- W empik go
Śpiewacy - ebook
Śpiewacy - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 157 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
U samego wejścia do wąwozu, o parę kroków od miejsca, gdzie rozpoczyna się wąska rozpadlina, stoi niewielka prostokątna chatka – stoi samotnie, z dala od innych. Słomiana strzecha; komin; jedno okno, niby baczne oko, zwrócone jest w stronę wąwozu, gdy się je w zimowe wieczory oświetli od wewnątrz, widać je daleko w zamglonym mroźnym powietrzu i niejednemu przejeżdżającemu chłopu służy za gwiazdę przewodnią. Nad drzwiami chałupki przybito niebieską deszczułkę; chałupka ta – to szynk zwany „Przytulny”. Sądzę, że się w tym szynku nie sprzedaje wódki poniżej ceny urzędowej, a mimo to jest znacznie chętniej odwiedzany aniżeli wszystkie okoliczne instytucje tego rodzaju. Sprawia to osoba szynkarza, Mikołaja Iwanycza.
Mikołaj Iwanycz, niegdyś zgrabny, kędzierzawy i rumiany parobczak, obecnie zaś niepospolicie tęgi, posiwiały już człowiek o zapłyniątej twarzy, chytrych a zarazem dobrodusznych oczkach i tłustym czole poradlonym cienkimi jak nitki zmarszczkami – mieszka w Kołotowce dwadzieścia już lat z okładem. Mikołaj Iwanycz, jak większość szynkarzy, jest człowiekiem rozgarniętym i sprytnym. Nie odznaczając się ani szczególną uprzejmością, ani rozmownością, ma dar ściągania i zatrzymywania u siebie gości, gdyż miło im siedzieć przed jego szynkwasem, pod spokojnym i przychylnym, chociaż bacznym wzrokiem flegmatycznego gospodarza. Ma dużo zdrowego rozsądku; dobrze zna i ziemski świat, i włościański, i mieszczański; w trudnych wypadkach mógłby udzielić niegłupiej rady, lecz, jako człowiek ostrożny i egoista, woli się trzymać na uboczu, i chyba tylko za pomocą okólnych, jakby od niechcenia rzucanych napomknień naprowadza swych gości, i to wyłącznie ulubionych gości – na właściwą drogę. Zna się na wszystkim, co ważne lub ciekawe dla Rosjanina: a więc na koniach i bydle, na budulcu i cegłach, na naczyniach, na towarach łokciowych i skórze, na pieśniach i tańcach. Kiedy nie ma klientów, zazwyczaj siedzi niezdarnie na ziemi przed drzwiami chaty, podwinąwszy cienkie nóżki, i wymienia przyjazne słówka z każdym przechodniem. Wiele widział w życiu, przeżył niejeden dziesiątek tych drobnych szlachetków, co zajeżdżali do niego po „oczyszczoną”, wie o wszystkim, co się dzieje w promieniu stu wiorst, a nigdy się nie wygada, ba, nawet nie da poznać po sobie, że mu i to wiadomo, czego nie podejrzewa najprzenikliwszy prystaw. Ot, milczy sobie, śmieje się ścichapęk i pobrzękuje szklaneczkami. Sąsiedzi go szanują: cywilny generał Szczerepietienko, najstarszy rangą posesjonat w powiecie, kłania mu się łaskawie, ilekroć przejeżdża koło jego domku. Mikołaj Iwanycz jest człowiekiem wpływowym: skłonił notorycznego koniokrada do zwrotu konia uprowadzonego z zagrody jednego ze swych znajomych; przemówił do rozumu chłopom z przyległej wsi, którzy nie chcieli się zgodzić na nowego rządcę, itd. Wszelako nie należy mniemać, jakoby czynił to z ukochania sprawiedliwości, z miłości bliźniego – nie! Po prostu usiłuje zapobiec wszystkiemu, co by mogło w jakikolwiek sposób zmącić jego spokój. Mikołaj Iwanycz jest żonaty, ma dzieci. Żona jego, obrotna i bystrooka mieszczanka ze spiczastym nosem, ostatnimi czasy nabrała również trochę tuszy, podobnie jak jej mąż. On jej ufa całkowicie, pieniądze znajdują się u niej pod kluczem. Pijacy-krzykacze lękają się jej, nie lubi ich; pożytku z nich mało, a hałasu dużo; raczej woli milkliwych i posępnych. Dzieci Mikołaja Iwanycza są jeszcze małe; starsze pomarły, za to reszta wdała się w rodziców: miło spojrzeć na sprytne twarzyczki tych zdrowych dzieciaków.
