Śpij snem otępiałym - ebook
Śpij snem otępiałym - ebook
Laureatka polskiego Wyboru Nagrody Goncourtów 2024, powieść entuzjastycznie przyjęta we Francji, określana jako „realizm magiczny w służbie ekologii”.
Kiedy dzieci zaczynają krzyczeć przez sen, świat przestaje spać.
Zjawisko ogarnia glob o 1:48 w nocy. Najpierw jedno dziecko, potem setki tysięcy – ich krzyk rozdziera ciszę i rozbrzmiewa jak złowieszcza symfonia. W samym środku tej przerażającej tajemnicy znajduje się Eva – neurolog i specjalistka od zaburzeń snu, która ucieka z Paryża wraz z córeczką Lucie, próbując ocalić ją od przemocy domowej i pogłębiającego się chaosu. Schronienie znajdują w odludnej chacie w Camargue.
Gdy na całym świecie dzieci zaczynają śnić te same koszmary o tej samej porze – a sny te zdają się zmieniać rzeczywistość – nauka przestaje wystarczać. Sen staje się bramą do mrocznego, pierwotnego wymiaru, a Lucie... może być jego kluczem.
Nastrojowa, poruszająca opowieść o snach, naturze, micie i przyszłości, którą może uratować tylko dziecko.
Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.
| Kategoria: | Proza |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-8417-428-9 |
| Rozmiar pliku: | 1,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
_Duchu mdły, ongiś dzielny, któryś w boju słynął,_
_Gdy Nadzieja ostrogą budziła zapały —_
_Dziś dosiąść ciebie nie chce! Spocząć by się zdało,_
_Jak chabecie, co pada, bo się głaz nawinął._
_Dosyć już, serce moje! Śpij snem otępiałym._
_Duchu, poniosłeś klęskę! Cóż ci pozostało?_
_Zew miłości, zew walki w dali się rozpłynął;_
_Żegnaj, werblu wojenny, westchnienie wiolinu!_
_Radość nie skusi serca, które skamieniało._
_Wiosno, wiosno czarowna, powab twój przeminął!_
_I czas mnie wchłania z wolna, dni za dniami płyną_
_Niczym śnieg, co wciąż sypie na bezwładne ciało;_
_Dziś wzrokiem obejmuję z góry ziemię całą_
_I nie szukam już na niej schronienia przed zimą._
_Porwij mnie, weź mnie z sobą, zniwecz mnie, lawino!_
Charles Baudelaire,
przeł. Marianna Zajączkowska-Abrahamowicz**
Z początku nie pamiętałam o swoim stanie.
Był jak wojna na drugim końcu świata i ja w niej jako terytorium okupowane. Ale od kilku miesięcy istota we mnie się porusza, zniekształca mi figurę, obraca się w tę i we w tę, robi garby pod skórą napiętą do granic możliwości, stała się zbyt obecna, żebym zdołała ją usunąć z myśli. To stworzenie mnie dręczy i zmusza do czuwania. Niedługo mój brzuch się opróżni, a wtedy znowu będę spała.
Nie potrafię jednak wyobrazić sobie ciągu dalszego, jak gdyby miało go w ogóle nie być.
Nie mogę już znieść swoich niespokojnych nóg i dłużących się nocy. Bezsenność była u mnie pierwszym objawem. Od dziewięciu miesięcy prawie nie sypiam, a są przecież kobiety, które przez całą ciążę bez problemu zapadają w sen. Wiem o tym, badam je, badam ich sen — ich, swój, sen tysięcy innych, analizuję sen ludzi, obserwuję ich, gdy zasypiają, śnią, kiedy się budzą… Wybrałam zawód neurologa, żeby się pogrążać w ludzkim śnie.
To, co się porusza w moim brzuchu, również śni. Dzięki obrazowaniu w czasie rzeczywistym i rejestrowaniu tętna śledziłam rozwój płodu i ustaliłam, że od dwudziestego ósmego tygodnia występuje u niego faza snu paradoksalnego, w której pojawiają się marzenia senne — faza, która nie przynosi odpoczynku i jest marnotrawstwem energii niezbędnym jednak dla każdego.
