Śpijcie, kotki - ebook
Śpijcie, kotki - ebook
Na sztokholmskim dworcu kłębi się od uchodźców. Wolontariusze z całych sił starają się im pomóc. W nieprzerwanym strumieniu emigrantów znajduje się pozbawiona opieki nigeryjska dziewczynka, którą zapłakaną na ulicy spotyka bezdomna narkomanka Muriel. Razem chronią się w małej leśnej chatce, gdzie dochodzi do dramatycznego wydarzenia. O ratunek proszą dawnego policjanta Toma Stiltona.
W tym czasie w smalandzkim lesie zostają odnalezione zwłoki nastolatka z poderżniętym gardłem. Sprawę makabrycznego morderstwa bada zespół komisarz wraz z Olivią Rönning. W pobliżu miejsca zbrodni odnajdują nóż z inskrypcją, która wskazuje na powiązania z rumuńską organizacją przestępczą.
Tom i Olivia jadą do Bukaresztu, gdzie namierzaj ą handlarzy ludzkimi organami. To odkrycie sprowadzi na nich śmiertelne niebezpieczeństwo. Czy tajemnicze zajście w lesie oraz zabójstwo chłopca s ą ze sobą powiązane? To już czwarta odsłona bestsellerowej serii z Olivią Rönning i Tomem Stiltonem w rolach głównych, w przygotowaniu ekranizacja.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8230-473-2 |
Rozmiar pliku: | 1 000 B |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Ona pachniała delikatnie naturalnym mydłem.
Mężczyźni w lokalu – bo oprócz niej znajdowali się tu sami mężczyźni – byli prawie identycznie ubrani. Spodnie w kolorze brudnej żółci i cienkie białe koszulki, u starszych tu i ówdzie czerwono-niebieska apaszka na szyi. Wielu miało białe kapelusze z wąskim rondkiem, równie wielu trzymało w ręku butelki, pociągając z nich co chwilę brązowy samogon. Zdążyła już kilka razy grzecznie odmówić łyka mężczyznom stojącym obok. Za każdym razem w odpowiedzi puszczali do niej oko; towarzyszył temu uśmiech odsłaniający braki w uzębieniu.
A potem sami wypijali łyk.
Wspięła się lekko na palce. I tak była wyższa od większości obecnych, a stojąc na palcach, widziała wszystko zarówno przed sobą, jak i w dole. Zobaczyła pierwszego koguta o imieniu Black Killer, jak wynikało z ręcznie wypisanego szyldu, trzymanego przez właściciela. Duży czarny kogut z kilkoma krwiście czerwonymi piórami i sterczącym dumnie grzebieniem. Został już wypuszczony na okrągłą arenkę wśród kakofonii głosów i języków, które nauczyła się rozpoznawać. Tagalog oczywiście, ale również cebuano i bikol.
Teraz wypuszczono drugiego koguta. Red Alert. Równie duży i pewny siebie jak pierwszy, równie barwny i wojowniczy. Długie ostrogi błysnęły w żółtym świetle. Patrzyła na banknoty zmieniające właścicieli wokół arenki i pomyślała, że tej nocy jedni staną się trochę mniej biedni, a inni utoną w brązowym samogonie.
Postawiła na Red Alerta. I źle zrobiła.
Koguty przez kilka sekund krążyły wokół siebie, zataczały koła, trzymały dystans, stroszyły pióra, żeby zaimponować albo przestraszyć, a potem nagle nastąpił atak. Z obu stron naraz. Nagle nie sposób było odróżnić jednego od drugiego, po arenie przetoczyły się huragan piór i zgrzyt ostróg, krew tryskała, publika wyła.
A potem było po wszystkim.
Red Alert leżał na grzbiecie przy niskiej bandzie otaczającej arenę. Przez poraniony i krwawiący koguci korpus przechodziły konwulsje, jedna noga uderzała o ziemię. Cały lokal wypełniły ochrypłe okrzyki. Nie potrafiłaby stwierdzić, które wyrażały radość, a które miotały przekleństwa. Tylko po niektórych twarzach wyszczerzonych w uśmiechu mogła się domyślać, na kogo postawili widzowie.
Arenkę opuścili zwycięski kogut i zabity przeciwnik, krew zasypano ściółką, przyszła pora na kolejną walkę. Ale ta jej nie interesowała. Przyszła, żeby postawić na Red Alerta, a on przegrał.
Wyszła przez wąskie drewniane drzwi i przystanęła w ciemności. Przed nią ciągnął się ciasny, błotnisty zaułek wpadający w większą ulicę, prowadzącą do Muelle Pier w Puerto Galera, jednej z wielu barwnych miejscowości ciągnących się wzdłuż wybrzeża wyspy Mindoro. Sięgnęła po papierosy i zapalniczkę.
– Cosmina.
Odwróciła się. Za nią wyszedł mężczyzna o opalonej twarzy pooranej zmarszczkami. W ręce trzymał martwego koguta. To był jego ptak. Właściciel miał na imię Ferdinand i był jedną z niewielu osób, które tu znała. Właśnie dlatego na niego postawiła.
– Może zjesz z nami? – spytał.
Cosmina wiedziała, że takie zaproszenie to zaszczyt. Zabity kogut miał zostać przyrządzony i zjedzony, tylko wybrańcy mogli uczestniczyć w posiłku zwanym kolacją przegranych. Jednak o tej porze nie miała ochoty jeść. Zwłaszcza ptaka, który dopiero co został na jej oczach zadziobany przez innego ptaka.
– Dziękuję, Ferdinandzie, ale muszę jechać. Pozdrów ode mnie twoją rodzinę.
Ferdinand skłonił się lekko i spojrzał na Cosminę. Wysoką, ciemnowłosą i bardzo piękną kobietę, jak ją określiła jego żona. Zgadzał się z nią.
– Przykro mi, że Red Alert przegrał – powiedział.
– Mnie również. To był piękny kogut. Ale twoja strata jest większa.
Ferdinand skłonił się jeszcze raz i powoli odszedł w ciemność. Patrzyła na jego pochylone plecy i martwego koguta w ręce. Może trzeba było przyjąć zaproszenie? – pomyślała. Ze względu na niego? Zapaliła papierosa i ruszyła w przeciwną stronę po swój trzykołowy motocykl. Poczuła w zaułku wiejący od pobliskiego morza łagodny wiatr, który trochę ją ochłodził. Cienka błękitna bluzka kleiła się do ciała, nawet w środku nocy męczyły gorąco i wilgoć.
Walki kogutów? Wiedziała, że w zasadzie są zakazane, przynajmniej oficjalnie, jednak władze je tolerowały z jednego jedynego powodu: bo w bocznych uliczkach Puerto Galera nie było żadnych władz. A już na pewno o tej porze. Władze siedziały teraz w domu, dogasając w ramionach swoich lub cudzych kobiet. Wszyscy o tym wiedzieli. I dlatego walki odbywały się podczas kilku nocy w miesiącu.
Jak dziś.
Doszła do trzykołowca i uruchomiła silnik. Uwielbiała swój motor. Otwarty ze wszystkich stron, ale z daszkiem, który osłaniał ją przed deszczem padającym kilka razy na dobę. Przy odpowiedniej prędkości jazda była całkiem orzeźwiająca. Wrzuciła bieg i właśnie miała ruszyć, wyjeżdżając z zaułka na szerszą ulicę, kiedy kawałek przed nią pojawił się mężczyzna.
– Cześć! Mógłbym się zabrać?
Od razu zauważyła, że nie pochodził stąd. Nawet nie Filipińczyk. Mężczyzna był co najmniej tak wysoki jak ona, barczysty, ubrany w ładną szarą kurtkę.
– Dokąd?
– Do jakiegoś nocnego baru.
Na siedzeniu miała miejsce dla co najmniej trzech osób, więc nie dlatego się zawahała. Chodziło raczej o porę i lokalizację – środek nocy w kiepsko oświetlonym zaułku. Kto w tym miejscu może prosić o podwiezienie? Zaciągnęła się papierosem i spojrzała na niego, potem dalej, czy w okolicy nie ma innych mężczyzn, ale nie było. Wydmuchała dym i zgasiła papierosa, wdeptując go w błoto.
– Wskakuj.
Mężczyzna usiadł na siedzeniu, z samego brzegu, zostawiając między nimi odstęp na pół metra. Była mu za to wdzięczna. Podjechała do przecznicy i przystanęła. Minęło ich kilka kolorowych taksówek.
– Do którego baru chcesz jechać? – spytała. – Są i w prawo, i w lewo.
– A możesz któryś polecić?
Cosmina nie miała zwyczaju szwendać się po barach. Jeśli wieczorem chciała gdzieś wyjść, zwykle szła w to samo miejsce – do baru połączonego z restauracją przy nadmorskiej drodze, kilometr od jej domu. Porządny lokal z porządnym personelem, najczęściej bywali tam sami miejscowi. Półki były tak samo zastawione alkoholami jak w lepszych barach bliżej hoteli i plaż, ale było znacznie taniej.
– Kawałek dalej na północ przy drodze jest dobry bar – powiedziała. – To w stronę mojego domu.
– Okej.
Cosmina wyjechała na drogę i starała się wycisnąć ze swego motoru, ile się tylko dało. Wiatr od morza rozwiewał jej długie włosy i chłodził twarz. Na drodze mijali tylko nieliczne samochody i prawie żadnych rowerzystów. Właściwie była na niej sama. Latarnie skończyły się, gdy tylko odjechali kawałek od centrum, jedyny przedni reflektor oświetlał szosę, prowadząc ich przez ciemności. Co pewien czas drogę przebiegał jakiś pies, zmuszając ją do hamowania, ale była do tego przyzwyczajona. W okolicy roiło się od bezpańskich psów i kotów. Po lewej stronie ciągnął się brzeg morza, tu i ówdzie widać było światła łodzi łowiących nocą. Na plażach grupki ludzi zgromadzonych przy ogniskach. Większość mieszkała pod prowizorycznymi daszkami z blachy albo brezentu między palmami w odległości kilku metrów od wody. Po prawej mijała z rzadka położone drewniane domy, niskie, w jaskrawych kolorach. Mieszkali w nich ludzie nieco zamożniejsi, właściciele straganów, którzy w ciągu dnia sprzedawali ryby z nocnego połowu albo zebrane o świcie zioła i warzywa.
– Mam na imię Cosmina – odezwała się po ponad kwadransie jazdy.
– René.
– Skąd jesteś?
– Z Amsterdamu.
Holender?
– Od dawna tu jesteś? W Puerto Galera?
– Od paru dni. Cholernie tu wilgotno.
– Tak.
– To podobno dobre na cerę.
Przez resztę drogi do baru już się nie odzywali.
Cosmina przyhamowała, skręciła w stronę drewnianego płotu i zatrzymała się. Bar znajdował się tuż przy drodze i bardzo blisko plaży. Właściwie był to ogródek otoczony płotem, w głębi pod dachem mieściły się lada barowa i kilka stolików, teraz pustych. Cosmina zobaczyła, jak mężczyzna za ladą spojrzał na drogę i uniósł rękę w geście pozdrowienia. Manny, jeden z tutejszych przyjaciół Cosminy. W dodatku właściciel baru. Cosmina wysiadła z trójkołowca jednocześnie z René i w odpowiedzi pomachała Manny’emu.
– Jak poszło? – zawołał Manny.
– Zginął nie ten kogut co trzeba.
Manny zaśmiał się i ruszył w stronę wejścia. Cosmina spojrzała na wysokiego mężczyznę, którego przywiozła.
– Jak widzisz, nie ma tu tłumów – zauważyła, uśmiechając się lekko. – Może wolałbyś, żeby było trochę więcej ludzi?
– W żadnym razie. Tu będzie idealnie. Musisz już iść?
Cosmina już nic nie musiała. Żyła i mieszkała sama, swoim czasem też dysponowała, jak chciała. Jeśli miała ochotę, jechała na targ, jeśli czuła się zmęczona, wracała do domu.
– Nie muszę. A co, postawisz mi drinka?
René uśmiechnął się i kiwnął głową, potem wszedł pierwszy przez furtkę, którą przytrzymał Manny.
– Witam – odezwał się Manny. – Ładna kurtka.
René ponownie się uśmiechnął i spojrzał uważniej. Snop światła z lampy nad wejściem padł na twarz Manny’ego, lewy policzek i kawałek ust nosiły wyraźne blizny po oparzeniu. René odwrócił się i spojrzał na puste stoliki.
– Wolałabym bliżej drogi – powiedziała Cosmina.
– Tu?
René pokazał na stolik tuż przy płocie, Manny podbiegł i odsunął Cosminie krzesło. René usiadł naprzeciwko niej. Rozdzielał ich gruby, wysłużony drewniany blat, którego jedyną dekorację stanowiły pojemniki na przyprawy i serwetnik. Manny przejechał serwetką po blacie, strącając owady niewiadomego pochodzenia.
– To, co zwykle? – spytał Cosminę.
– Tak. A ty?
Spojrzała na René, który był zajęty podwijaniem rękawów szarej kurtki.
– A z czego składa się twój drink? – spytał.
– Nie mam pojęcia. Manny go miesza i zawsze jest dobrze. Chcesz spróbować?
– Bardzo chętnie.
Manny skinął głową, uśmiechnął się, ale nie odszedł. Cosmina spojrzała na niego.
– O co chodzi?
– Jak miło, kiedy zjawią się goście. Puste stoliki nie rodzą dzieci. Moja mama mawiała, że…
– Drinki, Manny.
Manny skłonił się i odszedł. Cosmina uśmiechnęła się lekko do René.
– Jest właścicielem tego przybytku. Bardzo miły, gościnny, niestety za bardzo lubi rozmawiać ze swoimi gośćmi.
– Mnie to nie przeszkadza, przy okazji człowiek usłyszy jakąś ciekawą historię. Co się stało z jego twarzą?
– Nie odbiorę mu przyjemności opowiedzenia ci o tym.
René zaśmiał się i dokończył podwijanie rękawów. Bardzo dokładnie, zauważyła. Jak przyjemnie porozmawiać z człowiekiem z Zachodu. W dodatku całkiem atrakcyjnym.
– A więc co tu robisz? – spytała. – W Puerto Galera?
– To długa historia.
– Jak zawsze, kiedy się tutaj kogoś poznaje.
Widziała, że René jej się przygląda, jakby się nad czymś zastanawiał. Do baru dochodził plusk fal z plaży, cykady śpiewały w ciemnościach, w tle hałasował mikser Manny’ego. W końcu się odezwał:
– Kiedyś byłem muzykiem, często grałem na ulicy, potem coś mnie naszło i poszedłem na medycynę, żeby zostać chirurgiem.
Błysk w oczach Cosminy.
– Chirurgiem?
– Tak. Zajmowałem się tym przez kilka lat, ale potem poczułem się, jakbym tkwił w zamknięciu, w grupie złożonej z samych lekarzy, gdzie się rozmawia tylko o operacjach albo gra w golfa… Wydało mi się to takie ograniczone i nieciekawe, że się z tego wypisałem.
– I wróciłeś do muzyki? – spytała Cosmina, uśmiechając się lekko.
– Nie. Zacząłem podróżować, polować na białe plamy na mojej mapie. Pewnie myślałem, że gdzieś się w końcu odnajdę.
– Nie masz rodziny?
– Miałem.
Przesunęła wzrokiem po jego twarzy. W jednej chwili osiągnęli tę szczególną bliskość, jaka powstaje między osobami, które życie rzuciło w odległy świat. Gdzie jest się incognito, można mówić cokolwiek i być kimkolwiek się chce. W samym środku tropiku.
– Proszę państwa!
Manny dobił do nich, trzymając drewnianą tackę z dwoma drinkami i plastikowym menu. Postawił drinki przed gośćmi i podsunął menu.
– Kuchnia jest czynna na okrągło – powiedział. – Po drinku proponuję danie dnia. Dziś jest to latający pies ze słodko-kwaśnym chutneyem i grillowanymi warzywami. Prawdziwy delikates!
Cosmina spojrzała na René. Wcześniej odmówiła zjedzenia martwego koguta i nie miała specjalnej ochoty na martwego nietoperza. Nie przypuszczała też, żeby on miał na niego ochotę.
– Zadowolę się drinkiem – powiedział.
– Ja też.
Manny już zaczął robić zawiedzioną minę, ale zaraz jego twarz się rozjaśniła. Po jednym drinku będzie może następny, a potem jeszcze jeden, aż w końcu obudzi się apetyt! Noc jest długa. Spojrzał na Cosminę. Co to za facet, którego przyprowadziła? Nigdy nie przychodziła z żadnym mężczyzną. Może pochodzi z jej okolic? To jasne, że jest cudzoziemcem, ale czy znali się wcześniej? Są krajanami? Miałby wiele pytań, ale czuł, że Cosmina nie chce, żeby jej przeszkadzał. Może później, jak jeden drink przejdzie w kilka drinków. Może wtedy będzie mógł się przysiąść, popytać i poopowiadać o swojej oparzonej twarzy. W tym sensie poparzona twarz miała swoje zalety. Ale może trochę później.
Wracając do baru, zabrał menu, a Cosmina i René trącili się szklaneczkami i wypili po łyku ze swojego drinka, chociaż nie wiedzieli, co zawiera. René przyznał, że jest znakomity.
– Chyba Rombas.
– Tak.
Wypili jeszcze kilka łyków. Cosmina widziała, że René znów jej się przygląda. Odgarnęła włosy i spojrzała w stronę plaży, upał zelżał trochę, od morza dmuchnął nieco chłodniejszy wiatr. Było to bardzo przyjemne.
– A jak to się stało, że trafiłeś akurat tutaj? – spytała.
Zmrużył oczy, patrząc na drogę, w stronę plaży i morza, i wycedził słowa:
– Bliska mi osoba została zamordowana, jakiś czas temu odbył się pogrzeb… poczułem, że muszę wyjechać na trochę.
– I wylądowałeś w tej dziurze.
– Tak.
Uśmiechnęła się, ale jednocześnie zaczęła się zastanawiać, czy René przypadkiem nie jest kryminalistą, a nie chirurgiem.
– A ty? Jak tu trafiłaś? Do tej dziury?
– Chciałam zacząć wszystko od początku.
– Zacząć co?
Właściwie powinna się otworzyć, jak on przed chwilą, przecież oboje byli obcymi na ziemi niczyjej, jednak uznała, że jeszcze za wcześnie.
Zmieniła temat.
– Widziałeś wcześniej walki kogutów?
– Nie.
– Dość barbarzyńska rozrywka.
Nagle z drogi dobiegło głuche uderzenie. Odwrócili się i zobaczyli samochód, który z hukiem odjechał w ciemność. Jednocześnie zawył pies, gwałtownie i głośno. Cosmina wstała. Zobaczyła psa po drugiej stronie drogi.
– Potrącił go.
Pies wylądował na poboczu. Ciężko ranny, wił się z bólu, wyjąc przeraźliwie w noc. Cosmina wstała od stołu, przeszła przez furtkę, potem na drugą stronę drogi. Pochyliła się i podniosła spory kamień. Krótkim, mocnym uderzeniem w łeb przerwała cierpienia zwierzęcia. Dla pewności uderzyła jeszcze raz. Wytarła ręce o trawę na poboczu, jednocześnie rozglądając się uważnie przed przejściem na drugą stronę.
– Tutejsi mówią, że zwierzęta nie mają duszy.
Usiadła przy stoliku.
– Jak je zabijemy, to dla nich oznacza koniec – ciągnęła. – Nie idą dalej.
– Nie to, co my?
– Cóż, niektórzy w to wierzą.
– Ty nie?
– Nie jestem wierząca. A ty jesteś?
– Sam nie wiem – odparł René.
– W Calcacie we Włoszech podobno mają kawałek wyschniętej skóry z napletka Dzieciątka Jezus.
– A on był obrzezany?
– Jako Żyd pewnie był. Ten obrzezek został ukradziony w tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym roku.
René upił ze szklanki.
– Relikwie są ciekawe – zauważył.
– Tak.
– W kościele w Paucartambo jest…
– A gdzie to jest?
– W górach Peru. Mają tam kryptę wykutą w skale, a w niej szklaną gablotę z odciętym językiem. Należał do księdza, ukochanego przez parafian, którzy postanowili upamiętnić w ten sposób jego talent krasomówczy.
– Wiara potrafi wiele znieść.
– Oj tak.
Oboje spojrzeli w dół, akurat gdy Manny zbliżał się do stolika, niosąc jakiś karton. Podszedł i pokazał jego zawartość, troje maleńkich, uroczych kociąt. Podstawił je gościowi.
– Chcesz pogłaskać?
– Nie.
Manny nie bardzo wiedział, jak na to zareagować. Jeszcze mu się nie zdarzyło, żeby ktoś nie chciał pogłaskać kociąt.
– Masz alergię?
– Nie.
Cosmina odprawiła Manny’ego kiwnięciem ręki i spojrzała na René.
– Nie lubisz kociąt?
– Nie. A ty lubisz?
– Aż za bardzo.
Czuła, jak jej się przygląda. Może była to zła odpowiedź. Dopiero co zabiła psa, pewnie nie sprawiała wrażenia miłośniczki zwierząt. A może przeciwnie?
– Gdzie się zatrzymałeś? – spytała.
– Ostatniej nocy spałem w schronisku na północ od miasta, dość nędznym.
– Karaluchy?
– Też. Po ścianie ciekła woda.
– Gdzie dziś przenocujesz?
– Jakoś to załatwię.
– Możesz przenocować u mnie.
Wypsnęło jej się, zanim zdążyła pomyśleć, i teraz klamka zapadła. Mieszkała kawałek stąd, we własnym domu przy plaży. Dom był dość duży, częściowo drewniany, piętrowy, z małą wieżą widokową. Żadnych sąsiadów. Kupiła go tanio ze względu na stan, w jakim się znajdował, i sporo włożyła, żeby przystosować go do swoich potrzeb. Teraz był czymś na kształt wymarzonego domu i miała w nim pokój gościnny, w którym mogła ulokować René. Muzyka i chirurga, a może największego kłamcę świata. Kto wie? Cosmina wierzyła, że zna się na ludziach, z drugiej strony nie miała nic przeciwko małym przygodom. Może facet jest zupełnie kimś innym?
– A gdzie mieszkasz? – spytał.
– Mam dom kawałek stąd.
– Mieszkasz sama?
– Tak.
René kiwnął głową i dopił drinka, co Manny natychmiast odnotował i już po sekundzie był przy nich, przynosząc dwa nowe, chociaż Cosmina jeszcze nie dopiła swego.
– Na koszt firmy – powiedział z krzywym uśmiechem poparzonych ust.
René wstał.
– Gdzie jest toaleta?
Manny pokazał palcem kąt za barem i René tam poszedł. Manny usiadł przy stoliku i pochylił się do przodu. Poczuła jego kwaśny oddech.
– Kim jest ten facet?
– Nie wiem. Holendrem. Ma na imię René. Podszedł po walce kogutów i poprosił o podwiezienie.
– Więc go nie znasz?
– Nie.
– Co on tutaj robi?
– Nie wiem. Szuka białych plam.
Manny spojrzał na Cosminę.
– Uważasz na siebie?
Cosmina położyła mu rękę na ramieniu, chudym i nagim z dziwnym podłużnym tatuażem. Zdawała sobie sprawę, że Manny ma układy w kręgach, od których wolała się trzymać z daleka, ale dla niej miał pozostać facetem, który od czasu do czasu proponuje jej pieczonego nietoperza. Ze słodko-kwaśnym chutneyem.
– Uważam.
René opróżnił, co miał opróżnić, spojrzał w spękane lustro, w którym odbiła się jego twarz z cienką blizną, i wrócił do baru.
– Może jeszcze jednego? – zawołał Manny, nie zważając, że dopiero co podał drinka, który nawet nie został nadpity. Ale René podniósł kciuk. Właśnie dostał propozycję noclegu u bardzo pięknej kobiety, właścicielki domu.
Poczuł, że dolewka się przyda.
Cosmina odniosła podobne wrażenie.
Pojadą do jej domu, pokaże mu jego sypialnię, potem swoją, następnie naleją sobie drinka na dobranoc i usiądą w pokoju w wieży, skąd będą patrzeć na nieskończony ocean i być może zobaczą pierwsze delikatne promienie słońca przedzierające się przez horyzont. A potem? Może będą rozmawiać o ususzonych napletkach? Albo uciętych językach?
Raczej nie.
– Zdrowie!