Był nieznośnie skwarny lipcowy dzień, kiedym powoli, noga za nogą, wspinał się razem z moim psem wzdłuż kołotowskiego wąwozu ku szynczkowi „Przytulnemu”. Słońce rozjarzało się na niebie coraz zacieklej; prażyło i piekło niemiłosiernie; w powietrzu unosił się duszący kurz. Lśniące, jakby wypolerowane kawki i gawrony rozdziawiwszy dzioby spozierały żałośnie na przechodniów, jak gdyby prosząc o współczucie; tylko wróble nie traciły animuszu, i strosząc piórka, jeszcze zażarciej niż przedtem ćwierkały i czubiły się na płotach, hurmem zrywały się z pełnej kurzu drogi, siwą chmarą polatywały nad zielonymi konopiskami. Dręczyło mię pragnienie. Wody w pobliżu nie było: w Kołotowce, jak i w wielu innych wsiach stepowych, chłopi w braku źródeł i studni piją jakieś rzadkie błotko ze stawu… Ale któż by nazwał tę wstrętną ciecz wodą? Chciałem wypić u Mikołaja Iwanycza szklankę piwa lub kwasu.
Szczerze mówiąc, Kołotowka w żadnej porze roku nie wygląda wesoło; lecz szczególnie markotne wraże – nie wywiera wtedy, gdy jarzące lipcowe słońce zalewa swymi nieubłaganymi promieniami bure, na wpół zerwane dachy domów i ów głęboki wąwóz, i spalony skwarem wygon, gdzie beznadziejnie wałęsają się chude, laskonogie kury, i szary osikowy zrąb z dziurami zamiast okien, pozostałość po dawnym dworze, zagłuszony pokrzywą, burzanem, piołunem, i pokryty gęsim puchem, płytki, czarny, nagrzany od palącego słońca staw obwiedziony na poły zeschłym błotem, z przekrzywioną groblą, koło której na udeptanej, podobnej do popiołu ziemi, ledwie dyszą, kichając od upału, i smętnie zbijają się w gromadkę owce, z tępą cierpliwością zwieszając łby możliwie najniżej, jak gdyby wyczekiwały, kiedy nareszcie minie ta nieznośna spiekota. Znużonym krokiem zbliżałem się do sadyby Mikołaja Iwanycza budząc, jak to bywa, w dzieciakach zdumienie dochodzące do natężonej, bezmyślnej kontemplacji, a w psach oburzenie, wyrażane ujadaniem tak chrapliwym i złowrogim, jakby wydzierały z siebie wnętrzności, bo aż kaszlały i ziajały – gdy raptem na progu szynczku ukazał się mężczyzna słusznego wzrostu, bez czapki, w szynelu z fryzy, nisko ściągniętym niebieskim pasem. Wyglądał na dworskiego człowieka; gęste siwe włosy rozwiewały się w nieładzie nad jego suchą i pomarszczoną twarzą. Wołał kogoś, skwapliwie gestykulując, przy czym jego ramiona najwidoczniej wykonywały ruchy bardziej zamaszyste, niż sobie tego życzył. Znać było, że już ma w czubie.
– Chodźże, chodź! – bełkotał, z wysiłkiem podnosząc gęste brwi. – Chodź, Morgacz, chodź! Leziesz, braciszku, jak za pokutę, dalibóg. To nieładnie, braciszku. Czekają tu na ciebie, a ty ledwie się wleczesz… Chodź.
– Ano idę, idę – rozległ się zdarty głos i zza chaty na prawo ukazał się niziutki, gruby i chromy człowiek. Miał na sobie dosyć schludną sukienną czujkę, włożoną na jeden rękaw; wysoka spiczasta czapka, zsunięta aż na brwi, nadawała jego okrągłej, pyzatej twarzy wyraz przebiegły i drwiący. Małe, żółte oczka wciąż latały, z wąskich warg nie schodził powściągliwy, wymuszony uśmiech, a nos, spiczasty i długi, czelnie sterczał niby ster. – Idę, kochany – ciągnął dalej, kuśtykając w stronę szynczku. – Dlaczego mnie wołasz?… Kto na mnie czeka?
– Dlaczego cię wołam? – z wyrzutem odparł człowiek w szynelu z fryzy. – Co za dziwak z ciebie, Morgacz, wołają cię do szynku, a ty jeszcze pytasz, dlaczego? Czekają na ciebie sami zacni ludzie: Jaszka Turek i Dziki Pan, i przedsiębiorca z Żyzdry. Jaszka i przedsiębiorca założyli się o antałek piwa, kto kogo pokona, kto piękniej zaśpiewa… Rozumiesz?