Istota, która mnie okupuje, śpi dużo więcej niż ja, śpi prawie bez przerwy. Czy to możliwe, że okrada mnie z mojego snu? Że śpi i śni zamiast mnie? O czym może śnić istota, która jeszcze niczego nie przeżyła?
Najpierw chłodno ją obserwowałam podczas długich sesji obrazowania ultrasonografem trójwymiarowym, później przedmiot badań mnie wchłonął. Pewnego ranka zapadłam w sen i od tamtej pory regularnie wnikam do swojego brzucha, unoszę się w płynnym świecie, wyobrażam sobie uderzenia swojego serca, hałas trzewi, napełnianie i opróżnianie płuc, smakuję dźwięki świata zewnętrznego dochodzące przez warstwę tkanek, wibracje miasta zderzające się z moją napiętą skórą, głosy słyszane jak przez drzwi, połykam płyn owodniowy, dzielę wszystkie odczucia z intruzem zamkniętym w worku ze skóry — z mojej skóry…
W moim ciele bije serce innej osoby, której płeć znam — będzie to dziewczynka — czuję, kiedy jej się odbija, kiedy kopie nogą, szturcha łokciem. Goszczę w swoim łonie byt milczący i niewidoczny, który karmi się mną, okrada mnie, niszczy, goszczę nieznajomą, którą powinnam kochać, zanim jeszcze wydam ją na świat.
Spłodzenie dziecka było pomysłem Pierre’a, ja tego nigdy nie chciałam, zawsze uważałam, że ciąża będzie dla mnie straszna, że będę się czuła uciemiężona, opanowana przez coś niewidzialnego, co będzie we mnie rosło, zawsze wiedziałam, że nie potrafię być matką. A i czasy jakoś do tego nie zachęcają. Nawet w ciąży nadal oceniam młodych rodziców, którzy są tak nieświadomi i beztroscy!
Mniej czasu, niż sądziłam, zajęło mi pogodzenie się z taką okupacją. W okolicach piątego miesiąca kilka kropli krwi w majtkach wystarczyło, by intruz przemienił się w potencjalne dziecko, a myśl, że nie donoszę ciąży, nagle sprawiła, że zaborca stał się niemal upragniony.
Niedługo rozerwę się w połowie. To całkowicie naturalne i nie ma czym się przejmować. Czy noszenie nowego życia przybliża mnie do śmierci?
Wiem, że ledwie jestem w stanie zająć się sobą, a tu urodzę dziecko i już nigdy się nie wyplączę z więzi, które teraz się splatają. Jestem w pułapce. Nie mogę się wycofać, już na to za późno, trzeba będzie cierpieć. Jak mogłam dopuścić, żeby się znaleźć w tak absurdalnym położeniu? Wydam dziecko na świat!
Próbuję się uspokoić, mówiąc sobie, że nie przeżyję drugiego porodu: to będzie jedyne dziecko, nie zamierzamy z Pierre’em powtarzać tego doświadczenia.
Dla niego to wszystko z pewnością jest wielką abstrakcją. Oczywiście żyjemy razem, dzielimy jedno łóżko, widział, jak moje ciało nabrzmiewało — moje biedne wzdęte sponiewierane ciało, którego już nie pożąda i które napawa go nawet niejakim obrzydzeniem — ale jest czwarta nad ranem, a on chrapie. Nienawidzę go za to, że śpi, podczas gdy ja czuwam. Nienawidzę go za to, że tak łatwo potrafi się wyłączyć… wejść w sen otępiały!
Łydki nagle mi twardnieją w skurczu. Przywykłam do tego, od miesięcy co noc mi dokuczają, co noc, a czasem je prowokuję, żeby ustąpiło nieprzyjemne uczucie niespokojnych nóg. Napinam wtedy mięśnie, dopóki nie nastąpi skurcz. Wolę, kiedy ból przychodzi od razu, nie lubię zbyt długo na niego czekać.
Zaczynam się przesuwać, by oprzeć się plecami o wezgłowie łóżka, rozciągam łydki, odwodząc czubki palców jak najdalej od piszczeli, i nagle mój brzuch zaczyna trzeszczeć, słyszę to trzeszczenie, pękła we mnie jakaś błona, ale o dziwo, ból czuję tylko w łydkach.
Nieruchomieję przerażona tym bardzo szczególnym doznaniem i czekam zesztywniała pośród chrapania Pierre’a. Ledwie oddychając, by niczego nie pogorszyć, podciągam tiszert, żeby obmacać swoje ciało. Brzuch nie pękł, jest gładki i twardy pod palcami.
A przecież usłyszałam trzask, a przynajmniej go poczułam, sama już nie wiem. Uspokajam się trochę i udaje mi się podnieść wyżej. Między udami spływa mi letnia ciecz.
Krew? Czy zalewam się krwią, podczas gdy Pierre nadal chrapie? Czy zawartość wycieka ze mnie jak z dziurawego garnka?
Wsuwam dłoń pod pośladki, sięgam do krocza. Trzeba by włączyć lampkę nocną, by zobaczyć, czy to naprawdę krew, ale drugą ręką nie mogę znaleźć przełącznika. Ponieważ nie jestem w stanie ani krzyknąć, ani w ogóle wymówić słowa, lekko szturcham tylko łokciem Pierre’a, który coś mamrocze, odwracając się do ściany. Podnoszę więc wilgotne palce do ust, żeby sprawdzić smak tego, co ze mnie wypływa. Nic nie czuję, ciecz nie jest żelazista jak krew. Uspokaja mnie to na tyle, że dalej przesuwam ręką po stoliku nocnym. Wyczuwam wreszcie przewód i po nim docieram do przełącznika. Światło.
Dłoń nie jest splamiona, to ciecz bezbarwna, ale przecież się nie posikałam, nie, to coś innego. Siadam na brzegu łóżka i wtedy wypływa ze mnie strumień, i to nie moczu. Wody płodowe!
Ależ jestem głupia, że spanikowałam z tak błahego powodu! I pomyśleć, że jestem lekarzem! Pękły błony płodowe, to wszystko. Trzeba jechać do szpitala. Pierre! Pierre! Nadal nie reaguje, dlatego postanawiam wziąć prysznic, zanim obudzę go na dobre.
Kiedy stoję pod strumieniem letniej wody, brzuch z pękniętymi błonami wydaje mi się równie wielki jak poprzedniego dnia. W miarę jak się powiększał, zasłaniał mi najpierw wzgórek łonowy, potem także stopy, skonfiskował kawałek mnie. Czy kiedyś jeszcze zobaczę dolną część swojego ciała?
Tak, już niedługo. Dziecko urodzi się w terminie, a ja się uspokoję, uwolnię, znów będę drobna jak wróbelek, odzyskam krocze i stopy, wszystko to, co ciąża mi skonfiskowała, odnajdę się na powrót i będę mogła spać. Kiedy tylko wypchnę z siebie tę istotę, wystarczy, że wcisnę do uszu stopery, aby o niej zapomnieć i wreszcie przesypiać noce.
W samochodzie Pierre nie jest wystarczająco dobudzony, żeby mieć dobry humor. Panikuje, ale nie przyznaje się do tego, do takich rzeczy nigdy się nie przyznaje, denerwuje się, nie wie, jak dojechać na porodówkę, błądzi po Paryżu, w którym wkrótce nastanie dzień. Usiłuję go pokierować, lecz każe mi się zamknąć, zająć się brzuchem, przestać się mądrzyć na każdy temat.
Nic nie szkodzi, wcale mi się nie spieszy i kocham go mimo wszystko. Milknę, zostawiając go sam na sam ze wściekłością.
Nie wiem, jak dalej się to potoczy, bo mimo że koleżanki mi opowiadały, mimo że studiowałam medycynę i zaliczyłam szkołę rodzenia, niczego się nie nauczyłam, niczego nie zapamiętałam, niczego nie zrozumiałam. Wcale się nie spieszę do tego, by zostać matką. A co o tym myśli Pierre? Pierre, który nie potrafi nas wyprowadzić z labiryntu i przyspiesza na pustych ulicach, nie wiedząc, dokąd jedzie.