Gdy jej towarzysz siadał, Cosmina uniosła szklankę, więc René chwycił swoją i również uniósł, a następnie wypili, jakby to był sok, nie alkohol.
Zaraz będą następne drinki.
– Teraz moja kolej – powiedziała Cosmina, wstając.
René odprowadził ją spojrzeniem. W połowie drogi minęła się z Mannym, który zmierzał do stolika, niosąc drinki. Postawił szklanki na stole i zawahał się, czy może się przysiąść, ale René zachęcił go gestem i wtedy usiadł.
– Ciekaw jesteś, co się stało z moją twarzą? – spytał.
– A powinienem być?
– Ludzie zwykle pytają.
– A ty odpowiadasz i zmyślasz coś, zależnie od tego, kto pyta, co?
– Tak.
Manny zrozumiał, że René nie jest zbyt ciekaw jego poparzonej twarzy. Pewnie jest ciekaw Cosminy. Manny spojrzał w stronę toalety.
– Cosmina to gwiazda – powiedział. – Obdarowuje innych swoim światłem. Wynajęła tu stary dom, kawałek w głąb dżungli, dawną szkołę, żeby założyć ośrodek dla sierot.
– Jest piękna.
– Tak. Z pięknymi kobietami trzeba obchodzić się delikatnie. Czekaj chwilę!
Manny wyciągnął komórkę i otworzył galerię ze zdjęciami.
– Jest! Patrz!
Trzymał telefon przed oczami René.
– Selfie z inną piękną kobietą! Widzisz, kto to jest?
– Nie, kto?
– Kate Moss! Była tu jakiś czas temu, miała sesję zdjęciową na plaży, potem imprezowała pół nocy, popijając szoty, a jeszcze później skakała na bungee!
– Na bungee?
– Ze starego drewnianego mostu, taka rzecz dla turystów, skacze się w przepaść. Słuchaj! Zrobimy sobie selfie?
– Nie.
Odpowiedź padła tak szybko i zabrzmiała tak twardo, że Manny aż drgnął.
– Przepraszam, nie miałem za…
– Idzie Cosmina. Zrobisz jeszcze jednego drinka?
Manny wstał i poszedł do baru.
Potem zamówili następne dwie kolejki i kiedy późno w noc wsiedli na trójkołowiec, żeby odjechać do domu, byli dość pijani. Cosmina zabrała jeszcze parę butelek piwa. Gdy wyjechała na drogę, René zobaczył truchło psa ze sterczącą łapą. Wokół niego na posiłek zebrały się mniejsze zwierzątka. Otworzył butelkę piwa i podał Cosminie. Wypiła kilka łyków i oddała mu. René dokończył i odnotował, że Cosmina jedzie teraz znacznie wolniej. Po paru minutach bar znikł z tyłu, przed sobą mieli ciemny odcinek asfaltu bez żadnych domów.
Cosmina była bardzo zadowolona. Spodziewała się, całkiem rozsądnie, że noc pozwoli zaspokoić jej potrzeby, a jutro facet zniknie. Bardzo jej to odpowiadało. Chyba że gość rzeczywiście jest byłym chirurgiem. Jeśli tak, trzeba będzie urządzić to trochę inaczej.
Po przeszło kwadransie jazdy dotarli do miejsca, gdzie było jaśniej, bo oświetlał je księżyc. Drzewa z obu stron zniknęły, zastąpiły je bloki skalne. Nieco dalej zrobiło się szerzej, pojawił się wąwóz z przerzuconym nad nim długim drewnianym mostem. Cosmina wjechała na most.
– Stąd skaczą na bungee? – spytał.
– Tak. Skąd wiedziałeś? Manny?
– Tak.
– Skakałeś kiedyś?
– Nie. A ty?
– Wiele razy. Niezły czad.
Zatrzymała samochód na środku mostu. Obok drewnianej kolumienki stał duży szary boks ze srebrnymi brzegami. Do barierki była przyczepiona mocna stalowa rama.
– Chcesz spróbować? – spytała.
– Teraz?
– No?
Widział, że Cosmina się uśmiecha, jakby testowała jego męskość.
– Czemu nie – odparł i wysiadł.
Cosmina podeszła do boksu, otworzyła kłódkę na szyfr, wyciągnęła linę do skakania. Zamocowała ją grubym uchwytem do stalowej ramy przy barierce. René wychylił się nad barierką i spojrzał w dół. Księżyc wyjrzał zza ciemnych chmur i oświetlił skały, śpiew cykad odbijał się echem od ścian wąwozu, znów robiło się gorąco.
– Głęboko – powiedział.
– Tak.
Wypuścił z ręki pustą butelkę i usiłował śledzić jej lot. Butelka znikła w ciemności i dopiero po chwili dobiegł ich dźwięk szkła rozbijającego się daleko, daleko w dole.
– Chcesz, żebym skoczyła pierwsza? – spytała Cosmina.
– Jak ty chcesz.
Uśmiechnęła się tym swoim pięknym, wieloznacznym uśmiechem i zaczęła zakładać linę przy kostkach. Pomógł ją przyczepić. Cosmina weszła na szary boks i dalej na barierkę. René przytrzymał ją za rękę dla równowagi.
– Tylko mi teraz nie ucieknij na moim trójkołowcu – powiedziała z uśmiechem.
– Bez obaw.
Cosmina odwróciła się, nabrała głęboko powietrza i rzuciła się w dół. W momencie gdy jej stopy opuściły barierkę mostu, René wychylił się do przodu.
Potem sam się zastanawiał, czy kierował nim impuls, czy powzięta wcześniej podświadoma decyzja. A może wykorzystał pierwszą nadarzającą się okazję. Tak czy inaczej, wychylił się i wypiął stalowy uchwyt zabezpieczający linę. Potem spojrzał w dół.
I czekał.
Głuche uderzenie ciała miażdżonego o skały sprawiło, że serenady cykad ucichły, cisza rozrosła się, objęła cały wąwóz i trwała przez kilka minut.
Gdy cykady znów podjęły swoją pieśń, zamocował z powrotem uchwyt, wytarł go i ruszył w stronę plaży pogrążonej w ciemnościach.
René? Skąd mi się to wzięło? – pomyślał.Cztery miesiące wcześniej
Kierujący akcją zrobił zakłopotaną minę, gdy podsunięto mu mikrofon. Stał przed głównym wejściem na centralny dworzec kolejowy i nie wiedział, jak się wyrazić. Chciał przekazać, że na dworcu panuje spokój, a sytuacja jest pod kontrolą, ale nie mógł zaprzeczyć faktom.
– Tylko w ciągu ostatniej półgodziny przybyło przeszło ośmiuset uchodźców. Sytuacja jest trudna. Wielu jest w stresie, bo od ponad miesiąca znajdują się w drodze, często są to rodziny z małymi dziećmi.
– Czyli chaos?
– Nie. Ale jest ciężko.
W rzeczywistości różnica między tymi określeniami miała jedynie charakter semantyczny. Jeśli zajrzało się do głównej hali dworca, to bliższy prawdy wydawał się „chaos”, a jeśli wyjrzało się na Vasagatan i stojącą na deszczu armadę policyjnych autobusów, to określenie „ciężko” też brzmiało zbyt słabo.
Połowa września, późny wieczór, na Centralen płynie nieprzerwanie strumień uchodźców. Głodnych, zmęczonych i zagubionych. Tłoczą się na kamiennej wyświeconej od butów posadzce, okupują każdy najmniejszy kącik hali dworcowej. Większość przybyła z Syrii i Afganistanu lub innych krajów dotkniętych wojną. Większość Szwedów obecnych na dworcu wywodzi się z różnych organizacji pomocowych albo urzędu migracyjnego, który ma oficjalnie przyjąć tę lawinę ludzi. Na obrzeżu hali dworcowej policjanci starają się zapobiegać wszelkim konfliktom.
O porządku nie ma mowy.
Tu i ówdzie w wielkiej hali część rodzin rozbiła kolorowe namiociki, gdzie matki mogły nakarmić niemowlęta czy choćby na chwilę zasnąć z wyczerpania. Wszędzie rozlegał się płacz dzieci, przebijający się przez gwar obcych języków i dialektów. Wśród tej ludzkiej masy chodzili liczni wolontariusze w żółtych albo czerwono-żółtych kamizelkach. Ich głównym zadaniem było zaopatrywanie uchodźców w żywność i płyny, a także zwrócenie uwagi, czy pojawiają się jakieś szczególne potrzeby, czy jest niezbędna pomoc lekarska albo specjalistyczne leki. Albo zwykłe słowa otuchy. Rozdawali sałatki, kanapki i butelki z wodą aż do wyczerpania zapasów, pieluszki i artykuły higieniczne, maty i koce. Inna grupa Szwedów trzymała nad głową tablice z napisem REFUGEES WELCOME. Raczej wątpliwe, aby uchodźcy byli w stanie reagować na tę życzliwość. W takim zamieszaniu przypuszczalnie chcieli przede wszystkim znaleźć kogoś, kto im powie, gdzie mają się podziać tej nocy.
Na dworcu znajdowali się też ludzie, którzy przyszli w zupełnie innych zamiarach. Krążyli wśród uchodźców i znając ich język, ostrzegali przed miejscowymi władzami. Przed nawiązywaniem kontaktów ze Szwedami.
Oferowali inne możliwości.
Jednak większość przyszła pomóc.
Jedną z tych osób była Luna.
Stała prawie na środku hali otoczona przez grupkę uchodźców z Syrii. Większość milczała i patrzyła w ziemię, nasycając powietrze swoimi odmiennymi zapachami. Jakiś chudziutki chłopczyk ze skołtunionymi włosami ciągnął skaleczoną rączką za jej żółtą kamizelkę i powtarzał „Fadi”. Przypuszczała, że to jego imię. Obok stała mama chłopca z zawiniątkiem przyciśniętym do piersi. Jej twarz była poorana zmarszczkami ze zmęczenia, pod przekrwionymi oczami miała głębokie sińce.
– Jak się nazywasz? – spytała Luna.
Nastoletnia dziewczynka przetłumaczyła matce pytanie.
– Hawa.
– Jak się czujesz?
– Jestem bardzo słaba po porodzie.
– Kiedy urodziłaś?
– Tydzień temu, w obozie w Grecji.
Luna popatrzyła na matkę i odwróciła się.
– Olivia! – krzyknęła.
Młoda czarnowłosa kobieta w żółtej kamizelce wolontariuszki odwróciła się i widząc, że Luna macha, ruszyła w jej stronę, przedzierając się przez tłum. Szło to bardzo powoli. W pewnej chwili, kiedy o mało się nie przewróciła, potykając się o jedną z wielu niebieskich toreb Ikei wypełnionych podarowanymi ubraniami, dała za wygraną i zawołała:
– O co chodzi?
– Mogłabyś ściągnąć lekarza?
Olivia skinęła, przepchnęła się kawałek i zobaczyła biały fartuch lekarski. Na dworzec przyszło sporo chętnych do pomocy studentów ostatnich roczników medycyny. Włożyli białe fartuchy, żeby było ich lepiej widać.
Olivii udało się przyciągnąć uwagę jednego z nich i razem przepchnęli się przez tłum do Luny, która wyjaśniła, że chodzi o niepokojąco bladą matkę i jej noworodka. Lekarz otworzył swoją walizeczkę. Matka cofnęła się, chcąc odejść, więc Luna zaczęła tłumaczyć jej nastoletniej córce, że nic im nie grozi. Lekarz spytał o imię i nazwisko kobiety, wiek i inne dane, głównie po to, żeby kobietę uspokoić. Następnie osłuchał serce i płuca, zmierzył ciśnienie i powiedział, że nie stwierdza żadnego bezpośredniego zagrożenia.
– Najlepiej dla niej byłoby, gdyby udało się znaleźć jakieś miejsce, gdzie mogłaby odpocząć – zwrócił się do Luny.
Kiwnęła głową i wytłumaczyła kobiecie, co powiedział lekarz. Potem poprosiła Olivię, żeby została z grupą Syryjczyków, a sama poszła szukać kogoś z urzędu migracyjnego. Urząd miał swoje przedstawicielstwo w hali, ale nie dało się tam dopchać przez zwarty tłum mniej lub bardziej zdesperowanych ludzi blokujących dostęp. Luna poszła w przeciwną stronę. Nagle dostrzegła kobietę z plakietką urzędu. Koordynatorkę. Kobieta odwróciła się, gdy Luna złapała ją za ramię i szybko zaczęła opowiadać o syryjskiej rodzinie.
– Jak wygląda sytuacja w Sickla? – spytała. – Mają jeszcze miejsca?
– Niestety nie.
– A w ośrodkach dla uchodźców?
– Mowy nie ma. Wszędzie pełno, w całej gminie brakuje wolnych miejsc.
– To co robimy?
– Może mogliby przenocować w namiotach?
Luna zaczęła przepychać się w drugą stronę. Sama myśl, że miałaby zaproponować matce z noworodkiem nocleg w namiocie, była dla niej odstręczająca.
Zdecydowała się na inne rozwiązanie.
– Mam dużą barkę, na której moglibyście się tymczasowo zatrzymać – powiedziała do nastolatki, gdy do nich dotarła. – Ile was jest?
– Sześcioro w mojej rodzinie i pięcioro w rodzinie wujka.
Jedenaście osób. Luna w myślach przeskanowała plan barki i powiedziała:
– Chyba się uda. – A potem do Olivii: – Pomożesz mi przewieźć ich na barkę?
Razem zaczęły torować drogę swojej dość licznej grupce w stronę wyjścia na Vasagatan. Nikt nie zwrócił uwagi na czarnoskórą dziewczynkę, która stała otoczona przez kilku nastolatków, obracając w rękach torbę z pomarańczowej tkaniny.
Byli prawie przy wyjściu, gdy Olivia zderzyła się z innym wolontariuszem, z warkoczykami rasta sięgającymi ramion.
– Zaraz wracam! – zawołała do Luny.
Oglądając się przez ramię, Luna zobaczyła, że Olivia mocno uściskała człowieka z warkoczykami.
Dogoniła grupkę już na ulicy, przed wyjściem z dworca. Zaczęły się zastanawiać nad wyborem środka komunikacji, gdy usłyszały głos przebijający się przez panujący gwar.
– Ojej, cześć, Olivia!
Olivia dobrze znała ten głos. Ulf Molin, kolega z Wyższej Szkoły Policyjnej. Wtedy złościła się, bo próbował się do niej przyssać, ale od tamtej pory ich wzajemne stosunki się poprawiły i teraz, kiedy czasami na siebie wpadali, już nie miała z tym problemu.
– Niezła zadyma tam w środku – odezwał się.
– Tak. Domyślam się, że tutaj też.
– Jeszcze jak.
Uśmiechnął się lekko i zatoczył ręką nad strumieniem ludzi rozchodzących się we wszystkich możliwych kierunkach.
– Pilnujemy, żeby nie wybuchł totalny chaos.
Nagle Olivii coś przyszło do głowy. Wyjaśniła Ulfowi. Trzeba przewieźć jedenaścioro Syryjczyków na barkę jej znajomej, przycumowaną przy nabrzeżu Söder. Mógłby im pomóc?
– Bardzo chętnie. Mogę was zawieźć jednym z naszych autobusów. Chodźcie!
Ulf ruszył pierwszy, a Luna i Olivia pokazały grupie, żeby iść za nim. Kawałek dalej, pod wiaduktem Klaraberg stało kilka policyjnych autobusów. Ulf podszedł do jednego i otworzył szeroko drzwi. Kiedy się odwrócił, zobaczył, że grupa się zatrzymała i parę osób prowadzi głośną rozmowę, pokazując na autobus. Kilku mężczyzn ruszyło z powrotem w stronę dworca.
– Zaczekajcie! – zawołała Olivia, usiłując ich zatrzymać.
– O co chodzi? – zwróciła się Luna do nastolatki.
– To policyjny autobus.
– No i?
– Mamy jechać do więzienia?
– Ależ skąd! Pojedziemy tym autobusem na moją barkę. Nie możesz im tego wytłumaczyć?
– Oni się boją.
– Naprawdę nic im nie grozi. Obiecuję.
Nastolatka spojrzała na Lunę i uznała, że można jej zaufać. Podbiegła do swoich krewnych.
Przez dłuższą chwilę rozprawiali i gestykulowali, w końcu skierowali się z powrotem do autobusu, ale wsiadając, rzucali niepewne spojrzenia na Ulfa.
Ruszyli.
Podczas jazdy na Söder nastolatka usiadła koło Luny i Olivii. Powiedziała, że ma na imię Leah, i ściszonym głosem wyjaśniała, dlaczego się boją. Podczas swojej długiej ucieczki mieli do czynienia z opryskliwymi, nieprzyjemnymi policjantami, którzy traktowali ich jak zwierzęta. W ich sytuacji w zasadzie nie mogli liczyć na żadną ochronę.
– Słyszałam o jednej dziewczynie, którą trzech pograniczników zmusiło do stosunku, dopiero wtedy przepuścili jej rodzinę przez granicę rumuńską.
Olivia zagryzła wargi.
Luna próbowała skupić się na sprawach praktycznych. Decyzja o przywiezieniu uchodźców na barkę przyszła jej łatwo, czekała ją jednak logistyka. Żywność – przede wszystkim trzeba zrobić porządne zakupy. Papier toaletowy? Ręczniki? Szczoteczki do zębów? Pieluchy? W połowie ulicy Söder Mälarstrand poprosiła Ulfa, żeby skręcił na Hornsgatan i zatrzymał się przy sklepie spożywczym na rogu Ringvägen.
Barka nosiła imię Sara la Kali, patronki Romów. Luna kupiła tę barkę we Francji i z pomocą ojca, emerytowanego kapitana żeglugi, przyprowadziła do Szwecji. Od kilku lat cumowała przy nabrzeżu Söder, służąc Lunie za mieszkanie. Najpierw tylko jej, od paru lat również Tomowi Stiltonowi. Wnętrze było przestronne, częściowo przebudowane przez Lunę, składające się z kilku większych i mniejszych kajut, i lekko podniszczonej, ale ładnej mesy, służącej jako salon. W mieszkaniu znajdowała się większość nowoczesnych udogodnień. Luna z Tomem zajmowali kajutę na rufie.
I tak miało pozostać.
Syryjczycy zajęli pozostałe kabiny, zgodnie z ich życzeniami, dostali też instrukcje co do najpilniejszych spraw praktycznych. Kiedy już to załatwiono i wszyscy najedli się do syta, rozeszli się do swoich tymczasowych pomieszczeń. Luna powiedziała, że skontaktuje się z władzami gminy, żeby znaleźć jakieś długookresowe rozwiązanie. W tej chwili nie mogła zrobić nic więcej.
Wszyscy wydawali się z tym pogodzeni.
Luna siedziała z Olivią w mesie, w przytłumionym miękkim świetle padającym z dwóch kinkiecików z żółtego metalu. Miała wielką ochotę na małą whisky, żeby trochę się zrelaksować, ale czuła, że powinna zachować czujność. W nocy może się zdarzyć wszystko. Przypuszczała, że wśród jej gości niejeden ma traumę po tym, co przeszli. Wywnioskowała to z opowiadania Leah podczas kolacji. A więc zamiast pić whisky, zaparzyła herbatę, co Olivii bardzo odpowiadało. Popijały ją w milczeniu, aż w końcu Luna przypomniała sobie, o co chciała zapytać.
– Z kim się tak uściskałaś?
– Przy wyjściu?
– No?
– Mój były. Jamajczyk, Jamie. Kilka lat temu byliśmy ze sobą, niezbyt długo, ale miło było się znów spotkać. Przejęłam jego kota.
– Tak? Tego, który…
– Tak.
Olivia patrzyła na swoją filiżankę, a Luna porzuciła ten temat. Milczały przez kilka minut.
– Zdążyłaś porozmawiać z Tomem? – spytała Olivia.
– Nie, siedzi na Rödlödze, robi coś koło domu.
Spojrzały na siebie i uśmiechnęły się. Raczej nie przypadnie mu do gustu wspólne pomieszkiwanie z jedenaściorgiem uchodźców, wśród których było niemowlę.
– Będzie musiał nauczyć się zmieniać pieluszki – zauważyła Olivia, zerkając na zegarek.
Następnego dnia miała jechać do Värnamo zamknąć sprawę pewnego morderstwa, a przedtem powinna się trochę przespać. Tylko zahaczy z powrotem o dworzec. Może Jamie jeszcze tam jest?
– Chyba już pojadę, w porządku?
– No pewnie. I dzięki za pomoc!
Olivia skinęła, wstała i zatrzymała się, spoglądając na Lunę.
– Co jest?
– Mam nadzieję, że Tom się na tobie poznał.
Odwróciła się i weszła na schody. Luna patrzyła za nią, dopóki Olivia nie wyszła na pokład. Też mam taką nadzieję, pomyślała i wyciągnęła się na kanapie.
W tym momencie niemowlę zaczęło płakać.
Jamie był jeszcze na dworcu.
Uśmiechnął się na widok Olivii, przeciskającej się w jego kierunku w jaskrawej kamizelce wolontariuszki. Dotarła do niego w momencie, kiedy był zajęty rozdzielaniem koców dla kilku nowo przybyłych rodzin.
– Wróciłaś. – Uśmiechnął się.
– Tak. Na chwilę, potem muszę do domu. Byłeś tu przedtem?
– Parę razy. Chora sytuacja. Mogłabyś przynieść więcej koców?
Kiwnęła głową i znów zaczęła się przepychać. Myślała o Jamiem. Nie spodziewałaby się, że może go spotkać w czerwono-żółtej kamizelce wśród mrowia ludzi potrzebujących pomocy. Kiedy mieszkali razem, był luzakiem, który niczym się nie przejmował. Jeśli kończyły mu się pieniądze, imał się różnych prac w barach albo klubach nocnych, spał do południa, a wieczorem spotykał się z kumplami. Nie był typem zaangażowanego wolontariusza działającego na rzecz uchodźców. Jeśli w ogóle istnieje taki typ.
Chwila urosła do godziny, potem do kilku. Około trzeciej w nocy Jamie opadł na jakąś ławkę, Olivia usiadła obok. Oboje byli porządnie zmęczeni.
– Wystarczy tego dobrego – odezwał się Jamie.
Przytaknęła. Bolały ją stopy, marzyła o herbacie. Jamie wyprostował się, rozciągając łopatki.
– Mieszkasz jeszcze na Skånegatan? – spytał.
– Nie, przeprowadziłam się na Högalidsgatan.
– No to niedaleko.
Uśmiechnął się, Olivia przypomniała sobie ich pierwsze spotkanie, kiedy od razu ujął ją ten uśmiech.
– Jestem cholernie zmęczony – powiedział. – Zwijamy się?
Kiwnęła głową, wstała i powiedziała coś, czego wcale nie planowała.
– Może wpadniesz do mnie na herbatę?
Owszem, wpadł.
*
Dzik stanął na skraju prześwitu.
W gęstym sosnowym lesie tu i ówdzie pojawiały się prześwity powstałe po drzewach powalonych przez wiatr, często z wielkimi wykrotami, które wyłapywały światło księżyca i rozprowadzały je w promieniu kilku metrów. Między drzewami panowała cisza, najmniejszy wiatr nie poruszał gałęziami, jednak dzik był ostrożny. Jeśli wejdzie w prześwit, stanie się widoczny. A więc czekał i wietrzył, wabił go jakiś zapach dochodzący od strony niedużego bloku skalnego. Musiałby się odsłonić, żeby tam dotrzeć. Wielkie czarne cielsko zrobiło kilka kroków, wchodząc w krąg światła, łeb kręcił się to tu, to tam, zmrużone oczka zataczały wzrokiem po okolicy. Jeszcze kilka ostrożnych kroków i znalazł się u celu.
Znów poruszył wielkim łbem w różnych kierunkach, a potem pochylił go nad ziemią obok skały. Ostre, mocne kły zaczęły ryć, kopyta rozgrzebywały czarną ziemię. Dopiero po kilku minutach dół stał się na tyle głęboki, że dzik dokopał się do źródła zapachu. Wepchnął ryj, chciał coś wyciągnąć, ale nie puszczało. Chrząknął, potrząsnął łbem raz w tę, raz w tamtą stronę, żeby wyrwać to, co trzymał w pysku.
Wreszcie się udało.
Dzik zawrócił i ruszył w stronę lasu, opuszczając prześwit rozjaśniony przez księżyc, a potem zniknął w ciemnościach ze zwisającym z ryja kawałkiem nagiej stopy.