Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Spęd - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
6 grudnia 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Spęd - ebook

Transfer świadomości do nowego ciała stał się faktem. Tylko co utraciliśmy w zamian za nieśmiertelność?

Mieszczący się we Wrocławiu Bank Pamięci Bytowej to instytucja budząca wiele kontrowersji wśród ogółu społeczeństwa. Funkcjonująca w sprzeczności z założeniami Kościoła, gwarantuje przetrwanie świadomości człowieka niezależnie od śmierci jego ciała. Pozorny upadek Banku po nieudanym ataku cybernetycznym nie zmienił jego światowej pozycji. Jednak brak winnego tragicznych skutków tego wydarzenia i zaniechanie śledztwa przez lata potęgowały poczucie rozgoryczenia milionów obywateli względem wymiaru sprawiedliwości. Niespełna dekadę od tamtego zdarzenia Wrocławska Delegatura Komendy Głównej Policji po raz kolejny otwiera dochodzenie w tej sprawie. Do jego rozwiązania wyznacza dwoje śledczych, którzy w chaosie wyzutego z humanitaryzmu świata będą musieli rozpoznać kłamstwo od pozorów i zmierzyć się z szaleństwem, w jakie zostaną uwikłani.

Kategoria: Katalog
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-969277-6-7
Rozmiar pliku: 2,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PRO­LOG

Wro­cław. Rok 2060

– Od­chyl głowę! Prze­stań... Prze­stań się bro­nić! – krzy­czy za­mglona po­stać o kształ­tach nie­po­dob­nych ab­so­lut­nie do ni­czego. Ab­so­lut­nie do ni­kogo. – Po­móż mi! Chwyć ją za ra­miona i pod­cią­gnij do sie­bie!

Te­raz stoją już nade mną dwie po­staci. Ich mało wy­raźne syl­wetki mo­men­tami zle­wają się w jedną, lecz na­wet zdwo­jony wy­si­łek nie jest w sta­nie przy­nieść mi żad­nej ulgi. Aż do te­raz.

– Wy­cią­gnij – po­leca sta­now­czo jedna z osób, któ­rych w dal­szym ciągu nie po­tra­fię roz­róż­nić. – Te­raz! Świet­nie.

Na­gle uczu­cie krztu­sze­nia ustaje, a ja wresz­cie mogę za­cią­gnąć się odro­biną chłod­nego po­wie­trza. Moje ciało drży i ktoś ob­raca je wła­śnie na bok, krzy­cząc, abym wy­pluła to, co jesz­cze za­lega w mych ustach. Ro­bię to na­tych­miast, a na war­gach i pod­bródku wy­czu­wam ście­ka­jący śluz o sło­na­wym po­smaku. Jego resztki są­czą się na­wet z nosa.

– Jak z płatka... Go­towa! – kwi­tuje mę­ski głos.

Za­raz po nim ktoś okrywa moje ciało ja­kimś ro­dza­jem sze­lesz­czą­cej płachty, która zdaje się utrzy­my­wać moje cie­pło. Wiem, że ma ona fa­chową na­zwę, lecz sko­ła­tane my­śli zde­cy­do­wa­nie utrud­niają sku­pie­nie.

W prze­świ­cie roz­stę­pu­ją­cych się syl­we­tek do­strze­gam ko­lejne dwie nie­wy­raźne po­staci. Są w tym sa­mym po­miesz­cze­niu, lecz znaj­dują się nieco da­lej ode mnie. Jed­nak nie na tyle da­leko, abym nie mo­gła usły­szeć ich roz­mowy. Chyba na­wet mi się przy­glą­dają.

– Są ta­kie same.

– Nie­zu­peł­nie. A gdzie bro­dawki?

– Mar­twią cię ta­kie szcze­góły? – do­py­tuje je­den z nich, po czym tłu­ma­czy: – Nie ma ich żadna z bio­form. U męż­czyzn to po­zo­sta­łość po nie do końca po­praw­nym prze­biegu ewo­lu­cji. Ko­bie­tom są dziś po pro­stu zbędne.

– Uwa­żam ina­czej, ale niech ci bę­dzie – wzdy­cha prze­cią­gle drugi. – Poza ich bra­kiem są jak dwie kro­ple.

– Schle­biasz mi.

– Przez przy­pa­dek – orzeka chłod­nym to­nem. – Ty­dzień, góra dwa ad­ap­ta­cji. Jest mi po­trzebna na wczo­raj. Prze­sył re­je­strów mo­men­tami za­wo­dzi. Mam złe prze­czu­cia.

– Nie chcę cię po­ga­niać, ale czy to nie za szybko?

– Po­ra­dzi so­bie. W końcu nie jest to jej pierw­sze wy­bu­dze­nie – pod­su­mo­wuje. – IBM?

– Zin­te­gro­wany – oznaj­mia krótko.

– Ka­pi­tal­nie. Zaj­mij się za­tem gro­ma­dze­niem in­for­ma­cji z ży­cia jej ory­gi­nału. Każ­dego szcze­gółu, każ­dego ele­mentu jej pie­przo­nego ży­cia.

– Wszystko jest w toku – od­po­wiada pierw­szy z mę­skich gło­sów, po czym na­staje ci­sza.

Ich słowa są jesz­cze dla mnie nie­zro­zu­miałe. Brzmią tro­chę jak z in­nego świata, ale tylko do czasu. Nie­ba­wem wszystko się zmieni. Nie wiem skąd, ale wiem to na pewno. Zu­peł­nie, jak­bym kie­dyś już tu­taj była. Jak­bym już kie­dyś przez to prze­szła.ADAM

Nigdy nie prze­pa­da­łem za ima­gi­na­riami. Po­noć uza­leż­niają bar­dziej niż ni­ko­tyna i bar­bi­tu­rany ra­zem wzięte. Na­zy­wam je tak ze względu na świad­czone w nich usługi. Mo­żesz zo­ba­czyć wszystko w naj­drob­niej­szych szcze­gó­łach, lecz to tylko uro­jona ima­gi­na­cja – ima­gi­na­rium, z mar­twej od wie­ków ła­ciny. Kor­po­ra­cja, która lata temu wy­ku­piła pa­tent re­mi­ni­scen­cji za­pra­sza do swych punk­tów pod szyl­dem o na­zwie Sa­lon REM. Ową na­zwę na­leży ro­zu­mieć z uwzględ­nie­niem dwóch aspek­tów, bo­wiem słowo REM kryje w so­bie aż dwa zna­cze­nia. Fazę snu oraz wcze­śniej wspo­mnianą re­mi­ni­scen­cję, która w tym wy­padku jest chyba główną skła­dową. Za od­po­wied­nią opłatą po­tra­fią przy­wo­łać naj­od­le­glej­sze wspo­mnie­nie, za­ko­pane pod sto­sem gę­sto usia­nych prze­żyć cze­ka­ją­cych na od­po­wiedni im­puls, który wy­zwoli je z ciem­no­ści ni­czym wy­brana po­zy­cja ulu­bio­nej pio­senki w sza­fie gra­ją­cej. Od­no­sisz wów­czas wra­że­nie, że prze­ży­wasz daną chwilę jesz­cze raz.

Z ima­gi­na­riów ko­rzy­sta znaczna więk­szość spo­łe­czeń­stwa. Dzielę ich na trzy grupy: za­po­mi­nal­skich, stę­sk­nio­nych i fan­ta­zyj­nych. Ja na­leżę do tej ostat­niej. Róż­nica mię­dzy nimi jest taka, że grupa, w któ­rej utkną­łem, zwy­kle płaci o po­łowę wię­cej od reszty. Ja nie przy­wo­łuję wspo­mnień, a two­rzę pro­jek­cje na nich oparte. Każdy wy­ko­rzy­stuje je na swój spo­sób.

Przed­się­biorcy przy­cho­dzą prze­ćwi­czyć roz­mowy z po­waż­nymi kon­tra­hen­tami, aby nie za­jąk­nąć się pod­czas praw­dzi­wych ne­go­cja­cji. Dzięki temu pod­pi­sują umowy, w pełni kon­tro­lu­jąc prze­bieg tychże roz­mów. Nie­któ­rzy uma­wiają się tu na wy­ima­gi­no­waną randkę z osobą, z którą na­wet ni­gdy nie roz­ma­wiali, ale wi­dzieli ją na jed­nym z te­le­bi­mów re­kla­mo­wych – mi­łość do cy­fro­wych syl­we­tek ce­le­bry­tów bę­dą­cych poza ich za­się­giem stała się bar­dzo po­pu­larna. Są też tacy, któ­rzy ima­gi­nują wczasy na sło­necz­nych wy­spach, gdzie sztucz­nie wy­ge­ne­ro­wana mor­ska bryza sil­nie ude­rza w zmy­sły ni­czym młot w sta­lowe ko­wa­dło. Pod­czas pła­ce­nia ra­chunku klient orien­tuje się jed­nak, że bę­dzie mu­siał sko­rzy­stać jesz­cze z so­la­rium, bo z wir­tu­al­nych wa­ka­cji nie przy­wiózł na­wet bla­dej opa­le­ni­zny – uroki grupy fan­ta­zyj­nej. Mo­jej grupy. Po­wód, dla któ­rego od­wie­dzam to miej­sce, można dziś uznać za nie­zwy­kle pro­za­iczny.

Pod wzglę­dem zgro­ma­dzo­nych wspo­mnień i wcie­leń je­stem na tym świe­cie dziec­kiem, sa­mot­nym, nie­speł­nio­nym i oszu­ka­nym przez los, który mi po­da­ro­wano. Przy­wró­cono, choć traf­niej bę­dzie po­wie­dzieć po­wo­łano mnie do ży­cia. Z po­przed­niego wcie­le­nia nie pa­mię­tam nic, książ­kowy blac­kout. Tia jest moją ostoją, azy­lem wśród pa­nu­ją­cego tu­taj zgiełku. Mimo te­le­pa­tycz­nego zro­zu­mie­nia brak mi jed­nak od­wagi do szcze­rych wy­znań. Daw­niej mó­wili na ko­goś ta­kiego brat­nia du­sza. Ima­gi­na­ria dają mi moż­li­wość uda­wa­nego speł­nie­nia się w tym jed­nym, wą­skim ob­sza­rze ży­cia.

Ma­jąc obiek­tyw­nie dwa­dzie­ścia trzy lata, sko­rzy­sta­łem z Sa­lo­nów REM po raz pierw­szy i dziś mogę to po­twier­dzić – na­prawdę uza­leż­niają i po­chła­niają masę pie­nię­dzy.

Stoję wła­śnie przed ma­to­wym prze­szkle­niem gra­fi­to­wych drzwi, gdzie ośle­pia mnie ja­skrawe świa­tło znaj­du­ją­cego się nad nimi błę­kit­nego neonu – tego kla­sycz­nego, prze­sta­rza­łego, lecz z du­szą wy­peł­nioną lu­mi­no­fo­rem. Stoję tak i biję się z my­ślami, czy wejść tu po raz ko­lejny. Czy to w po­rządku oszu­ki­wać wła­sny umysł i ją? Ni­czego nie­świa­domą Tię. Czy warto na­dal trwo­nić pie­nią­dze na kilka lub kil­ka­dzie­siąt mi­nut przy­jem­no­ści? Po­kusa czę­sto bywa sil­niej­sza i nie­ko­niecz­nie idzie w pa­rze ze zdro­wym roz­sąd­kiem. Prawda jest taka, że nie je­stem je­dyną osobą, która oszu­kuje wła­sny umysł. Małe uspra­wie­dli­wie­nie. Przy­cho­dzi tu masa lu­dzi.

Czujka ru­chu po­wo­duje, że drzwi otwie­rają się same, kiedy się do nich zbli­żam. Prze­kra­czam próg z na­dmu­chem cie­płego po­wie­trza wy­rzu­ca­nego z góry, który bez­ład­nie mierzwi moje włosy. Ten punkt Sa­lo­nów REM jest przy­jem­nie cie­pły i przy­tulny w prze­ci­wień­stwie do reszty znaj­du­ją­cej się we Wro­cła­wiu i poza nim, gdzie su­rowe ściany ra­czej znie­chę­cają, niż przy­cią­gają klien­tów. Po le­wej stro­nie stoją usta­wione trzy sto­liki z roz­rzu­co­nymi cza­so­pi­smami, przy każ­dym z nich po dwa krze­sła. Peł­nią rolę po­cze­kalni. Po pra­wej żywa ściana wszel­kiego ga­tunku zie­lo­nych traw i pa­proci buj­nie pod­kre­śla kon­takt na­tury z be­to­no­wym świa­tem. Mam taką samą w swo­jej kwa­te­rze z tą róż­nicą, że u mnie spo­śród gę­stego mchu prze­dziera się ja­skrawy neon He­ine­kena, oży­wia­jąc ten pry­watny skra­wek dżun­gli swym in­ten­syw­nym świa­tłem. Mój jest po­zba­wiony ulot­nej du­szy kla­syki. Mimo tego le­dowe, tok­sycz­nie zie­lone kształty w ni­czym nie od­bie­gają od szkla­nych, pro­fi­lo­wa­nych ru­rek. Świecą tak samo, a przy tym cha­rak­te­ry­zują się o wiele dłuż­szą ży­wot­no­ścią. W cen­tral­nej czę­ści po­miesz­cze­nia Sa­lonu REM znaj­duje się re­cep­cja w for­mie wy­spy spo­wi­tej w bar­wio­nym szkle har­to­wa­nym. Ciemny drew­niany blat to kom­po­zyt, za­mien­nik na­tu­ral­nego su­rowca, który dziś jest nie­zwy­kle drogi. Za re­cep­cją znaj­dują się cztery za­mknięte loże, nad któ­rymi w za­leż­no­ści od do­stęp­no­ści tli się neo­nowy ognik zie­lo­nej lub żół­tej barwy. Te­raz wszyst­kie płoną sło­necz­nym świa­tłem.

Pod­cho­dzę bli­żej. Od­wró­cona ty­łem szczu­pła ko­bieta w do­pa­so­wa­nym gra­na­to­wym uni­for­mie z bia­łymi man­kie­tami prze­rzuca po­łowę swych pro­stych, tle­nio­nych blond wło­sów przez ra­mię, wy­rzu­ca­jąc wonny wa­chlarz nie­zna­jo­mego mi za­pa­chu w moją stronę. W re­flek­sach świa­tła rzu­ca­nego spod su­fitu blond za­mie­nia się w ma­tową pla­tynę. Czoło ma gład­kie jak u lalki, a na twa­rzy o oliw­ko­wej ce­rze au­to­ma­tycz­nie ry­suje się ser­deczny uśmiech, który przy­ciąga mnie jesz­cze moc­niej. Jej źre­nice są sze­ro­kie i nie­mal cał­kiem za­bie­rają piękno błę­kit­nej barwy wy­ra­zi­stych tę­czó­wek, za­pewne so­cze­wek kon­tak­to­wych. Mają nie­na­tu­ralny błysk, obcy, na­chalny, a jed­nak bije z nich zna­jome cie­pło. Mam wra­że­nie, że po­znała mnie po moim cho­dzie. W końcu by­wam tu tak czę­sto.

– Wi­tam po­now­nie, pa­nie Ada­mie 167B. Prze­pra­szam bar­dzo, ale w obec­nej chwili wszyst­kie loże są za­jęte. Ze­chce pan po­cze­kać, aż któ­raś się zwolni? Mogę za­pro­po­no­wać panu coś do pi­cia – do­daje uprzej­mie, wska­zu­jąc na sto­liki po mo­jej le­wej stro­nie. Stan­dar­dowa gadka.

– Dzię­kuję ski­nie­niem głowy i ro­bię kilka kro­ków w kie­runku po­cze­kalni. Musi mieć na­prawdę do­brą pa­mięć, skoro prócz imie­nia pa­mięta na­wet mój kod za­rod­kowy – za­uwa­żam. Rap­tem cztery znaki, a sam za­pa­mię­ta­łem je do­piero na ko­niec okresu ad­ap­ta­cyj­nego. Liczba ozna­cza ko­lej­ność wy­bu­dze­nia, na­to­miast B to nic in­nego jak bio­forma. Z dniem, kiedy Bank Pa­mięci By­to­wej, po­tocz­nie na­zy­wany Spę­dem, po­zor­nie upadł, na­tych­mia­stowo wstrzy­mano ho­dowlę em­brio­nów. Wy­bu­dziły się tylko bio­formy go­towe do bez­po­śred­niego po­łogu, w tym rów­nież ja. Po­zo­stała część em­brio­nów, które wciąż jesz­cze były w fa­zie roz­woju, zo­stała, ła­god­nie mó­wiąc, zli­kwi­do­wana.

Sia­dam przy jed­nym ze sto­li­ków z czer­wo­nym bla­tem i bez więk­szego po­wodu za­czy­nam tak­so­wać re­cep­cjo­nistkę wzro­kiem. Na krótką chwilę na­sze spoj­rze­nia spo­ty­kają się ze sobą i znowu do­strze­gam ten nie­na­tu­ralny błysk w jej oczach. Jak nic so­czewki – my­ślę. Nosi je po­nad po­łowa spo­łe­czeń­stwa by­naj­mniej z po­wodu ko­rekty wzroku. Choć są do­stępne od dłu­gich lat, do­piero te­raz do­stały swoje praw­dziwe pięć mi­nut w świe­cie mody, sta­jąc się – oczy­wi­ście za sprawą zmiany ko­loru tę­czó­wek – ory­gi­nal­nym wy­ra­zem wła­snej oso­bo­wo­ści. Dla mnie jed­nak jest to zbędny do­da­tek, zwłasz­cza że wzrok mam do­sko­nały i po­sia­dam nie­zwy­kle rzadką wadę ge­ne­tyczną, która ja­koby prze­czy ide­al­nym bio­for­mom. Punk­towa zmiana barwy jed­nej z tę­czó­wek za­szła do­piero po roku, od­kąd w ogóle za­czą­łem uży­wać oczu. Po­trak­to­wa­łem to jako nic nie zna­czącą ano­ma­lię, która mimo wszystko dość mocno wy­róż­niała mnie z tłumu i robi to po dziś dzień. Upięk­sza­nie swego wi­ze­runku to pierw­szy po­wód ko­rzy­sta­nia z so­cze­wek. Dru­gim po­wo­dem, dla któ­rego lu­dzie po nie się­gają, tym o wiele istot­niej­szym, jest fakt, iż czło­wiek na­uczył się wy­bit­nie in­ter­pre­to­wać ru­chy mię­śni ro­gó­wek, które poza wy­ostrze­niem wzroku i do­zo­wa­niem na­tę­że­nia świa­tła wpa­da­ją­cego do oka zdra­dzają rów­nież na­sze emo­cje i ukryte za­miary. Po­li­cyjne szko­le­nia z za­kresu RET-u, czyli se­rii wy­kła­dów i za­jęć prak­tycz­nych okre­śla­nych jako Ru­chy Emo­cjo­nalne Tę­czó­wek, po­zwa­lają wy­pra­co­wać funk­cjo­na­riu­szom umie­jęt­ność ich po­praw­nej in­ter­pre­ta­cji. Owe szko­le­nia są zmorą dla osób ma­ją­cych swoje za uszami, gdyż sto­so­wane w prze­słu­cha­niach przez do­świad­czo­nych już funk­cjo­na­riu­szy przy­no­szą o wiele lep­sze efekty niż sam wa­rio­graf.

Wpa­tru­jąc się w dal­szym ciągu w nie­ska­zi­telny błę­kit ko­bie­cych oczu, mu­szę przy­znać, że wy­jąt­kowe spoj­rze­nie re­cep­cjo­nistki od razu przy­wo­dzi na myśl głę­bię oce­anu prze­bitą ty­sią­cem pro­mieni sło­necz­nych, które w tym przy­padku zdają się za­trzy­my­wać mroczną du­szę wła­ści­cielki. I za­pewne to wła­śnie chciała pod­kre­ślić – uprzej­mość w pracy i dra­pież­ność w ży­ciu pry­wat­nym. In­ter­pre­ta­cja wzroku nie za­wsze musi być trafna, lecz ja jako tro­pi­ciel za­gi­nio­nych ludz­kich ist­nień mu­szę się na tym znać i w za­sa­dzie mam do tego dryg. Szko­le­nie RET-u w moim przy­padku było nie­mal zbędne, jed­nak i tak mu­sia­łem je od­bęb­nić. Całe trzy mie­siące wpa­try­wa­nia się w setki ska­za­nych daw­niej śle­piów i in­ter­pre­to­wa­nie ich po­wtór­nych spo­wie­dzi. Ja się uczy­łem, a osa­dzony otrzy­my­wał uroz­ma­ice­nie swo­jego sza­rego ży­cia w po­staci opusz­cze­nia na pe­wien czas za­kra­to­wa­nej celi, a na­wet ca­łego bloku. Szko­le­nia zwy­kle od­by­wały się w ga­bi­ne­tach pry­wat­nych, w in­nych czę­ściach pla­cówki pe­ni­ten­cjar­nej, z oknami wy­cho­dzą­cymi na po­zor­nie wolny świat.

Jesz­cze za­nim wcie­lono mnie do po­li­cji po­tra­fi­łem roz­gryźć czy­jąś oso­bo­wość. Tak było choćby z Tią Koss, która tam­tego dnia pró­bo­wała roz­gryźć moją. Do dziś pa­mię­tam roz­mowę wstępną. W su­mie pa­mię­tam wszystko, co jest z nią zwią­zane.

– Wie­rzyć się nie chce, że rząd uznał to za naj­lep­sze wyj­ście. – Tia po­krę­ciła głową na boki i do­dała z wy­rzu­tem. – Nie je­ste­śmy, do cho­lery, ja­kimś ośrod­kiem opie­kuń­czym dla zbłą­ka­nych!

– Ma­cie zna­czące braki w ka­drach. Wa­sza for­ma­cja prze­stała być już ma­rze­niem in­nych, nie tylko przez złą opi­nię wśród spo­łe­czeń­stwa, ale także przez znie­sie­nie przy­wi­le­jów. Tak, mam tu na my­śli choćby li­kwi­da­cję eme­ry­tur. Poza tym chyba nikt nie mógł prze­wi­dzieć, że Bank Pa­mięci By­to­wej zo­sta­nie za­ata­ko­wany. Na­zwa­li­ście to jego upad­kiem. Ja rów­nież nie...

– A po­winni! – we­szła mi wtedy w słowo. – Two­rząc wszel­kiego ro­dzaju ustroje, sys­temy czy in­sty­tu­cje, na wstę­pie na­leży prze­wi­dzieć moż­liwe kry­zysy, a także uwzględ­nić prze­ciw­dzia­ła­nie na ich wy­pa­dek. A z bra­kiem wy­kwa­li­fi­ko­wa­nych funk­cjo­na­riu­szy na ra­zie so­bie ra­dzimy.

Mil­cza­łem. Nie wie­dzia­łem, co po­wie­dzieć i czy w ogóle po­wi­nie­nem się od­zy­wać, w końcu do­piero trzy lata temu wy­sze­dłem z in­ku­ba­tora. Po­kor­nie więc wo­dzi­łem wzro­kiem za jej zgrabną syl­wetką, która nie­spiesz­nie, choć ner­wowo prze­cha­dzała się od ściany do ściany. Tia kon­ty­nu­owała:

– Są was ty­siące w kraju, mi­liony na świe­cie, ale to, na całe szczę­ście, zmar­twie­nie in­nych na­ro­do­wo­ści. Jed­nak źró­dło pro­ble­mów znaj­duje się tu­taj. W sercu wo­je­wódz­twa dol­no­ślą­skiego.

– Nas? – za­py­ta­łem od nie­chce­nia.

– Two­rów bez toż­sa­mo­ści, bez ro­dzin, bez cze­go­kol­wiek, co mo­głoby za­pew­nić wam byt.

– Mam wra­że­nie, że wini mnie pani za fakt wy­bu­dze­nia, lecz ja się na świat nie pcha­łem. Wie pani, jak to jest być sa­mot­nym w miej­scu, gdzie wszystko wy­daje się obce? Nie­znane? Daw­niej po­dobno mie­li­śmy matki i oj­ców.

I wtedy wła­śnie zdzie­liła mnie wzro­kiem, który po­mimo jej czar­nych so­cze­wek wręcz zda­wał się mó­wić: „Co ty kurwa mo­żesz wie­dzieć o ży­ciu?!”. Po­nie­kąd miała ra­cję, do­piero co się go uczy­łem, a ra­czej przy­zwy­cza­ja­łem do wszyst­kiego, co mnie ota­czało.

W tam­tej chwili rów­nież do­strze­głem jej oso­bo­wość. Wie­dzia­łem już o pa­nu­ją­cym tren­dzie na zmianę barwy tę­czó­wek, a ra­czej ukry­wa­nie tej praw­dzi­wej, na­tu­ral­nej. Tia do dziś skrywa ją za ot­chła­nią prze­pa­ści, bez­kre­sem ni­co­ści ciem­niej­szym niż sam wę­giel, a na­wet mrok. Nie spo­sób od­róż­nić tę­czó­wek od siat­kó­wek jej stale czuj­nych oczu. Obie tkanki zle­wają się w czarną stud­nię bez dna, która bez­a­pe­la­cyj­nie wy­raża na po­zór do­mi­nu­jący cha­rak­ter Tii. W od­róż­nie­niu od re­cep­cjo­nistki Sa­lonu REM jej błysk oka nik­nie w męt­nej po­włoce ma­to­wej, jak się póź­niej oka­zało, dwu­dzie­sto­dwu­mi­li­me­tro­wej so­czewki. Wie­dzia­łem już wtedy, że tu­taj musi być twarda i sta­now­cza, ina­czej ulica po­żre ją żyw­cem. Jed­nak spoj­rze­nie, któ­rym mnie wcze­śniej po­trak­to­wała, w ża­den spo­sób nie na­wią­zy­wało do okresu mego ist­nie­nia. Wy­ra­żało ból i cier­pie­nie wy­wo­łane zda­rze­niami z prze­szło­ści, które kie­dyś roz­biły jej wnę­trze na setki ma­leń­kich ka­wał­ków, prze­obra­ża­jąc w miękką i wraż­liwą istotę. So­czewki two­rzą sko­rupę. Tar­czę ochronną, nie­po­zwa­la­jącą we­drzeć się do środka su­mie­niu mo­gą­cemu za­bu­rzyć jej pew­ność sie­bie. Poza tym Tia jest kru­szyną, a jej smu­kła syl­wetka spra­wia wra­że­nie zbyt­nio wy­chu­dzo­nej, lecz to tylko po­zory. Ma względ­nie wy­spor­to­wane ciało i krzepę, ja­kiej brak nie­jed­nemu męż­czyź­nie.

Tego dnia zro­zu­mia­łem, że sto­so­wa­nie so­cze­wek wcale nie musi ozna­czać wady wzroku czy po­dą­ża­nia za modą, a je­dy­nie lub aż próbę ukry­cia wła­snego ob­li­cza przed in­nymi. W końcu nie bez po­wodu daw­niej mó­wiono, że oczy są zwier­cia­dłem du­szy, choć dziś to słowo wy­jąt­kowo stra­ciło na zna­cze­niu i jest uży­wane tylko jako me­ta­fora ogółu świa­do­mo­ści.

Tia wresz­cie usia­dła na­prze­ciwko mnie po dru­giej stro­nie an­tra­cy­to­wego biurka. Otwo­rzyła tek­tu­rową teczkę, z któ­rej wy­jęła kilka kar­tek z opi­niami le­ka­rzy do­ty­czą­cymi mo­ich pre­dys­po­zy­cji i obec­nego stanu zdro­wia, jak i tego tuż po wy­ję­ciu z in­ku­ba­tora.

– Okaz zdro­wia – sko­men­to­wała z lekką nutą drwiny w gło­sie. – Nic dziw­nego, skoro wszy­scy je­ste­ście two­rami.

– Bio­for­mami, pani pod­ko­mi­sarz. Bio­for­mami brzmi zde­cy­do­wa­nie le­piej – po­wtó­rzy­łem chyba na­zbyt osten­ta­cyj­nie.

– Jak zwał, tak zwał. – Mach­nęła ręką. – Dla­czego po­li­cja?

– Bo gwa­ran­tuje do­chód – od­par­łem, ma­jąc na wzglę­dzie, jak ma­łym roz­sąd­kiem i sen­sow­no­ścią ob­ra­nych roz­wią­zań wów­czas wy­ka­zały się same wła­dze kraju. Praca w służ­bach lub przy­dział okre­ślo­nego z góry wiktu na start. Póź­niej radź so­bie sam. – Co mi po miesz­ka­niu i opiece zdro­wot­nej, skoro nie będę miał żad­nego źró­dła do­chodu?

– Ulice za­le­gają w śmie­ciach i wła­śnie do ta­kiej ro­boty po­winno się was przy­dzie­lać.

– Każ­dego pani tak kla­sy­fi­kuje?

– Wy­łącz­nie was. Twory – skwi­to­wała chłodno, prze­kła­da­jąc kartki na bok. – A twoje oko?

– To he­te­ro­chro­mia iri­dis.

– Wiem, co to ta­kiego. Py­tam, skąd się wzięło? W do­ku­men­tach do póź­nego po­łogu nie ma na ten te­mat żad­nej wzmianki.

– Po­nie­waż wy­jęto mnie ide­al­nego pod każ­dym wzglę­dem. Ta ano­ma­lia po­ja­wiła się sa­mo­ist­nie po pew­nym cza­sie.

– Coś ta­kiego... – Wy­do­była z sie­bie dziwne wes­tchnie­nie, jakby chciała mi tym po­ka­zać, że w su­mie mało ją to in­te­re­suje.

– Nie po­winno pani cie­szyć, że w wa­sze sze­regi wstę­pują wzo­rowe pod wzglę­dem zdro­wia jed­nostki? – Nie wiem, co mnie wtedy tchnęło, by od­wa­żyć się wdać w dys­ku­sję, ale chyba już w tam­tym mo­men­cie czu­łem do niej nie­kon­tro­lo­wany po­ciąg. Z dru­giej jed­nak strony po­czu­łem się lekko ura­żony jej igno­ran­cją.

– Kosz­tem na­szych płac i we­wnętrz­nej pre­ro­ga­tywy! – skwi­to­wała ostro. – Aby za­pew­nić wam kwa­te­ru­nek i wy­na­gro­dze­nie, góra utnie na­sze pen­sje. Poza tym nie schle­biaj so­bie. Tu każdy ma po­nad­prze­ciętną spraw­ność fi­zyczną i zdro­wie. Ułom­nych nie przyj­mu­jemy – do­dała oschle na ko­niec.

Za­mil­kłem i po­zwo­li­łem jej da­lej sta­wiać pa­rafki na każ­dej ze stron do­ku­men­tów, bę­dą­cych ni­czym in­nym jak for­malną ak­cep­ta­cją mo­jej osoby, co z resztą i tak mu­siała uczy­nić. Na ko­niec za­py­tała jesz­cze, czy pa­mię­tam co­kol­wiek z po­przed­niego ży­cia. Oczy­wi­ście od­par­łem, że nie, lecz Tia jakby do­cie­kała da­lej, drą­żyła od­wiert w mym umy­śle z na­dzieją, że na­tknie się na ja­kiś cenny su­ro­wiec w po­staci choćby krót­kiego wspo­mnie­nia.

– Żad­nych in­ten­syw­nych emo­cji? Na­głych zda­rzeń, matki, ojca lub na­wet dziew­czyny stu­diu­ją­cej za­ocz­nie prawo? Cho­lera, może mia­łeś kota lub cho­mika?! Nic? – ob­rzu­cała mnie py­ta­niami jak z ka­ra­binu ma­szy­no­wego.

– Wiem, do czego pani zmie­rza. Szuka pani punktu za­cze­pie­nia, który po­mógłby usta­lić moją toż­sa­mość, ale ja czuję się tu­taj jak ktoś ze­słany do ob­cego świata. – Roz­ło­ży­łem przed nią ręce.

Trwało to może kilka se­kund, ale po tej od­po­wie­dzi Koss do­słow­nie za­sty­gła z wwier­co­nym spoj­rze­niem we mnie. Wy­glą­dała jak ma­ne­kin, który czeka na oży­wie­nie. W pew­nej chwili do­stała ja­kie­goś im­pulsu po­bu­dza­ją­cego, zło­żyła ostatni pod­pis i gwał­tow­nie scho­wała do­ku­menty do teczki. Pod­nio­sła się z krze­sła i wy­szła z po­koju bez słowa.

Po kilku ty­go­dniach się oka­zało, że przy­dzie­lono mnie do pod­ko­mi­sarz Tii Koss jako jej part­nera ope­ra­cyj­nego, czym nie­szcze­gól­nie była za­chwy­cona.

Z cią­gło­ści tego wspo­mnie­nia wy­rywa mnie wy­soki głos nie­bie­sko­okiej ko­biety, która wy­szła z re­cep­cji i sta­nęła tuż przed moim sto­li­kiem. Po­cząt­kowo ru­chy jej warg są dla mnie zu­peł­nie nieme, a ob­raz na­biera ostro­ści do­piero po kilku mru­gnię­ciach oczami. Bujne trawy po­now­nie rażą w przy­jemny spo­sób swą żywą zie­le­nią, a kształty re­cep­cjo­nistki, spo­wite w opię­tym uni­for­mie, spro­wa­dzają moją wy­obraź­nię na zu­peł­nie inne tory.

– Pa­nie Ada­mie? – Jej ton do­wo­dzi, że mu­siała mnie już na­wo­ły­wać kilka razy.

– Tak?

– Loża trze­cia wła­śnie się zwol­niła. – Wska­zuje ru­chem ręki za re­cep­cję, po­prze­dza­jąc w ten spo­sób wła­sną wy­po­wiedź.

Na­wet nie za­uwa­ży­łem osoby, która wy­szła z po­koju. Wstaję z twar­dego krze­sła bez słowa i ru­szam za nią w kie­runku wy­so­kiego blatu, za któ­rym znika trzy-czwarte jej syl­wetki.

– Jak zwy­kle pro­jek­cja? – pyta z nie­ukry­waną pew­no­ścią, wie­dząc, że nie wy­maga to mo­jego po­twier­dze­nia.

Uno­szę de­li­kat­nie ką­ciki ust i lekko ścią­gam brwi. Tyle wy­star­cza, by zro­zu­miała.

Do loży za­pra­sza mnie tym sa­mym ser­decz­nym uśmie­chem co w chwili przy­wi­ta­nia i z pa­mięci smu­kłym ry­si­kiem za­czyna uzu­peł­niać pu­ste pola w pul­pi­cie klienta wy­świe­tlo­nym na pła­skim ekra­nie ta­bletu. Po­daje mi go na chwilę i prosi o zło­że­nie elek­tro­nicz­nego pod­pisu. To nic in­nego jak wir­tu­alna księga go­ści. Je­dyny do­ku­ment, w tym przy­padku elek­tro­niczny, który może po­twier­dzić czy­jąś wi­zytę.

We­wnątrz pa­nuje pół­mrok, choć cen­tralne miej­sce po­miesz­cze­nia, w któ­rym znaj­dują się fo­tel i sta­cja ste­ru­jąca ze złą­czem neu­ro­nal­nym, pod­świe­tlone jest od góry i dołu cie­płym sno­pem żół­tego świa­tła, który spra­wia złudne wra­że­nie za­mknię­tej tuby. Prze­kro­cze­nie jej gra­nicy po­wo­duje, iż po­grą­żona w cie­niu po­zo­stała część loży za­mie­nia się zu­peł­nie w czarną prze­strzeń ab­so­lut­nie po­zba­wioną kresu. Zwy­kła gra optyczna.

Roz­sia­dam się wy­god­nie w gąb­cza­stym fo­telu obi­tym ja­kimś ro­dza­jem eko­skóry. Za­wsze to samo przy­jemne uczu­cie, jak­bym dry­fo­wał na ta­fli spo­koj­nego mo­rza.

Z ciem­no­ści nie­spo­dzie­wa­nie wy­ła­nia się zna­joma mi już ko­bieta i za­czyna do­stra­jać od­po­wied­nio in­stru­menty neu­ro­nalne.

– Oczy­wi­ście za­koń­czy pan pro­jek­cję wtedy, kiedy uzna za sto­sowne, jed­nak je­żeli pan so­bie ży­czy, usta­wię czas na sześć­dzie­siąt mi­nut w ra­zie gdyby nieco się panu prze­cią­gnęło. Wy­raża pan zgodę?

To taka forma za­bez­pie­cze­nia przed wy­da­niem zbyt du­żej ilo­ści pie­nię­dzy. Do­stępna jest wy­łącz­nie dla sta­łych klien­tów. Tam, w pro­jek­cji, nie ma moż­li­wo­ści kon­tro­lo­wa­nia czasu, który i tak pły­nie ina­czej, a każde pięć mi­nut spę­dzone na tym fo­telu to rów­no­war­tość za­rob­kowa aż sze­ściu go­dzin mo­jej pracy, więc osta­tecz­nie jej przy­ta­kuję.

– Pro­szę się od­prę­żyć i wy­re­gu­lo­wać od­dech – za­leca, cho­ciaż już je­stem od­prę­żony, a od­dech mam jed­no­stajny i spo­kojny. – Za chwilkę za­czy­namy.

Przez pe­wien czas wi­dzę jesz­cze, jak re­cep­cjo­nistka przy­kłada ry­sik do ekranu do­ty­ko­wego i uru­cha­mia pro­ces re­mi­ni­scen­cyjny. Pył na wzór zło­tego bro­katu za­czyna za­równo opa­dać, jak i wzno­sić się ku gó­rze wzdłuż świe­tli­stej tuby, w któ­rej je­stem. I na­gle moje po­wieki stają się cięż­kie. Za­sy­piam.

Zu­peł­nie zdez­o­rien­to­wany, jakby wy­rwany z głę­bo­kiego snu, znaj­duję się w miej­scu do­sko­nale mi zna­nym. Ostrość umy­słu znowu staje się sprawna, a zo­sta­wiony gdzieś re­alny świat zdaje się obcą ima­gi­na­cją, nie­wiele zna­czą­cym fil­mem wi­dzia­nym lata temu w ki­nie.

Trzy ja­rze­niówki ul­tra­fio­le­to­wej barwy uka­zują wszystko, co jest w ich za­sięgu. Na na­roż­nej so­fie do­strze­gam kil­ka­na­ście ta­jem­ni­czych plam, po­dob­nie jak na jed­nym z dwóch we­lu­ro­wych fo­teli, a także kilka roz­bryź­nię­tych za­cie­ków na ścia­nie w po­bliżu po­dłuż­nej, chyba ma­ho­nio­wej ko­mody. Z ko­lei na jej gru­bym bla­cie jest już ich cała masa. Nie mam po­ję­cia, skąd się wzięły i czym mogą być, ale mor­der­stwo jest tu­taj bez zna­cze­nia, a ja nie przy­sze­dłem tu po to, by wsz­czy­nać w tej spra­wie do­cho­dze­nie. Przy nie­wiel­kim stole ja­dal­nia­nym stoją cztery drew­niane krze­sła, tuż obok puf z tkaną na­rzutą, a na prze­ciw­le­głej ścia­nie para pla­ka­tów fil­mo­wych w czar­nych an­ty­ra­mach. Mad Max’a znam, wi­dzia­łem go z sześć lub wię­cej razy, jak i po­zo­stałe jego czę­ści, choć ko­lejny już re­make z ubie­głych lat znacz­nie od­biega od pier­wo­wzoru, na­to­miast męż­czy­zna z prze­wią­zaną, bla­do­czer­woną opa­ską na gło­wie i ka­ra­bi­nem w sil­nych rę­kach nie mówi mi kom­plet­nie ni­czego. Po­dob­nie z resztą jak sam ty­tuł. Sia­dam na jed­nym z krze­seł i wiem, że miesz­ka­nie Tii za­wsze bę­dzie wy­glą­dać tam samo.

W tym oto mo­men­cie wspo­mnie­nia za­czy­nają mie­szać się z pro­jek­cją. Do na wpół prze­szklo­nego Sa­lonu, z któ­rego, jak okiem się­gnąć, roz­po­ściera się wi­dok me­tro­po­lii wie­żow­ców roz­świe­tlo­nej wiąz­kami neo­nów i ru­cho­mych ho­lo­gra­mów, wcho­dzi ona, ubrana w wy­soki gra­na­towy gor­set z sa­tyny ople­ciony bez ładu wiąz­kami czar­nych i czer­wo­nych bez­u­ży­tecz­nych prze­wo­dów. Czy­ste i gład­kie gor­sety to re­likty prze­szło­ści, ab­so­lut­nie dzi­siaj nie­do­ce­niane. Trendy prze­ści­gają się na­wza­jem i nie­kiedy od­no­szę wra­że­nie, że pro­jek­tan­tom mody po pro­stu koń­czą się po­my­sły. Za­równo te do­bre, jak i złe. Spod sztywno do­pa­so­wa­nego oka­blo­wa­nia wy­staje rów­nie przy­le­ga­jąca do ciała bluzka z ny­lo­no­wej, gę­stej siatki. Krótka ja­skra­wo­zie­lona spód­nica luźno za­krywa po­łowę jej zgrab­nych ud opię­tych dużą kratą ka­ba­re­tek, a ul­tra­fio­let spra­wia, że je­dwabny ma­te­riał nie­mal na niej świeci. Choć Tia jest le­d­wie po trzy­dzie­stce, po­rwane raj­stopy i lek­kie sne­akersy na no­gach uj­mują jej lat i można śmiało rzec, że wy­gląda jak na­sto­latka. W rze­czy­wi­sto­ści owe ubra­nie w ża­den spo­sób nie od­zwier­cie­dla jej praw­dzi­wego stylu. Ow­szem, zwy­kle cho­dzi w do­pa­so­wa­nych ciu­chach, za­zwy­czaj w je­an­sach lub spodniach z czar­nej eko­skóry i czę­sto w ciem­nej blu­zie z kap­tu­rem lub przy­le­ga­ją­cym do ciała gol­fie, w chłod­niej­sze zaś dni na­rzuca na sie­bie płaszcz z gru­bej i sztyw­nej tka­niny, który luźno zwisa, się­ga­jąc jej ko­lan. Buty na­to­miast bar­dziej przy­po­mi­nają glany, lecz są to po pro­stu zwy­kłe tra­pery za kostkę i ni­gdy nie za­pina ich na wszyst­kie klamry. Gor­set, spód­nica, lek­kie, spor­towe obu­wie to tylko mój wy­mysł, pro­sta fan­ta­zja. Je­dyną rze­czą jaka zga­dza się w pro­jek­cji wzglę­dem Tii, są jej czarne oczy i wy­jąt­kowy od­cień wło­sów, dla któ­rych stra­ci­łem głowę już dawno temu. Ich tur­ku­sowa barwa nie­mal tętni ży­ciem, zwłasz­cza kiedy wiatr z po­dmu­chem unosi je do góry. Nie są zbyt dłu­gie, swymi koń­ców­kami się­gają le­d­wie jej smu­kłych ra­mion, stop­niowo skra­cają się ku gó­rze i koń­czą na kil­ku­cen­ty­me­tro­wej dłu­go­ści z tyłu głowy. Ko­niec koń­ców ten styl jest przy­pi­sany wy­łącz­nie do niej.

Tia wol­nym kro­kiem ru­sza brze­giem sa­lonu jakby chciała za­kre­ślić jego ob­wód. Mija wiel­kie, prze­suwne drzwi ta­ra­sowe, za któ­rymi w srebr­nym bla­sku księ­życa i sztucz­nej po­świa­cie mia­sta ry­suje się bujna ro­ślin­ność dłu­go­let­nia w ol­brzy­mich gli­nia­nych do­ni­cach. Późna je­sień cha­rak­te­ry­zuje się tem­pe­ra­tu­rami póź­nego lata, więc i ro­ślin­ność nie­długo po­lubi zimę, w końcu pory roku już dawno ule­gły prze­su­nię­ciom za sprawą po­stę­pu­ją­cego ocie­ple­nia kli­matu. Ja na­to­miast wo­dzę za Tią wzro­kiem ni­czym za­hip­no­ty­zo­wany, bez słowa, w zu­peł­nej ci­szy. Tę prze­rywa na­gle ryt­miczna me­lo­dia z moc­nym pod­bi­ciem ba­so­wym, która wy­do­bywa się z du­żej ko­lumny sto­ją­cej w rogu. Uru­cha­mia ją jed­nym do­tknię­ciem, po czym opiera się o ko­modę pełną plam wi­dzia­nych oczyma pseu­do­ul­tra­fio­le­to­wych ja­rze­nió­wek, i lekko roz­chyla swe szczu­płe nogi.

– Chodź do mnie – mówi, uno­sząc nie­znacz­nie jedną dłoń.

Pod­no­szę się z krze­sła i kie­ruję ku niej. Me­lo­dię pły­nącą z ko­lumny ku mo­jemu zdzi­wie­niu wzbo­gaca te­raz wy­ra­zi­ste brzmie­nie al­ter­na­tyw­nej elek­tro­niki na­zbyt ar­cha­icz­nej, lecz wciąż ce­nio­nej bry­tyj­skiej grupy mu­zycz­nej De­pe­che Mode. En­joy the si­lence pusz­czają w na­pę­dza­nych no­stal­gią sta­cjach ra­dio­wych aż do znu­dze­nia, i tu jest po­dob­nie. Styl mu­zyczny Tii sta­now­czo od­biega od owych dźwię­ków, stąd moje za­sko­cze­nie. Po­kaz moż­li­wo­ści elek­tro­nicz­nych skrzy­piec, które zwy­kle nie­mal roz­ry­wają po­powe brzmie­nie bę­dące tłem mu­zyki po­waż­nej, to ga­tu­nek sza­no­wa­nej pani ko­mi­sarz, bę­dący ni­czym in­nym jak do­sko­nałą fu­zją wsta­wek tech­nicz­nych i kla­syki przy­po­mi­na­ją­cej nie­zwy­kle mroczną od­mianę dub­stepu, a po­łą­czyć je w taki spo­sób po­trafi tylko jedna osoba. Wszę­dzie już po­znał­bym ten styl, jak i każdy utwór. W służ­bo­wym wo­zie Tia czę­sto karmi mnie twór­czo­ścią Va­nessy Va­na­korn, która po dziś dzień jest na­dal wy­soce ce­nioną kom­po­zy­torką o wciąż azja­tyc­kiej uro­dzie. Wy­ją­tek sta­no­wią mała róż­nica wzro­stu, nieco ostrzej­sze rysy twa­rzy i jak­kol­wiek prze­ciw­staw­nie to za­brzmi, na­tu­ral­nie syn­te­tyczne blond włosy. Poza tymi szcze­gó­łami jej dru­gie nowe ciało to nie­mal ide­alna ko­pia pier­wo­wzoru z lat dzie­sią­tych obec­nego wieku warta gru­bych pie­nię­dzy. Nie je­stem jej fa­nem, ale Tia ją ko­cha. Dziś jej bio­forma li­czy so­bie za­le­d­wie dwa­na­ście lat, a doj­rzale wy­glą­da­jące ciało zbu­do­wane jest z mło­dych tka­nek po­kry­tych nie­ska­zi­telną skórą bez naj­mniej­szej skazy. Skąd za­tem De­pe­che Mode?

Roz­po­czy­namy więc se­sję sub­tel­nej do­mi­na­cji fi­zycz­nej, w któ­rej górą jest oczy­wi­ście Tia. Nie wiem, czy można okre­ślić to mia­nem fe­ty­szu, lecz nie­któ­rzy naj­pew­niej po­strze­gliby to wła­śnie w ten spo­sób. Cóż, każdy ma coś do ukry­cia, ale ja nie po­trze­buję do tego bar­wio­nych so­cze­wek. Ra­dzę so­bie dzięki ima­gi­na­riom.

Nie­śmiało uno­szę wzrok, by spo­tkać się z jej pew­nym sie­bie spoj­rze­niem, ale ona uprze­dza mój ruch i uświa­da­mia mi, gdzie do­kład­nie jest moje miej­sce. Pod­cho­dzę bli­żej i pra­gnę je­dy­nie do­tknąć jej szyi ustami, by póź­niej stop­niowo zejść ni­żej, jed­nak Koss od­py­cha mnie gwał­tow­nym ru­chem, a ja, za­sko­czony, pa­dam na fo­tel sto­jący za mną.

– Nie po­zwo­li­łam ci... – pod­kre­śla zim­nym to­nem i le­ni­wie ru­sza w moją stronę, by wresz­cie usiąść na mnie okra­kiem. Nie­spo­dzie­wa­nie mocno chwyta mnie za szyję, chwi­lowo utrud­nia­jąc mi na­wet od­dech, a ja, spa­ra­li­żo­wany po­żą­dli­wym stra­chem, czuję jej wil­gotny ję­zyk prze­su­wa­jący się po jed­nym z mo­ich po­licz­ków.

Te­raz już ro­zu­miem skąd tyle plam w sa­lo­nie i by­naj­mniej nie są to ślady krwi. Tylko czy ja by­łem tu aż tyle razy? Czy tak czę­sto ma­mi­łem pro­jek­cjami za­równo wła­sny umysł, jak i uczu­cia, po­zwa­la­jąc ima­gi­na­cji kon­tro­lo­wać moją przy­jem­ność, wir­tu­alną erek­cję? Prze­cież to tylko sztuczne ma­rze­nie, a jed­nak zdaje się, że jest nad­pi­sy­wane w mej gło­wie każ­dym ko­lej­nym wspo­mnie­niem pro­jek­cji! Zu­peł­nie jak wy­ku­pione ży­cia. To uza­leż­nia i naj­wy­raź­niej zo­sta­wia po so­bie ślady, po­dob­nie jak czy­jaś obec­ność na każ­dej z od­wie­dzo­nych wi­tryn in­ter­ne­to­wych.

Roz­luź­niam więc mię­śnie i pod­daję się jej żą­dzy. Tym­cza­sem w tle sły­chać już chyba re­fren.

Po­czu­cie re­ali­zmu znika wraz z chwilą, kiedy Tia nie­spo­dzie­wa­nie za­styga w bez­ru­chu. Z przy­gry­zioną wargą zerka na mnie to­tal­nie nie­obec­nym wzro­kiem, a jej ciało do złu­dze­nia przy­po­mina te­raz ku­kłę, z któ­rej ni­czym gaz w mgnie­niu oka ule­ciało ży­cie. Pa­trzę na nią jak osłu­piały i do­strze­gam, że De­pe­che Mode rów­nież za­marł, zu­peł­nie jakby ktoś wci­snął pauzę. Od­chy­lam głowę na dłuży dy­stans i bar­dziej sły­szę, niż czuję dziwne wi­bra­cje, które ogar­niają mnie ca­łego. Drże­nie jest nie­zwy­kle de­li­katne i przy­po­mina mro­wie­nie po kon­tak­cie z ni­skim na­pię­ciem. Ale ten dźwięk... On staje się nie do znie­sie­nia. Me­ta­liczny po­brzęk roz­brzmiewa w mo­jej gło­wie za­równo z le­wej, jak i pra­wej strony, z przodu i z tyłu. Czuję go w so­bie, jak­bym to ja był jego źró­dłem. Po­cząt­kowo zdez­o­rien­to­wany, w końcu jed­nak oto­cze­nie na­biera ostro­ści i pe­łen za­wodu wzglę­dem obec­nej sy­tu­acji za­czy­nam ro­zu­mieć, co się tak na­prawdę dzieje.

Po raz ko­lejny za­czy­nam gar­dzić w my­ślach sa­mym sobą za po­nowną próbę oma­mie­nia swego umy­słu. Pró­buję się pod­nieść z fo­tela i robi mi się nie­do­brze, kiedy pa­trzę na jej wy­ima­gi­no­waną syl­wetkę. Jest tak do­sko­nała. Przy­jem­ność i od­da­nie wy­piera te­raz złość i we­wnętrzna fru­stra­cja wy­wo­łana na­ra­sta­ją­cym z każdą se­kundą prze­ko­na­niem, że to je­dy­nie pro­jek­cja.

I na­gle ul­tra­fio­let ja­rze­nió­wek ga­śnie. Ostat­nie, co wi­dzę, to twarz Tii za­trzy­mana w cza­sie, pełna znie­kształ­co­nych za­kłó­ceń. Na­dal wy­raża niemą roz­kosz z po­wodu gry, w któ­rej jesz­cze chwilę temu oboje uczest­ni­czy­li­śmy. Te­raz jej atra­men­towe spoj­rze­nie gi­nie w mroku, a ja nie sły­szę już na­wet swo­jego od­de­chu. Ha­łas w mo­jej gło­wie stop­niowo ustaje. Prze­pa­dam w ni­cość.

– ...da­aamiee! – Czyjś głos prze­bija się przez me­ta­liczny po­dźwięk. – Pa­aaniee Ada­aamiee!

Pró­buję otwo­rzyć oczy, ale silny świa­tło­wstręt sku­tecz­nie mi to unie­moż­li­wia. Mimo wszystko sły­sząc dal­sze na­wo­ły­wa­nia, zbie­ram się w so­bie i z mocno ścią­gnię­tymi brwiami nie­znacz­nie uno­szę po­wieki. Przed sobą roz­po­znaję re­cep­cjo­nistkę, opie­ra­jącą dło­nie na pul­pi­tach ste­ru­ją­cych.

– Co pani wy­pra­wia? – wy­do­by­wam z sie­bie te słowa z nie­ma­łym wy­sił­kiem, jed­nak wy­po­wie­dziane na bez­de­chu zdają się gi­nąć w po­wie­trzu, za­nim ich wy­dźwięk do­ciera do jej uszu. Biorę szybki wdech i z nieco sze­rzej otwar­tymi oczyma do­py­tuję po­now­nie: – Dla­czego prze­rwała pani pro­jek­cję?

– Pa­nie Ada­mie, naj­moc­niej pana prze­pra­szam. Nor­mal­nie ta­kie sy­tu­acje nie mogą mieć miej­sca, ale po tym, jak wpro­wa­dzi­łam pana w stan re­mi­ni­scen­cyjny, wró­ci­łam na re­cep­cję. Przy la­dzie stała ja­kaś ko­bieta o tur­ku­so­wych wło­sach i sil­nym spoj­rze­niu. Za­częła o pana wy­py­ty­wać. Od­po­wia­da­łam wy­mi­ja­jąco, lecz ona w pew­nym mo­men­cie po­ka­zała le­gi­ty­ma­cję służ­bową... – re­cep­cjo­nistka za­trzy­muje się na chwilę, jak gdyby pró­bu­jąc oce­nić moją re­ak­cję na tę in­for­ma­cję – ...ona na­dal tam jest i czeka na pana.

I te­raz znowu po­czu­łem drże­nie, tym ra­zem o wiele sil­niej­sze niż po­przed­nio. Czyżby pro­jek­cja w pro­jek­cji? Mrok szybko prze­ra­dza się w falę ja­snych roz­bły­sków o du­żej czę­sto­tli­wo­ści, które rażą oczy na­wet przez za­mknięte po­wieki ni­czym stro­bo­skop wy­ce­lo­wany pro­sto w moje źre­nice. W tym mo­men­cie nie czuję już obec­no­ści re­cep­cjo­nistki, a to jej po­trze­buję te­raz naj­bar­dziej. Utkną­łem w ja­kiejś prze­strzeni mo­jego umy­słu, la­wi­ru­jąc po­śród ko­ry­ta­rzy wspo­mnień, ma­rzeń i lę­ków, a silne tur­bu­len­cje roz­ry­wają mnie żyw­cem mię­dzy nimi. Nie wy­star­cza mi sił, by się im prze­ciw­sta­wić, choć mię­śnie mam spięte jak ni­gdy wcze­śniej. To na nic. Miota mną w spa­zma­tycz­nym ataku przed... Lęk blo­kuje te my­śli, ale już je­stem pe­wien, w jaką pu­łapkę wpa­dłem. Dziś za­bawa umy­słem jest już dzie­cin­nie pro­sta, lecz za­wsze nie­sie ze sobą ja­kiś od­se­tek ry­zyka. Po­dob­nie gdy wpra­wiony chi­rurg wy­ko­nuje po raz setny tę samą ope­ra­cję, którą mógłby prze­pro­wa­dzić z za­mknię­tymi oczyma, i pew­nego dnia oka­zuje się, że sto pierw­sza jest tą pierw­szą nie­udaną.

In­ten­sywne bły­ski w pew­nym mo­men­cie cał­ko­wi­cie ustają i wła­snymi oczyma do­strze­gam obce ko­biece dło­nie ści­ska­jące ja­kiś po­żół­kły do­ku­ment. Od­ręcz­nie pi­sany, przy­po­mina bar­dziej długą notkę bądź zwy­kły list. Per­spek­tywa wi­dze­nia utwier­dza mnie rów­nież w prze­ko­na­niu, iż dło­nie są tak na­prawdę moje, jed­nak prze­cież jest to nie­moż­liwe. Mi­mo­wol­nie pró­buję roz­czy­tać czy­jeś pi­smo i choć nie je­stem w sta­nie zło­żyć zdań w sen­sowną ca­łość, ale za­głę­bia­jąc się w treść owego li­stu, od­czu­wam ja­kąś podłą sa­tys­fak­cję. W pra­wym dol­nym rogu atra­men­towa li­nia pióra pod­kre­śla dy­na­miczne pi­smo o roz­wle­kłym cha­rak­te­rze, co rów­nież sta­nowi za­prze­cze­nie, ja­koby pod­pis mógł na­le­żeć do mnie. Wresz­cie nie­kon­tro­lo­wa­nie upusz­czam zżół­kły pa­pier, który w licz­nych za­kłó­ce­niach lą­duje na bor­do­wym dy­wa­nie w pstro­kate wzory. W po­ja­wia­ją­cych się znie­kształ­ce­niach do­ku­ment jed­nak wcale nie upada, lecz zo­staje odło­żony w miej­sce bę­dące chyba ja­kimś schow­kiem o me­ta­licz­nych drzwicz­kach. Na ich żło­bie­niach tym ra­zem do­strze­gam mę­skie dło­nie. Przed sobą wi­dzę rów­nież kilka pro­sto­kąt­nych ekra­nów wy­świe­tla­ją­cych coś kom­plet­nie dla mnie nie­zro­zu­mia­łego. Co tu się, kurwa, dzieje?! Na­gły huk wpro­wa­dza jakby spo­kój, wo­kół po­ja­wia się ogień, a ja czuję gry­zący dym w gar­dle. Ob­raz się roz­mywa, ale na­zwi­sko, choć wy­bla­kłe jak efekt wy­pa­lo­nych pik­seli przez zbyt długą eks­po­zy­cję da­nej gra­fiki na ekra­nie, wciąż jest dla mnie wi­doczne. Wy­po­wia­dam je na głos, nie­mal wy­krzy­kuję, gdy kon­wul­syjne drga­nia wra­cają po­now­nie, tym ra­zem de­fi­ni­tyw­nie wy­bu­dza­jąc mnie z pro­jek­cji.

– Pa­nie Ada­mie! – krzy­czy po­znana wcze­śniej ko­bieta w gra­na­to­wym uni­for­mie. – Na­resz­cie się pan ock­nął!

Jej twarz wy­raża nie­mniej­sze prze­ra­że­nie niż moje wła­sne, po­kryte kro­plami potu blade ob­li­cze.

Resztki bro­ka­to­wych re­flek­sów świetl­nych le­ni­wie ucie­kają w kie­runku wy­zwa­la­czy re­mi­ni­scen­cyj­nych, zo­sta­wia­jąc po so­bie je­dy­nie snop ja­snej po­światy. Z tru­dem ła­pię od­dech i mam wra­że­nie, że wręcz po­ły­kam po­wie­trze, lecz ono i tak nie wy­peł­nia w ca­ło­ści mo­ich płuc. Roz­dy­go­tany chcę pod­nieść się z opar­cia, ale re­cep­cjo­nistka po­chyla się nade mną i kła­dzie swoją szczu­płą dłoń na mo­jej ner­wowo uno­szą­cej się klatce pier­sio­wej, jak gdyby tym ge­stem była w sta­nie wy­re­gu­lo­wać mój od­dech.

– Spo­koj­nie, pa­nie Ada­mie. Już wszystko w po­rządku. Pro­szę się uspo­koić. – Te­raz wy­daje się nieco bar­dziej opa­no­wana, a jej prze­ra­żone oczy stop­niowo ła­god­nieją. – Je­stem tu z pa­nem. Pro­jek­cja jest za­koń­czona. Sły­szy mnie pan? Je­ste­śmy w Sa­lo­nie REM.

Mó­wiąc to, za­ta­pia błę­kitne spoj­rze­nie w mo­ich oczach, do­szu­ku­jąc się oznak zro­zu­mie­nia.

Mię­dzy płyt­kimi od­de­chami przy­ta­kuję ru­chem głowy, aż wresz­cie udaje mi się wy­du­kać kilka krót­kich słów.

– Jak to... się...? Co wła­ści­wie... się wy­da­rzyło? – Mocno marsz­czę przy tym czoło.

– To naj­pew­niej ja­kaś ano­ma­lia – od­po­wiada z wy­raźną nutą za­kło­po­ta­nia.

– A... ano­ma­lia? – po­wta­rzam bez prze­ko­na­nia.

– Tak. Re­ak­cja na ja­kiś silny bo­dziec, być może lę­kowy lub po­wią­zany z nie­po­ha­mo­waną eks­cy­ta­cją. – tłu­ma­czy, a ja z tru­dem wy­ła­puję po­je­dyn­cze słowa. Mam wra­że­nie, że nie mówi mi wszyst­kiego. – To nie po­winno mieć miej­sca. Je­żeli pan ze­chce, mogę prze­ana­li­zo­wać za­pis wer­balny. Dzięki temu stwier­dzę...

– Nie ma ta­kiej po­trzeby – prze­ry­wam jej od razu. Moje pro­jek­cje nie mogą prze­cież uj­rzeć świa­tła dzien­nego.

Z lekka spło­szony tymi sło­wami ner­wowo pod­ry­wam się na nogi, jed­nak te po­cząt­kowo od­ma­wiają współ­pracy. Przez mo­ment opie­ram się o fo­tel, by wresz­cie chwiej­nym kro­kiem ru­szyć w kie­runku wyj­ścia z loży. Wi­dząca to re­cep­cjo­nistka po­dąża za mną w nie­wiel­kim od­stę­pie i swymi rę­kami pró­buje ob­jąć moją syl­wetkę w bez­do­ty­ko­wym uści­sku, za­pewne na wy­pa­dek gdy­bym nie­spo­dzie­wa­nie miał upaść.

– Ostroż­nie! Pro­szę uwa­żać na próg – ostrzega mnie w przej­ściu sze­ro­kich drzwi. – Może usią­dzie pan przy jed­nym ze sto­li­ków i da so­bie chwilę od­de­chu?

– Nie po to wsta­wa­łem, by znowu sia­dać – kwi­tuję chłodno, okrą­ża­jąc nie­pew­nie re­cep­cję. Udaje mi się po­dejść do blatu i oparł­szy się ca­łym cię­ża­rem, roz­kła­dam na nim sze­roko ręce, po czym świa­do­mie za­daję nie­do­koń­czone py­ta­nie. – Jak długo...?

– Nie­spełna pięć mi­nut, pro­szę pana.

– No tak, w pro­jek­cji czas pły­nie o wiele szyb­ciej. – Się­gam do we­wnętrz­nej kie­szeni po te­le­fon, ale ko­bieta po dru­giej stro­nie lady po­wstrzy­muje mnie ge­stem dłoni.

– To nie bę­dzie ko­nieczne. Sa­lon nie po­biera opłat w przy­padku wy­stą­pie­nia pro­ble­mów z cy­klem re­mi­ni­scen­cji.

– Na­wet je­śli owe pro­blemy po­wstają z winy sa­mego klienta?

– Na­wet – stwier­dza krótko. – Nie­mniej za­le­cam panu omi­ja­nie na­szych sa­lo­nów. Przy­naj­mniej przez ja­kiś czas.

– Su­ge­ruje pani, że zbyt czę­ste ko­rzy­sta­nie z wa­szych usług mo­gło przy­czy­nić się...

– Su­ge­ruję je­dy­nie od­po­czy­nek dla pań­skiego umy­słu. – Gwał­tow­nie wcho­dzi mi w słowo, a jej do­tych­cza­sową po­ważną minę wresz­cie roz­pro­mie­nia de­li­katny uśmiech, który ja­sno mówi mi, że jej rze­koma tro­ska wy­nika z czy­stych wzglę­dów bez­pie­czeń­stwa. I chyba bar­dziej niż o do­bro klienta cho­dzi tu po pro­stu o re­pu­ta­cję sieci sa­lo­nów.

– Pro­szę o niego za­dbać, pa­nie Ada­mie. – Sku­pia swój wzrok na mnie, ukła­da­jąc grzecz­nie dło­nie na kom­po­zy­to­wym bla­cie.

– Cóż... – Wy­co­fuję się nie­chęt­nie już na sta­bil­niej­szych no­gach, jed­nak po krót­kim na­my­śle de­cy­duję się wró­cić jesz­cze do re­cep­cji. – Ten za­pis wer­balny...

– Spraw­dzić go dla pana?

– Nie. Udo­stęp­nić na moją chmurę.

– Nie pro­wa­dzimy prze­syłu da­nych z obawy przed ewen­tu­al­nym do­stę­pem do ich tre­ści osób nie­po­wo­ła­nych.

– Słusz­nie – wy­ra­żam szczerą apro­batę po tym, jak wy­obra­zi­łem so­bie Tię prze­słu­chu­jącą je­den z ta­kich za­pi­sów. Cho­ciaż ten chyba nie­wiele mógłby zdra­dzić, lecz to nie­po­trzebne ry­zyko.

– Ale mogę go panu udo­stęp­nić w for­mie fi­zycz­nej na bli­strze pa­mię­cio­wym – do­daje po chwili. – To je­dyne trzy­sta zło­tych.

– Je­dyne? – po­wta­rzam i po­now­nie się­gam do kie­szeni płasz­cza. – A więc jed­nak po­bie­ra­cie opłatę.

– To od­rębny za­kres usługi, nad któ­rym pie­czę spra­wuje we­wnętrzny sys­tem, a ten w tym wy­padku nie za­wi­nił – tłu­ma­czy, po czym za­czyna wpro­wa­dzać po­le­ce­nia na pul­pi­cie re­je­stra­tora.

Po nie­spełna dwóch mi­nu­tach ocze­ki­wa­nia z wą­skiej szu­flady re­cep­cji bę­dą­cej czę­ścią jej szkla­nego frontu wy­suwa się w moim kie­runku pła­ski i prze­zro­czy­sty ele­ment przy­po­mi­na­jący na oko dzie­się­cio­cen­ty­me­trową pla­sti­kową li­nijkę.

– Pro­szę odła­mać – po­leca re­cep­cjo­nistka. – Pań­skie od­ci­ski pal­ców będą je­dy­nymi na no­śniku.

Wy­jąt­kowo dbają tu o swoją dupę, aby przy­pad­kiem nie po­są­dzono ich o udo­stęp­nia­nie tre­ści oso­bom po­stron­nym – my­ślę w głębi. Z dru­giej jed­nak strony ta­kie za­bez­pie­cze­nia są mi na­prawdę na rękę. Cho­dzi tu także o kra­dzież czy­ichś wspo­mnień.

Zbli­żam te­le­fon do czyt­nika ko­dów QR, a trzy krót­kie pik­nię­cia in­for­mują mnie o sfi­na­li­zo­wa­nej trans­ak­cji. Trzy paki bez jed­nej zło­tówki – po­wta­rzam w my­ślach. In­fla­cja to zja­wi­sko cy­kliczne, które od pew­nego czasu ni­gdy nie spada, a ro­śnie. Odła­muję pla­sti­kowy no­śnik pa­mięci, na któ­rym po­śród mie­dzia­nych cien­kich dru­ci­ków dum­nie pre­zen­tuje się lo­go­typ Sa­lo­nów REM. Prze­zro­czy­sty bli­ster ide­al­nie mie­ści się w moim port­felu z praw­dzi­wej skóry by­dlę­cej, w któ­rym za­wsze no­szę na wszelki wy­pa­dek kilka po­li­me­ro­wych bank­no­tów i stos nie­po­trzeb­nych mi kwi­tów. Ra­ry­tas w dzi­siej­szych cza­sach, i w su­mie już nie­do­stępny poza czar­nym ryn­kiem, skąd naj­pew­niej po­cho­dzi. W biu­rze rze­czy zna­le­zio­nych nikt się po niego nie zgło­sił, a że dział ten ma zwy­kle prze­peł­nione ma­ga­zyny za­le­ga­jące głów­nie nie­chcia­nym chła­mem, po­zwo­li­łem go so­bie za­trzy­mać jako de­po­zyt. W ra­zie po­trzeby zwrócę go wła­ści­cie­lowi, ale tym­cza­sem jako rzadki i uni­ka­towy przed­miot pod­nosi war­tość mo­jego „sciu­cha­nego” płasz­cza o do­bre cztery stówy, po­mi­ja­jąc oczy­wi­ście wspo­mniane wcze­śniej bank­noty. Jest mi dziw­nie bli­ski.

Z rę­kami w głę­bo­kich kie­sze­niach od­wra­cam się w kie­runku wyj­ścia i mi­mo­wol­nie rzu­cam jesz­cze okiem na zie­loną ścianę zwi­sa­ją­cych pa­proci. Kon­takt z praw­dziwą na­turą, a nie jej pla­sti­kową ima­gi­na­cją, jest dziś chyba jedną z naj­wy­żej ce­nio­nych war­to­ści w mia­stach. Przy­ciąga oko lu­dzi spra­gnio­nych spo­koju wy­par­tego przez ogól­nie pa­nu­jący har­mi­der na roz­świe­tlo­nych neo­nami uli­cach bę­dą­cych ni­czym in­nym jak ukła­dem krwio­no­śnym mia­sta wie­żow­ców i azja­tyc­kich knajp.

– Mu­szę to po­wie­dzieć, tak więc za­pra­szamy do na­szego sa­lonu po­now­nie, pa­nie Ada­mie, jed­nakże pro­szę mieć na wzglę­dzie moje wcze­śniej­sze za­le­ce­nie. – Do­biega mnie ak­sa­mitny głos zza mo­ich ple­ców.

Uprzej­mie każą mi wy­pie­przać, bym przy­pad­kiem nie przy­spo­rzył im pro­ble­mów. Przy­staję na se­kundę rzu­ca­jąc od nie­chce­nia zwy­kłe dzię­kuję i prze­kra­czam wresz­cie próg prze­suw­nych drzwi, zni­ka­jąc tym sa­mym z pola wi­dze­nia jej prze­raź­li­wie pięk­nych, błę­kit­nych oczu.

Rety. Ni­gdy nie prze­pa­da­łem za ima­gi­na­riami...

* * *

------------------------------------------------------------------------

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: