Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Śpiący rycerze - ebook

Data wydania:
25 marca 2020
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
39,90

Śpiący rycerze - ebook

Hanka i Igor spotykają się ponownie, tym razem podczas ferii zimowych. Oboje są uczestnikami obozu na Podhalu, zorganizowanego przez ojca Igora pod patronatem mistrza Twardowskiego. Na obozie pojawiają się też inne dzieci dwóch światów, nie wszystkie w pełni świadome swego dziedzictwa.

Guślarze ujawniają, że przed bohaterami stoi nowe zadanie: muszą zdobyć magiczny klejnot znajdujący się na jednym z tatrzańskich szczytów. Ale jak tego dokonać w środku zimy, kiedy wszędzie leży mnóstwo śniegu i nie da się wyjść na szlak? Czy śpiący rycerze spod Giewontu pomogą w poszukiwaniach? A może będzie to zupełnie kto inny? Na dodatek jest poważny problem: już od jakiegoś czasu nie ma kontaktu z mistrzem Twardowskim, co bardzo niepokoi jego wiernego koguta. Trzeba koniecznie odnaleźć czarodzieja, bo bez niego magia nie działa tak, jak powinna.

Pojawia się też pytanie: gdzie tak naprawdę są Popiel i Dragomira?

Kategoria: Dla młodzieży
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-66173-46-0
Rozmiar pliku: 2,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PROLOG

Proszę. – Młoda kobieta podeszła do siedzącego na hali człowieka. – Dobra, ciepła zupa – powiedziała, podając mu miskę. – Pewnieście głodni.

Oparty o spory głaz krępy mężczyzna podniósł na nią wzrok. Wtedy go poznała – widywała go już wcześniej we wsi, kiedy była mała. Chodził trochę po prośbie, a trochę za pracą, ale go ludzie obśmiewali, że brzydki i nieporadny.

Prawda, szybko się okazało, że przybysz – nie wiadomo skąd, na co ludziska nosami kręcili – znał różne sztuczki i w kamieniu pięknie rzeźbił. Muzykę też grać umiał, choć dziwną, tęskną i smutną, a i głos miał taki, jakby spod ziemi się dobywał, więc się niektóre ludzie bali. I nikt go nie chciał pod dach przyjmować, a co najwyżej trochę strawy dawali. Pomieszkiwał więc po szałasach na hali, rzeźbiąc figury zwierząt, ludzi i fantastycznych stworów.

A potem się sołtys na włóczęgę pogniewał, kiedy ten o rękę jego córki poprosił.

– Co mi tu będzie taki łachudra o najbogatszą pannę we wsi się ubiegał! – wrzasnął, a chłopi, podjudzeni, szybko chwycili w ręce grudy ziemi albo i kamienie i przepędzili przybłędę daleko, aż za przełęcz. Baby obśmiały go, zadowolone z widowiska, a i z tego, że im do córek w konkury taki obdartus chodził nie będzie.

Tylko jedna mała dziewczynka patrzyła ze strachem i smutkiem, jak gonili dziwaka, który choć sam szpetny, tak pięknie grał na piszczałce i opowiadał baśnie, od których śniły jej się potem cudowne rzeczy: elfy tańczące wśród starych drzew okolicznego boru i koboldy wytwarzające z górskich skarbów wspaniałe bransolety, pierścienie i naszyjniki, jakich nie powstydziłyby się największe damy z dalekiego miasta.

Dziewczynka nie zapomniała o dziwnym grajku-rzeźbiarzu. Często wychodziła na przełęcz, w nadziei że znów go zobaczy, znów usłyszy dudniący głos roztaczający przed nią krainę baśni. I tylko ona zachowała po nim pamiątkę – nie do końca wyrzeźbiony kamyk w kształcie ni to człowieka, ni to fantastycznego stworzenia. Kiedy włóczęga odszedł, znikły wszystkie inne jego twory, jakby się pod ziemię zapadły, tylko tę jedną nieukończoną figurkę dziewczynka znalazła przy wielkim głazie na hali.

Teraz, dorosła już – za mąż na wiosnę wychodzić miała w pobliskim miasteczku – poczuła ukłucie w sercu na widok biedaka, który przysiadł pod wielkim głazem stojącym na granicy wioski. Palce zacisnęła na kamyku, który nosiła zawsze w sakiewce przy pasie.

– Pamiętam was – powiedziała cicho. – Czemuście wrócili tu, gdzie tylko zło was spotkało?

Odpowiedziało jej świdrujące spojrzenie czarnych jak noc albo podziemne jezioro oczu. W oddali zagrzmiało, choć jesienne niebo było jasne i pogodne.

– I ja cię poznaję – odparł mężczyzna, a jego nieładną twarz wykrzywił grymas żalu pomieszanego ze złością. – Dlatego dam ci radę, dziewczyno. Uciekaj, bo nieszczęścia wielkie spadną na tę wioskę.

Zatroskała się dziewczyna, jako że miała dobre serce, a rodziców swoich kochała, pozostałym zaś mieszkańcom źle nie życzyła. Zrozumiała jednak, że ten człowiek przyszedł pomścić doznaną niegdyś krzywdę.

Huk w oddali brzmiał teraz, jakby którymś ze żlebów szła kamienna lawina.

– Nie ucieknę sama jedna – odrzekła hardo.

– Ty jedna mnie pożałowałaś, kiedy wszyscy we mnie kamieniami ciskali. Ty jedna więc ocalejesz.

Dziewczyna poczuła, że po policzku spływa jej łza.

– Kiedy byłam mała, widziałam w was dobrego człowieka, którego moi pokrzywdzili – wyznała, szlochając. – Ale wy tacy sami jak oni, jakże to tak?

Czarne oczy świdrowały ją na wylot.

– Jaką cenę jesteś skłonna zapłacić za ocalenie wioski? – zapytał w końcu wędrowiec.

– Jakiejkolwiek zażądacie – odrzekła, połykając łzy.

– I za mąż byś za mnie wyszła, nie tak jak sołtysówna? – zapytał, wstając.

Był niższy i jeszcze brzydszy, niż wydawał się jej w dzieciństwie. Grzmot lawiny przybliżał się. Po hali toczyły się niewielkie kamyki, porywając ze sobą coraz większe.

– Wyszłabym – odpowiedziała bez wahania.

Mężczyzna uniósł rękę i huk umilkł, a kamienie zatrzymały się w miejscu.

– W takim razie czekaj tu na mnie w wiosenną równonoc – powiedział, po czym znikł.

Mijały miesiące. Dziewczyna nie opowiedziała nikomu o swojej przygodzie, ale z niepokojem wyglądała wiosny, choć jeszcze tak niedawno cieszyła się na swój ślub. Nie miała serca powiedzieć narzeczonemu, że już ona nie jego. W równonoc odejdzie, by nigdy nie wrócić, on w końcu znajdzie szczęście z inną i żaden z mieszkańców wioski nie będzie wiedział, komu zawdzięczają ocalenie.

Nie miała żalu do losu. Jej przyszły małżonek może nie był piękny i kształtny, ale pocieszała ją myśl o cudownej muzyce i domu pełnym niezwykłych kamiennych istot.

Nadeszła w końcu wiosna i w ową noc, kiedy przyroda ożywa na nowo, dziewczyna, nie mówiąc nic nikomu, powędrowała ku wysokiej hali, aż prawie na samą przełęcz, pod wielki głaz. Nie ujrzała tam jednak niskiego mężczyzny w łachmanach, ale księcia koboldów w szacie mieniącej się klejnotami. W wyciągniętej ręce trzymał złoty pierścień, w który wprawiony był prawdziwy kryształ górski. Zadrżało serce dziewczyny na ten widok, a przed jej oczami stanął młody ukochany, od którego dostała tylko miedziany pierścionek ze szklanym oczkiem, bo na więcej biednego nauczyciela nie było stać.

Schyliła jednak pokornie głowę, wiedząc, że ceną za życie jej bliskich jest to, że zamieszka w komnatach pod górami, gdzie nie dochodzą promienie słoneczne, a światło dają jedynie piękne kamienie.

– A gdzie twój narzeczony? – zapytał kobold.

Rozejrzała się zdumiona. Czyżby jednak miała zostać żoną jednego z poddanych księcia, grajka-rzeźbiarza, który odwiedził ich wioskę? Zacisnęła palce na kamiennej figurce, jak zawsze spoczywającej w sakiewce.

– Dotrzymałaś słowa, dziewczyno, ocaliłaś swoich – powiedział tymczasem książę. – Przyprowadź tu narzeczonego, do którego żalu żadnego nie mam, a dostaniecie moje błogosławieństwo, wy i wszyscy wasi potomkowie.

Pobiegła, jakby frunęła na skrzydłach, aż do miasteczka i następnej nocy przyprowadziła nauczyciela do księcia koboldów, na halę, pod wielki głaz. Ku jej zdumieniu zastali tam tylko starego włóczęgę. Narzeczony był jednak mądrym człowiekiem i przejrzał podstęp księcia, powiedział więc:

– Dziękuję ci, wielki panie, że chcesz udzielić nam błogosławieństwa.

Wtedy kobold podał mu złoty pierścień z kryształem górskim, a narzeczony włożył go na palec dziewczynie.

– Pamiętajcie – powiedział im jeszcze książę przebrany za starego żebraka – że od dziś góry nie będą miały dla was żadnych tajemnic i nigdy krzywda was najmniejsza od nich ani ich stworzeń nie spotka.

Po tych słowach zniknął, a młodzi wzięli niebawem zwykły ślub i żyli długo i szczęśliwie u stóp wysokich gór, przechadzając się niekiedy po wspaniałych pałacach koboldów, które otwierały przed nimi podwoje. Nigdy jednak nie spotkali – ani oni, ani ich potomkowie – księcia ani też żadnego z jego poddanych. Tylko dary kobolda wraz z opowieścią o błogosławieństwie przekazywano w rodzinie z pokolenia na pokolenie przez wiele stuleci.1 Hanka Ciemna strona

Nawet się nie spodziewałam, że reszta roku upłynie mi tak… zwyczajnie.

Po powrocie znad Gopła dobry tydzień zajęło mi przekonanie samej siebie, że już po wszystkim, że policja lada moment znajdzie Jolantę-Dragomirę (przecież MUSZĄ ją aresztować za próbę kradzieży cennego artefaktu ze stanowiska archeologicznego, co nie?), a magiczny sztylet wyląduje na samym dnie skrzyni w najdalszym końcu wielkiego, ale to naprawdę wielkiego muzealnego magazynu.

Po mniej więcej dziesięciu dniach zaczęłam sypiać spokojniej, mimo że Jolanta zapadła się pod ziemię, co oznaczało, że przebywa na wolności. Może poszłoby mi szybciej, gdyby mama nie uwierzyła, jeszcze na wakacjach, że cierpię na coś, co się nazywa „sennowłóctwo”, inaczej „somnambulizm”. (Przeliterowałam, nie ma błędów. Założę się, że nawet Igor nie zna tych słów).

Rodzice wcale nie zapomnieli mojej ściemy po nocnej wyprawie przeciw Popielowi, kiedy to udawałam, że chodziłam przez sen. Zaraz po powrocie znad Gopła mama poszła ze mną do pani doktor psychiatry, żeby przedyskutować sprawę. Teraz już mogę się przyznać, że strasznie się przed tą wizytą denerwowałam, jak się okazało – niepotrzebnie. Po nawet dość miłej rozmowie (starałam się unikać jasnych odpowiedzi na skomplikowane pytania dotyczące przeżyć podczas wakacji) wyszłyśmy z gabinetu z długą listą zaleceń. Miałam spędzać dużo czasu na świeżym powietrzu (okej), kłaść się wcześniej (o nie!), spać dłużej (może być), drzemać w ciągu dnia (cooo?!) i zredukować wszelkie czynniki, które wprowadzają w moje życie niepokój i stres.

– Czy to znaczy, że mogę nigdy więcej nie widywać Leszka? – zapytałam w drodze do domu.

– Hanka… – jęknęła mama. – To jest poważna sprawa, daruj sobie wygłupy, dobrze? Może to był pojedynczy incydent, ale trzeba zadbać, żeby nie doszło do nawrotów. Będziemy przestrzegać zaleceń lekarskich. Zabezpieczymy twój pokój, żebyś się nocą o nic nie potknęła i nie zrobiła sobie krzywdy, kupimy rolety zaciemniające… Wszystko się ułoży. Jest zresztą spora szansa, że z tego wyrośniesz, pani doktor mówiła, że problem lunatykowania zwykle dotyczy dzieci i młodszych nastolatków.

Nie ma szans, pomyślałam ponuro. Żeby wyrosnąć z… jak to było, sennowłóctwa?… musiałabym najpierw na nie zapaść. Tyle mi przyszło z krętactw. Zawsze chciałam być jak Loki, a kiedy raz udało mi się skłamać skutecznie, to ta mała wycieczka na ciemną stronę mocy i tak obróciła się przeciwko mnie. Ale łgarstwo było w sumie mniejszym złem – też byście nie chcieli, żeby wasi mama, ojczym i młodsza siostra dowiedzieli się o istnieniu upiora Popiela, prawda? Mimo to musiałam przez resztę lata i całą jesień kłaść się spać wcześniej i, co gorsza, praktykować poobiednie leżakowanie bez komórki, czytnika i telewizji, bo niebieskie światło pobudza, bla, bla, bla. Wytargowałam przynajmniej zgodę na słuchanie podcastów i audiobooków.

Z nadejściem roku szkolnego częstość drzemek uległa na szczęście zmniejszeniu – plan lekcji nie pozwalał codziennie wygospodarowywać czasu na spanie po południu. Mama nie była zadowolona, ale jakoś to zaakceptowała, zwłaszcza że epizod lunatykowania się nie powtórzył. Jakie to dziwne, prawda?

W każdym razie powrót do szkoły z jednej strony trochę ułatwił mi życie, z drugiej jednak nie przyniósł specjalnej satysfakcji. Przez ostatnie dni wakacji starałam się za wszelką cenę skompletować żeńską drużynę futbolową, ale udało mi się znaleźć tylko dwie dziewczyny. Chodziły do równoległych klas i miałam je w znajomych na fejsie. Zaraz na początku września wrzuciłam też ogłoszenia na wszystkie szkolne strony i w ten sposób znalazłam jeszcze jedną chętną. Ciągle jednak było nas za mało, by drużyna Rusałek mogła zaistnieć i, co ważniejsze, wystartować w Turnieju o Piłkę Sztygara. Musiałam się zadowolić cotygodniowym nieoficjalnym treningiem na szkolnym boisku i obserwowaniem postępów Promienistych (odpadli w jednej ósmej, dobrze im tak). Jedna z dziewczyn zapytała mnie kiedyś, czemu nie chodzę na SKS.

– Bo jest nudny – odpowiedziałam bez namysłu. – Na zajęciach Kucyk jest tylko taniec i fitness. To bez sensu.

– Wcale nie – zaprotestowała Danka. – Ja chodzę i w sumie jest spoko. Poza tym pani Kucek jest fajna. Przyjdź kiedyś, co? Jak będzie nudno, to zrezygnujesz.

W sumie, pomyślałam, czemu nie? Okazało się, że owszem, taniec i fitness są nieciekawe, ale mniej, niż podejrzewałam. Prawie nie-nudne. Z braku lepszego zajęcia zaczęłam chodzić na SKS dla dziewczyn i nawet się wciągnęłam. Dalej wolałabym grać w piłkę, ale nie jest tak źle, jak się obawiałam.

Igor napisał do mnie trzy listy, każdy po pięć kartek. Ręcznie. Zielonym atramentem. Specjalnie w tym celu kupionym. Odpowiedziałam mu na każdy, w tym na dwa mailem. Istnieją jakieś granice poświęcenia dla przyjaciół.

Pierwszy list zawierał obiecany spis ulubionych książek. Poza Władcą pierścieni nie znałam ani jednej. Na pierwszym miejscu było coś, co nazywało się niezbyt zachęcająco: Hrabia Monte Christo – postanowiłam dać temu szansę, więc zaczęłam szukać audiobooka. Kiedy go znalazłam, przez chwilę nie wierzyłam własnym oczom. Czterdzieści sześć godzin nagrania?! Ktoś się musiał pomylić.

Pomyłki nie było. Wysłuchanie tej książki naprawdę zajmuje tyle czasu. Miałam zapewnioną rozrywkę na wszystkie leżakowania aż do świąt. Znając Igora, na pewno przeczytał ją sam, i to kiedy miał, bo ja wiem, osiem lat. Najwyżej dziesięć.

Miesiące mijały znaczone kolejnymi przygodami hrabiego (całkiem fajne, ale wolałabym film, bo nie byłoby w nim dziwnych słów i długich opisów), zajęciami z fitnessu i przymusowymi drzemkami. W Wigilię, po tym jak wujek przypalił mak, a mama rozgotowała pierogi, byłam prawie pewna, że do domu zakradło się licho, i nawet próbowałam je namówić do ujawnienia się, wykorzystując do tego czekoladowe sopelki, takie na choinkę. Nie wylazło, ale za to okazało się, że dziadek Jasiek zna o nim kolędę. Wolałam jednak za bardzo nie dociekać, co to ta „mizerna, cicha stajenka licha”. Kiedy spytałam o to Igora – zadzwoniłam złożyć mu życzenia po tym, jak dzień po świętach poczta dostarczyła kartkę od niego, elegancko wypisaną tym razem czerwonym atramentem – usłyszałam w słuchawce tylko dziwne pokasływanie, a potem uprzejme pytanie:

– Żartujesz, prawda?

Ech, Igor.

Wigilię spędziliśmy z rodziną, co znaczy, że przyszli wujek i ciocia, oczywiście z Leszkiem. Po przygodzie z Dragomirą (czyli rzekomym porwaniu przez CIA) mój kuzyn zrobił się jeszcze bardziej nieznośny. Był przekonany (przeczytał wszystkie doniesienia prasowe na ten temat), że cudem uniknął śmierci z rąk tajnych agentów i/lub mafii przemytników zabytków – niepotrzebne skreślić. Bardzo żałowałam, że nie mogę mu powiedzieć, jak wyglądała prawda.

– Życzę ci, żebyś była mniej zarozumiała – powiedział, składając mi świąteczne życzenia. – I żeby spotykały cię przygody mniej ekscytujące niż te moje. Nie dałabyś sobie z nimi rady. Już teraz podobno nie sypiasz po nocach, prawda?

Policzyłam w myślach do dziesięciu i odpowiedziałam:

– Dziękuję, bardzo miło z twojej strony. Ja z kolei życzę ci, żebyś się w nowym roku zachowywał mniej bezsensownie niż w mijającym. To nie będzie trudne, biorąc pod uwagę, jak monstrualną głupotą wykazałeś się…

W tej właśnie chwili wujek Stefan bardzo stanowczo kazał Leszkowi iść złożyć życzenia mojej mamie, a mnie zagonił do rozlewania kompotu. Ciekawe dlaczego.

Generalnie jednak nie było źle. W szkole jakoś mi szło, rodzina – pomijając chwilową wigilijną wizytę licha – miewała się dobrze, Lena polubiła zerówkę, a Leszek, na szczęście, nie miał zbyt wiele czasu, bo poszedł do liceum, gdzie chyba średnio mu szło z nowymi kolegami. Najbardziej irytowały mnie drzemki, nawet mimo zgody na słuchanie książek. Wierzyłam po cichu, że uda mi się namówić rodziców do całkowitej z nich rezygnacji.

Pewnego dnia zaraz po świętach leżałam w pokoju, słuchając końcówki Hrabiego Monte Christo, kiedy z szuflady dobiegł mnie dźwięk – jak to Igor mówił? – baroku. Znaczy odezwała się zamknięta tam komórka. Zdążyłam od wakacji zmienić główny dzwonek, a ten (fragment hymnu Ligi Mistrzów) zostawiłam przypisany do trzech kontaktów: Igora, Lilianny i Aliny. Dzwoniła ta ostatnia.

Uznałam, że telefon od przyjaciółki to wypadek zdecydowanie uzasadniający przerwanie obowiązkowej drzemki. Odebrałam.

– Cześć. Co tam?

Odpowiedziała mi chwila ciszy, a potem jakieś dziwne odgłosy, jakby… gdakanie?

– Alina? – spytałam niepewnie.

– Och, cześć. – W końcu usłyszałam ludzki głos. – Hanka? Słuchaj, dzwonię, bo powinnaś wiedzieć, że mamy problem. Chyba… – uściśliła.

– To znaczy? – Powstrzymałam się od dodania tonem Obi-Wana, że mam złe przeczucia. Nie byłam do końca pewna, jak u Aliny ze skojarzeniami.

– W naszym ogrodzie – wyjaśniła – wylądował kogut.

Aha… czyli jednak naprawdę słyszałam gdakanie.

– No wiesz, kogut Twardowskiego – kontynuowała. – Mówi, że przyleciał z Księżyca i że szuka mistrza, który nie wrócił po spotkaniu z Daleborem…

– Dalek-co? – przerwałam jej.

– Daleborem – powtórzyła. – Dalebor to starszy Myszków, przełożony Racimira i Mścigniewa-Nikiego…

No tak. Ten Dalek z boru to Myszko. Mogłam się domyślić.

– W każdym razie kogut bardzo się martwi. Znalazł mnie, bo mistrz kontaktował się ze mną w sprawie obozu. Oczywiście chciałam zawiadomić Igora, ale nie mogłam się do niego dodzwonić, bo pojechał do dziadków w góry, a tam jest marny zasięg. Jeżeli mistrz Twardowski nie dotrze do Małego Bystrego, to nie wiem, co zrobimy.

– Jak to nie wiesz? – zapytałam, starając się brzmieć jak najbardziej pewnie. – Będziemy musieli go odnaleźć.

W tej samej chwili poczułam mocne swędzenie ręki. A więc na dodatek ta przeklęta rana zaczęła dawać o sobie znać.

– Przyjedź do Krakowa – poprosiła Alina.

Łatwo powiedzieć. Wymruczałam w odpowiedzi, że to przemyślę i żeby się trzymała.

Przez resztę nocy przyglądałam się niebu przez teleskop, który dostałam na Gwiazdkę, i nagle coś przyszło mi do głowy. Co jeżeli mistrz Twardowski znajduje się gdzieś tam, gdzie nie jesteśmy w stanie zajrzeć? Gdzie nikt, nawet jego magiczny kogut go nie widzi? Na przykład po drugiej stronie Księżyca? Przecież on ponoć mieszka na Księżycu! A w komiksach na ciemnej stronie jest mnóstwo rzeczy, najczęściej tajne bazy złoli – może rzeczywiście ktoś uwięził tam Twardowskiego?

Chciałam od razu napisać o tym Alinie, ale się powstrzymałam – o takich sprawach lepiej porozmawiać osobiście. Być może nawet odważę się powiedzieć jej o ręce. O tym, że bywają dni, kiedy zadana przez Dragomirę rana nieprzyjemnie pobolewa. I o tym, że wtedy bardzo, bardzo nie lubię kłaść się spać – bo wolę nie wiedzieć, co tym razem mi się przyśni.

O świcie podjęłam decyzję: ubłagam mamę, żeby pozwoliła mi pojechać jeszcze przed sylwestrem do Krakowa. Potrzebowałam spotkać się z przyjaciółką, a mistrz Twardowski potrzebował naszej pomocy.2 Igor Namiot większy w środku

Czy mówiłem już, że nie znoszę zimna, mrozu, śniegu po kolana, zamarzającego oddechu i tym podobnych zimowych przyjemności?

Tato uparł się, że pierwsza „szkółka magii” (nie wymyśliliśmy na razie lepszej nazwy) odbędzie się podczas ferii zimowych. Świetny pomysł, zważywszy że poszczególne województwa mają przerwę w różnym czasie, co ograniczyło liczbę osób mogących przyjechać. „Co mamy powiedzieć tym, którym ten termin nie pasuje?”, zapytała Lilianna. Nie mieliśmy dobrej odpowiedzi, więc w końcu obiecaliśmy zorganizować też coś latem. Mam nadzieję, że się nie zniechęcą. Mówiłem, tato, że z tą zimą to słabe.

Dla mnie i Aliny w sumie było super, bo rodzice zwolnili nas ze szkoły na czas, kiedy wolne miała Hanka (jej rodzina nic nie wie o magii i w życiu nie zgodziłaby się na dodatkowe dwa tygodnie laby), dzięki czemu nasze ferie znacząco się wydłużyły. Bardzo bym się z tego cieszył, gdyby tylko w Tatrach nie było tak paskudnie zimno.

Jeśli chodzi o niechęć do zimy, to wszystko przez Neapol, dokąd tato zabrał mnie pod koniec wakacji. W drugiej połowie sierpnia było tam nadal niesamowicie gorąco, ale od morza wiała przyjemna bryza. Popłynęliśmy nawet na Capri i miałem wrażenie, że z wody wpatrują się we mnie ciekawskie oczy nereid. Takich grecko-rzymskich morskich boginek, jakby rusałek. Czyli dalekich kuzynek mamy. Było to miłe, ale też trochę dziwaczne.

Mama… Nie mogłem przestać o niej myśleć, podobnie jak o tym, że toksyczna babcia postanowiła odebrać mi ją na zawsze. Chociaż może kiedyś ja też rozpłynę się w wodę i wtedy się spotkamy. Tylko czy woda ma pamięć? Pewnie nie. Aczkolwiek moja rozpłynięta matka ma pamięć, rozum i wolę. Może więc nie jest tak źle.

Neapol był cudowny. Starożytne miasta Pompeje i Herkulanum, istoty z antycznych mitów, zapach pinii, Wezuwiusz, z którego krateru unoszą się niewielkie języczki dymu, jakby wulkan miał zamiar wybuchnąć. (Przywiozłem Hance w prezencie lawę. Taką kupioną w sklepiku, nie prosto z wulkanu, ale po pierwsze, lawa nie leży koło ścieżki, a po drugie, to jest park narodowy i nie wolno zabierać kamieni). A przede wszystkim słońce i ciepło.

Nie wiem, może to chłód podwodnego świata jeziora Gopło i zimne światło księżyca, w którym pojawiła się babcia Goplana, sprawiły, że zimno nagle stało się dla mnie znacznie bardziej nieprzyjemne i nieznośne, niż było kiedykolwiek. Dawniej przecież ferie spędzane u dziadków w Beskidach nie były przerażające.

W każdym razie mimo że cieszyłem się na kolejne dwa tygodnie z Hanką i Aliną (dobra, tę ostatnią spotykam na co dzień, choć na początku stycznia nie było jej w szkole i w sumie ostatni raz widzieliśmy się przed świętami), nie mogłem zrozumieć jednego: co tacie strzeliło do głowy, żeby tę szkołę urządzać w zimie?

Ale dość narzekania. Przyjechaliśmy z początkiem ferii na Śląsku do Małego Bystrego. Dzień przed wszystkimi, bo tato był głównym organizatorem i okropnie się denerwował, że coś pójdzie nie tak. Magiczny namiot stał w ogrodzie domku, gdzie wynajęliśmy też dwa pokoje dla dorosłych. Wszystko było zgodne z tym, co Alina ustaliła z Twardowskim: na pierwszy rzut oka zwyczajny wojskowy namiot, który w środku ukrywał: trzy sypialnie, małą łazienkę, kuchnię i jadalnię, która miała być także salą lekcyjną. Zaklęte wnętrze miało być widoczne tylko dla osób, do których dotarło zaproszenie. Ono też zresztą było magiczne – Lilianna zadbała o to, żeby znalazło się w gazetach i necie, ale nie wszyscy byli w stanie je widzieć. Pani guślarz wytłumaczyła tacie, że rodzice zobaczą anons o obozie folklorystycznym i co najwyżej zdziwią się nagłym zainteresowaniem dziecka kulturą ludową.

Reszta uczestników – a konkretnie ta dwójka (!!!), która akurat miała ferie – miała tu dotrzeć nazajutrz, a jeszcze w dniu naszego przyjazdu wieczorem planowały do nas dołączyć Alina z babcią. Tylko że nie dołączyły. Zakładałem, że utknęły gdzieś w drodze z Augustowa (zdążyło już nieźle napadać), ale zacząłem się niepokoić, kiedy Alina nie odbierała telefonu. A potem dostałem od niej esemesa, który brzmiał następująco: „MISTRZ TWARDOWSKI ZAGINĄŁ”.

Poczułem ogarniającą mnie panikę. Lada moment mieli się zjawić nowi uczniowie, a najważniejszy nauczyciel zrejterował. (Hanka kazała mi ostatnie słowo wykreślić i zamienić na „uciekł”, ale zostawiam). Zniknął, zapadł się pod ziemię albo runął do księżycowego krateru. Jak się wkrótce miało okazać, Alina z Hanką od trzech tygodni usiłowały go namierzyć i nie raczyły mnie o tym poinformować. Podobno najpierw się nie dało – no tak, u dziadków zasięg jest marny, ale żeby potem nic nie powiedzieć? Fakt, Alina nie wróciła po Nowym Roku do szkoły, bo pojechała do Augustowa, ale jednak…

No więc czekałem sam. Już wieczorem zainstalowałem się w pustym namiocie – i wiecie co? W środku naprawdę było cieplej niż w tych pokojach, które tato wynajął dla siebie, babci Aliny i Lilianny u właściciela posesji! Przynajmniej tyle dobrze. W nocy śniło mi się głównie pianie koguta, do którego o świcie dołączyły głosy.

– Nie sądzę – powiedział jeden z nich – by zasadnym było budzić tego szlachetnego młodzieńca.

– Drogi kuzynie, promienie słońca lada moment oświetlą górskie granie, jest to więc właściwa pora na pobudkę – zaoponował drugi.

W zupełnie niezrozumiały sposób w namiocie zmaterializowali się Myszkowie: Niki i Racimir.

Przetarłem oczy – kogut we śnie nieźle mnie zmęczył – i uniosłem się na łóżku polowym.

– Cześć – powiedziałem, po czym dodałem: – To znaczy witajcie, szlachetni wojowie.

Dopiero wtedy zauważyłem, że Niki ma na sobie moro, a Racimir elegancki, haftowany frak. Oraz peruczkę i trójgraniasty kapelusz. Nie wyglądali na średniowiecznych wojów.

– Eee… To znaczy witajcie cni mężowie z rodu Myszków – poprawiłem się.

– A nie mówiłem – zwrócił się triumfalnie Racimir do Nikiego. – Nasz towarzysz przebudził się pełen zapału i rześki jak górski strumień w zimie.

Niki rzucił mu ponure spojrzenie.

– Możesz mi nie przypominać o temperaturze tutejszych wód?

Myszkowie w ludzkiej postaci musieli podczas pełni Księżyca schodzić do dowolnego jeziora, by nabrać sił dzięki krewnym Goplany. Założyłem, że ostatnią pełnię spędzili w jakimś Morskim Oku… Spojrzałem z wdzięcznością na Nikiego – najwyraźniej miałem w nim bratnią duszę w kwestii mrozu.

Racimir tymczasem zaczął krzątać się po kuchni. Chwilę później pojawił się przede mną wielki talerz jajecznicy oraz kiełbasek.

– Hm… Nie macie płatków albo twarożku?

– Wojownik winien żywić się sycącą strawą – odparł osiemnastowieczny Myszko, po czym zabrał się za przygotowywanie drugiej patelni jajecznicy.

– Wy też jecie? – zapytałem.

Wydawało mi się, że w pewnym sensie pozostają duchami, a one nie muszą się pożywiać.

– Głównie dla przyjemności – odparł Racimir.

– W tej postaci potrzebujemy nieco jadła i napoju – dodał Niki, podbierając mi jedną z kiełbasek. – Możemy jednak wytrzymać długo bez strawy.

Chciałem dopytać o szczegóły techniczne, ale w tej chwili uchyliła się klapa namiotu. Spodziewałem się taty, ale w wejściu stanęło yeti. A konkretnie potężna postać zakutana w grubą granatową puchówkę i w narciarskich spodniach. Pół twarzy zasłaniał szalik w fantazyjne wzory, a drugą ciemne gogle. Do tego wyobraźcie sobie czapkę z pomponem. No dobra, szalik i czapka sprawiły, że stworzenie wyglądało nieco mniej groźnie niż w pierwszej chwili.

– Cześć – powiedziało wysokim dziewczęcym głosem, kompletnie niepasującym do pierwszego wrażenia. – Jestem Julka. Dobrze trafiłam?

***

Julka okazała się naszą nową koleżanką.

– Miałam nocny pociąg do Zakopanego i zaraz potem autobus – wyjaśniła – więc uznałam, że będzie okej, jak przyjadę od razu.

– Jasne, w porządku. Mam na imię Igor.

Twarz Julki – dziewczyna zdążyła już zrzucić z siebie kurtkę, czapkę i gogle – rozpromieniła się.

– Lilianna napisała, że cię tutaj zastanę.

Żadnego zdziwienia, że namiot jest większy w środku. Żadnego zaskoczenia niecodziennym mailem od nieznanej osoby. Ani tym, że w wojskowym namiocie stoją ozdobne sprzęty. A nawet powitaniem, jakie zgotował jej Racimir, nazywając ją „szlachetną damą” i stawiając przed nią michę jajecznicy. Że już o stroju Myszków nie wspomnę. Zastanawiałem się, czy Julka wie coś więcej o swoim pochodzeniu niż Hanka i ja o naszym. Może jest jak Alina, z rodziny, w której rozmawia się o pewnych rzeczach. Nie, tato, zupełnie nie chodzi mi o to, że ukrywałeś tożsamość mamy przez kilkanaście lat.

– Ojej! – pisnęła Julka. – Zawsze marzyłam, żeby dostać się do magicznej szkoły, i proszę! Domyślam się, że to tylko piękny sen, ale ponieważ zazwyczaj bardzo dobrze pamiętam sny, będę mogła go wspominać jak prawdziwe zdarzenie.

Usiadła na krześle i omal nie ściągnęła obrusa wraz z całym śniadaniem. Skrzywiła się i spojrzała na nas przepraszająco.

– Wybaczcie, jestem okropną niezdarą.

Niki poprawił moro i odchrząknął.

– Droga panno Julio – zaczął. – Zapewniam cię, że nie śnisz i trafiłaś tu z jakiegoś powodu, który dla nas wszystkich jest jeszcze niejasny. Na razie ciesz się strawą przyrządzoną przez mistrza Racimira…

Wzmianka o mistrzu przypomniała mi o esemesie Aliny.

– Au! – wrzasnąłem, jakbym się poparzył jajecznicą.

Oczy wszystkich skierowały się ku mnie. Spojrzałem błagalnie na Nikiego, usiłując dać mu do zrozumienia, że musimy porozmawiać na osobności.

– Twardowski nie przyjedzie – szepnąłem, kiedy wyszliśmy przed namiot. (To był błąd, na zewnątrz było zimno, co obaj boleśnie odczuliśmy).

Myszko zrobił wielkie oczy i przez chwilę jego twarz do złudzenia przypominała szczurzy pyszczek.

– Zmienił zdanie?! – wykrzyknął.

– Cii…

– Nie przejmuj się, młodzieńcze. W środku nie słychać szczegółów naszej rozmowy, podobnie jak my nie słyszymy dobrze, co dzieje się w namiocie.

Rzeczywiście z wnętrza dobiegał jedynie słaby pogłos rozmowy Julki z Racimirem.

– Gorzej – oznajmiłem ponuro. – Twardowski zniknął. Nikt nie wie, gdzie jest. Mam nadzieję, że dziś przyjedzie Hanka i wszystko wyjaśni. Ponoć przez ostatnie tygodnie ona i Alina szukały go, ale bezskutecznie.

– Masz na myśli córkę wiedźm? – upewnił się Niki.

Skinąłem głową. W rodzinie mojej klasowej koleżanki od pokoleń były zielarki, szeptuchy, mądre kobiety – czyli dobre wiedźmy.

– W sumie i tak jesteście magicznymi żółtodziobami, więc może i lepiej, jeśli nauczycie się tylko podstaw – oznajmił beztrosko Myszko. – Może mistrz też tak uznał i dlatego nie przyjedzie – dodał po chwili, ale wiedziałem, że zaniepokoiło go zniknięcie Twardowskiego, a cała ta przemowa ma mnie uspokoić.

W tej samej chwili rozdzwoniła się moja komórka. Byłem przekonany, że to Hanka, ale wyświetlił się numer Lilianny.

– Cześć, Igor – odezwała się, kiedy tylko odebrałem. – Będę na miejscu za godzinę.

– Cześć – odparłem ponuro. – Twardowski zaginął.

– Wiem – westchnęła. (Co to za spisek? Wszyscy wiedzą, tylko nie ja?) – Usiłuję go namierzyć, ale kogut nie pomaga.

– Kogut?

– Kogut jest wysoce antytechnomagiczny – wyjaśniła. A w każdym razie zapewne wydawało jej się, że wyjaśniła.

Technomagia to coś, czym posługuje się Lilianna jako guślarka czy też pani guślarz: majstrowanie przy elektronice, wysyłanie niewidocznych informacji i usuwanie niepożądanych, kombinowanie w internecie… Ale dlaczego kogut miałby to zakłócać?

– Do zobaczenia za godzinę – zakończyła, a ja zorientowałem się, że przegapiłem spory fragment jej wypowiedzi.

– Mam problem z zasięgiem, nie słyszałem cię dobrze – wymamrotałem, ale ona już się rozłączyła.

Spojrzałem bezradnie na Nikiego.

– Chodźmy do środka – mruknął. – Zimno tu.

***

Zanim kolorowe auto Lilianny zaparkowało przed namiotem, pojawił się kolejny adept sztuki magicznej. Przywiozła go samochodem mama, która musiała jednak kompletnie nie łapać, o co chodzi, bo pomaszerowała prosto na kwaterę, gdzie zaszył się mój tato.

Jedno muszę powiedzieć o nadopiekuńczej mamie Prospera (to imię naszego nowego kolegi, zaraz go poznacie bliżej): niewątpliwie dysponuje ona potężną magią, ponieważ jej głos usłyszeliśmy, siedząc w namiocie, gdzie ponoć nie miały dochodzić dźwięki z zewnątrz.

– Rozumiem, panie Gajewski, że posiada pan wszelkie uprawnienia do prowadzenia obozów dla młodzieży?

Odpowiedź taty była ledwie słyszalna, ale w tonie jego głosu wyczułem znużenie, świadczące, że słyszał to pytanie już kilka razy. Uprawnienia miała tak naprawdę babcia Aliny jako emerytowana szkolna higienistka i wychowawczyni kolonijna. Między innymi dlatego ją tu sprowadziliśmy, bo żadne z nas (oprócz Aliny) nie pałało entuzjazmem do nauki zielarstwa.

– I dzieci na turnusie nie będzie więcej niż sześcioro? – upewniła się jeszcze kobieta.

Znów nie dotarła do mnie treść odpowiedzi.

W tej samej chwili do namiotu zajrzała głowa opakowana w czapkę, szalik i okulary, przy których zbladło wszystko, co miała na sobie Julka. A za głową wsunął się niewysoki, na oko dziesięcioletni chłopiec, rozglądając się po wnętrzu z zachwytem.

– Łał! – powiedział w końcu. – On naprawdę jest większy w środku!

Zanim ktokolwiek z nas zdążył zareagować, na zewnątrz rozległo się przerażone: „Prosper, gdzie jesteś?!”, po czym w wejściu stanęła dama w sztucznym futrze, kozakach na obcasach i z parasolką w ręce. (Przepraszam, Prosper, ale wyobraziłem sobie twoją mamę wchodzącą na Giewont w klapkach).

– Dziecko niedobre! – zwróciła się do syna z naganą i dziwaczną czułością jednocześnie. – Musisz uważać, Prosperku, mogłeś złamać nogę! – Odwróciła się w kierunku pozostającego na zewnątrz taty. – Jest pan pewny, że wejście nie jest oblodzone?

Chłopiec spojrzał na nas przepraszająco i błagalnie. A konkretnie wzrok zza dziwacznie opalizujących okularów mówił: „Proszę, wybaczcie mamie, ona już taka jest”.

Zerknąłem na jego buty: drogie, specjalistyczne, górskie. Zimowe. Musiałby bardzo się starać, żeby w czymś takim poślizgnąć się na śniegu.

W tym samym momencie Prosper zrobił krok ku nam i omal nie przekoziołkował na plecaku Julki. Zaczynałem podejrzewać, że obawy jego matki mogą nie być bezpodstawne. I wtedy zobaczyłem – dziwiąc się, że nie zauważyłem tego od razu. Okulary Prospera miały koszmarnie grube szkła, zza których ledwie było widać oczy. Zaraz… przecież wcześniej widziałem je bez problemu. Zamrugałem – i okulary stały się jakby zwyczajniejsze. Mrugnąłem znowu – a może to tamten chłopiec mrugnął… – i ponownie widziałem musztardówki.

– Potem pogadamy – mruknął Prosper. – Choć sam też tego nie ogarniam.

Jego matka lustrowała tymczasem wnętrze.

– Wygląda całkiem nieźle – oznajmiła w końcu tacie. – Bałam się tego namiotu, ale syn się uparł. Widzę jednak, że na małą grupę jest tu dość miejsca, grzejniki jak się patrzy… Och, mam tylko nadzieję, że nikt nie wznieci pożaru…

Odetchnąłem z ulgą, bo podejrzanie dużo widząca mama Prospera nie czepiła się staroświeckich mebli. Sądząc po jej dalszych komentarzach, których urywki wciąż do mnie dochodziły, choć wyszła już na zewnątrz („On ma bzika na punkcie wojska, więc ten namiot…”, „Tak, sypiał już na polowych…” i tak dalej), kobieta widziała wnętrze tylko częściowo takie, jakim jest dzięki magii Twardowskiego. Pewnie jako zwykły, porządnie urządzony wojskowy namiot. Na szczęście Racimir na wszelki wypadek schował się w kuchni, a Niki siedział na krześle z miną żołnierza emeryta, który zatrudnił się na koloniach jako wychowawca.

– Wie pan – powiedziała kobieta, zaglądając znów do namiotu – on tak strasznie marzył o tym obozie. Od dziecka chciał być pilotem, choć oczywiście nie ma na to szans. Proszę się nim troskliwie opiekować, to dobre dziecko, choć czasem strasznie nieposłuszne. Prosper! – krzyknęła.

O ułamek sekundy za późno.

Nasz nowy kolega właśnie usiadł obok krzesła. Teraz starał się pozbierać z podłogi, obmacując obolały tyłek. Niki podszedł do niego i podał mu ramię z galanterią, jakby pomagał damie.

Tato wykorzystał moment, by podobnie potraktować mamę Prospera i wyprowadzić ją wśród zapewnień, że jej dziecku nie stanie się tu żadna krzywda.

Lilianna tymczasem wpatrywała się w przybysza.

– Interesujący przypadek – oznajmiła, kiedy klapa namiotu opadła.

Prosper popatrzył na nią z wdzięcznością.

***

Do przybycia Hanki, Aliny (tak, przyjechały razem jak najlepsze przyjaciółki) i jej babci dowiedzieliśmy się tylko, że Julka ma czternaście lat i jest spod Szczecina, a jedenastoletni Prosper przyjechał z Łodzi. Byłem pod wrażeniem tego, jak bardzo chłopiec stara się ukryć, że ma słaby wzrok („zwykły wzrok”, jak powiedziała Lilianna, cokolwiek to miało znaczyć), i świadomie manipuluje tym, jak widzą go inni. Prosper ewidentnie wiedział coś o tym, że nie jest całkiem zwyczajny, i nie miał wątpliwości, że na tym obozie będzie mógł nauczyć się żyć normalniej.

Julka natomiast nie miała pojęcia, dlaczego tu trafiła.

– Po prostu zobaczyłam to ogłoszenie i odpisałam – powiedziała, wzruszając ramionami. – Rodzice nieszczególnie przejmują się tym, co robię, nie mają czasu. Więc przyjechałam. Może okaże się, że jestem księżniczką zaklętą w ogra – dodała żałośnie.

Julka ma posturę zapaśniczki i chyba bardzo tego nie lubi, na dodatek wciąż wpada na meble i potyka się o własne nogi. Kiedy tylko przekonała się, że w namiocie jest ciepło, wyjęła z plecaka tiulową spódnicę i ozdobną bluzkę, założyła trochę biżuterii i mrugnęła do Racimira.

– Teraz lepiej, prawda? – zapytała.

Lilianna wpatrywała się w tę dwójkę, po czym puściła z komputera walca, a Racimir poprosił Julkę do tańca. Spodziewałem się katastrofy, a tymczasem dała sobie całkiem nieźle radę. Może Myszko dobrze prowadzi.

W każdym razie zapowiadały się najdziwniejsze ferie w moim życiu.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: