Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

  • promocja

Śpiew syren - ebook

Wydawnictwo:
Seria:
Format:
EPUB
Data wydania:
15 października 2025
5262 pkt
punktów Virtualo

Śpiew syren - ebook

Śpiew syren to podróż w sam środek wojny – bez filtrów, bez patosu, bez propagandowych mitów. Tomáš Forró przemierza linię frontu od Donbasu po zrujnowane miasta południa Ukrainy, wchodzi do okopów, szpitali polowych, zbombardowanych bloków.

To nie jest kronika bitew ani katalog bohaterskich czynów. To zapis spotkań z ludźmi wciągniętymi w walkę – bojownikami i dezerterami, kolaborantami i patriotami, ofiarami bombardowań i szabrownikami. Forró pokazuje życie pod rosyjską okupacją, dylematy mieszkańców miast zamienionych w ruiny, ryzykowne akcje partyzantów działających głęboko za linią wroga.

W jego opowieści są głód, rozpacz i wściekłość, ale też okruchy wspólnoty i nadziei, która potrafi przetrwać nawet wśród ruin. Autor dociera do miejsc i historii, o których milczą media: śledzi tajemnicze działania rosyjskich generałów w radioaktywnych lasach Czarnobyla, tropi błędy rosyjskich służb w planowaniu inwazji, pyta, jak Rosja i Ukraina znalazły się na kursie tak destrukcyjnej konfrontacji – i jak wojna przekształca ukraińskie społeczeństwo od środka.

To książka, która nie pozwala patrzeć na wojnę z bezpiecznego dystansu.

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8396-212-2
Rozmiar pliku: 2,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

W serii ukazały się ostatnio:

Maciej Wasielewski _Jutro przypłynie królowa_ (wyd. 3)

Bartosz Panek _Zboże rosło jak las. Pamięć o pegeerach_

Jacek Hołub _Wszystko mam bardziej. Życie w spektrum autyzmu_

Marcelina Szumer-Brysz _Wróżąc z fusów. Reportaże z Turcji_ (wyd. 3 rozszerzone)

Wojciech Górecki _Wieczne państwo. Opowieść o Kazachstanie_

Mateusz Marczewski _Pasażerowie. Ayahuasca i duchy Amazonii_

Aleksandra Łojek _Belfast. 99 ścian pokoju_ (wyd. 3)

Katarzyna Bednarczykówna _Masz się łasić. Mobbing w Polsce_

Anna Maziuk _Niedźwiedź szuka domu_

Anna Malinowska _Sosnowiec. Nic śląskiego_

Anna Sawińska _Przesłonięty uśmiech. O kobietach w Korei Południowej_

(wyd. 2 zmienione)

Adam Zadworny _Heweliusz. Tajemnica katastrofy na Bałtyku_

Zbigniew Rokita _Królowie strzelców. Piłka w cieniu imperium_ (wyd. 2 rozszerzone)

Thomas Orchowski _Wyspa trzech ojczyzn. Reportaż z podzielonego Cypru_ (wyd. 2)

Maciej Czarnecki _Dzieci Norwegii. O państwie (nad)opiekuńczym_ (wyd. 3)

Maciej Czarnecki _Dla dobra dziecka. Szwedzki socjal i polscy rodzice_

Bartosz Józefiak _Wszyscy tak jeżdżą_ (wyd. 2)

Aleksandra Boćkowska _Gdynia. Pierwsza w Polsce_

Anna Malinowska _Od Katowic idzie słońce_ (wyd. 2)

Anna Bikont _Nie koniec, nie początek. Powojenne wybory polskich Żydów_

John McPhee _Plac Zgody. Wieczyście neutralna Szwajcaria_

Marta Grzywacz _Radość Soboty. Archiwum życia i śmierci_

Ilona Wiśniewska _Białe. Zimna wyspa Spitsbergen_ (wyd. 5)

Paweł Smoleński _Trędowate kobiety czyszczą ryż_

Marta Wroniszewska _Matka bez wyboru. O kobietach, które opuściły swoje dzieci_

Barbara Seidler _Pamiętajcie, że byłem przeciw. Reportaże sądowe_ (wyd. 3)

François-Henri Désérable _Kruszenie świata. Podróż do Iranu_

Martyna M. Wojtkowska _W Nowej Zelandii wschodzi słońce. Wojenna tułaczka polskich dzieci_

Katarzyna Kobylarczyk _Ciałko. Hiszpania kradnie swoje dzieci_ (wyd. 2)

Patrick Radden Keefe _Cokolwiek powiesz, nic nie mów. Zbrodnia i pamięć w Irlandii Północnej_ (wyd. 3)

Thomas Orchowski _Pasterzy jest coraz mniej. Reportaż z Krety_

Karolina Bednarz _Kwiaty w pudełku. Japonia oczami kobiet_ (wyd. 3)

Linda Polman _Karawana kryzysu. Za kulisami przemysłu pomocy humanitarnej_ (wyd. 4)

Agata Komosa-Styczeń _Wyspa niechcianych kobiet_

Ilona Wiśniewska _Hjem. Na północnych wyspach_

Nicola Lagioia _Ciao amore, ciao. Morderstwo w Rzymie_

Paweł Smoleński _Zielone migdały, czyli po co światu Kurdowie_ (wyd. 2)

W serii ukaże się m. in.:

Will Storr _Nadprzyrodzone. Śledztwo w sprawie duchów_KILKA SŁÓW OD AUTORA

Ta historia nie rozwija się w sposób linearny; tak naprawdę żadna historia nie rozwija się w sposób linearny. Wiele zdarzeń przecina się ze sobą, niektóre też zyskują znaczenie później, a inne wcześniej, niż wystąpiły w rzeczywistości. Skoro więc chcę opowiedzieć Państwu o tej wojnie tak, aby jej okruchy stopniowo składały się w spójną historię, to nie mogłem się trzymać następstwa czasu, z jakim zwykliśmy traktować naszą życiową codzienność. Ale jeśli uważny czytelnik porówna opisywane tu wydarzenia z dostępnymi źródłami, to z całą pewnością uzna, że ściśle zgadzają się z rzeczywistością. Co do dnia i godziny.Mamuka

W 2021 roku gorącym sierpniowym latem dotarłem do Kijowa. Zameldowałem się w hotelu na bulwarze Zwycięstwa i tak, jak stałem, spocony i zmęczony, wyruszyłem na zachód, niemal na koniec miasta. Miałem do celu sporo ponad sześć kilometrów.

Szedłem nieco dłużej niż godzinę piechotą, bo jakoś nie chciałem jechać metrem czy taksówką. Tak jakbym przeczuwał, że to mój ostatni spacer po takim mieście, jakie znałem przez ostatnie pięć lat. Podczas następnej wizyty, za pół roku, na tym samym bulwarze będę już mijał wojskowe punkty kontrolne, worki z piaskiem, zniszczone domy i rozbity rosyjski sprzęt wojskowy, który po wybuchu dosłownie roztopił się i wsiąkł w asfalt.

