy.
– To przez tatę? – pytam z troską.
Zdecydowanym ruchem poprawia okulary, jak gdyby te miały stanowić tarczę ochronną.
– Nie, oczywiście, że nie. Tata pracuje – odpowiada. Nie wiem, kogo bardziej próbuje oszukać: mnie czy siebie.
Wyciąga dłoń w moją stronę.
– Hej! Co powiesz na wspólną kolację dziś wieczorem? – proponuje z promienną twarzą.
Waham się, ponieważ mam mnóstwo nauki, ale jej oczy mówią: „Bardzo tego potrzebuję”.
– Chętnie, mamo.
Od sześciu godzin ślęczę nad pracą domową. Chodzę do pierwszej klasy lokalnego liceum w Szanghaju, co oznacza, że pięć dni w tygodniu jestem gnębiona przez tyranów szkolnictwa. Najpierw na matmie, później na fizyce, następnie na angielskim i chińskim, z którym radzę sobie najgorzej mimo pomocy ze strony najlepszej korepetytorki w mieście, którą znalazła mama. Ma na nazwisko Chen, ale ja nazywam ją Pani Palce Lizać ze względu na sposób, w jaki oblizuje palce po wyczyszczeniu talerza z owocami, który Tressy przynosi na każde nasze zajęcia. W przerwach między napychaniem sobie policzków owocami pani Chen wyrzuca z siebie gotowe zdania, które mają tworzyć moje wypracowanie. Twierdzi, że robi to po to, bym dostała dobrą ocenę. Dyktuje mi wszystko, słowo po słowie, jakbym nie była w stanie niczego sama wymyślić. A ja i tak zawsze po jej wyjściu wyrzucam notatki do kosza.
Razem z przyjaciółmi oglądamy czasem amerykańskie filmy o nastolatkach knujących intrygi i udających się na szalone wyprawy, a potem zastanawiamy się, kiedy oni znajdują czas na to wszystko. Tutaj, w Chinach, każda minuta mojego życia jest przez kogoś zaplanowana.
Kiedy mam w końcu za sobą wszystkie zadania, idę na górę do pokoju mamy, skąd dobiega mnie dźwięk dzwoneczka Śnieżynki – naszego pudelka. Skoro mama nie zdążyła jej jeszcze stamtąd wygonić, prawdopodobnie zapomniała o kolacji. Śnieżynka ma zakaz przebywania w sypialni, kiedy mama się ubiera, bo ta wolałaby, żeby jej louboutiny nie stały się nowym gryzakiem naszego zwierzaka. Zamierzam już wracać do siebie, gdy drzwi pokoju mamy gwałtownie się otwierają. Staje przede mną w satynowym szlafroku, z włosami zawiniętymi w ręcznik i kieliszkiem schłodzonego różowego wina w ręce. W tle gra Adele.
– Załóż na siebie coś ładnego – mówi. – Idziemy do M.
M on the Bund to jedna z ulubionych restauracji mojej mamy, z której rozpościera się piękny widok na rzekę. Jest to swego rodzaju atrakcja turystyczna, ale w dobrym tego słowa znaczeniu. Mama zabierała mnie tu, gdy byłam mała, zwykle po wygranych zawodach pływackich. Teraz chodzi tutaj ze mną tylko wtedy, kiedy nikt inny nie może. Zazwyczaj wybiera się do tego miejsca z ciociami Maggie i Pearl – kobietami, które podzielają jej zamiłowanie do narzekania oraz laserowych zabiegów na skórę.
Siadamy przy stoliku w rogu, z widokiem na balkon. Mama ma na sobie szarą wełnianą sukienkę z Costume National – szykowną, ale, Bogu dzięki, nie krzykliwą, jak wszystkie pozostałe. Ja włożyłam czarne spodnie i białą koszulę. W odróżnieniu od mamy, która kocha się w obcisłych, kolorowych fatałaszkach, ja jestem zwolenniczką prostoty i funkcjonalności.
Mama popija szampana, ucinając sobie krótką pogawędkę z kelnerem. Jest stałą bywalczynią tego lokalu, a kelner podlizuje się jej tak bezwstydnie, że muszę odwracać wzrok. Mama składa zamówienie, podczas gdy ja przyglądam się przez okno łodziom pływającym po Huangpu i turystom fotografującym Perłową Wieżę Orientu, w środku której znajduje się kolejka górska. Kiedy byłam mała, jeździłam na niej z tatą. Uśmiecham się na to wspomnienie.
Kelner nareszcie zostawia nas same.
– Wiesz, że to tutaj poznałam twojego ojca? – pyta mama. Wskazuje na foyer, gdzie kobieta za białym marmurowym stołem z gracją balansuje na cienkich jak ołówki szpilkach i wita gości. – Dokładnie tam.
Słyszałam tę historię już tysiące razy. Była studentką na Fudan, dorabiającą w wakacje jako promotorka w tejże restauracji. Tata należał wtedy do zarządu dysponującego pokaźnym budżetem reprezentacyjnym. Zakochali się w sobie od pierwszego wejrzenia. Niedługo potem wybrali się na zakupy do Cartiera.
– Miałam tylko dziewiętnaście lat! – przypomina mama. – Byłam niewiele starsza od ciebie. Taka młodzinka!
Jej policzki rumienią się na myśl o starych czasach, a ja zapinam pasy przed wyprawą do krainy wspomnień, na którą za chwilę zostanę przymusowo zabrana. Próbuję wziąć łyk jej szampana, ale mama wymownie przysuwa kieliszek do siebie.
– Dałabyś spokój! – protestuję.
– Byłam wtedy taka piękna – kontynuuje, zupełnie mnie ignorując.
– Nadal jesteś – przypominam. Nawet nie zliczę, ile osób z mojej klasy (głównie chłopców) komplementuje jej wygląd.
„Masz przepiękną mamę” – mówią, po czym zazwyczaj dodają: „Zrób nam przysługę i przyznaj, że to twoja siostra”. He, he, he.
Kiedyś przeszkadzało mi to, że wygląda młodziej niż inne mamy. Chociaż w sumie nie powinno mnie to dziwić, skoro zaszła w ciążę w wieku dwudziestu lat. Miała w zwyczaju żartować, że obie nadal jesteśmy dziećmi. Pytała mnie wtedy: „Kim chcesz być, jak dorośniesz?”, a ja pytałam ją o to samo: „A ty? Kim chcesz być, jak dorośniesz?”. Nie mogła opanować śmiechu.
Nagle milknie. Kręci głową nad szampanem, zaciskając usta.
– Starzeję się – wzdycha.
W jej oczach zbierają się łzy. Mam nadzieję, że nie tłumaczy tym niewierności taty.
Dostaję powiadomienie z WeChata. Mój chłopak Teddy wysłał mi głosówkę. Teddy jest rok starszy i pilnie przygotowuje się do gaokao. W Chinach egzaminy wstępne na studia są tak wymagające, że dziewczyny łykają pigułki antykoncepcyjne, żeby nie dostać okresu w trakcie tygodnia egzaminacyjnego. Co więcej, wszystkie prace budowlane są wstrzymywane, a ruch kierowany jest objazdami, żeby ograniczyć hałas w pobliżu sal egzaminacyjnych, co ma pozwolić uczniom bardziej się skupić. Ale, jak widać, mój chłopak w dalszym ciągu znajduje czas na pogaduszki. Próbuję wyjść z aplikacji, jednak przypadkiem wciskam przycisk odtwarzania.
– Hej, kochanie, tak sobie myślę o tym, co robiliśmy ostatnio między regałami w bibliotece. Było…
Pośpiesznie wyłączam nagranie i przez kolejne dwie minuty siedzę naprzeciwko mamy, czując, jak skóra twarzy rozpływa mi się po czaszce. Mama milczy.
Wie o mnie i Teddym, ale nadal uważa, że randkowanie w szkole średniej polega jedynie na odprowadzaniu się z klasy do klasy.
– Czy ty i Teddy… – Nie może wydusić z siebie kolejnych słów.
– Nie! – wykrzykuję. – Oczywiście, że nie.
Przeszywa mnie wzrokiem, jak gdyby w oczy miała wbudowany wykrywacz kłamstw. Zapewniam się w duchu, że przecież nie mam nic do ukrycia. Nie robiliśmy nic poza całowaniem. Chociaż ostatnio Teddy prosił mnie o zdjęcia. Przysięgał, że nikomu ich nie pokaże. Nie zrobiłam mu tej przyjemności, ale też nie odmówiłam specjalnie stanowczo.
– Obiecaj, że poczekasz z tym do momentu, aż spotkasz tę wyjątkową osobę – mówi mama. – Najlepiej prezesa jakiegoś dobrze prosperującego przedsiębiorstwa lub syna zagranicznego biznesmena. W każdym razie kogoś lepszego.
Lepszego ode mnie czy od Teddy’ego?
– Teddy to dobry chłopak – staję w jego obronie.
– Dobry chłopak? – Śmieje się, trzymając uniesiony kieliszek szampana. – Myślisz, że dobry chłopak będzie w stanie zapłacić za wyjścia do restauracji takich jak ta?
– Sama sobie zapłacę – odparowuję. – Nie zapominaj, że też mam mózg.
Uważnie dobiera słowa.
– Tak więc użyj go, żeby dostać się do dobrej szkoły. Zaufaj mi, w dorosłym życiu będzie ci o wiele trudniej znaleźć dobrego męża. Ja miałam szczęście, że poznałam twojego ojca jeszcze jako uczennica.
To, co mówi, sprawia, że brwi same mi się unoszą.
– Po prostu się o ciebie martwię – dodaje łagodniejszym tonem.
Wyciąga dłoń w moją stronę, a moja złość natychmiast topnieje.
Wpatruję się w mamę, która pomimo mojego towarzystwa wydaje się bardzo samotna. Przez cały czas ukradkiem zerka na telefon, udając, że tylko wygładza serwetkę, podczas gdy obie dobrze wiemy, że sprawdza, czy przypadkiem nie dzwonił.
Nie dzwonił.
Mama delikatnie podnosi kieliszek z szampanem i stawia go przede mną na znak rozejmu. Chętnie korzystam.
Następnego dnia mama zabiera mnie na obiad do domu mojej Nai Nai – babci od strony taty, zadziornej wdowy z białymi lokami na głowie, która nie przebiera w słowach. To sprawia, że mama najchętniej wcisnęłaby się do wazy z dynastii Qing, żeby się przed nią ukryć, jeszcze zanim ta zdąży cokolwiek powiedzieć.
Całuję Nai Nai w oba policzki po tym, jak ta siada na swoim „tronie” w jadalni. To ona tu króluje – moje ciotki, wujkowie i kuzynostwo gromadzą się wokół niej. Nie mają najmniejszego zamiaru zrobić miejsca dla mamy, więc jest zmuszona usiąść tam, gdzie nikt inny nie chciał – na końcu stołu. Mój ojciec, gdyby tu był, usiadłby na jego szczycie z nią u boku. Ale jak zwykle go nie ma.
– Nai Nai.
Twarz babci promienieje.
– Claire. – Uśmiecha się.
Bez względu na to, co sądzi o mamie, mnie uwielbia, ponieważ jestem jej najstarszą wnuczką. Nai Nai macha do swoich służących, aby przygotowali dla mnie miejsce tuż obok niej. Zerkam na ciotki i wujków, którzy niechętnie proszą moje młodsze kuzynostwo o przesunięcie się.
– Jak tam szkoła, Claire? – pyta babcia.
– Świetnie – odpowiada za mnie mama z drugiego końca stołu.
Widzę, że traktuje to pytanie raczej jako sprawdzenie jej umiejętności wychowania ambitnego dziecka.
– Jest pod opieką najlepszych nauczycieli w Szanghaju! – dodaje.
Ale Nai Nai ignoruje ją i nie odrywa wzroku ode mnie. Moje ciotki i wujkowie prześcigają się w rekomendacjach różnych korepetytorów.
– Słyszeliście o tym białym facecie, który uczy chińskiego? – pyta ciotka Linda.
Wujek Lu odkłada swoje nefrytowe pałeczki.
– Dlaczego wszyscy w tym kraju mają jakąś obsesję na punkcie lao wai? Nie wszystko, co oferują biali ludzie, jest lepsze!
– Słyszałam, że akurat on jest naprawdę bardzo dobry – reaguje inna ciotka. Szybkim ruchem łapie dwie ostatnie krewetki i kładzie je na talerzu leżącym przed jej synem Jeremym. Jeremy siedzi ze wzrokiem wlepionym w swojego iPada, podczas gdy jedna ze służących babci go karmi.
Mama głośno wzdycha i oznajmia rodzinie, że moja nowa nauczycielka chińskiego, ta, która dyktuje mi wypracowania, kosztuje dwa tysiące renminbi za godzinę. To szpanerstwo upozorowane na skargę na chwilę ucisza ciotki.
– Każdy może rzucić kasą. To o niczym nie świadczy – zauważa babcia.
Mina mamy jest bezcenna. Nawet byłoby mi jej trochę szkoda, gdyby nie fakt, że bardzo nie lubię tej nauczycielki.
– Akurat zajęcia dodatkowe są bardzo ważne – broni się mama. – Nauczyciele ze szkoły Claire to potwierdzają. Nie wiecie, jak dramatycznie niski poziom reprezentują dzisiaj szanghajskie licea. Bez dobrego prywatnego korepetytora dzieciaki nie mają żadnych szans.
– Poradzę sobie – mówię. Wbrew temu, co sądzi mama, lubię pisać. Nie muszę zapamiętywać czyichś słów, żeby potem wylać je z siebie na egzaminie. Mogę sama coś wymyślić, dziękuję bardzo.
Mama wzdycha.
– Widzicie, z czym muszę walczyć? – Spogląda w moją stronę i celuje we mnie pałeczkami. – Masz słuchać swojej korepetytorki i napiszesz egzamin dokładnie tak, jak ona ci powie!
– Dokładnie, Claire – dodaje ciotka Linda. – Nie bądź głupia!
– Dasz mi jej numer? – pyta ciotka June, wyciągając z kieszeni telefon.
– Nie mam najmniejszego zamiaru – odpowiadam. Nie jestem kserokopiarką. Nie obchodzi mnie, czy dzięki temu zdobędę sto procent, bo to nie będzie mój sukces.
Mama rzuca mi surowe spojrzenie. Reszta rodziny naskakuje na mnie i zaczyna ględzić o mojej przyszłości, ocenach, gaokao.
Znowu to samo: o moim życiu decyduje komisja. Przewracam oczami. Nie dziwię się, że tata nigdy nie pojawia się na takich spotkaniach.
Babcia podnosi rękę, aby uciąć to trajkotanie. Chwyta moją dłoń w swoją i patrzy mi głęboko w oczy. Mam nadzieję, że stanie po mojej stronie, ale zamiast tego mówi:
– Twoja matka ma rację. Jajkiem kamienia nie rozbijesz.
Cofam rękę, rumieniąc się.
– Nawet nie będzie próbować. Już ja tego dopilnuję – zapewnia ją mama.
Babcia zwraca się do niej:
– A jak tam twój mąż?
Spoglądam na nią. Uśmiech na twarzy mamy gaśnie. Zajmuje ręce składaniem serwetki, próbując kupić sobie więcej czasu na opracowanie możliwie najlepszej odpowiedzi.
Do dupy się żyje pod nadzorem komisji.
Tradycyjne chińskie bułki na słodko. Wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza.
Chiński odpowiednik naszej matury.
Z chińskiego „obcokrajowiec”.dwa
Dani
East Covina, Kalifornia
Masz czasem wrażenie, że wszyscy na ciebie patrzą, ale tak naprawdę nikt cię nie widzi? To znaczy widzą cię – widzą, że stoisz na scenie, że odbierasz wyróżnienie z rąk pani dyrektor. Widzą twoje kędzierzawe włosy, twoje znoszone buty. Widzą twoją mamę chomikującą stare ciastka do torebki z tyłu sali – to widzą. Ale nie widzą ciebie.
– Do jasnej cholery, Dani, ile razy mam ci powtarzać to samo?! – krzyczy pan Rufus, opiekun szkolnego zespołu. – To ma być Fis, a nie F! I błagam, wyczyść ten flet. To, co słyszysz, ten obrzydliwy dźwięk… tak brzmi wydmuchiwana ślina!
Cała się czerwienię i sięgam po chusteczkę. Zespół z powrotem siada, teatralnie wzdychając; czekają, aż w końcu trafię w odpowiedni dźwięk.
– Słyszałaś kiedyś o czymś takim jak lekcje gry na flecie? – mruczy pod nosem siedzący obok mnie Connor.
Connor O’Brien. Właśnie sobie przypomniałam, że nosi pożółkłe, obcisłe slipy, a do tego pod łóżkiem trzyma podkradany mamie olej, którego używa jako lubrykantu. Wiem to, ponieważ sprzątam jego pokój w każdy wtorek po szkole, kiedy wychodzi na trening lacrosse’a. Sprzątałam domy chyba połowy członków zespołu. Oni oczywiście nie mają o niczym zielonego pojęcia. Przecież każdy zamawia sprzątanie na czas swojej nieobecności.
Tak, słyszałam o czymś takim jak lekcje – kusi mnie, żeby się odgryźć. A ty słyszałeś o komorniczym zajęciu domu? Albo o jedzeniu na spółkę kanapki z Burger Kinga, podczas gdy twoja mama kilkukrotnie chodzi po darmową dolewkę?
Spoglądam na Zacha, kolejnego sąsiada. Zach jest kapitanem drużyny pływackiej w American Prep. Tak się składa, że jest również klarnecistą siedzącym w ostatnim rzędzie, tuż obok flecistki – mnie. Muszę przyznać, że to jedyny powód, dla którego nadal nie odeszłam z zespołu. Na moje nieszczęście jeszcze nigdy nie zamieniliśmy ze sobą ani słowa. Co więcej, jego pokoju jeszcze nie sprzątałam. Nie wiem nawet, gdzie on mieszka. Wydaje mi się, że też jest stypendystą – jak ja i Ming.
Ming pyta bezgłośnie: „Jesteś gotowa?”, z miejsca pierwszej skrzypaczki. Potakuję. Ming pochodzi z Chin. Przyjechała tutaj na stypendium muzyczne. Jest także moją koleżanką z pracy. Razem sprzątamy domy po szkole.
– Dobrze, zacznijmy w takim razie od początku – mówi pan Rufus, patrząc na Ming.
Trąbkarze z powrotem wyjmują nuty. Waltorniści chowają telefony. Kiedy Ming podnosi skrzypce, cała sekcja smyczkowa bierze z niej przykład. Uśmiecham się. Miło jest widzieć, jak przewodzi innym uczniom, nawet jeśli w tajemnicy przed nimi szorujemy ich kible.
Po próbie Ming mnie dogania. Ma ze sobą swój czarny futerał ze skrzypcami, którym zgrabnie balansuje na swoich szczupłych ramionach. Przywiozła go ze sobą z Chin i mimo że jego krawędzie są postrzępione, Ming nie ma najmniejszego zamiaru go wymieniać. Jest z nim tak zżyta, jak ja ze swoimi butami, w których chodzę na debaty. Jakiś czas temu zdradziła mi, że kiedy miała dziesięć lat, wystąpiłaby w chińskim Mam talent, gdyby nie fakt, że jej rodziców nie było stać na bilet lotniczy do Szanghaju. Kiedy więc pani Mandalay, nasza dyrektorka, odkryła muzyczne umiejętności Ming podczas jednej z podróży rekrutacyjnych do Chin, zaproponowała jej pełne stypendium w American Prep. Ming nie zastanawiała się i przyjechała tu spełniać muzyczne marzenia.
– Idziemy razem do Rosy po szkole? – pyta.
Rosa to nasza szefowa w Tanim Sprzątaniu. Przekonałam ją, żeby zatrudniła Ming, mimo że to nie do końca zgodne z prawem – Ming jest tutaj na wizie uczniowskiej. Z tym że ona naprawdę potrzebuje tej pracy, ponieważ jej stypendium wystarcza jedynie na pokrycie czesnego i części kosztów wynajmu mieszkania.
– Nie mogę. Mam dzisiaj spotkanie klubu debat – odpowiadam. – Ale dołączę do was!
Ming wysuwa dolną wargę na znak rozczarowania.
– Kiedy ogłoszą, kto się zakwalifikował do wzięcia udziału w Snider Cup? – pyta.
Na samo wspomnienie Snidera biorę głęboki wdech. Pan Connelly, mój trener debaty, od roku przygotowuje nas do mistrzostw. Od Snidera zależy cała moja przyszłoroczna strategia aplikowania na studia. Będą tam wszyscy najlepsi trenerzy, w tym trener z Yale – mojej wymarzonej uczelni. Ich drużyna jest w tym roku niepokonana.
– Myślę, że wkrótce – odpowiadam.
– Na pewno cię wybiorą – zapewnia przyjaciółka, szykując się do wyjścia. – Jesteś ulubienicą pana Connelly’ego.
Uśmiecham się, wdzięczna za słowa otuchy. Nie mogę narzekać na mojego trenera – bardzo mnie wspiera, ale nie mam pojęcia, z czego zapłacę za udział w tych mistrzostwach. Loty i hotele do tanich nie należą, a na pomoc ze strony mamy nie mogę liczyć, bo – w przeciwieństwie do bogatych rodziców rówieśników – moja mama również pracuje dla Taniego Sprzątania i szoruje toalety, żebyśmy miały co włożyć do garnka. Tak pracowały też moja babcia i prababcia. Ja zamierzam być pierwszą kobietą w rodzinie, która wyrwie się ze szponów biedy. Ale najpierw muszę się dostać na studia.
Chowam flet do futerału i czekam, aż wszyscy koledzy i koleżanki wyjdą z klasy, zanim odłożę wypożyczony instrument z powrotem do schowka.
Po lekcjach otwieram drzwi sali, w której ćwiczymy debatowanie. Pan Connelly, jak zawsze, od progu wita mnie uśmiechem.
– Dani! Co tam słychać u mojej Elektryzatorki? – pyta.
Przewracam oczami w reakcji na to, w jaki sposób się do mnie zwraca. Odkąd na ostatnim turnieju jeden z sędziów określił moje wystąpienie jako „elektryzujące”, pan Connelly ciągle mnie tak nazywa.
– Gotowa na pojedynek z Heather?
– No, Elektryzatorko, jesteś gotowa? – nabija się Heather.
Śmieję się i odpowiadam, że urodziłam się gotowa. Ogólnie rzecz biorąc, koledzy i koleżanki z drużyny debatanckiej są w porządku. Nie da się ukryć, że moja sytuacja finansowa jest inna niż ich, więc czasami po prostu nie zapraszają mnie na niektóre spotkania, na przykład jeśli wiedzą, że po wygranych zawodach będą świętować w jakiejś drogiej restauracji.
Dzieląc nas na drużyny, pan Connelly przypomina, że będzie przyglądał się naszym występom zarówno podczas zajęć, jak i w trakcie dwóch najbliższych konkursów, a na podstawie tych obserwacji zdecyduje, kto weźmie udział w Sniderze. Choć nikt nie chce o tym rozmawiać, wszyscy zdajemy sobie sprawę, że bezlitosna matma nie stoi po naszej stronie: jest nas dziesięcioro, a tylko sześć osób może pojechać na mistrzostwa.
– No więc w dzisiejszej debacie macie dać z siebie wszystko! – motywuje pan Connelly. – Ta strona jest przeciwko grupowaniu uczniów na podstawie ich wyników – mówi, po czym prosi mnie o rozpoczęcie debaty.
Podnoszę się i idę na przód sali, podczas gdy pozostali członkowie zespołu wyciągają kartki, na których będą notować odpowiedzi na moje oświadczenie wstępne.
– Zamknij oczy i wyobraź sobie swoją idealną publiczność – radzi pan Connelly.
Wyobrażanie sobie idealnej publiczności to strategia, którą wymyślił nauczyciel. Polega ona na tym, że z zamkniętymi oczami przywołuje się w wyobraźni kogoś – może to być ktoś naprawdę istniejący lub wymyślony – kto jest cierpliwy, uprzejmy, wrażliwy, bystry i kto bardzo chce usłyszeć, co masz do powiedzenia. To trochę żenujące, ale taką osobą jest dla mnie pan Connelly. Zawsze nią był, odkąd w pierwszej klasie wziął mnie na bok i powiedział: „Masz swoje zdanie. Pozwól, że pomogę ci je wyrazić”.
W tym samym roku dał mojej mamie dwadzieścia dolarów, ponieważ miała takie zaległości w rachunkach, że nie starczyłoby jej już na moje czarne czółenka znalezione na Payless, których potrzebowałam na turniej. A na turnieju, kiedy zapytał, dlaczego moi rodzice nie przyszli, na co odpowiedziałam, że nie mam taty, a mama jest zajęta sprzątaniem domów, przytulił mnie i stwierdził: „Ale masz mnie”. Więc tak – on jest osobą, która sprawia, że czuję się swobodnie. Nie muszę nawet zamykać oczu.
Biorę głęboki wdech i uśmiecham się do niego.
– Panie i panowie – zaczynam. – Dzielenie dzieci na grupy według ich umiejętności intelektualnych jest nowoczesną formą segregacji. Dzieci szufladkuje się już w pierwszych latach szkoły na podstawie kilku testów, które decydują o tym, na jaką ścieżkę rozwoju trafią na całą resztę edukacji. Ta praktyka opiera się na błędnym przekonaniu, że ludzie się nie zmieniają: raz ignorant, zawsze ignorant. A kto raz był biedny, zawsze będzie biedny.
Przedstawiam dowody i przykłady, mówię o uprzedzeniach systemowych i rasowych oraz o tym, jak przenikają one do naszej świadomości, po czym odbierają wiarę we własne siły. Myślę o tym (choć nigdy nie powiedziałam tego głośno), jak ludzie tacy jak szefowa mojej mamy, Rosa, mają czelność spojrzeć jej w oczy i powiedzieć, że nie powinna wysyłać córki do prywatnej szkoły. „Jesteś zwykłą sprzątaczką. Jak masz zamiar opłacić czesne?”
– Dlatego bardzo proszę, żebyście zajrzeli w głąb siebie i zadali sobie pytanie, co edukacja ma na celu. Pilnować, żeby uczniowie się nie cofali? Czy może pomagać im się rozwijać? Ja wierzę, że to drugie, i mam nadzieję, że wy też.
– Brawo – mówi pan Connelly.
Wstaje i klaszcze, mimo że nie powinien, ponieważ debata jeszcze się nie skończyła. Powinien wstrzymać się z oklaskami. Fakt ten nie umknął uwadze kolegów i koleżanek z zespołu. Kiedy wracam na miejsce, wyłapuję nawet kilka min pełnych dezaprobaty.
Pan Connelly pochyla się w moją stronę i szepcze:
– Świetnie sobie poradzisz na Sniderze, Elektryzatorko!
Po skończonych zajęciach odkładam książki do szafki i schylam się, żeby zawiązać buta, kiedy słyszę rozmowę przechodzących obok ludzi z zespołu.
– Słyszałeś, jak podniecał się jej przemową? – pyta Heather.
Zamieram i ukrywam twarz za szafką. Czy oni aby przypadkiem nie rozmawiają o mnie?
– Daje jej fory tylko dlatego, że jest stypendystką – stwierdza Josh.
– To niesprawiedliwe. Inni słono płacą za to, by się tutaj uczyć – dodaje Audrey. – Nie mówiąc o tym, że najprawdopodobniej płacimy też za nią.
Wow. A ja głupia myślałam, że wszyscy jesteśmy sobie równi.
Kipię ze złości, gdy po treningu idę do Rosy. Nie mogę uwierzyć w to, co usłyszałam w szatni. Myślałam, że na lekcjach debaty spotykam się z ludźmi, którzy kierują się w życiu jakimiś zasadami. Właśnie to uwielbiam w debacie: choć pochodzimy z różnych światów, wyznajemy te same wartości – sprawiedliwość, etykę, równość. A okazuje się, że to są po prostu nic nieznaczące słowa, które pozwolą zdobyć kilka łatwych punktów od sędziów. Co za hipokryci.
Drzwi w Tanim Sprzątaniu odbijają się od ściany, kiedy je popycham, wchodząc do środka.
– Dani, gdzieś ty była? Jesteś spóźniona! – krzyczy Rosa i pstryka pośpieszająco palcami. – Przebieraj się.
Spoglądam na Ming, która czeka gotowa w fartuszku. Spod niego wystają dżinsowe spodenki, które jeszcze zimą sięgały jej kostek. Rosa każe nam nosić te kretyńskie czarno-białe fartuszki z napisem „Tanie Sprzątanie”, do kompletu z czapeczkami i maseczkami chirurgicznymi. Wyglądamy jak pielęgniarki, które zerwały się z pielgrzymki. Szefowa twierdzi, że w pracowniczych mundurkach prezentujemy się profesjonalnie.
– Ja tu czegoś nie łapię – mówię, sięgając do szafki po ciuchy. – Co kogo obchodzi, jak jesteśmy ubrane, jeśli dobrze robimy to, co do nas należy?
– Ile razy mam ci powtarzać to samo? – pyta Rosa, tnąc rękami powietrze. – Tu nie chodzi tylko o odwalenie swojej roboty. Na tym polega budowanie marki.
Przewracam oczami. Rosa uczęszcza na internetowy kurs zarządzania przedsiębiorstwem. To stamtąd bierze tę całą terminologię, którą wplata w każdą rozmowę po to, by przypomnieć nam, że nie jest zwyczajną szefową, tylko „dyrektorką generalną”.
Podaje mi i Ming adres, którego nie rozpoznaję. Mamy z mamą taką zasadę, że jeśli dostanę zupełnie nową lokalizację, nie przyjmuję zlecenia. Ktoś inny niech idzie i sprawdzi to miejsce, na wypadek gdyby klient okazał się psycholem. Ale jakie są na to szanse? Spoglądam na sweter mamy wiszący przy jej szafce. Ming pojedzie ze mną, a poza tym naprawdę potrzebuję kasy, zwłaszcza jeśli mam wybrać się na Snidera. Bilety w obie strony do Bostonu kosztują pięćset dolarów, nie wliczając w to zakwaterowania. Każdy cent się liczy.
Ming chowa karteczkę z adresem do kieszeni. Jej rodziców tu nie ma, więc nie mogą jej niczego zabronić. Poza tym nie sądzę, żeby wiedzieli o tej dorywczej pracy w charakterze sprzątaczki. Przyjaciółka kiwa głową do Rosy.
– No to zabieramy się do pracy – rzuca.
Pomagam Ming zebrać środki czystości i razem idziemy w stronę samochodu. Odwozi nas mąż Rosy, Eduardo. W drodze do dzielnicy North Hills, gdzie mieszkania są dwa razy droższe, a ludzie podwójnie skłonni do oskarżeń o kradzież, wiercę się w fotelu i zerkam na Ming. Chcę powiedzieć jej o tym, co Heather i jej koledzy kretyni wygadywali na debacie, ale ona przez cały czas siedzi ze wzrokiem wlepionym w okno.
Dojeżdżamy do North Hills i kierujemy się krętym podjazdem w stronę wznoszącej się nad nami, imponującej śródziemnomorskiej rezydencji. Cała ta posiadłość, łącznie z zadbanym trawnikiem i okalającym ją balkonem wychodzącym na całe Los Angeles, musi być warta bagatela dwa lub trzy miliony dolarów. Zwłaszcza że ceny nieruchomości poszybowały ostatnio znacznie w górę. Ming wskazuje na znajdujący się przy wejściu nefrytowy posąg smoka i mruczy pod nosem:
– Ach, ci obrzydliwie bogaci Azjaci.
– Jak tu ich nie kochać? – odpowiada Eduardo, promieniejąc. On i Rosa są największymi fanami zarówno filmu, jak i tych, którzy kupują domy w North Hills i korzystają z usług Taniego Sprzątania. – Przecież to twoi ludzie! – droczy się z Ming.
Przyjaciółka kręci głową, z wyraźnym trudem wyciągając detergenty z bagażnika.
– Moi nie. Ze mnie jest co najwyżej obrzydliwa biedaczka – mówi, przyciskając kciuk do piersi.
Wysiadam z samochodu i wygładzam fartuszek. We dwie ruszamy w stronę domu. Eduardo, zanim odjedzie, upewnia się, że udało nam się znaleźć ukryty pod wycieraczką klucz.
– Zadzwońcie do mnie, jak będziecie kończyć! – woła, podczas gdy my otwieramy drzwi wejściowe.
Po wejściu do środka odkładamy chemię na podłogę. Zdejmuję z twarzy maseczkę. Obie przyglądamy się dwunastometrowemu sufitowi w salonie.
– Ja pieprzę, prawie jak w muzeum – mówię.
Ze środka sufitu zwisa pojedynczy kryształowy żyrandol, a wystawności dodają ogromne lustra biegnące wzdłuż ścian i podłogi z białego marmuru.
– Albo hala koncertowa – dodaje Ming.
Unosi ręce i nucąc melodię, udaje, że gra na skrzypcach. Uśmiecham się i idę do kuchni po jakieś napoje. Nie będziemy miały tu za dużo do roboty. Oprócz małego stosiku brudnych naczyń leżących w kącie, po podłodze walają się pojedyncze kartony po pizzy. To wszystko.
Światło do kuchni wpada przez francuskie drzwi. Wyglądam przez nie na basen, pijąc to, co udało mi się tu znaleźć, i wyobrażam sobie, jak by to było mieszkać w takim miejscu.
Kiedy wracam do salonu, Ming testuje spray do czyszczenia na lustrzanym stoliku do kawy. Zauważam, że we włosach ma nową, skórzaną gumkę. Ciekawe, czy zrobiła ją sama. Pasuje jej. Podaję przyjaciółce puszkę, którą dla niej przyniosłam, i klękam obok. Już mam opowiedzieć, co wydarzyło się na lekcji debaty, kiedy Ming obraca się w moją stronę i pierwsza zaczyna swoją historię.
– Wyobraź sobie, że wczoraj ojciec rodziny, u której mieszkam, znowu łaził po kuchni w samych majtkach. A najgorsze jest to, że zawsze sobie w nich grzebie i się poprawia. – Ming odkłada napój, wstaje i demonstruje, łapiąc się za krocze.
– Fuj – reaguję.
– A później tą samą ręką podaje mi talerz.
Mina Ming jest bezcenna. Wybucham śmiechem, mimo że nie powinnam się z tego nabijać. Facet, który zdecydował się gościć u siebie Ming, ma jakieś czterdzieści lat i jest bezrobotnym kierowcą ciężarówki. Nazywa się Kevin Malone, ma dwójkę małych dzieci, problemy z alkoholem i kompletnie wywalone na to, jak radzi sobie nastolatka, którą przyjął pod swój dach. W jakiś sposób dowiedział się, że zapewnienie miejsca zamieszkania dla uczniów zza granicy jest łatwym sposobem na szybki zarobek. Pech chciał, że Ming została przydzielona właśnie do niego. Głównie dlatego, że był tani. Szkoła daje jej tylko sześćset dolarów na pokrycie kosztów zakwaterowania.
– Nie mogą cię przenieść do innej rodziny? – pytam. – Albo po prostu mu powiedz, żeby zaczął nosić spodnie.
Wypija łyk napoju i kręci głową.
– Inne rodziny są zbyt drogie – odpowiada. Boi się, że jeśli poprosi szkołę o więcej pieniędzy, dyrekcja się zdenerwuje.
W pełni ją rozumiem. Wielokrotnie myślałam o tym, by poprosić panią Mandalay, naszą dyrektorkę, o pokrycie kosztów podróży na debaty, ale nigdy nie miałam na tyle odwagi, by to zrobić. Za każdym razem, kiedy byłam już bliska rozpoczęcia tematu, tchórzyłam i zamiast w stronę gabinetu dyrektorki, biegłam do Rosy i prosiłam o dodatkowe mieszkania.
– A na rodziców nie mogę liczyć – wzdycha Ming. Nie mówi zbyt wiele o ojcu i matce. Wiem jedynie, że nie są jak rodzice innych chińskich dzieciaków z naszej szkoły, którzy jeżdżą porsche lub teslą i płacą czarnymi kartami American Express.
– Mam pogadać z tym tatuśkiem? – pytam. – Chętnie ustawię go do pionu!
Ming potrząsa głową.
– Nie trzeba. To jego dom i w zasadzie ma prawo nosić…
Przerywa jej hałas dobiegający z piętra. Co do…? Ktoś tu jest? Wchodzimy szybko po marmurowych schodach na górę, gdzie znajdują się sypialnie. Podążając za odgłosami, trafiamy do głównej sypialni, otwieramy drzwi i naszym oczom ukazuje się dwoje ludzi uprawiających seks. Chłopak, niewiele starszy od nas, na którym siedzi zupełnie naga dziewczyna. Nieznajomy przygląda się mnie i Ming, a na jego twarzy maluje się rozbawienie.
– Chcecie się przyłączyć? – pyta.
Ciąg dalszy w wersji pełnej