Nagle mój brzuch, jakby ściśnięty w niewidzialnym imadle, kurczy się tak mocno, że tracę oddech. Tym razem boli, i to dużo mocniej niż skurcze łydek. Zwijam się z bólu na przednim fotelu pasażera, modląc się, żeby Pierre przestał wreszcie kręcić się w kółko, żeby znalazł drogę, żeby dziecko znalazło drogę, żebyśmy się wyrwali z tego labiryntu. Bóle nawracają, a Pierre tymczasem wciąż błądzi, klnąc, na czym świat stoi, krążąc po uśpionym mieście. Zgubił się, ze złości chce mu się płakać. Niebawem wstanie dzień.
Kiedy docieramy na porodówkę, zajmuje się mną pielęgniarka, która zmęczonym głosem schyłku nocy każe mi się rozebrać, mam zostać tylko w tiszercie i w maseczce chirurgicznej. Potem kładę się na łóżku porodowym, a ona otacza mi brzuch podwójną opaską zapinaną na rzepy i podłączoną do urządzenia, które monitoruje moje skurcze i akcję serca dziecka.
W białym świetle lamp leżę z rozłożonymi nogami opartymi na strzemionach. Do pomieszczenia wchodzi położna, wita się ze mną, chłodno przedstawia i zadaje mi kilka pytań, dłonią w rękawiczce badając moją pochwę, by zmierzyć rozwarcie i elastyczność szyjki macicy.
W czasie studiów nie odbyłam stażu na porodówce, wyznaję jej, że w ogóle na tym się nie znam, że zawsze jakoś mnie od tego lekko odrzucało. W moich oczach poród ma w sobie coś obrzydliwego i strasznego. Położna ledwie na mnie zerka, ściągając rękawiczki — czy w ogóle słyszała, co powiedziałam? — i oznajmia, że akcja jest mocno zaawansowana. Pierre pyta, czy to długo potrwa, czy musi tu czekać, czy też może wrócić do domu, żeby wziąć prysznic, a potem zająć się pracą. Ma przygotować ważny wykład, a zapomniał zabrać komputer. Położna odpowiada, że przebieg jest bardzo różny i zależy od kobiety. Wody odeszły, rozwarcie już na siedem centymetrów, skurcze silne, akcja porodowa co prawda może się zatrzymać, ale jej zdaniem nie powinno to trwać długo, chociaż jestem pierwiastką. Lepiej więc, żeby się nie oddalał, jeśli nie chce przegapić narodzin swojego dziecka. Wychodzi z sali, mówiąc, że zaraz wróci z anestezjologiem.
Zostajemy więc sami. Pierre nie może ustać w miejscu, zrywa maseczkę, którą każą nam tu nosić, chodzi w tę i we w tę, krąży dookoła mojego ciała, orbituje wokół pękatego brzucha niczym wokół gwiazdy. „Nie powinno trwać długo” — to nic nie znaczy! Wszystko go denerwuje. Krytykuje nieruchawość personelu, wygłasza słowa bez znaczenia, wyrzuca mi, że myślami jestem gdzie indziej i nie słucham go.
Ma słuszność, oderwałam się od rzeczywistości, wpatruję się w błękitny sufit.
Pierre, mój biedny ukochany, gada i gada, by wyrzucić z siebie bezsilność, ale faktycznie mam to w nosie. Korzystam z chwili wytchnienia między skurczami i nagle ogarnia mnie wielki spokój. Mimo gniewu Pierre’a, mimo tupotu jego kroków, mimo zbliżającej się awantury i rozpadającego się świata wreszcie zasypiam.
Napływa kolejna fala, budzi mnie, wstrząsa mną, podnosi mnie z łóżka. Ogromna niewidzialna ręka zgniata mi brzuch, ściska go jak cytrynę, wygina mnie w łuk ku błękitnemu sufitowi. Wpadam w panikę, to zbyt męczące, nie wytrzymam, nie chcę dłużej tu być, pragnę wyjść. Bez tchu mówię, że rezygnuję, za bardzo boli, istna tortura. Wraca pielęgniarka. Pierre domaga się znieczulenia zewnątrzoponowego, a siostra korzysta z chwili spokoju i wkłuwa mi wenflon w rękę. Ledwie podłączyła kroplówkę, nadchodzi kolejny skurcz, jeszcze gwałtowniejszy od poprzedniego. Krzyczę! Mój wzrok pada na znieruchomiałego Pierre’a, nagle takiego malutkiego w kącie sali.
Coś zeszło w dół mojego ciała, intruzka się przesuwa oswobodzona, mocno napiera na krocze, które mnie pali, pewnie próbuje przepchnąć głowę, nie ośmielam się sprawdzić, dotykając swojej płonącej intymności, wydaje mi się tak oddalona, na drugim końcu ciała, ukryta za wydętym brzuchem, niedostępna. Mała już tam jest, wiem na pewno, czuję. Mówię:
— Wychodzi.
Pielęgniarka ze sceptyczną miną zerka między moje nogi, po czym wybiega na korytarz, wołając położną. Jak z kapelusza wyłoniły się podpórki pod nogi, a także metalowe boczne poręcze. Kiedy zespół krząta się wokół mnie, Pierre, wciąż nieruchomy w kącie, z uporem maniaka coraz groźniejszym tonem domaga się znieczulenia zewnątrzoponowego.
Proszę pana, za późno, niech pan się uspokoi! Teraz trzeba działać. Przeć! Dziecko jest tuż-tuż!
Nie potrafię sobie przypomnieć, czego się uczyłam w szkole rodzenia, nigdy nie przeżyłam tak gwałtownych doznań. Opróżniam się ze wszystkiego przy obcych kobietach, czuję, że odlatuję, tracę kontrolę, nad niczym już nie panuję, pogrążam się w tym, co jest równie naturalne jak śmierć. Czuć smród odchodów i krwi! Wiedziałam, że to nie dla mnie! Macierzyństwo nie jest dla mnie! Nie powinnam była się zgodzić, ale zawsze ustępuję Pierre’owi i coraz łatwiej mi to przychodzi.
Dysząc pod maseczką, której nie pozwolono mi zdjąć, uczepiam się jasnych ścian sali, błękitnego sufitu, słów położnych i pielęgniarki, metalowych drążków łóżka porodowego, dłoni męża, zimnej i sztywnej ze strachu, uczepiam się, czego tylko mogę, obrazów pojawiających mi się w głowie, ilustracji z _Olbrzyma samoluba_ i z _Cudownej podróży_, z książek, za którymi przepadałam w dzieciństwie i które wczoraj wyjęłam dla tej istoty torującej sobie drogę na nasz świat.
Czy rodząc się, śni? Czy cierpi? Tak, przypuszczam, że dla niej to także bolesne — jak przepychanie głowy przez ucho igielne. W półświadomości prę jak przy wypróżnianiu, wpatrzona w błękit sufitu, między kolejnymi skurczami słyszę, jak położna dodaje mi otuchy, słyszę, jak każe mi nie przeć, odczekać chwilkę, żeby nie doszło do pęknięcia, próbuję oddychać w błękicie, nie mogę jednak posłuchać głosu, nie przeć, za bardzo boli, intymność mam naprężoną, prę z całych sił, żeby wyrzucić to z siebie, ze wzrokiem zagubionym w suficie, w błękicie nieba, które się rozrywa stracone…
I wypycham z siebie… szum skrzydeł. Czuję, jak pióra pieszczą mi krocze, dziesiątki białych skrzydeł uderzają o moje rozchylone uda, widzę dzikie gęsi wyłaniające się z mojego ciała, cały klucz dzikich gęsi, które trzepocząc skrzydłami, odlatują wraz z moim bólem i wzbijają się w błękitne niebo wczesnego majowego poranka.