Z tego letniego dnia zostały mi we wspomnieniach jeszcze obrazki sennych ulic, znudzonych sprzedawców przy stacji metra i widok małej cerkwi prawosławnej niemal na końcu mojej drogi. Kiedyś przychodził się tam modlić Zurab Mamulaszwili, słynny gruziński dowódca z czasu wszystkich kaukaskich wojen. Gdy mijałem świątynię, przypomniałem sobie nasze dawne ciche rozmowy na ławeczce na zewnątrz.

Teraz ławeczka była pusta. Starszy pan powoli dożywał swych dni w rodzinnej Gruzji. Umrze parę miesięcy później, tuż przed samą rosyjską agresją na Ukrainę. Wraz z nim odejdzie cała epoka po rozpadzie Związku Radzieckiego, która tworzyła tak zwany _russkij mir_ z krwi cywilów i dymów znad ich płonących bloków mieszkalnych. Zachód przyglądał się temu całemu procesowi ze źle skrywanym brakiem zainteresowania. Nic więc dziwnego, że tacy ludzie jak dowódca Mamulaszwili, których wyniesione z Kaukazu życiowe historie stanowiły poważne memento dla dalszych losów Ukrainy i innych krajów Europy Wschodniej, pozostali wyłącznie lokalnymi bohaterami. Za najbliższą granicą nikt o nich nawet nie słyszał, a co dopiero mówić o Europie.

Dlatego wszystko to, co się wydarzy później, zaskoczy nas zupełnie nieprzygotowanych.

Po paru minutach witałem się z jego synem. Zastałem go takiego, jakiego go zostawiłem dwa lata wcześniej – w swoich koszarach wojskowych, zapomnianego na peryferiach kraju, za który nieraz ryzykował życie. Ukraina tamtego czasu już nie pamiętała o bojowym zapale pierwszych dni po Majdanie czy po aneksji Krymu. Powoli tląca się wojna w Donbasie była najwyżej nieprzyjemnym wspomnieniem. Kijów tamtych dni to bezwzględny, brutalny kapitalizm, szybki rozwój niezważający na ofiary, korupcja i rezygnacja większości społeczeństwa. Tak było i potem, gdy prezydenta Petra Poroszenkę zastąpił Wołodymyr Zełenski – po krótkim okresie zachwytu nad jego młodzieńczą energią przyszły zaraz otrzeźwienie i rozczarowanie jego nieudolnością. Taki zresztą był cykl zmian w politycznej rzeczywistości Ukrainy, który to społeczeństwo znało już od początku lat dziewięćdziesiątych.

Część gruzińskich ochotników, którzy od czasu konfliktu hybrydowego w 2014 roku walczyli dla Ukrainy, wróciła do kraju albo dołączyła do regularnej armii ukraińskiej na froncie w Donbasie. W większości, ci najwierniejsi, zostali jednak ze swoim dowódcą. Kiedy wojna na wschodzie zmieniła się w zamrożony konflikt, tacy ludzie jak oni przestali być Ukrainie potrzebni. W ojczystej Gruzji groziły im więzienie i tortury, natomiast dla nowej ojczyzny stali się ciężarem.

Gruzini naprawdę tu nie pasowali. Przybyli do Ukrainy walczyć z Rosją, ale w 2021 roku ze swoim bojowym zapałem tylko sprawiali kłopot. Pozostałe ochotnicze jednostki bojowe albo dołączyły do regularnej armii, albo od dawna zajmowały się ważniejszymi sprawami. Czyli na przykład ochroną oligarchów lub atakami zbrojnymi na tych, którzy nie chcieli się pogodzić z nową rzeczywistością.

Mamuka Mamulaszwili, legendarny dowódca Legionu Gruzińskiego i syn nie mniej legendarnego ojca, w tej nowej rzeczywistości nie potrafił sobie znaleźć miejsca. Walczył od czternastego roku życia, kiedy jeszcze jako dziecko zabijał rosyjskich żołnierzy i dostał się do niewoli. Od tamtego czasu walka z Rosją wypełniała całe jego życie.

Dziś nikt już nie potrzebował jego talentu, więc wraz ze swoimi ludźmi trafił do dwóch budynków kompleksu sportowego na peryferiach miasta, bez wody i prądu. Odcięli je za karę, za to, że odważyli się krytykować bezczynność ukraińskiego dowództwa wojskowego.

Usiedliśmy w altance rozpadającego się kompleksu. Adiutant Mamuki przyniósł nam butelki z wodą, słodycze i papierosy, a zaraz potem z szacunkiem się oddalił.

– Będzie wojna – powiedział nagle Mamuka. W duchu przewróciłem oczami, ale nie dałem po sobie niczego poznać. Trudno było od niego oczekiwać czegoś innego. Apokaliptyczne wizje Mamuki powtarzały się z żelazną regularnością, tak jak jego migreny i ataki bezsenności. Uważałem, że jest to konsekwencja życia w ogniu wybuchów i posttraumatycznego stresu, towarzyszącego mu od wczesnego dzieciństwa.

Godzinę później wracałem do hotelu. Na odchodnym uściskałem jeszcze mojego starego przyjaciela i poprosiłem go, by na siebie uważał. Myślę, że Mamuka doskonale rozumiał mój sceptycyzm, ale dał mi ostatnią szansę.

– Będzie wojna, bracie. Rosja zaatakuje nas wszystkim, co ma.

Siewierskodonieck

Na wschodzie powietrze było równie lepkie i nieruchome jak w Kijowie. Przybyłem do Donbasu kilka dni później ze słowackim reżyserem Pavlem Pekarčíkiem, który szukał tam plenerów do kręcenia. Pokazałem mu centrum Siewierskodoniecka, obeszliśmy pełen rdzewiejących nagrobków miejscowy cmentarz i ruiny fabryki Azot. Potem wziąłem taksówkę do bliskiego Lisiczańska, gdzie było parę zbombardowanych budynków porośniętych chwastami. Obaj ledwo skrywaliśmy nudę, ale Pavol wciąż wierzył, że ta podróż ma jakiś wyższy, twórczy sens.

Później kilkakrotnie myślałem, co by się stało, gdybym już wtedy znał zbliżającą się przyszłość tych miast. Czy wówczas można było coś zrobić? Krzyczeć do ludzi, żeby na osiedlach kopali podziemne schrony i gromadzili zapasy jedzenia? Tutaj żyło się całkiem innymi problemami. Region stał się bowiem centrum uciekinierów ze strefy wojennej, prześladowało go bezrobocie, przemysł upadał i nie było perspektyw. Przebiegająca niedaleko linia frontu nie dawała zbyt wielkiej nadziei, że to się w najbliższym czasie poprawi.

Uchodźcy wewnętrzni, którzy uciekli tu z okupowanych regionów, ale też miejscowi nie mieli zbyt wielkiego zaufania do swojej ojczyzny. W mieszkankach na rozpadających się osiedlach chłonęli propagandę z rosyjskiej telewizji. Gdybym ich w to ostatnie pokojowe lato zaczął przekonywać, że wkrótce rosyjska armia obróci ich miasta w ruinę, połowa z nich, i to całkiem słusznie, uznałaby mnie za szaleńca. A druga połowa nawet by się z tego w duchu ucieszyła.

Przed wyjazdem odwiedziliśmy jeszcze regionalne centrum – miasto Bachmut. Wyglądało tylko nieco lepiej. Zrobiliśmy kilka wywiadów, coś zjedliśmy i kupiliśmy parę butelek wina ze słynnych miejscowych winnic.

Wspaniały i fascynujący Donbas leżał nam wtedy dosłownie u stóp. Woził nas kierowca przydzielony przez miejscową administrację, bo a nuż nasz film przyniesie regionowi trochę pieniędzy i zagranicznego zainteresowania. Dzięki temu młodemu człowiekowi przejeżdżaliśmy przez punkty kontrolne jako prominentna delegacja z Zachodu. Szofer za każdym razem omijał kolumny czekających samochodów, pokazywał żołnierzom przez okienko legitymację i surowym głosem krzyczał, że wiezie zachodnich filmowców.

W ostatnim dniu naszego pobytu przypadało święto państwowe. Wieczorem na głównym placu Siewierskodoniecka odbył się koncert. W ciągu ostatnich lat odwiedzałem to beznadziejne, brudne miasto o każdej porze roku, więc alkoholików rozpoznawałem na ulicach niemal jak starych znajomych. Ale tego dnia zniknęli z centrum. Zamiast nich były tam rodziny z dziećmi i grupki nastolatków. Cały plac i jego otoczenie zostały pieczołowicie zamiecione, a porządku pilnowały uśmiechnięte patrole policji. W najbliższej okolicy nie dało się kupić alkoholu, a ludzie spontanicznie się bawili: słuchali muzyki, tańczyli i oglądali efekty świetlne. Zrobiło się przyjemnie, bezpiecznie i wszyscy z tego korzystali.

Dla mnie też był to wyjątkowy czas – po raz pierwszy, a może i ostatni w życiu chodziłem po Donbasie nie w ciężkich butach wojskowych, ale w letnich sandałach. W ten miły, ciepły wieczór przyszło mi do głowy, że sytuacja tam powoli zmieniła się na lepsze, tylko ja na to nie zwróciłem uwagi. W regionie stopniowo zaczynały się pojawiać jakieś inwestycje zagraniczne i rządowe, rozwijały się programy szkoleń rekwalifikacyjnych dla bezrobotnych górników i robotników. Władzom udało się nawet zamknąć kilka nielegalnych kopalń, co było oznaką sukcesu w walce z korupcją. A naszą podróż do Bachmutu i z powrotem odbyliśmy nowiutką asfaltową szosą. Bo dawne drogi poprzecinała linia frontu, więc jeszcze do niedawna do tego zapomnianego zakątka Ukrainy jeździło się po zniszczonych polnych drogach i długimi objazdami.

Wydawało się, że ludzie pomalutku, stopniowo zaczynają się jakoś poruszać w nowej rzeczywistości, w cieniu przygasającego konfliktu zbrojnego, i z większym lub mniejszym powodzeniem odnajdują tam swoje miejsce. Nie było łatwo, ale dało się żyć. Przy odrobinie szczęścia istniała nadzieja, że zmiany na lepsze będą nadal postępowały i region powoli upodobni się do pozostałych części Ukrainy.

Wszystko to jest dziś wspomnieniem z innego świata. Bachmut został wymazany z mapy. Siewierskodonieck i Lisiczańsk idą w jego ślady. W trakcie pisania przeze mnie tej książki obydwa miasta były odcięte od świata, bez żadnych informacji, co się tam dzieje pod okupacją rosyjską.

A co się stało z ludźmi, których w sierpniu 2021 roku widziałem szczęśliwych, tańczących na głównym placu? Z moją tłumaczką? Z recepcjonistką z naszego hotelu? Z taksówkarzem, który podczas każdej wizyty woził mnie po całej okolicy? Z szoferem miejscowej administracji?

Nie wiem, czy jeszcze w ogóle żyją.

Jura

Między 2016 a 2019 rokiem odbyłem niezliczoną ilość podróży do strefy frontowej na wschodzie Ukrainy, ale w odróżnieniu od reszty zachodnich dziennikarzy miałem też dostęp do terenów opanowanych przez prorosyjskich separatystów po drugiej stronie frontu. W tamtym czasie miejscowa administracja nie dawała już akredytacji takim ludziom jak ja i mogli tam przyjeżdżać wyłącznie ci, którzy pracowali dla rosyjskiej propagandy.

To, że stanowiłem jedyny wyjątek, zawdzięczam przede wszystkim dwóm rzeczom. Pierwsza: od inauguracyjnej wizyty na okupowanych terenach konsekwentnie trzymałem się niepisanej zasady, że nawet po powrocie do kraju nie będę publicznie mówił o sprawach wrażliwych, z którymi się tam spotkałem. Była to swoista autocenzura i zawsze sam musiałem zdecydować, co z tego, co tam widziałem, jeszcze się nadaje do publikacji, a co ewentualnie wywoła wściekłość separatystycznych przywódców i ich rosyjskich doradców. Dopóki mi się to udawało, mogłem mieć nadzieję na następne wizyty w obu pseudopaństwach: Donieckiej i Ługańskiej Republice Ludowej, oraz liczyć na to, że ich władze za każdym razem przymkną oko na moją obecność.

Drugim warunkiem były moje miejscowe kontakty, które pozwalały mi na wjazd do tych państewek, a ponadto zapewniały relatywnie bezpieczne schronienie i możliwość cichego wykonywania pracy.

Do grona tych ludzi należeli przede wszystkim Jura i Kaukaz. Początkowo byli drobnymi czeskimi bandziorami, którzy w 2015 roku rzucili „karierę” złodziei samochodów, wymuszaczy okupów oraz goryli cypryjskich mafiosów i dołączyli do prorosyjskich separatystycznych sił zbrojnych w Doniecku. Nigdy nie umiałem do końca pojąć powodu takiego oddania się Rosji, oni z kolei uważali mnie za zdegenerowany produkt Zachodu. Mimo wszystko staliśmy się dobrymi kolegami, którzy pomagali sobie w codziennym życiu, i zawsze mogłem na nich liczyć podczas każdego pobytu u separatystów. Wyciągali mnie z kłopotów, jakie miewałem z bezwzględnymi władzami, a raz nawet dosłownie odbili mnie z więzienia.

Cienki lód, po którym stąpałem na okupowanych terenach, stopniowo w niepowstrzymany sposób zaczął pękać. Obydwa warunki moich w miarę bezpiecznych wyjazdów na drugą stronę przestały być aktualne. Na początku 2019 roku życie w samozwańczych republikach było już przesiąknięte korupcją i beznadzieją oraz wykazywało całkowity dyletantyzm rządzenia separatystycznych władz, przez co zwykli ludzie tracili już wszelką nadzieję i perspektywy na lepszą przyszłość.

Jura – uwięziony w dzikim świecie, bez pieniędzy i ważnego paszportu – zaczął się poważnie zastanawiać nad tajną ucieczką od separatystów. Tak oto pewnego dnia siedziałem w Pradze z wysokiej rangi funkcjonariuszem czeskich organów bezpieczeństwa i słuchałem, jak Jura po drugiej stronie linii telefonicznej negocjuje z nim warunki powrotu do kraju. Odsiedziałby kilka lat więzienia, ale potem byłby znów wolnym człowiekiem z europejskim paszportem. W nadziei na niższą karę zaczął intensywnie udzielać czeskim organom ważnych informacji o zasadach funkcjonowania armii i administracji separatystów.

Tymczasem w połowie 2019 roku mina przeciwpiechotna urwała na froncie nogę Kaukazowi. Jura, który miał już całkiem przygotowaną ucieczkę, zaczął się wahać. Ostatecznie uznał, że nie może zostawić ciężko rannego przyjaciela na pastwę losu, i postanowił zostać.

Podczas długiej rekonwalescencji Kaukaz przeszedł ogromną przemianę psychologiczną. Niechęć do Ukrainy i do Zachodu zmieniła się u niego w fanatyczną nienawiść. Już w szpitalu poprzysiągł sobie, że jak tylko dostanie protezę, to zaraz wraca na front. Jeszcze bardziej szokującą ilustracją jego stanu psychicznego jest to, że tuż przed osobistą tragedią sprowadził do separatystycznego Doniecka swoją starą matkę. Kiedy się ocknął w donieckim szpitalu, przez długie miesiące w rozmowach telefonicznych oszukiwał samotną, wystraszoną kobietę, że wszystko z nim w porządku, ale nie może się z nią zobaczyć, bo przebywa na froncie. Przy czym cały czas leżał w szpitalnej sali kilkaset metrów od niej.

Wkrótce potem Jura i Kaukaz przeszli na islam. Przez całe życie byli zaprzysięgłymi ateistami i komunistami, lecz teraz rzekomo doznali intensywnego kontaktu z Bogiem. A co gorsze, od tego momentu ich poglądy, zwłaszcza Kaukaza, ulegały jeszcze szybszej radykalizacji. I z tego powodu jego dystans do mnie, niewiernego, coraz bardziej się pogłębiał.

W mojej autocenzurze też pojawiały się coraz większe pęknięcia. Wydarzenia w odległym Doniecku i Ługańsku zaczęły bowiem w szczególny sposób wpływać na sytuację w Europie Środkowej. Pod koniec 2019 roku odkryłem w Czechach grupę terrorystyczną, która wysyłała swoich członków na szkolenie do prorosyjskich separatystów w Donbasie. Po moim reportażu przed sądem stanęli nie tylko czescy terroryści, ale także – zaocznie – ludzie, którzy w Doniecku im pomagali. Wśród nich, jak się okazało, byli również Jura i Kaukaz. Nie miałem pojęcia, że obaj wchodzili w skład tej grupki szaleńców. Zawsze zapewniali mnie o swojej niewinności.

Prawda wyszła na jaw, a dla sprawców oznaczało to kary więzienia na dziesiątki lat. Nie muszę więc dodawać, że nadzieje Jury na krótki pobyt w czeskim zakładzie karnym całkowicie się rozwiały. W przypadku powrotu do kraju obaj z Kaukazem spędziliby za kratami znaczną część reszty życia.

Co jeszcze istotniejsze, także w 2019 roku współpracowałem z polskimi kolegami w projekcie śledczym dotyczącym antracytu z Donbasu. Wydobycie i sprzedaż tego węgla przysparzały prorosyjskim oligarchom krociowych zysków. Antracyt z Donbasu, na który nałożono międzynarodowe embargo, dzięki oszukańczym trikom spokojnie sprzedawano do europejskich portów i fabryk, ale też dalej, na cały świat. Reportaż ukazał się w kilku europejskich krajach i wzbudził spore zainteresowanie zarówno czytelników, jak i organów śledczych.

Policja zdecydowanie mnie ostrzegła, że w żadnym wypadku nie powinienem się już nigdy pojawić na okupowanych terenach Donbasu, mimo – albo tym bardziej dlatego – że pod różnymi pretekstami nieustająco mnie tam wabił Jura.

Czy dostał takie zadanie, żeby wciągnąć mnie w pułapkę, czy też niczego nie podejrzewał?

Niezależnie od tego, jaka była prawda, i tak tym razem musiałem sobie postawić pytanie nie o to, jak się tam dostać, tylko o to, czy jeszcze stamtąd wrócę albo czy nie zniknę w jednej z ich katowni lub w jakimś masowym grobie. Wcześniej miejscowi notable przez całe trzy lata przymykali oko na moje niewinne podróże i reportaże, zwłaszcza że przywoziłem im butelki niedostępnej tam amerykańskiej whisky. Utraty lukratywnego interesu na pewno by mi nie wybaczyli.

Donieck

Po raz ostatni w okupowanym Doniecku byłem na początku 2019 roku. Wtedy jeszcze się wydawało, że Jura nienawidzi życia u separatystów bardziej niż własnego. Czeski policjant miał zaproponować mu ucieczkę dopiero za pół roku. Kaukaz wciąż cieszył się zdrowymi nogami, a pomysł, żeby obaj zostali wyznawcami islamu, brzmiał dla nich wówczas jak głupi dowcip. Grupa szalonych terrorystów w Czechach zaś dopiero po cichu wymyślała swoje mroczne plany ataków na ludzi.

Donieck był już całkiem innym miastem niż to, które poznałem kilka lat wcześniej. Kreml także tutaj stopniowo coraz mocniej zaciskał pęta, więc niepokorni przywódcy separatystów zostali odsunięci od władzy. Ginęli na skutek dziwnych ataków bombowych albo znikali bez śladu. Podobnie działo się w sąsiednim Ługańsku. W obu republikach po bezwstydnie zmanipulowanych wyborach do władzy doszły kukiełki, które posłusznie wykonywały rozkazy z Moskwy. Na trzy lata przed inwazją Rosja przejęła całkowitą kontrolę nad okupowanymi terytoriami. Staną się one istotnym elementem przygotowywanej interwencji wojskowej.

Wyjazd do Doniecka stawał się więc coraz bardziej skomplikowany. Przejście z ukraińskiej strony przez korytarze humanitarne na linii frontu, które wykorzystywałem do tej pory, teraz było już nie do pomyślenia. Rosja kontrolowała nie tylko życie wewnątrz okupowanych terenów, ale także wjazd na nie. Zrozumiałem to natychmiast, gdy wysiadłem z samolotu na rosyjskim lotnisku w Rostowie nad Donem, niedaleko granicy z Ukrainą. Zanim jeszcze dotarłem do kontroli paszportowej, obstąpili mnie umundurowani funkcjonariusze tajnej służby FSB. Taki sam los spotkał wszystkich innych mężczyzn z Europy, którzy przylecieli tym samym samolotem. Nastąpiły przesłuchanie oraz kontrola rzeczy osobistych. Najmniejsze nawet podejrzenie mogło sprawić, że podróżny zostanie odstawiony do samolotu i odesłany tam, skąd przyleciał.

Ja na szczęście dobrze się przygotowałem do drogi. Wyglądałem jak zarośnięty świr z długimi, zlepionymi od potu włosami, który wybrał się w odwiedziny do internetowej znajomej z niedalekiego rosyjskiego miasta i wierzył, że spotyka miłość swojego życia. Potwierdzał to bilet na autobus (z którego nie zamierzałem skorzystać), a kobieta, na którą się powoływałem, też była realna (choć jej nie znałem i wcale nie miałem zamiaru tego zmieniać). A kiedy spytali mnie, czy przypadkiem nie jadę do Donbasu, odparłem, że w ogóle nie znam takiego miasta. W końcu mnie puścili na spotkanie mojej romantycznej przygody.

W Doniecku spędziłem tylko kilka dni. Więcej się nie dało, bo ryzyko zatrzymania mnie tylko z tego powodu, że jestem cudzoziemcem, było zbyt duże. Panował tam ciężki nastrój, choć intensywność walk spadła do nieznanego wcześniej minimum. Mieszkańcy mieli całkiem inne problemy niż wojna: jak przeżyć kolejny dzień za śmiesznie niskie płace przy coraz wyższych cenach. Panowały bezrobocie i niepewność, co będzie jutro, a do tego jeszcze wszechobecny strach. Każdy mógł zniknąć na zawsze nawet za niewinne plotki w kolejce po mleko. Zwłaszcza gdy dotyczyły korupcji władz, rosyjskich doradców czy na przykład interesów związanych z węglem.

Minęło kilka lat. Świat ogarnęła pandemia, państwa zamykały granice. Wyjazdy do strefy wojennej Donbasu stały się zupełnie niemożliwe. Tym bardziej że konflikt na wschodzie Ukrainy już przestał kogokolwiek interesować. Ograniczyłem nawet rozmowy telefoniczne z Jurą i Kaukazem, bo były stratą czasu. Setki tysięcy ofiar pandemii uważali za wymyśloną bzdurę, nie nosili maseczek, nie dali się zaszczepić, tylko modlili się do Allaha.

To był mój błąd. Gdybym ich cierpliwie słuchał, może z ich wypowiedzi wywnioskowałbym, że w obydwu separatystycznych regionach nastają niepokojące zmiany. Że stopniowo oba te miejsca stają się czymś więcej niż tylko peryferiami peryferii, którymi gardziła nawet Rosja. Albo przynajmniej dostrzegłbym kolejną metamorfozę nastawienia i poglądów Jury i Kaukaza.

Przedtem z fascynacją obserwowałem, jak po przyjeździe do Donbasu ich pierwotny zapał bojowy powoli wyparowuje, jak trzeźwieją w rzeczywistości pełnej przemocy i bezsensownego zabijania, a potem – jak ogarnia ich poczucie beznadziei. Zupełnie nie zwróciłem uwagi, że na przełomie 2021 i 2022 roku znów zafascynowała ich idea nowego świata. Taka, że Rosja zmiecie z powierzchni ziemi nie tylko stojący w miejscu front wschodni, ale także całą Ukrainę, a później również okoliczne kraje.

Zapanuje nowy porządek. Ich porządek. Ich świat.

24 lutego 2022 roku wcześnie rano zadzwonił mój telefon. Był to nieznany numer z rosyjskim kierunkowym. Po drugiej stronie słyszałem wybuchy, nieprzerwaną strzelaninę, śmiech i krzyki.

– Tomáš, Tomáš, mamy Mariupol! – Głosy Jury i Kaukaza brzmiały tak, jakby byli w ekstazie. Ich krzyki mieszały się z innymi rozentuzjazmowanymi wrzaskami po czesku i rosyjsku.

– Za chwilę zdobędziemy Kijów, a potem całą Europę!

– A po drodze poderżniemy ci gardło – dodał jakiś głos. Po kilku sekundach połączenie się przerwało.

Jura i Kaukaz zostali żołdakami walczącymi dla Rosji. Dobrowolnie wzięli udział w bestialstwie, jakiego ich armia będzie się dopuszczać w całej Ukrainie. W ten sposób zaprzeczyli wszystkiemu, co mi opowiadali w ostatnich latach: że pragną pokoju i że walczą w Doniecku nie dla Rosji, tylko po to, by bronić miejscowych cywilów.

Jurę zobaczę potem w sieciach społecznościowych, jak ze swoją rosyjską przyjaciółką dumnie spacerują z automatami po zniszczonych ukraińskich wioskach. Kaukaz będzie liczył na szybkie zdobycie Kijowa i jednocześnie pisał do mnie o ukraińskich faszystach w Mariupolu, podczas gdy cały świat będzie z przerażeniem obserwował mordowanie cywilnej ludności tego miasta przez ludzi takich jak on.

Zrozumiałem to już po tym telefonie z początków oblegania Mariupola, w którym wzięli udział jako żołnierze sił okupacyjnych. Ta myśl nie opuści mnie przez następne miesiące: że moi byli koledzy i anioły stróże stopniowo się zmienili w patologicznych kłamców, fanatycznych psychopatów, a na koniec – w masowych morderców.

Liza

Na krótko przed inwazją zaczęła odnosić sukcesy jako pracownica zagranicznej organizacji humanitarnej. Wreszcie mogła wykarmić czworo swoich dzieci, pomagać społeczności, w której żyła, i cieszyć się życiem. Bo wcześniej Liza była wrakiem bez perspektyw, wegetującym w mieszkaniu z mężem alkoholikiem. A jeszcze przedtem – uciekinierką z okupowanego Ługańska, skąd udało jej się wyrwać z rodziną podczas bombardowania, tak jak stała – w letnich klapkach i w bermudach.

Mariupol, dokąd uciekła po pierwszej rosyjskiej agresji w 2014 roku, przeżył od tego czasu kilka ataków separatystów, ale ukraińskim jednostkom zawsze udawało się je odeprzeć. Choć przed inwazją ostrzał artyleryjski z prorosyjskiej strony się nasilał, Liza nie uważała, że powinna się czegoś obawiać. W sobotę chciała sobie zrobić manikiur u koleżanki, która nie potrafiła pojąć jej beztroski. Z powodu coraz silniejszych wybuchów w oddali ona już od paru dni nie mogła spać, a Liza przychodziła do niej zrobić sobie paznokcie jakby nigdy nic.

Pięć dni później, 24 lutego 2022 roku, Liza obudziła się przed piątą rano. Wzięła prysznic i zanim chłopcy wstali, czytała poranne wiadomości w aplikacji Telegram. Tak ją zastał przed siódmą mój telefon.

– Lizo, spakuj rzeczy i natychmiast uciekajcie z Mariupola. Separatyści właśnie go zdobywają.

Po drugiej stronie rozległ się śmiech.

– A ja przypadkiem jestem w Mariupolu i nie widzę tu żadnych separatystów.

Na wszelki wypadek wyjrzała przez okno. Ich osiedle leżało na wschodnim końcu miasta. Miała stąd widok na szosę wylotową, która kiedyś prowadziła do Rosji, ale od 2014 roku – już tylko na linię frontu.

Na zewnątrz panował spokój. Droga była niemal całkiem pusta, a od czasu do czasu nawet przejechał nią autobus.

– Lizo, naprawdę posłuchaj mnie uważnie! Spakujcie się i wyjedźcie, dopóki jeszcze się da.

– Uspokój się, drogi Tomášu. Wojsko i wszyscy naokoło mówią, że nie ma się czego bać. Że się obronimy.

– A ja ci mówię, że Mariupol padnie.

– Skąd wiesz?

– Musisz mi zaufać! Natychmiast wyjeżdżajcie!

Moje słowa jej nie przekonały, lecz przynajmniej zasiały ziarno niepokoju. Nie powiedziałem jej o mojej rozmowie z czeskimi separatystami, ale zapewne po raz pierwszy w ciągu sześciu lat naszej przyjaźni usłyszała w moim głosie panikę. Zanim dzieci się zbudziły, postanowiła, że tego dnia nie pośle ich do szkoły. Na ich szkolnej grupie dyskusyjnej wyglądało na to, że większość rodziców, a nawet niektórzy nauczyciele podjęli podobną decyzję.

A potem – ale naprawdę tylko na wszelki wypadek i dla świętego spokoju – otworzyła stronę kolei ukraińskich i kupiła pięć biletów na wieczór do Kijowa. Wszystkie wcześniejsze pociągi były już całkowicie wyprzedane. Ten ich prawie też.

Jeszcze wciąż trwał poranek, jednak sytuacja wyraźnie się pogorszała. Na Telegramie przybywało informacji o atakach w całym kraju. Kanonada artyleryjska wokół Mariupola stawała się coraz intensywniejsza i bliższa. Liza przygotowała przy drzwiach wejściowych saszetkę do włożenia pod ubranie, do której schowała paszporty i karty kredytowe. Gotówki w domu nie miała prawie wcale. Potem zrobiła szybką inwentaryzację. Mieli w zapasie trzydzieści pięć litrów wody pitnej w butelkach i kolejne dwadzieścia litrów wody technicznej oraz siedemnaście kilogramów jedzenia, w tym ostatni litr oleju i tylko resztki soli.

Około południa wysłała najstarszych dwóch synów do niedalekiego sklepu. Kiedy tam dotarli, był już zamknięty. W okolicy rozległ się potężny wybuch. Przestraszeni chłopcy wrócili do domu z pustymi rękoma.

Ich nocny pociąg odjeżdżał późnym popołudniem. Wtedy już miała świadomość, że ona – samotna matka z czwórką dzieci, bez samochodu i prawa jazdy – nie może zostać w mieście. Bilety na pociąg stanowiły ich jedyną szansę ucieczki.

Po południu niedaleko ich bloku rozpętała się strzelanina z broni automatycznej i słychać było wybuchy. Liza krzyknęła do dzieci, żeby się położyły na ziemi. Kiedy strzały ucichły, kazała im zapakować najcenniejsze rzeczy. Młodsi posłuchali, ale nastolatek Tima zdecydowanie odmówił współpracy. Zajmował się słabą baterią w komórce (w mieście zaczęły się przerwy w dostawie prądu) i twierdził, że bez swojej przyjaciółki nigdzie się nie ruszy. Młodszy Matwij w ramach solidarności też się sprzeciwił matce. Gdy jednak na sąsiednią ulicę spadły pierwsze rosyjskie rakiety Grad, obaj niechętnie wzięli się do pakowania.

Stacja kolejowa w Mariupolu leży nad samym brzegiem Morza Azowskiego. Kiedy do niej dotarli, było stamtąd widać, jak Rosjanie bombardują niedaleki port. Na stacji natomiast panował spokój. Świeciła pustkami. Liza zebrała się w sobie i po raz ostatni przypuściła atak na dorastających synów – udało jej się przekonać Timę, żeby pożyczył jej swoje oszczędności, za które planował sobie kupić komórkę. W sklepie koło stacji nabyła jak najwięcej jedzenia.

Kiedy pociąg wreszcie ruszył i opuścił oblężony Mariupol, Liza zrozumiała, że był to nie najlepszy pomysł, by pozwolić dzieciom samym spakować swoje najcenniejsze rzeczy. Plecak Timy wypełniała konsola PlayStation, z kolei Odin, najmłodszy z synów, wyładował go pluszowymi zabawkami, ulubionymi widokówkami i kamykami, które przywiózł z wakacji w Turcji.

Liza zwróciła też uwagę na szczególną rzecz. Choć ledwo udało jej się kupić bilety na ten pociąg, okazał się on niemal całkiem pusty. Zapewne ludzie zrobili sobie rezerwacje, ale w ostatniej chwili zdecydowali się pozostać w mieście – albo nie udało im się dotrzeć na stację. Odczuła nawet wstyd z powodu swojej histerycznej ucieczki. Może lepiej byłoby wysiąść w pobliskim Zaporożu i wrócić do domu?

Ja w tym czasie właśnie dotarłem na granicę słowacko-ukraińską, a wiadomości od przyjaciół z armii ukraińskiej nie dawały mi żadnych powodów do optymizmu. Pamiętam, że podczas drugiej rozmowy tego dnia przekonałem Lizę, żeby nie tylko pod żadnym pozorem nie wysiadała w Zaporożu, ale też omijała Kijów. Atak na ukraińską stolicę właśnie wchodził na pełne obroty. Obiecałem Lizie, że jeśli cała ta afera rozejdzie się po kościach, to w ramach rekompensaty za moją panikę zaproszę ich na jakąś weekendową wycieczkę.

Na szczęście mnie posłuchała. Wcześnie rano wysiedli w miasteczku Smiła, około dwustu pięćdziesięciu kilometrów od Kijowa. Sytuacja tam była już radykalnie inna od tego, co widziała przy wyjeździe z Mariupola. Na stacji kolejowej tłoczyli się zrozpaczeni ludzie, którzy rękoma i nogami walczyli o każde miejsce w przepełnionych pociągach jadących na zachód kraju.

Liza zrozumiała, że ostatnie osiem lat budowania nowego życia, odbijania się od dna, cała jej dotychczasowa kariera, przyjaciele i spokojne życie w nadmorskim Mariupolu – wszystko to w tym momencie odchodzi w przeszłość, a ona właśnie po raz drugi w życiu staje się uciekinierką. Bez pieniędzy, bez domu, tylko w tym, co mają z dziećmi na sobie.

Mariupol

Jeszcze wspomnienie: ostatnia podróż do Mariupola. Nadal jest 2019 rok i wciąż mieszka tu Liza. W tym czasie czuję się w Mariupolu jak w domu i zatrzymuję się tam w trakcie każdej wyprawy do Donbasu. Spotykam żołnierzy, przemytników kontrabandy na okupowane tereny, a także ukraińskich tajniaków, którzy nerwowo obserwują moje wyjazdy do separatystów i podczas przesłuchań starają się wyciągnąć ode mnie jakieś informacje.

W ten chłodny październik pracowałem na linii frontu na wschód od miasta, w dawnym popularnym nadmorskim kurorcie Szyrokyne. Po walkach w 2014 roku nie zostało już z niego nic poza ulicami pełnymi ruin, a wybrzeże było zaminowane. W pierwszej fazie wojny Mariupol i okolice należały do wojskowego sektora M, który Kijów uważał za jeden z kluczowych rejonów obrony przed atakami ze wschodu. Od czasu do czasu rozpętywały się tutaj ostre boje, a zaledwie dwadzieścia kilometrów stąd Kaukaz stracił nogę.

Kiedy dwa tygodnie później humanitarni sanitariusze przywieźli mnie z zapaleniem płuc z okopów do miasta, niemal całą resztę pobytu przeleżałem w wynajętym mieszkaniu na jednym z obskurnych osiedli blisko centrum. Jeśli gdzieś w pobliżu ukraińskiego frontu można się było czuć bezpiecznie, to właśnie w Mariupolu. Działały tu restauracje, kina, teatry. W tym mieście znajdowała się też główna kwatera organizacji pozarządowych z całego świata, które nie tylko dostarczały pomocy humanitarnej i finansowej, ale również realizowały innowacyjne projekty dotyczące poprawy życia miejscowej społeczności, wspierania sztuki i rozwoju społeczeństwa obywatelskiego. To wszystko mieszało się tu z wielokulturowym pochodzeniem mieszkańców – w ciągu paru stuleci portowy Mariupol prócz Ukraińców i Rosjan budowali także Grecy, Tatarzy i Włosi.

W końcu wygrzebałem się z przepoconej kołdry i – już bez gorączki, choć jeszcze niepewnym krokiem – przeszedłem się po zalanych jesiennym słońcem ulicach. Na moim osiedlu starzy mężczyźni grali pod drzewami w szachy i palili fajki albo tanie, podrabiane papierosy, pokrzykując do siebie przyjaźnie surżykiem – mieszanką ukraińskiego i rosyjskiego.

Poszedłem jeszcze dalej, do serca tego pięknego miasta. Na bulwarze Zwycięstwa minąłem Teatr Dramatyczny, główny teatr miejski, i skierowałem się do mojej ulubionej kawiarni Szczęście. Trafiłem na nią już dawno, na początku moich podróży do Donbasu, i od tamtego czasu zawsze wracałem na kremową zupę grzybową oraz napar ze świeżych owoców.

Na ścianie kawiarni znajdował się napis: _Все буде добре_ __ (_Wse bude dobre_), czyli „wszystko będzie dobrze”.

Wieczorem zabrałem Lizę i jej synów na pizzę.

Wtedy jeszcze naprawdę wierzyłem, że _wse bude dobre_. W poprzedniej książce o wojnie w Ukrainie napisałem, że Mariupol wszystko, co najgorsze, przeżył podczas pierwszego ataku separatystów w 2014 roku. Od tamtej pory trwały proces powrotu do normalności i cichy, spokojny rozwój.

Do dziś nie potrafię sobie darować mojej naiwności sprzed paru lat. Za największe problemy miasta uważałem wtedy bezrobocie i zanieczyszczenie rzek toksycznymi odpadami z miejscowych fabryk. Nad jedną z rzek zawsze stały tłumy wędkarzy mimo wyraźnych tablic ostrzegawczych „Surowy zakaz kąpieli” i „Surowy zakaz łowienia ryb”. Swój urobek sprzedawali potem na miejscowym targowisku.

Jedna z fabryk była gigantyczna – wyglądała jak małe miasto. Kiedy mijałem jej główną bramę, zobaczyłem napis AZOWSTAL.

Taki Mariupol i taka Ukraina, jakie poznałem w ciągu sześciu lat moich podróży, już nie istnieją. Nie jest to tylko kwestia destrukcji. Rosyjska agresja bezpowrotnie zmieniła bowiem regiony, miasta, politykę, gospodarkę i całe ukraińskie społeczeństwo. Od lutego 2022 roku będę podróżował przez zupełnie inny kraj. Wielokrotnie odwiedzane wcześniej przeze mnie miasta przeżyją horror i zmienią się w sterty gruzów. Ich mieszkańcy – moi znajomi – uciekną albo zginą.

Moim zadaniem będzie przyswojenie sobie tej zmiany, zrozumienie jej i opowiedzenie jej historii. To ważniejsze niż nieustanne i powierzchowne opisywanie pojedynczych wydarzeń tej wojny. Choć codziennie obserwujemy ją niemal w bezpośredniej transmisji, to rzeczywiste linie działania, motywacje i kluczowe decyzje zaczną wychodzić na światło dzienne dopiero wiele lat po jej zakończeniu. Kiedy główni aktorzy będą już martwi albo wykluczeni z gry, a świadkowie różnych wydarzeń przestaną się bać i powoli, ostrożnie zaczną dodawać kamyczki do całej układanki. Na razie możemy rozmawiać tylko o tym, co oznacza ta nowa codzienność.

Kiedy wcześnie rano pierwszego dnia wojny zadzwonili do mnie Jura i Kaukaz i stwierdzili, że właśnie zdobyli Mariupol – choć w rzeczywistości miasto broniło się jeszcze przez trzy miesiące – panika w moim głosie, którą usłyszała Liza, nie była przesadna. Tego dnia dzwoniłem i pisałem do wszystkich moich kontaktów w tym mieście. Prócz Lizy nikt nie potraktował poważnie moich przerażonych ostrzeżeń, część osób w ogóle nie odpowiedziała na telefony i wiadomości.

Z ponad dwudziestu moich mariupolskich znajomych posłuchała mnie tylko ona. Poza jeszcze jedną osobą o żadnym z nich nigdy więcej już nie słyszałem.

1.

Do 2024 roku Siewierodonieck.Na Kijów!

Preludium do oblężenia ukraińskiej stolicy to nie tylko bestialstwo i błędy rosyjskiej armii, ale także bezczynność najwyższych reprezentantów władz Ukrainy.

Kolumna

W momencie wybuchu wojny totalnej z Ukrainą stało się jasne, że białoruski dyktator dał Putinowi znacznie więcej niż tylko chaos na granicach z Unią Europejską. Dwa tygodnie przed inwazją, 10 lutego, zaczęły się wielkie rosyjsko-białoruskie ćwiczenia wojskowe pod nazwą „Związkowa Stanowczość 2022”.

Miały kilka specyficznych cech. Były to największe wspólne manewry od zakończenia zimnej wojny. Zapowiedziane miejsca ich odbycia znajdowały się głównie na zachodzie Białorusi, lecz w rzeczywistości ćwiczenia przebiegały setki kilometrów na południowy wschód, w pobliżu głównych szlaków komunikacyjnych na Kijów. Datę zakończenia ćwiczeń ustalono na 20 lutego, ale tego dnia białoruski minister obrony poinformował o ich przedłużeniu. Wkrótce okazało się, że wszystko to było tylko trikiem, by uzasadnić przesunięcie z Rosji trzydziestu tysięcy żołnierzy i sprzętu wojskowego, które posłużyły do zaatakowania Ukrainy z terytorium Białorusi, oddanego przez Łukaszenkę Rosjanom do pełnej dyspozycji.

Kilka godzin wcześniej, nim z Białorusi w kierunku hostomelskiego lotniska wyruszyły eskadra helikopterów i desant komandosów, z tego samego kraju i w tym samym kierunku wyjechały też pierwsze jednostki zmechanizowane. 24 lutego dotrą do strefy Czarnobylskiej Elektrowni Jądrowej w pobliżu białoruskiej granicy. Część rosyjskich sił zajmie elektrownię i pobliskie tereny. Druga część będzie postępować dalej główną drogą na południe, żeby wesprzeć komandosów zabijanych w okolicy Hostomla. Jednocześnie będzie się starać trzymać w pobliżu granic miasta stołecznego. To przygotowanie do jego oblężenia i zdobycia przez główne siły.

Cztery dni później, 28 lutego, amerykański koncern Maxar Technologies opublikuje zdjęcia ze swoich satelitów, które pokażą drogi przebyte przez pierwsze jednostki okupacyjne. Tym razem będzie tam widać nową, gigantyczną kolumnę złożoną z setek rosyjskich pojazdów opancerzonych, artylerii, wozów zaopatrzenia, radarów i obrony przeciwlotniczej. Będzie mieć ponad sześćdziesiąt cztery kilometry i ewidentnie kierować się na Kijów.

Po pierwszej próbie błyskawicznego odcięcia głowy królowi, która się jednak nie powiodła na lotnisku Antonow w Hostomlu, rosyjscy generałowie niewątpliwie postanowili kontynuować zaplanowaną operację kijowską, wykorzystując główne jednostki naziemne. W tym samym czasie z Białorusi wyruszyły następne siły, tym razem z południowo-wschodniego terytorium, w kierunku ukraińskiego miasta Czernihów.

Dlatego ówczesne obawy i szacowanie szans przetrwania Kijowa na trzy dni wcale nie były bezpodstawne. Kiedy ukraińscy żołnierze zaczną wreszcie zabijać i brać do niewoli setki, a później tysiące Rosjan, w ich zniszczonych albo zdobytych transporterach znajdą tylko niewielkie porcje żywnościowe, ale za to będą tam mundury galowe. Ewidentnie więc rosyjskie dowództwo założyło, że ukraińska stolica szybko upadnie i że wkrótce ich jednostki będą triumfalnie maszerować po kijowskim Majdanie. Zupełnie nie brało pod uwagę długotrwałej kampanii.

Pierwsze poważne ataki na główną kolumnę sił okupacyjnych zaczęły się jeszcze przed sześćdziesiątym kilometrem od białoruskiej granicy, w okolicy miasteczka Iwanków. Dokonała ich niewielka grupa jednostek specjalnych i operatorów dronów, zdolnych do zrzucania na wrogie pojazdy wojskowe małych, ale śmiercionośnych ładunków. Operację przeprowadzono na tyle profesjonalnie, że cała kolumna na pewien czas utknęła w miejscu, ponieważ zostało trafione kilka wozów na jej czele. Ten rodzaj ataków z użyciem cywilnych dronów stanie się wkrótce znakiem firmowym ukraińskiej armii. Materiały pokazujące rosyjskich żołnierzy masakrowanych we własnych okopach i wozach bojowych zaimprowizowanymi bombami zrzucanymi na nich przez małe drony komercyjne będą nieodłącznym elementem wojny informacyjnej w mediach społecznościowych.

_Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży._SPIS ILUSTRACJI

1. Mapa oblężenia Kijowa i okolic (marzec 2022) – pokazuje kierunki natarć wojsk rosyjskich, tereny okupowane oraz linie obrony ukraińskiej.

2. Mapa oblężenia Charkowa i okolic (marzec 2022) – pokazuje kierunki natarć wojsk rosyjskich, tereny okupowane oraz linie obrony ukraińskiej.

3. Mapa obwodu charkowskiego po ukraińskiej kontrofensywie (październik 2022) – pokazuje tereny odzyskane, linie frontu oraz tereny okupowane.

4. Mapa oblężenia Chersonia i Mikołajowa (marzec 2022) – pokazuje tereny okupowane przez wojska rosyjskie.

5. Mapa kontrofensywy pod Chersoniem i Mikołajowem (październik 2022) – pokazuje tereny odzyskane i okupowane oraz kierunki ukraińskich natarć.

6. Mapa okupacji Donbasu i południowego wschodu Ukrainy – pokazuje tereny kontrolowane przez DRL/ŁRL oraz wojska rosyjskie od 2014 i po lutym 2022 roku.

7. Mapa Donbasu i południowego wschodu Ukrainy (wrzesień 2023) – pokazuje tereny okupowane, tereny wyzwolone oraz kierunki kontrofensywy.Polecamy także inne książki Tomáša Forró

Apartament w hotelu Wojna

Reportaż z Donbasu

Tomáš Forró opowiada o wojnie w Donbasie z samego serca konfliktu. Rozmawia z ludźmi po obu stronach frontu, niejednokrotnie naraża życie i potajemnie jeździ tam, dokąd nie zapuszcza się żaden dziennikarz. Wnikliwie opisuje sytuację polityczną na wschodzie Ukrainy i rosyjską taktykę wojny hybrydowej, w której walka konwencjonalna miesza się z partyzantką, a fakty z propagandą. Jego analizy są nieodłącznie związane z historiami ludzi, dla których wojna i jej skutki są bolesną codziennością. Wielka polityka przeplata się tutaj z małą, a losy żołnierzy z losami zwykłych rodzin, którym konflikt odebrał wszystko.Gorączka złota

Jak upadała Wenezuela

Tomáš Forró, reporter od lat obserwujący Wenezuelę, wyrusza do kopalni złota w tak zwanym Łuku Górniczym, gdzie ogniskują wszystkie problemy. To tam codziennością są brutalne walki między armią, lewicową partyzantką, tajną policją i broniącymi niezależności Indianami. Opisuje także katastrofalne skutki wydobycia złota i realne zagrożenie zatrucia dopływów największych rzek regionu – Orinoko i Amazonki. To wstrząsający reportaż o tym, że do głębokiego upadku całego kraju nie jest potrzebna niszcząca wojna ani wielka katastrofa naturalna.
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij