- W empik go
Spellmaker - ebook
Spellmaker - ebook
Brutalna seria morderstw użytkowników magii nie jest już zagadką dla Elsie Camden. Dziewczyna dobrze wie, kto za tym stoi. Jak jednak ma złapać zabójcę bez ujawnienia swojego sekretu? Elsie stara się pokrzyżować szyki najbardziej przebiegłemu przestępcy w Anglii, który ma do dyspozycji setki skradzionych zaklęć. Jego plan jest prosty – przeciągnąć Elsie na ciemną stronę. Gdy dziewczyna jest o krok od pojmania mordercy, otrzymuje od niego ofertę współpracy. Musi uważać, w jaki sposób wykorzystuje nowe umiejętności, w przeciwnym razie jej intryga może legnąć w gruzach.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8343-007-2 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
_Brookley, Anglia, czerwiec 1895_
Elsie Camden siedziała na swoim łóżku, zaczytana w coś, czego z całą pewnością nie powinna była posiadać. Przecinały to wijące się linie, jedna wzdłuż i trzy w poprzek, a brzegi kartki robiły się coraz cieńsze od częstego otwierania i zamykania. Rysunek był czerwony – czyli w kolorze umysłowych aspektorów – i wykonany odręcznie przez kogoś, kto zmarł, żeby go stworzyć. Być może nigdy nie pozna jego bądź jej imienia i być może to nawet lepiej.
Na wszelkie sposoby usiłowała właśnie przetłumaczyć fragment martwego ciała twórcy zaklęcia.
Słownik łacińsko-angielski, który pożyczyła od pastora, był zniszczony od częstego używania. Z łuszczącym się grzbietem. Elsie potwierdziła swoje podejrzenia już kilka linijek wcześniej, ale czuła potrzebę sprawdzenia wszystkiego jeszcze raz. Przestudiowania zaklęcia od początku aż do samego końca.
Bez wątpienia było to mistrzowskie zaklęcie. Mistrzowskie zaklęcie zapomnienia, kradzieży pamięci. Długoterminowe. Ale dokładnie jak długo, tego Elsie nie była pewna, nawet kiedy dotarła do ostatnich słów na stronie opusu, chociaż jedno z tych słów oznaczało „lata”. To było podchwytliwe – zaklęcie mogło nie być tak przydatne, jak wcześniej myślała Elsie, zwłaszcza że wyglądało na to, iż Ogden doszedł już do siebie po przeprawie w dokach i po tym, jak odkryła jego tajemnice. Od dekady znajdował się pod duchową kontrolą innego aspektora, przez co był zmuszony do udziału w zbrodniach, na które normalnie nigdy by się nie zgodził. Elsie także była wykorzystywana, ale jej ich wspólny przeciwnik pomieszał w głowie, powodując, że myślała, że spożytkowała swoje zdolności w zakresie łamania zaklęć w dobrej sprawie. W rzeczywistości realizowała tylko perwersyjny plan. Dobrze przynajmniej, że żadne z nich nie zostało zmuszone bezpośrednio do zabicia kogoś. Ale mimo to świadomość, że bezwiednie uczestniczyli w zgładzeniu tylu istnień, ciążyła obojgu na sumieniu.
Ich przeciwnik zaplanował morderstwa kilku aspektorów, aby ukraść ich opusy, a to zaklęcie pochodziło z jednej z tych ksiąg. Dlatego powiedzieć, że posiadanie jej było niebezpieczne, to jak nic nie powiedzieć. A mimo to Elsie nie potrafiła się jej pozbyć. Była zbyt cenna. Jednak Elsie nie mogła jej sprzedać ani użyć…
Wzdychając, włożyła zaklęcie z powrotem w bezpieczne miejsce pod własnym gorsetem i wzięła głęboki oddech, żeby pozbyć się resztek niepokoju.
Elsie nadal miała problem z przetrawieniem wiedzy, że Mistrzyni Lily Merton, ta radosna, stara duchowa aspektorka, która mówiła, jakby śpiewała, i przyjaźniła się z całym światem, robiła tak okropne rzeczy. Czy ona współpracowała z innymi? Z tymi, którzy wiedzieli, co robią, jak Abel Nash? Nie było takiej możliwości, żeby Mistrzyni Merton była zdolna do kontrolowania wielu ludzi naraz. Czy teraz, kiedy Ogden został uwolniony, upatrzyła sobie już następnego pionka? Czy może spróbuje odzyskać Ogdena?
Minął tydzień, od kiedy Elsie zdjęła kontrolujące zaklęcie Merton ze swojego pracodawcy, uwalniając go z duchowego niewolnictwa. A teraz… oczekiwała, że coś się stanie. Że Merton sama się zgłosi na policję. Albo że policja zapuka do jej drzwi. Że Bachus… co zrobi? Odgoniła od siebie to pytanie jak natrętną muchę. Miała i tak wystarczająco dużo niepokojących myśli, nawet bez infiltrującego je dużego i serdecznego mężczyzny.
Jednak nic się nie działo. Lily Merton się nie ujawniła, a poza tym nikt więcej nie umarł ani nie było żadnych kradzieży. To oczywiście jej nie martwiło, oznaczało jedynie, że prawo samo jej nie znajdzie. Pięć dni temu Ogden wysłał do władz anonimowy list, wskazując w nim na Merton. Ale gazety nic na ten temat nie napisały. Nawet siostry Wright o tym nie plotkowały. Dlatego Elsie wywnioskowała, że anonim Ogdena został najpewniej wyśmiany. Mistrzyni Merton była przecież słodką staruszką, skaczącą z jednej proszonej kolacji na drugą, aby rekrutować miłe młode panny do swojego Ateneum. Przecież to niemożliwe, żeby w skrytości była manipulatorką i morderczynią. A to z kolei oznaczało, że Ogden i Elsie będą musieli się sami tym zająć.
Z tym, że… żadne z nich nie wiedziało jak.
Nie było możliwości, żeby wydać Mistrzynię Merton bez jednoczesnego ujawnienia samych siebie. Elsie była łamaczką zaklęć, a Ogden mistrzem umysłowego aspektu, oboje byli niezarejestrowani. Elsie być może zdołałaby się z tego wykręcić na tyle, że skończyłaby w więzieniu albo w obozie pracy. Ale Ogden… on na pewno nie mógł liczyć na pobłażliwość sądu.
Elsie wstała, podeszła do okna i wyjrzała na Brookley, dostrzegając kilku przechodniów. Ale nie widziała nic i nikogo ważnego, żadnych czających się sług, zabójców, żadnych oficerów ani policjantów. Wzięła kolejny głęboki wdech, aby przywołać spokój, po czym wygładziła gorset i włosy, a następnie wyszła z pokoju i zeszła po schodach w dół, skąd rozchodził się zapach lanczu.
Emmeline właśnie stawiała zapiekankę z kuropatwy i marchewki na stole przed Ogdenem, który podparty pięścią, z łokciami na stole i okularami do czytania na nosie, przeglądał księgi. Kiedy Elsie podeszła, podniósł wzrok i po prostu pokręcił głową. Z jego strony też w takim razie nic. Elsie nie była pewna, czy będzie w stanie cokolwiek zjeść, pomimo że Emmeline tak się napracowała. Trzeba przyznać, że jej wypieki w ciągu ostatniego roku znacznie się poprawiły.
Emmeline odwróciła się w jej stronę i rozpromieniła.
– Ach, Elsie. Przyszedł do ciebie telegram.
Kiedy Emmeline przeszukiwała kieszenie fartucha i wyciągnęła z nich w końcu małą kopertę, puls Elsie przyśpieszył. Koperta była szarawa. Elsie poczuła, jak żołądek podchodzi jej do gardła. Listy Kapturów miały ten sam kolor. Ich rozkazy – rozkazy Merton, ponieważ pochodziły od niej – zawsze przychodziły w niepodpisanych kopertach, które ktoś wsuwał w rzeczy Elsie. Każdy list informował, jak wykonane przez nią zadanie ulży w niedoli mieszkańcom jej kraju, co przeważnie odbiegało od prawdy.
Ale nie… nie dostałaby już kolejnego takiego listu. Wszystkie wyszły spod ręki Ogdena, a on został uwolniony od zaklęcia. Mistrzyni Merton z pewnością nie spróbowałaby kontaktować się z nią bezpośrednio. Nie, żeby Elsie mogła użyć tego dowodu, żeby ją oskarżyć. Nawet gdyby Elsie nie zniszczyła wszystkich listów od Kapturów, obciążały one Elsie jako uczestniczkę przestępczej działalności, a odręczne pismo Ogdena mogłoby zostać wykorzystane przeciwko niemu.
Prezentując najlepszy uśmiech, na jaki było ją stać, Elsie podziękowała Emmeline, wzięła kopertę i usiadła przy stole, otwierając ją, kiedy Emmeline krajała zapiekankę. Czuła na sobie wzrok Ogdena, ale liścik nie miał nic wspólnego z Mistrzynią Merton. Pismo pochodziło od naczelnika poczty, a wiadomość od Bachusa Kelseya. Dostrzegła jego imię przed wszystkim innym i poczuła ucisk w piersi.
_Chciałbym się z Tobą zobaczyć. Moglibyśmy umówić się na spotkanie?_
Oblizując usta, zwinęła ciasno kartkę i wetknęła ją pod nogę. Nie widziała Bachusa – to znaczy Mistrza Kelseya – od kiedy zjawił się w sali szpitalnej, w której leżał Ogden po tym, jak został uwolniony z kopca cementu powstałego z zaklęcia opusu. Policja nadal nie rozumie, jak to się stało, ale dzięki umiejętności Ogdena do opierania się i uchylania przed podchwytliwymi pytaniami dociekliwych śledczych nie podejrzewano ani jego, ani Elsie czy Mistrza Kelseya o jakiekolwiek niecne uczynki.
Elsie bardzo chciała zobaczyć Bachusa, porozmawiać z nim, pospacerować z nim… ale także obawiała się o niego. Merton musiała podejrzewać, że Elsie poznała prawdę, a Bachus był najświeższym celem Mistrzyni. Gdyby zaangażował się w tropienie duchowego aspektora, żeby wsadzić go za kratki, najprawdopodobniej znów stałby się jej celem. Lepiej by było, żeby aspektor z Algarve pozostał niezaangażowany. W rzeczy samej byłoby lepiej, gdyby popłynął do domu, na Barbados, tak szybko, jak to możliwe, nieważne jak nieszczęśliwa byłaby Elsie, gdyby dzielił ich ocean.
– Elsie? – zapytał Ogden, nieświadomy tego, że właśnie podawano mu pieczeń.
Emmeline uśmiechnęła się.
– A to czasem nie od pana Kelseya, co?
Elsie poczuła, że pieką ją uszy.
– Mistrza Kelseya, Emmeline.
– Ach. Tak – oczywiście przyjaciółka absolutnie nie poczuła się urażona przypomnieniem, że pozycja Bachusa była teraz o wiele szczebli wyższa od Elsie. – Ale od niego?
Na środku języka Elsie formowało się już kłamstwo, ale wystarczyło jedno spojrzenie na Ogdena, żeby zmusiła się do jego przełknięcia. Pomiędzy nimi było za dużo nieszczerości, zamierzonej bądź nie. Musiała mu powiedzieć.
– Tak – odrzekła, a Ogden opuścił ramiona. – Chce tylko odwiedzić mnie przed wyjazdem.
Emmeline wyglądała na przygnębioną.
– Więc on jednak wyjeżdża?
Prostując się i przyjmując porcję parującej zapiekanki, Elsie odpowiedziała:
– Oczywiście, że tak. Przyjechał do Anglii jedynie po to, żeby awansować na mistrza, a to już się stało. Po co miałby zostawać?
Nie odrywała wzroku od małej kałuży sosu, który wypłynął na jej talerzu, ale wyczuła, jak Ogden pokręcił głową w kierunku Emmeline. Czy znał ją aż tak dobrze, czy może czytał jej w myślach? Tak właśnie działała magia umysłu – wpływała na świadomość. Czytanie w myślach, telepatia, tłumienie lub piętrzenie emocji… Ale zorientowałaby się, gdyby Ogden potraktował ją swoją magią, prawda? Jedną z jej umiejętności jako łamaczki zaklęć było wyczuwanie magii. Zaklęcia fizyczne można było dojrzeć, te umysłu – dało się wyczuć, duchowe miały dźwięk, a tymczasowe – zapach. Od tygodnia siedziała jak na szpilkach, czekając, aż odczuje, że Ogden traktuje ją magią. Ale dotąd się to nie wydarzyło. Albo Ogden powstrzymywał się od węszenia, albo miał dużą wprawę w ukrywaniu swojego czarowania, jak miało to miejsce przez niemal dekadę, odkąd go znała.
Tak czy siak, Elsie nie mogła pozbyć się uczucia lepkiego jak smoła, które bulgotało jej w czaszce. Rzeczywiście lepiej dla Bachusa, żeby wyjechał, nie tylko dlatego, że tak byłoby bezpieczniej, ale także dlatego, że trzymał jej dłoń. Ponieważ mówiła do niego po imieniu.
Ponieważ pocałowała go w policzek i nadal czuła go na ustach.
Elsie pozwoliła mu za bardzo się do siebie zbliżyć. Jeszcze trochę i mógłby odkryć to, co sprawiało, że ludzie się od niej odwracali, co piętnowało ją jako zapomnianą, niechcianą i niekochaną. Alfred to odkrył, a także jej matka i ojciec, jej rodzeństwo. A teraz, kiedy zdjęto już z niego klątwę, także Ogden najprawdopodobniej wkrótce to dostrzeże.
– Och, Elsie – odezwała się Emmeline, wyciągając do niej dłoń. – Nie miałam nic na myśli. Byłam tylko ciekawa.
Koncentrując na powrót uwagę, Elsie zebrała się w sobie i uśmiechnęła delikatnie.
– Ależ nie, Emmeline. Wcale nie jest mi smutno. Po prostu rozmyślałam o ostatniej książce, którą miałyśmy przeczytać, i o tym, jak beznadziejna wydawała się sytuacja barona.
Emmeline kiwnęła głową. Wyglądało na to, że jej uwierzyła, ale Elsie nie była pewna.
– Pozostała mi do przeczytania jeszcze tylko jedna pozycja. I powinna tu dotrzeć lada dzień!
Emmeline chwyciła filiżankę i napełniła ją, podając Ogdenowi, który jak zwykle dodał do niej zdecydowanie za dużo cukru i śmietanki.
Tak naprawdę Elsie całkowicie zapomniała o czytanej ostatnio powieści.
Wbiła widelec w zapiekankę. Naprawdę ładnie pachniała, co sprawiło, że rozwiązał się węzeł, który był zaciśnięty na jej żołądku. Widelec wszedł gładko przez skórkę – Emmeline upiekła ją perfekcyjnie. Elsie nie mogła sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz sama piekła zapiekankę… w zeszłe lato, być może? Emmeline skręciła wtedy kostkę. Zapiekanka była co prawda jadalna, ale nie pachniała ani nie wyglądała nawet w połowie tak dobrze jak ta.
Elsie wsunęła kęs do ust. Mięso było tak gorące, że ledwo dało się je jeść, ale maślany smak złagodził to odczucie. Przeżuła, uśmiechnęła się i powiedziała:
– Bóg zapłać, Emmeline, to jest…
Ktoś załomotał w drzwi frontowe.
Elsie niemal upuściła widelec. Telegram, który wsunęła pod nogę, palił ją jak żarzący się węgielek. Czy Bachusowi chodziło o spotkanie dzisiaj? Być może telegram przyszedł wczoraj, a Emmeline o nim zapomniała? Jej ciało znów się spięło, mięśnie naprężyły, a napięcie niemal miażdżyło kości. Dotknęła włosów. Mógłby zjeść z nami lancz. To dałoby jej chwilę, żeby zebrać myśli…
Emmeline, która już właśnie miała usiąść, powiedziała:
– Otworzę – i pośpiesznie wyszła z jadalni do warsztatu, który zajmował front domu. Elsie nie mogła jej dojrzeć, ale przerwała posiłek, nasłuchując – a potem zesztywniała.
Jak muśnięcie pióra, na skórze poczuła narodziny zaklęcia rozumu. Ale runa nie była skierowana w jej stronę. Nie, Ogden odchylił się na krześle, skupiony na frontowej części domu. Czy rzeczywiście potrafił czytać w myślach na taką odległość? Czy może rzucał coś innego? Elsie miała najmniej doświadczenia w zaklęciach rozumu, więc nie mogłaby tego rozpoznać bez dodatkowych ćwiczeń.
– Co mówią? – wyszeptała, ale Ogden się koncentrował, więc Elsie wstała, cisnęła serwetkę na stół i poszła sama zobaczyć. To na pewno tylko zamówienie na coś rzeźbionego; Elsie wczoraj dostarczyła wszystkie ukończone przez Ogdena prace, więc to nie jest ktoś po odbiór zamówienia.
Ale kiedy Elsie weszła do pracowni, Emmeline zerknęła na nią z przerażeniem w oczach. W drzwiach stało dwóch policjantów w ciemnogranatowych mundurach zapiętych na guziki sięgające aż po same brody.
– Czy to ona? – zapytał Emmeline wyższy z nich, ale dziewczyna nie odpowiedziała.
Serce Elsie podeszło do gardła tak bardzo, że ledwo mogła mówić.
– Czy to kto? Mogę wiedzieć, co tak przestraszyło naszą służącą?
– Elsie Camden? – zapytał ten drugi.
Po plecach przeszedł ją dreszcz, ale stała wyprostowana.
– To ja.
Policjanci spojrzeli na siebie, a potem weszli do środka. Dopiero wtedy Elsie zauważyła, że za progiem było ich więcej. Wyższy mężczyzna podniósł kajdanki.
– Jest pani aresztowana za praktykowanie niezarejestrowanego łamania zaklęć. Proszę pójść z nami po dobroci, jeśli chce pani uniknąć nieprzyjemności.ROZDZIAŁ 2
Bachus Kelsey podniósł wzrok i zdał sobie sprawę, że wszyscy się w niego wpatrują.
Na lanczu nie zebrało się dużo gości, tylko członkowie rodziny – Izajasz Scott, książę Kentu; jego żona, Abigail; i ich córki, Ida oraz Josie. Ale wszyscy bacznie mu się przyglądali, przez co Bachus potarł brodę z jednej strony, żeby sprawdzić, czy nie ma może w niej jedzenia.
Na szczęście księżna Scott wyjaśniła powód ich zainteresowania, więc nie musiał pytać.
– Mój drogi, nie zjadłeś nawet połowy.
Spojrzał na talerz, na zjedzoną do połowy porcję baraniny z warzywami, które też wpatrywały się w niego. Reszta talerzy została już zabrana przez służbę.
Uśmiechając się niewyraźnie, powiedział:
– Chyba jestem dzisiaj pochłonięty myślami.
Josie uśmiechnęła się.
– Czyżby o pannie Camden?
Księżna Scott zmarszczyła brwi – Josie.
Bachus nie odpowiedział, ale dziewczyna miała rację. Rzeczywiście myślał o Elsie. Tego ranka wysłał do Brookley telegram. Krótki, ale rzeczowy. Skontaktowałby się z nią wcześniej, ale pomyślał, że lepiej będzie poczekać. Niestety nie istniały żadne jednoznaczne zasady postępowania mające na celu pocieszenie damy, która niemal została zamordowana przez swojego opętanego pracodawcę. Kiedy Bachus opuszczał szpital w Londynie, Cuthbert Ogden nadal nie wyglądał zdrowo, a Elsie niewiele lepiej. Wyznała wszystko Bachusowi i chociaż jej uwierzył, nadal nie potrafił objąć tego rozumem.
Cuthbert Ogden stał za wszystkimi morderstwami i kradzieżami opusów. Jednak tak naprawdę to nie był on.
Więc kto?
Bachus wbił nóż w baraninę i zamyślony odkroił kawałek.
– O nieodległych planach – odparł wreszcie.
– Oczywiście miło nam będzie, jeśli zostaniesz – książę oparł łokcie o stół.
– Jest pan bardzo hojny, dziękuję – Bachus przeżuł baraninę, przełknął. Pomyślał.
– W tym tygodniu powinienem wszystko zaplanować.
Przywoływał go Barbados – miał tam obowiązki, przyjaciół, pracowników, którzy na nim polegali – ale był zbyt zakotwiczony w Anglii, żeby chcieć ją opuścić. Zakotwiczony pytaniami pozostawionymi bez odpowiedzi i niepewną przyszłością. Nie było tutaj tych samych ograniczeń, które doskwierały mu przez całe życie, chociaż tyle. A to zmieniało postać rzeczy. No i pozostała także kwestia tego, jak zbliżyć się do pewnej kobiety…
Baxter, kamerdyner, właśnie w tym momencie wszedł do drugiej jadalni, a dźwięk otwieranych drzwi odbił się echem od sufitu. Była ona tak duża jak jadalnia używana na co dzień, ale tamtą nadal remontowano po ataku Abla Nasha na Bachusa. Ataku, którego powstrzymanie niemal kosztowało Elsie życie. A Bachus był znacznie sprawniejszy w robieniu dziur w podłogach niż w ich naprawianiu. Nawet fizyczny mistrz aspektor – twórca zaklęć, który mógł wpływać na właściwości materii – potrafił tylko tyle.
Kamerdyner skłonił się.
– Przepraszam, że przeszkadzam, Wasza Miłość, ale w bawialni jest gość do Mistrza Kelseya.
Nieważny posiłek, Bachus wstał od stołu, usiłując nie dostrzegać podekscytowania Josie.
Jego puls przyśpieszył:
– Kto?
– Pan Ogden, z Brookley.
Bachus usiłował ukryć zaskoczenie:
– Sam?
– Tak, panie.
Bachus spojrzał na księcia, ale to księżna machnęła na niego dłonią:
– No idź. Zobaczymy się podczas herbatki, czy tak?
Bachus kiwnął głową i podążył za kamerdynerem, niemal przewracając go w drodze do salonu. Kiedy Baxter otworzył drzwi, Cuthbert Ogden odwrócił się od okna. Był ubrany skromnie, lecz z finezją, włosy miał zaczesane do tyłu. Był to tęgi mężczyzna, potężnej postury, a jego oblicze odzyskało już zdrowy wygląd. Był zaledwie kilka centymetrów niższy od Bachusa, dłonie miał złożone za plecami.
Uśmiechnął się.
– Ach, Mistrz Kelsey. Miałem nadzieję, że omówimy zdobienia, zanim powróci pan do domu.
Bachus zmarszczył brwi.
– Zdob…
_Raczy pan podchwycić grę_.
Bachus niemal się zakrztusił, wypowiadając pytanie, kiedy głos Ogdena wkradł się do jego myśli. Poczuł gęsią skórkę na ramionach. Więc to była prawda. Ten mężczyzna był aspektorem umysłowym. Elsie odkryła to podczas pościgu przez doki Świętej Katarzyny.
– Tak, dziękuję za spotkanie – skinął głową na kamerdynera, który rzucił okiem na gościa, po czym w milczeniu opuścił pomieszczenie. – Miałem nadzieję, że będzie pan mógł przyśpieszyć tempo prac.
Ogden kiwnął głową:
– Oczywiście. _Nie tutaj_.
Bachus wskazał na drzwi:
– Czy moglibyśmy o tym porozmawiać na zewnątrz? Moje nogi domagają się ruchu.
– Z przyjemnością – znowu uśmiech, a potem Ogden podążył za Bachusem. Żaden z nich nie odezwał się ani słowem, kiedy przechodzili korytarzem na pierwsze piętro, które prowadziło na zewnątrz. Ogden odczekał, aż oddalą się dostatecznie od domu, po czym zaczął mówić:
– Rozumiem, że jest pan świadomy pewnych rzeczy – powiedział, trzymając nadal dłonie złożone za plecami, kiedy tak spacerowali.
Bachus przyjął podobną pozę i przyśpieszył:
– Jeśli ma pan na myśli wydarzenia sprzed tygodnia, to tak, jestem świadomy.
– Wspaniale – nagle się zatrzymał, spoglądając przelotnie na dom. – Proszę wybaczyć to wtargnięcie, ale potrzebuję pana pomocy, Mistrzu Kelsey. Nie mam ani pieniędzy, ani pozycji, żeby jej pomóc, a potrzeba nam wszystkich sojuszników, jakich tylko możemy zdobyć.
– Pomóc jej? – powtórzył za nim Bachus, a jego żołądek się zacisnął. Zniżył głos: – Czy coś się stało Elsie?
Ogden zacisnął szczękę:
– Została aresztowana.
Opuszczając ręce, Bachus zrobił krok w tył.
– Pod jakim zarzutem?
– Nielegalnego łamania czarów, a niby pod jakim?
Ogden znów zaczął iść, a Bachusowi zajęło chwilę, zanim jego umysł połączył się z nogami, żeby za nim nadążyć.
Zrobił to wreszcie, w połowie sycząc:
– Jest pan nad wyraz spokojny.
– Jestem spokojny, bo muszę taki być – jego słowa były twarde jak kute żelazo. – Ponieważ nawet ja nie mogę dostać się do umysłów wszystkich policjantów i sędziów i przekonać ich, że Elsie jest niewinna. Powinniśmy już ruszać; nie jestem pewien, jak postępować ani jak szybko mogą ją skazać. Pan wie o sposobach działania Ateneum znacznie więcej niż ja.
Serce Bachusa łomotało w klatce piersiowej, a kręgosłup zrobił mu się sztywny jak marmur.
– Od razu wezwę powóz.
– Nie trzeba. Już jeden na nas czeka. Przekonałem jednego z waszych służących, że to najwyższa potrzeba, kiedy tu szedłem.
Myśl, że ten człowiek wdzierał się do umysłów służących, do jego własnego umysłu, powinna go zaniepokoić, ale Bachus nie potrafił oderwać myśli od Elsie.
– Kiedy ją zabrali?
– Dziś rano. Wyjaśnię wszystko po drodze.
I oczywiście, kiedy zbliżyli się do alei, pojawił się jeden z woźniców hrabiego z powozem. Tym najszybszym, jeśli Bachus się nie mylił. I dobrze. Nie mieli czasu do stracenia. Nie, kiedy zagrożone było życie Elsie.
I pomyśleć, że zaledwie przed dwoma tygodniami Bachus sam był gotów wtrącić ją do celi. A teraz oddałby prawą rękę, żeby ją z niej wyciągnąć. Dwukrotnie uratowała mu życie: pierwszy raz, kiedy wykryła i usunęła zaklęcie wysysające, które wyciągało z niego siły i energię, odkąd był chłopcem, a drugi raz, udaremniając plan Abla Nasha, który chciał trafić go błyskawicą. Jednak pomijając te wszystkie akty odwagi, zaskakiwała go temperamentem, nieustępliwością i swoim miękkim sercem, które skrywała. Rozśmieszała go, zmuszała do myślenia, sprawiała, że czuł, że żyje, a wyobrażenie sobie stryczka owiniętego wokół jej szyi przeszywało go bólem.
Przyśpieszył kroku, a Ogden razem z nim. Jednak zanim dotarli do alei, Ogden zapytał:
– Nie widział pan przez przypadek Mistrzyni Merton w tym tygodniu, co?
Bachus zwolnił.
– Nie, a dlaczego?
Ogden wpatrywał się przed siebie martwym wzrokiem.
– Bo to jedyna osoba, która mogła oskarżyć Elsie.
***
Elsie nie wiedziała, co ma myśleć. Co robić. Czy mieć jakieś nadzieje. Po prostu gapiła się więc na przecinające się pręty w drzwiach jej maleńkiej celi, nasłuchując pojawiających się od czasu do czasu kroków. Obojętna, wystraszona i zmarznięta.
Podróż do tego miejsca była długa i uciążliwa, ponieważ w wozie, do którego ją wsadzono, nie było nawet jednej ławki, na której można by usiąść. Myślała, że zabrano ją prosto do Londyńskiego Ateneum Fizycznego, ale najwyraźniej Zgromadzenie nie chciało, aby przestępcy jej pokroju zbliżali się do ich cennych ksiąg. Nie, została przewieziona do Więzienia Jej Królewskiej Mości w Oxfordzie, placówki stworzonej przez londyńskie atenea, aby trzymać w nich aspektorów – mężczyzn i kobiety, którzy mogli potencjalnie stopić kraty lub przekonać strażników, aby pozwolili im uciec. Dostrzegła, że wśród patrolujących funkcjonariuszy też znajdowali się łamacze zaklęć – wyposażeni w fioletowe odznaki, odróżniające ich od twórców zaklęć, których odznaki były niebieskie, gdy byli fizyczni, czerwone, gdy byli umysłowi, żółte, gdy byli duchowi, podczas gdy zielone przydzielano tymczasowym.
Umieścili ją w celi wielkości szafy, chronionej jedynie przez kraty i mur z kamieni. W przypadku Elsie takie zabezpieczenia były wystarczające. Wprawdzie potrafiła rozplątać każde zaklęcie, którym można by ją uwięzić, to nie potrafiła rzucić żadnego, żeby się stąd uwolnić. Cela miała około półtora metra wysokości, półtora metra długości i niecały metr szerokości. Za mała, by można się było położyć bez zginania kolan albo stać bez schylania głowy. Być może o to właśnie chodziło. Stuletnie kamienie były nakrapiane bielą i szarością, a w rogach na suficie łuszczył się tynk. Nie było materaca ani słomy, ale za to przydzielono jej szorstki koc i nocnik na odchody. Nikt nie stał przed drzwiami tej klatki, ale mimo to Elsie nie potrafiła sobie nawet wyobrazić, że zadziera suknię i korzysta z niego, kiedy ktoś mógłby w każdej chwili przejeść obok. Jeszcze tego nie zrobiła, chociaż pęcherz dawał jej się coraz bardziej we znaki.
W końcu zapadnie noc. Wtedy skorzysta. Da radę poczekać.
Przyniesiono jej już brudną tacę z jedzeniem na kolację. Niedługo zrobi się ciemno.
Nie była pewna, że chce nadejścia ciemności.
Może byłoby lepiej, gdyby nie była sama – gdyby była w jednej z tych większych cel z innymi osadzonymi. Miałaby przynajmniej z kim porozmawiać. Z drugiej strony to towarzystwo mogłoby się składać z bandytów, morderców i innych oprychów.
Wreszcie zrobiło się na tyle chłodno, że Elsie wzięła koc. Nie pachniał za dobrze, ale był czysty, więc owinęła nim ramiona, opierając się bokiem o ścianę, żeby zmniejszyć nieco ból, który rósł jej w krzyżu. Przynajmniej nie zakuli jej w dyby. Widziała dwie kule po drodze tutaj, w tym jedną w użyciu. Zakuty mężczyzna miał założone na dłoniach wielkie żelazne kule, żeby nie używał magii. Chwała Bogu, że jej jeszcze nie odebrano dłoni. Jeszcze.
Wyobraźnia Elsie najeżyła się, kiedy słońce wpadające przez okno w korytarzu – w jej celi nie było okien – zmieniło odcień na pomarańczowy.
Czy jej też odetną dłonie? Ześlą ją do przytułku? Czy po prostu założą jej pętlę na szyję i zakończą to szybko?
Szloch utkwił jej w gardle. Elsie zaczęła się mocować z sukienką, aż zdołała poluzować gorset i odetchnąć. Potem przeciągnęła kolana do klatki piersiowej i oparła o nie czoło, chowając twarz pod kocem. _Boże dopomóż_, jeszcze nigdy w życiu tak się nie bała. Nawet kiedy opuściła ją jej własna rodzina i Hallowie zawieźli ją do przytułku. Wtedy przynajmniej nie obawiała się śmierci.
Drżąc, mocniej owinęła się kocem. Żałowała, że nie może po prostu zasnąć i obudzić się już po wszystkim, ale jej obezwładnione strachem ciało odmawiało odpoczynku. Elsie była pewna, że już nigdy nie zaśnie.
Zaciskając zęby, usiłowała zebrać myśli.
_Panie, wiem, że nie jestem zbyt pobożna, ale proszę, pomóż mi…_
– Cóż to za ponure miejsce.
Na dźwięk znajomego głosu kończyny Elsie przebiegł prąd i zerwała się na nogi, koc spadł na podłogę, a ona czubkiem głowy uderzyła o sufit. Wpatrywała się dziko w drzwi, które nadal były porządnie zamknięte. Kobieta, która wypowiedziała te słowa, była w środku, pod lewą ścianą.
Chłód przeniknął kości Elsie, kiedy wpatrywała się w Mistrzynię Lily Merton.
Kobieta w sile wieku założyła krótki kręcony pukiel włosów za ucho.
– Ale dla nas jest odpowiednie, prawda, moja droga? Nie chciałybyśmy, żeby nam przeszkadzano.
Elsie cofnęła się, aż dotknęła plecami ściany za sobą.
– To pani sprawka.
Mistrzyni Merton machnęła lekceważąco dłonią.
– Przecież nie mogłam z tobą rozmawiać w pracowni kamieniarza, prawda? Nie, kiedy ten głupek czai się za rogiem – cmoknęła. – Cóż za strata. Naprawdę powinnam być na ciebie zła, Elsie.
Ścisnął jej się żołądek.
– Zła? Po tym, co pani zrobiła…
Słowa uwięzły jej w gardle, kiedy wpatrywała się w niższą od siebie rozmówczynię.
Poprzez jej twarz i ramiona mogła dojrzeć, jak kamienna ściana za jej plecami zmieniała się z ciemnej w jasną; fioletowa suknia, którą miała na sobie, wydawała się utkana z powietrza, jej krawędzie były rozmyte.
Projekcja. Oczywiście. Większość najbardziej zaawansowanych duchowych aspektorów miała zdolność do ich tworzenia. Projekcja była na tyle mocna, że Merton musiała być gdzieś blisko. Być może nie na terenie posesji, ale w lesie, który ją otaczał?
Elsie przełknęła ślinę.
– Gdzie pani jest?
Mistrzyni zachichotała.
– Tego ci nie powiem. – Spojrzała za siebie, ale Elsie nie potrafiła rozpoznać, czy przyglądała się więzieniu od wewnątrz, czy być może spoglądała na coś w miejscu, w którym naprawdę się znajdowała. Może coś usłyszała?
Wstrzymała oddech – jeśli zdołałaby zagadać Mistrzynię Merton, to może zobaczyłby ją jakiś strażnik! Wtedy Elsie powiedziałaby wszystko władzom i doprowadziła do aresztowania Mistrzyni. Elsie nie miała nic do stracenia, jeśli tylko mogłaby ochronić Ogdena przed składaniem zeznań.
Rozważając tę myśl, powiedziała:
– Tamtej nocy, w domu hrabiego…
– Nie przyszłam tutaj na pogaduszki, moja droga – odpowiedziała projekcja głosem nieco podniesionym ponad szept. Na górze nie było słychać żadnych kroków, na korytarzach również. Czy Mistrzyni Merton znała grafiki strażników, czy może w jakiś sposób ich zmyliła? – Ale mam dla ciebie propozycję. Oczyszczę twoje imię, jeśli przyłączysz się do mnie.
Elsie gapiła się na nią.
– Ale dlaczego?
Projekcja złożyła dłonie.
– Jesteś naprawdę cenna, Elsie, zwłaszcza po tym, co się stało z Nashem.
Elsie odepchnęła się od ściany.
– To, co stało się z Nashem, było pani sprawką…
– I naprawdę nie chciałabym cię stracić – kontynuowała Mistrzyni. – Szczerze, jesteś dla mnie jak córka.
Poczuła ukłucie żalu. Kiedyś postrzegała Kaptury jak swój najcenniejszy sekret – anonimowych dobroczyńców, którzy wyrwali ją z mroku i dali jej coś ważnego do zrobienia… a potem poznała prawdę. Potrząsnęła głową. Poczuła nacisk zaklęcia z opusu, które ukryła pod gorsetem, przypominało jej o swojej obecności, ale tutaj by się jej nie przydało.
– Jesteś morderczynią i złodziejką. Od samego początku mnie wykorzystywałaś!
– Niezbyt – odwróciła wzrok, wyglądała na przygnębioną. – Nie zaangażowałam cię w to, na początku. Chciałam, żebyś poznała swoje zdolności i używała ich do dobrych celów. A reszta… wszystko dzieje się znacznie później, niż się spodziewałam.
Elsie wpatrywała się w nią. _Na początku_. Czy miała na myśli zadania, które przydzielała Elsie w dzieciństwie? Odczarowanie muru, który stał na środku pola, i dostarczenie do sierocińca koszyków z chlebem? Czy ona naprawdę sądzi, że takie małe rzeczy mogły zrównoważyć morderstwo?
– O co pani chodzi z tym, że wszystko dzieje się znacznie później, niż się pani spodziewała? – zapytała ostrożnie.
Merton spojrzała na nią, a ich oczy się spotkały.
– Chciałam cię zaadoptować, drogie dziecko, kiedy uratowałam cię z tamtego przytułku. Ale wiedziałam, że jeśli miałam wykorzystać twoje talenty, powiązanie byłoby zbyt oczywiste. Więc zamiast tego umieściłam cię w Brookley.
– A-adoptować? – Merton na pewno żartowała. Chociaż wyglądała i brzmiała szczerze. Tak szczerze, jak mogła, zważywszy na to, jaka była.
Strzepnęła z serca wszelkie ciepłe uczucia.
– Umieściła mnie pani w miejscu, w którym musiałam pracować dla okropnego człowieka – Squire Hughes był jej pierwszym pracodawcą w Brookley, a był nie lepszy niż król Jan z opowieści o Robin Hoodzie.
– Pracowałaś dla bogatego człowieka. Niczego ci nie brakowało – odparła Merton – i na własne oczy mogłaś oglądać niegodziwość, którą musieliśmy zwalczać.
Na wspomnienie niegodziwości Elsie aż ugryzła się w język z powodu hipokryzji. Przysunęła się o kilka centymetrów.
– Odebrała pani wolę Ogdenowi…
– To była twoja sprawka, moja droga – jej twarz znów nabrała ostrego wyglądu. – Nigdy bym się o nim nie dowiedziała, gdyby nie ty.
Elsie zachwiała się do tyłu, jakby ją ktoś uderzył. Przecież to nie była jej wina. W głębi duszy o tym wiedziała. To nie ona nałożyła zaklęcie na Ogdena. Nie wykorzystała jego ukrytych zdolności, żeby planować morderstwa aspektorów i kradzieże ich opusów.
A mimo to właśnie ona naprowadziła Merton na niego, choć nieświadomie.
Jednak to nie umniejszało jej bólu.
Mistrzyni Merton otrzepała spódnicę.
– Być może potrzebujesz więcej czasu, żeby to przemyśleć – przerwała. – Mam szczerą nadzieję, że sędzia będzie łagodny – dodała nonszalanckim tonem.
I tak szybko, jak się pojawiła, projekcja Mistrzyni Merton zniknęła, jakby jej tam nigdy nie było. A Elsie została całkowicie i beznadziejnie sama.
Znowu.ROZDZIAŁ 4
Cuthbert wiedział, że nie musi oddalać się nadto od Londynu, żeby znaleźć skradzione opusy Merton; przemierzył drogę od tego miejsca do doków Świętej Katarzyny zaledwie w jedną noc. Problem polegał na tym, że jego wspomnienia utknęły gdzieś pomiędzy porcjowaniem w pracowni gliny na przyszłe projekty a znalezieniem się wraz z Elsie w dokach. Pomiędzy tymi zdarzeniami była przerwa; pojawiały się tylko nieliczne przebłyski: bieg w ciemności, dotykanie dłońmi kamienia, doświadczenie zamknięcia w zimnym i bezgwiezdnym miejscu. Duchowa aspektorka nie mogła wymazać mu wspomnień – potrafili to tylko magicy umysłowi. Ale zdecydowanie mogła utrudnić mu przypomnienie tego, co robił, zwłaszcza w mrokach nocy.
Cały tydzień niemal bez przerwy próbował poskładać tę układankę. Cały szkicownik wypełnił niewykończonymi rysunkami węglem. Nawet śnił o swojej ucieczce i chociaż jak nikt inny wiedział, że nie wolno wierzyć snom, zaraz po przebudzeniu szkicował to, co mu się śniło, nawet jeszcze przed toaletą. I tak nabrał niemal pewności, że Merton zawiodła go na cmentarz, do Grobu Pańskiego albo do krypty, chociaż to wcale nie zawężało poszukiwań, bo takich miejsc było w Londynie całe mnóstwo.
Gdyby miał Merton tuż obok, mógłby sam wyrwać te informacje z jej umysłu. Nie mogła już nim manipulować bez dotykania go, a on stale miał się na baczności. Jedna z jego części, ukryta głęboko, chciała przechwycić każdą jej myśl, zmienić ją w kukiełkę, podeptać jej sekrety i smutki i zanurzyć ją w nich. Sprawić, by cierpiała, tak jak on cierpiał. Kiedy jednak myślał o Merton, myślał też o Elsie, a to zmuszało go do poskromienia gniewu i nienawiści i skupienia się na zadaniu, które miał do wykonania. Ważne było nie tylko to, że ona była w więzieniu, chodziło o coś więcej. Mimo że od samego początku była powiązana z Merton, to jednak jej obecność sprawiała, że chciał być lepszy, postępować lepiej. Elsie była dla niego bliska jak córka. Była z nim już od dziecka, dłużej niż Emmeline. Nieświadomie sprowadziła na niego zniewolenie, jednak koniec końców to ona także go z niego wybawiła.
Ona także stała się pionkiem. A on nie mógł rozmyślać o zemście, dopóki ona także nie zostanie wybawiona.
Po spotkaniu z Elsie najpierw poszedł do londyńskiego domu Merton, ale ten był pusty, nie było w nim nawet jednego służącego. Nie znalazł Merton także w Duchowym Ateneum. Cuthbert nie chciał się ujawnić, pytając o nią, więc złamał swoją zasadę i nurkował w umyśle każdego, kto mógł coś wiedzieć, omijał tam cele i pragnienia, utrapienia i okrucieństwa, poszukiwał jakiegokolwiek śladu wroga. Ale nikt nie widział jej od czasu kolacji w Kent, tuż przed jego wyzwoleniem.
Cuthbert mógł tylko mieć nadzieję, iż to oznaczało, że Merton widziała w nim zagrożenie i starała się ocalić własną skórę, a nie że zaczęła realizować kolejną część jakiegoś szalonego planu. Ile zaklęć potrzeba jednej osobie? I co zamierzała z nimi wszystkimi zrobić?
Pocierając twarz dłonią, Cuthbert opadł na ławkę w parku Burgess i rozmyślał. Dzięki temu, że od dekady kursował po kościołach, wiedział, które katedry i tym podobne budowle miały krypty. I przy których były cmentarze na tyle duże, żeby mogły ukryć sekrety Merton. Gdyby chodziło o niego, to nie chowałby swoich skarbów w dużym i często uczęszczanym miejscu, nie tam, gdzie ktoś mógłby je odkryć. To musiałoby być coś na uboczu, ale nie aż tak bardzo, żeby mógł je bez problemu odzyskać.
Zamknął oczy i ponownie odtworzył w pamięci noc swojej ucieczki. Był pewien, że nie poszedł na północ, przynajmniej nie od razu. Czy poszłoby mu lepiej, gdyby odtworzył warunki tamtej nocy? Gdyby szukał w ciemności, a nie za dnia?
Światło, posuwał się w jego kierunku, prawda? Księżyc pojawił się na wschodzie…
Musiał znaleźć to miejsce teraz. Zanim Merton zorientuje się, że ją tropią, i sama splądruje to miejsce.
Wstając, skierował się do wyjścia z parku i kupił bilet na omnibus. Rozpytywał ludzi o najstarsze kościoły i cmentarze w okolicy Wschodniego Londynu. Jadąc, prześwietlał wzrokiem ulice, jakby był w stanie wypatrzeć ją pośród tłumów.
Opuścił kapelusz na twarz, kiedy dotarł do pierwszej wsi na swojej mapie, na tyle małej, że mógłby zostać odebrany jako obcy. Nie miał w zanadrzu dużego repertuaru zaklęć, zwłaszcza że te, które znał, zostały zebrane i przejęte przez niego nielegalnie. Jednak te, którymi dysponował, były skuteczne.
Przeskakiwał pomiędzy umysłami, wyczytując z nich, gdzie ma się kierować. Z łatwością znalazł więc cmentarz i kościół. I chociaż z jakiegoś powodu wiedział, że to nie te, to jednak i tak dla pewności sprawdził. A potem ruszył dalej. Musiał iść dalej, jeśli nie chciał oszaleć.
Dopiero w trzeciej z kolei parafii, którą odwiedził, na jego ramionach pojawiła się gęsia skórka. Zatrzymał się, rozglądając dookoła. Otoczenie było jednocześnie obce i znajome. Przepłynęła przez niego fala frustracji. Gdyby tylko mógł potraktować zaklęciem własny umysł, zahipnotyzować go i wydobyć odpowiedzi. Jednak zdecydowanie coś wyczuwał.
Widział iglicę miejscowej kaplicy i zaczął iść w jej stronę, ale z jakiegoś powodu poczuł, że błądzi. Zawrócił więc i znowu stanął w tym samym miejscu, na brukowanej drodze na wzgórzu, w najwyższym punkcie miasteczka. Byłby stąd dobry widok, gdyby nie pobliskie drzewa.
Obracając się wolno, zauważył wąskie schody prowadzące na wschód, bardzo stare i kamienne. Dreszcz przebiegł mu po plecach. Był już kiedyś na tych schodach. Przedostatni schodek był obluzowany. W pośpiechu się na nim potknął…
Pośpiech…
Zaciskając szczękę, Cuthbert pobiegł w kierunku stopni, choć nie dlatego, że mu się śpieszyło, ale po to, żeby sobie przypomnieć. Merton wtedy mocno go przegoniła; kiedy dotarł do doków, był wykończony, i to dlatego zażądała, żeby użył zaklęć z opusów w celu spowolnienia przeciwników. Popędził schodami w dół i pomimo świadomości, że jeden z kamieni jest obluzowany, i tak potknął się i upadł na kolana, dłonie, a także pupę.
Prawym kolanem uderzył mocno, a kamień trafił dokładnie w starego siniaka. Siniaka, którego musiał sobie nabić właśnie tutaj.
Podnosząc się powoli, zamknął oczy, wyobrażając sobie nocny wiatr we włosach, chociaż teraz było dopiero popołudnie. Wyczuł pytające spojrzenie, które na niego skierował przechodzień, ale je zignorował.
_Bieg w dół wzgórza, w kierunku latarni. Za róg. Kolejne potknięcie na końcu brukowanej drogi._
Otworzył oczy i pobiegł tą właśnie ulicą, znajdując na skrzyżowaniu dróg niezapaloną latarnię. Jeśli skręciłby w lewo, poszedłby dalej w głąb miasta, dlatego skierował się w prawo… na końcu ulicy drzewa były przerośnięte, a dróżka stopniowo się zwężała, zmieniając w końcu w ścieżkę.
Cuthbert biegł we właściwym kierunku.
Zwolnił, kiedy dotarł do drzew, uchylając się przed ich gałęziami. Rozglądał się za jakimś złamanym konarem, jakimkolwiek wyłomem w zieleni. Ale nie znalazł go. Podążył zatem dalej ścieżką, która skończyła się jakieś dwieście metrów dalej, na starym kamiennym murze, który porastały kwitnące chwasty.
Niemal przeoczył głęboki spadek po prawej stronie. Dlatego usiadł i zsunął się około półtora metra w dół, a potem poszedł wzdłuż muru. Gałęzie drzew znajdowały się teraz nieco wyżej, na tyle, że mógł dostrzec trzy komory grobowe. Nad każdą z nich znajdował się kamienny krzyż, wyblakły i niemal niemożliwy do odróżnienia od reszty kamienia.
To było to.
Wstrzymując oddech, podszedł do pierwszego grobowca, rozejrzał się, czy nikogo nie ma w pobliżu, i popchnął ramieniem ciężkie drzwi. Otoczył go zaraz zapach wilgoci i pleśni. Sprawdził groby. W pierwszym znajdowały się tylko kości i pozostałości ubrań. W drugim dokładnie to samo. Ale trzeci… ten był większy. Na jego tyłach stała kamienna trumna, a tuż za nią mniejsza, taka dla dziecka. W chwili, w której jej dotknął, był już pewien. Szorstki, stary kamień, ciężar wieka. To było to. Chwycił wieko oburącz, podniósł je i zrzucił. Potem stanął z boku, żeby wpuścić światło.
Trumna, znacznie głębsza od innych, miała z pewnością więcej niż metr i była zupełnie pusta. Nie widział w niej nawet kości.
Merton już tu była, a żaden z tutejszych umarłych nie mógł mu powiedzieć, dokąd się udała.
***
Elsie znowu zapadła w sen. Obudziła się wystraszona, głodna i obolała od skurczów. Strażnicy co prawda ją karmili, ale nie była przyzwyczajona do więziennego jedzenia, o czym mogło zaświadczyć wiadro stojące w rogu. Nie była pewna, czy z powodu szczęśliwego dla niej zbiegu okoliczności, czy może przez litość jednego ze strażników, ale poprzedniego wieczora pozwolono jej się wykąpać. Woda nie była zbyt czysta, ale co kąpiel, to kąpiel. Ubrała się potem w tę samą suknię, w której ją aresztowano, a włosy w jej prostym warkoczu nadal były wilgotne.
Już trzeci dzień przebywała w więzieniu. Od półtora dnia nie widziała ani Ogdena, ani Bachusa, natomiast mogła przysiąc, że w nocy znowu odwiedziła ją Merton. Nic nie pamiętała z tego spotkania – miała jedynie ulotne wrażenie – więc mógł to być równie dobrze sen. Tutaj śniła często. Urywki różnych rzeczy, nie do końca realnych, pojawiały się czasami w ciemności, a czasami za dnia. Zastanawiała się, czy tak właśnie zaczyna się szaleństwo. Pomyślała, że byłaby z tego niezła historia na powieść. Być może, jeśli kiedykolwiek wydostanie się z tego okropnego miejsca, mogłaby ją komuś sprzedać.
Jeśli kiedykolwiek stąd wyjdzie.
Wyglądając z tęsknotą przez kraty, Elsie dotknęła szyi, zastanawiając się, jakie to uczucie, kiedy ma się skręcony kark. Czy zmarłaby od razu, czy może wisiałaby tak długo, złamana i cierpiąca, aż krew przestałaby docierać do jej mózgu?
Usłyszała kroki i chociaż tęskniła za towarzystwem, na ten dźwięk serce podeszło jej do gardła, a palce zamieniły się w lód. Powoli się podniosła, nie chcąc wzburzyć żołądka, kiedy do jej drzwi podszedł jeden ze strażników. Odczepił od paska kółko z kluczami i spojrzał na nią spod ciemnych brwi.
– Panna Camden – przekręcił klucz w zamku. Wypowiedział jej nazwisko w taki ostateczny sposób, jakby to była jedyna uprzejma rzecz, jaka przyszła mu do głowy. Otworzył drzwi i wskazał, żeby za nim poszła.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki