- W empik go
Spirit Animals. Upadek bestii. Spalona ziemia. T. 2 - ebook
Spirit Animals. Upadek bestii. Spalona ziemia. T. 2 - ebook
Pradawne zło obudziło się w świecie Erdas. Więź między ludźmi a zwierzoduchami jest zagrożona.
Czworo młodych bohaterów: Conor, Abeke, Meilin i Rollan postanawia powstrzymać zło. Razem ze swoimi zwierzoduchami wybierają się w niebezpieczną podróż do wnętrza ziemi i na jej krańce. Otaczają ich przyjaciele i wrogowie, lecz muszą za wszelką cenę stawić czoła nadchodzącej ciemności. Jeśli przestaną oglądać się za siebie, dostrzegą przerażającą prawdę: zło już ich dopadło.
Kategoria: | Dla dzieci |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-280-4462-3 |
Rozmiar pliku: | 3,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Chmury zasnuły całe niebo, zasłoniły księżyc i gwiazdy. Nie była to noc, którą podziwiałoby się z zachwytem.
Gdyby jednak spojrzeć na dachy Stetriolu, można by zauważyć przemykające po nich cienie, postacie, które przycupnęły na murach niczym gargulce. Oraz młodego człowieka stojącego na szczycie budynku jak wiatrowskaz. Twarz ukrył pod bladą maską z rogami. Poły jego ciemnego płaszcza łopotały na wietrze. Niezauważony przez nikogo, patrzył na ulice, zaglądał w okna domostw – na książki ustawione na półkach, na ciepło rodzinnego ogniska, jedzenie na talerzach, ogień, napoje.
Tajemnicza postać wyprostowała się i sprężystym krokiem przeszła po dachu pokrytym gontem, tuż za nią unosił się nadymany wiatrem płaszcz, który pod niebem pozbawionym koloru wyglądał na czarny. Ale kiedy młodzieniec przystanął i padło na niego światło migoczących latarni, ustawionych na chodnikach i dziedzińcach, materiał błysnął czerwienią.
Stetriol tętnił życiem, jak rzadko w ostatnich latach. Miasto odzyskało stabilny puls, kamienne serce biło, puk, puk, puk, równo z sercem młodzieńca, z jego krokami. Ulice jakby płynęły pod jego stopami, gdy ze zwierzęcą gracją przeskakiwał nad sklepowymi markizami i dachami domów, aż znalazł ten, którego szukał. Zatrzymał się przy kominie i przykucnął, a rogi jego maski na moment zabłysły w świetle księżyca, ale zaraz i one, tak jak cała postać, zniknęły w cieniu.
Na dziedzińcu w dole, na brzegu fontanny przysiadła dziewczyna. Jej długie, niemal białe blond włosy splecione były niczym korona. Moczyła beztrosko nogi w płytkiej wodzie, po której pływała duża łabędzica o piórach kolorem przypominających promienie słoneczne odbijające się na śniegu. Ukryte pod maską oczy chłopaka – nieludzkie, z poprzecznymi źrenicami jak u barana – otwarły się szeroko na widok zwierzęcia. Młodzieniec wychylił się pod nienaturalnym kątem, zauroczony ptakiem, który sunął z gracją po powierzchni wody.
Czyli plotki były prawdziwe.
Ninani przybyła do Stetriolu.
Pióra łabędzicy i włosy dziewczyny rzucały bliźniacze plamy bladego światła na ściany dziedzińca, na ich w mroku przygaszone barwy – zielenie, błękity oraz szarości. Towarzyszka zwierzęcia otworzyła książkę i zaczęła mu czytać na głos. Miała miękki i słodki głos, jej słowa zagłuszał nieco delikatny szum wody chlupoczącej między jej stopami.
Kątem oka młodzieniec zobaczył jakiś ruch. Inna postać okryta płaszczem pojawiła się na stromym dachu po drugiej stronie dziedzińca, mignął mu zarys maski kojota. Skowyt. Nowo przybyły przestąpił z nogi na nogę. Na ziemi był nie do pokonania, lecz nie czuł się komfortowo na wysokościach.
Skowyt, przywitał się pierwszy w języku migowym.
Mocny, odparł drugi odpowiednim gestem.
Trzecia odziana w płaszcz sylwetka wyskoczyła z ciemności z prawej strony Skowytu, na jej skrywającej twarz masce widniał dziki uśmiech. Ruszała się tak gładko, że nawet jej nie zauważył.
Cień.
Dziewczyna przywitała się od niechcenia. Jej zakrzywione i ostre jak u kota paznokcie błyszczały.
Cała trójka przykucnęła na dachu i zamarła jak górujące nad dziedzińcem kamienne posągi, które otaczały dziewczynę i jej zwierzoducha. Ta jednak czytała dalej, jakby nieświadoma ich obecności. Skowyt przeniósł nieco ciężar ciała na drugą stronę.
Co dalej?, wymigała Cień, jej palce poruszały się leniwie w powietrzu.
Młody człowiek w masce z rogami – Mocny, jak go nazywali – zmrużył oczy i dał znak:
Zawiadomcie Króla.
Cień zatoczyła palcem koło nad głową. Znak rogów był taki sam jak korony. A właśnie tak go nazywali. Korona. Był drugim po monarsze. Lecz gest ten sprawiał, że czuł się niekomfortowo, bo jego lojalność wobec władcy była niezachwiana, dlatego też wolał, kiedy mówiono do niego po prostu Mocny. Od „mocno stąpający po ziemi”.
Machnął ręką na przytyk Cienia.
Tymczasem dziewczyna na dziedzińcu zamilkła. Chciała przewrócić stronę, lecz książka wyślizgnęła się jej z dłoni. Odruchowo chciała ją złapać, ale tomik odbił się od śnieżnobiałych kolan i z pluskiem wylądował w fontannie. Łabędzica się nastroszyła i zaczęła machać skrzydłami.
– Ups – mruknęła pod nosem dziewczyna, wyciągając przemoczoną książkę z wody; trzymała ją za róg okładki i patrzyła, jak krople ściekają po stronach. – Nie mów o tym ojcu.
Odrzuciła ją na bok zamaszystym ruchem i książka z miękkim plaśnięciem wylądowała na skraju fontanny.
Skowyt wstał i chciał przestąpić z nogi na nogę, ale się poślizgnął.
Dachówka poluzowała się pod jego butem i zaczęła spadać, podskakując po drodze. Chłopakowi udało się uchwycić komina i uchronić przed upadkiem, lecz nie zdołał złapać dachówki, która zsunęła się do krawędzi budynku i nieuchronnie zbliżała się ku dziedzińcowi. Mocny cofnął się i oparł o cegły, przygotowując na uderzenie, ale Cień rzuciła się naprzód, wygięła z gracją swoje elastyczne ciało i złapała koziołkującą płytkę pazurzastymi paznokciami, zanim ta spadła i rozbiła się o bruk.
Okruchy zaprawy opadły z dachu miękko niczym śnieg.
Cienie wstrzymały oddech.
Łabędzica zamarła.
Dziewczyna uniosła głowę, lecz ponad latarniami było zbyt ciemno, żeby mogła coś zobaczyć.
– Co to było? – zapytała cicho.
Obie z łabędzicą wychyliły szyje. Dziewczyna zmrużyła oczy i niemal dostrzegła zarys sylwetki, krawędź maski…
– Tasha! – zawołał ktoś z głębi domu i wytrącił ją ze skupienia.
Dziewczyna spojrzała na fontannę i dom za swoimi plecami.
– Pewnie to jakiś ptak – powiedziała. – Albo mysz. Lub wiatr.
Pomachała nogami nad wodą i przejechała palcami po jej tafli.
– Chodź, Ninani – rzekła łagodnie.
Łabędzica przez chwilę łopotała skrzydłami, unosząc je, jakby chciała odlecieć, po czym zniknęła w rozbłysku światła. Wówczas na bladej skórze dziewczyny pojawił się czarny, jakby wykonany atramentem rysunek, który przedstawiał majestatycznego ptaka i oplatał jej rękę od nadgarstka aż po łokieć.
Zeskoczyła z fontanny i pobiegła do domu, zostawiając za sobą mokre ślady.
Tasha. Czyli tak się nazywała.
Po chwili zniknęła. Cień podniosła się i wyprostowała jak kocica. Jej zwykle zielone oczy były teraz czarne; źrenice rozszerzyły się w słabym świetle. Spojrzała na Skowyt ostrym wzrokiem, jakby chciała przeszyć go na wylot. Mogłoby się wydawać, że lada chwila rąbnie go dachówką w głowę.
– Idiota – syknęła.
– Nie zostaliśmy stworzeni do biegania po dachach – ryknął na nią.
– Starczy – uciął Mocny niskim i pewnym głosem.
Skowyt i Cień wstrzymali oddech, jakby mieli jeszcze coś do powiedzenia, ale Mocny, unosząc wymownie dłoń, kazał im milczeć.
Usłyszeli jakiś dźwięk. Jakby szuranie bosych stóp po bruku.
Ujrzeli przebiegającą przez dziedziniec Tashę, która wracała po książkę pozostawioną na brzegu fontanny. Zatrzymała się w pół drogi, bo zahaczyła o coś kostką i niemal upadła, ale zdołała utrzymać równowagę. Złapała przemoczoną książkę. Ścisnęła ją, żeby wyżąć ostatnie krople, i odwróciła się w stronę domu, po czym znieruchomiała.
Zawahała się. Rzuciła okiem na dachy i rozciągające się nad nimi nocne niebo.
– Tasha! – odezwał się ten sam co wcześniej głos.
Dziewczyna znów zniknęła w głębi domu.
Na dziedzińcu zapanowała cisza. Mocny dał sygnał dłonią. Był to cichy rozkaz do odwrotu. Cień odłożyła dachówkę na najbliższy komin i razem ze Skowytem zniknęli w ciemności. Dowódca obserwował ich przez moment bystrymi złotymi oczami, po czym ponownie spojrzał na dziedziniec, gdzie mokre ślady stóp zaczynały powoli znikać.
Tasha.
Dowiedzieli się, gdzie jest.
Gdzie jest Ninani.
I jeszcze tu wrócą.
Mocny obrócił się i ruszył za swoimi podwładnymi, by po chwili również rozpłynąć się w mroku.2 Oczy w ciemności
Światło pochodni sprawiało, że cienie tańczyły.
Kroczyli podziemnymi tunelami i rzucali na ściany korytarza osobliwe, jakby powyciągane i migoczące zarysy sylwetek. Conor starał się skupić na ludziach, a nie na monstrualnych cieniach, lecz nie potrafił oderwać od nich oczu, tak zafascynowały go zniekształcone i unoszące się nad ziemią wersje ich samych. Meilin, Takoda i Xanthe byli cieniutkimi, patykowatymi kształtami.
Cień Briggana był niski, składał się niemal jedynie z uszu i ogona.
Lecz najbardziej niepokoił go Kovo.
Sylwetka małpy była rozciągnięta i szeroka, górowała nad pozostałymi, obnażając zębiska. Upiorne światło migotało nieregularnie, przez co Conorowi wydawało się, że czerwone oczy Bestii lśnią na twarzy wyginającego się cienia. Chłopak przełknął ślinę i zacisnął powieki. Spróbował oddzielić to, co prawdziwe, od przywidzeń wywołanych gorączką i zmęczeniem. Coraz bardziej jedno nakładało mu się na drugie. Krawędzie rzeczywistości były nieostre. Jeśli się zaraz nie skupi, koszmary przenikną z jego wyobraźni do mrocznych tuneli, które rozciągały się przed nimi.
– Jesteś pewna, że idziemy w dobrym kierunku? – zapytała Meilin, ta prawdziwa, dobrze mu znana, zawzięta osoba z krwi i kości.
Dziewczyna ściskała pochodnię, a rzucane przez nią światło oddaliła od bladoróżowych oczu ich przewodniczki, która prowadziła grupę przez podziemny labirynt.
– Tak – odparła Xanthe.
– Skąd możesz wiedzieć? – wymamrotała Meilin. – Przecież wszystko wygląda tu tak samo…
– Może dla ciebie – rzuciła Xanthe i delikatnie musnęła ścianę dłonią.
Conorowi również wszystkie korytarze wydawały się łudząco do siebie podobne. Od czasu do czasu czuł, jak ziemia pod jego stopami obniża się, a powietrze staje się raz chłodniejsze, raz cieplejsze, jakby wydobywało się z płuc śpiącej bestii. Ale to tyle. Splątane tunele Sadre naprawdę wyglądały identycznie. Jaskinie i korytarze tworzyły niekończącą się sieć. Czuł się, jakby chodzili w koło. Po spirali. Jakim cudem Xanthe orientowała się, gdzie są?
Dotarli do rozwidlenia. Przed nimi znajdowały się trzy tunele. Jeden biegł prosto, a dwa na boki, wszystkie były takie same. Xanthe uniosła dłoń i kazała im się zatrzymać, podczas gdy sama szła dalej. Wreszcie stanęła na skrzyżowaniu. Poprawiła plecak, przyklękła i położyła dłonie na kamieniu. Zamknęła oczy. Conor nie miał pojęcia, czy w ten sposób nasłuchuje, czy próbuje coś wyczuć, czy uruchamia jakiś nieznany mu zmysł. Po chwili otworzyła oczy, wyprostowała się i wyciągnęła lewą rękę.
– Tędy – powiedziała, nawet się na nich nie oglądając.
Kovo i Meilin wydali z siebie pełne sceptycyzmu chrumknięcia, coś pomiędzy westchnieniem a pomrukiem, po czym spojrzeli na siebie ponuro. Takoda zaśmiał się i nawet Conor zdobył się na uśmiech. Nie pierwszy raz zachowali się podobnie. Może i zwierzoduchem Meilin była panda Jhi, ostoja spokoju, ale swoim uporem dziewczyna dorównywała małpie.
Meilin pobiegła za Xanthe. Takoda i Kovo zostali nieco w tyle. Teraz, gdy się zatrzymał, Conor poczuł, że jest ociężały, zmęczony, że każdy kolejny ruch był dla niego nie lada wyzwaniem. Ale reszta już weszła do tunelu, zostali tylko on i Briggan, który trącał nosem i popędzał chłopca. Niby nie robił nic takiego, jednak to wystarczyło, żeby zachęcić jego obolałe nogi do dalszego marszu.
– Dzięki – wyszeptał i pogłaskał sierść zwierzęcia.
Briggan oparł się o jego nogę, stanowczo, ale nie na tyle silnie, żeby go przewrócić. Chciał mu raczej pokazać, że Conor również może na niego liczyć i że jest dla niego oparciem.
– To nie magia – mówiła akurat Xanthe, kiedy dołączył do nich Conor.
– W takim razie jak to robisz? – zapytała Meilin. – Skąd wiesz, którędy iść?
– Słucham jaskiń – odpowiedziała, jakby to cokolwiek wyjaśniało.
– Nauczysz mnie? – naciskała Meilin i Conor zastanawiał się, czy ten upór nie wynika z chęci upewnienia się, czy Xanthe rzeczywiście ma pojęcie, dokąd idzie.
A może Meilin nie lubiła korzystać z czyjejś pomocy?
Niewykluczone, że chodziło o jedno i drugie.
Xanthe przygryzła wargi.
– Nie sądzę, żebym potrafiła cię nauczyć – powiedziała. – Ja to umiem, bo zawsze umiałam. A zawsze umiałam, bo musiałam umieć.
Meilin się zasępiła.
– Brzmi to tajemniczo i zupełnie niejasno.
– Przepraszam.
Takoda zajęty był uczeniem Kovo, jak wymigać pytanie zamiast stwierdzenia, ale ponieważ mu się to nie udało, zrezygnowany uniósł głowę i zapytał:
– Czy to znaczy, że każdy potrafiłby znaleźć drogę prowadzącą do wyjścia?
– Nie każdy – odparła Xanthe, przechodząc nad niskim kamieniem i odgarniając porośnięte mchem pędy, żeby mogli przejść. – Każde dziecko z Sadre, gdy tylko nauczy się chodzić, jest, a raczej było, zabierane przez rodziców do jaskiń, nieopodal domu, i zostawiane tam.
Meilin wydała z siebie prychnięcie.
– Okropne.
Xanthe wzruszyła ramionami.
– Nigdy nie było to daleko i prawie wszystkie dzieciaki trafiły do domu.
„Prawie wszystkie”, pomyślał ponuro Conor. „A co z tymi, które nie trafiły?”.
Zwierzęta niekiedy porzucały młode, by móc potem poświęcić czas i energię jedynie tym, które były wystarczająco silne, żeby przetrwać.
– Po roku – kontynuowała Xanthe, przeskakując nad zawalonym fragmentem ściany – rodzice zabierali dzieci dalej, za zakręty i rozwidlenia, ale tylko tam, gdzie nie czyhały na nie zbyt duże niebezpieczeństwa, i wracali do domu. I tak co roku zostawiano dzieci, żeby nauczyły się odnajdywać drogę. Trasa stawała się coraz trudniejsza, a pułapki bardziej niebezpieczne. Rodzice przez cały czas opowiadali im o jaskiniach, mówili, jak rozpalać ogień, jak znaleźć jedzenie, jak rozpoznać wodę zdatną do picia, które grzyby są jadalne, a które trujące, jak zorientować się, gdzie się jest, po śladach wyżłobionych w skałach przez wodę – a wszystko po to, aby któregoś dnia potrafiły tu przeżyć. I każdego roku…
Xanthe zamilkła. Być może przypomniała sobie o Phos Astos i utraconej rodzinie. Kiedy odezwała się ponownie, na jej twarzy gościł uśmiech, lecz głos przepełniał smutek:
– Nie – powiedziała przepraszająco – nie sądzę, żebym mogła cię tego nauczyć.
Meilin rzuciła dziewczynie spojrzenie, jakie Conor rzadko widywał u wojowniczki z Zhong. Domyślił się, że wyrażało szacunek. Albo podziw. Takoda stał z szeroko otwartymi ustami. Nawet Kovo patrzył na nią z niejakim respektem.
Co kilka metrów tunel wyglądał inaczej. Sklepienia unosiły się, a ściany zwężały, przez co Conorowi wydawało się, że jego myśli się rozpływają. Potykał się o leżące pojedyncze kamienie. Za drugim razem wyciągnął rękę, żeby się podeprzeć, i wyczuł, że zmieniła się struktura ściany; jego dłoń natrafiła na coś przypominającego kredę. Kamień był na tym odcinku ciemniejszy, pod dotykiem kruszył się jak spalony węgiel i zostawiał na skórze czarne smugi. Po policzku Conora spłynęła pojedyncza kropla potu i spadła mu na dłoń. Mokry popiół przypominał teraz tusz. Zadrżał. Nagle poczuł się nieswojo, ale wyprostował się i zmusił do tego, żeby pójść dalej.
– Uważajcie, gdzie stąpacie – zawołała Xanthe, ostrożnie obchodząc dziurę ziejącą na środku tunelu.
Conor nawet jej nie zauważył i choć wiedział, że tam jest, prawie spadł. Dopiero wtedy zorientował się – a było już zbyt późno – że nie spowalnia go zmęczenie czy niezdarność, że nie stąd bierze się słabość kończyn i trudności ze złapaniem równowagi. To pasożyt torował sobie drogę przez jego ciało. Conor wpadł w panikę. Tak bardzo chciał o nim zapomnieć, że niemal mu się udało, jednak rzeczywistość zadała mu potężny cios. Paliła go skóra, ale żyłami jakby toczyła się lodowata krew. Drgawki, jeszcze niedawno rzadkie, teraz męczyły go nieustannie, trzęsło nim całe dnie – o ile można mówić o dniach, kiedy jest się pod ziemią – i jeszcze długo po tym, jak już otulił go sen naznaczony gorączką. Briggan truchtał obok niego, jego obecność dawała chłopcu pewien komfort. Conor zatopił palce w wilczej sierści, lecz zabrał je gwałtownie, gdy tylko poczuł, że pasożyt buszuje mu pod skórą.
Głos – cichy jak strumień przepływający między skałami – szeptał coś w jego głowie.
Xanthe spojrzała na Conora przez ramię. Akurat zmagał się z drgawkami. Jej blada skóra, białe włosy i różowe oczy nagle przypomniały mu o Roju, okropnych stworach, które niegdyś były ludźmi, ale pozostało w nich niewiele człowieczeństwa. I wkrótce, już niedługo, Conor stanie się jednym z nich. Czy Rój to w ogóle coś więcej niż kły, pazury i strach? Co z niego zostanie? Jedyną fizyczną różnicą między chłopcem a nimi była ciemna spirala, która znaczyła ich czoła. Ale kiedy pasożyt zakończy swoją powolną wędrówkę przez jego ciało, na nim też odciśnie swoje piętno.
Jak daleko już zaszedł?
Nie chciał patrzeć.
Nie chciał wiedzieć.
Ale musiał.
Conor przygryzł wnętrze policzka i podwinął rękaw do łokcia. Ostatnim razem, kiedy sprawdzał, a było to kilka dni temu, ślad pozostawiony przez pasożyta sięgał do łokcia. Zaznaczył go paznokciem, wydrapując cienką czerwoną linię, żeby móc sprawdzać postępy tego czegoś. Kreska nadal tam była, lecz czarna pręga znikała pod koszulą. Robak wciąż się poruszał i Conor mógł jedynie wyobrażać sobie, że będzie pełzł dalej, przez jego ramię, po gardle i policzku, aż do czoła. Zacisnął palce na przedramieniu na tyle mocno, że aż go zabolało, a na skórze pojawiły się siniaki. Ale nie mógł w jakikolwiek sposób walczyć z tym, co żyło pod jego skórą, nie mógł też kazać szeptom zamilknąć, szumiały niczym płynący gdzieś w oddali strumyk. Stłumione słowa dochodziły jakby zza drzwi. Nie rozumiał i nie chciał rozumieć ich znaczenia.
Conor potrząsnął głową, pragnął pozbyć się tych głosów, wyobrażenia Roju i strachu, a potem przypomnieć sobie, że nadal ma trochę czasu. Jeśli uda im się dotrzeć do Wyrma, zanim Wszechdrzewo umrze, jeśli zdołają pokonać wiekowego stwora, jeśli dzięki zwycięstwu uratują zakażonych, jeśli, jeśli, jeśli…
Briggan uniósł łeb i spojrzał na niego, z jego niebieskich psich oczu biły mądrość i obawa.
– Już dobrze – powiedział Conor, próbując uporać się z drżeniem głosu. Chciał brzmieć kojąco i pewnie, tak jak dawniej, kiedy mówił do swoich owiec, gdy był zwyczajnym pasterzem, a nie chłopcem słynącym z tego, że przyzwał jedną z Wielkich Bestii. – Nic nam nie będzie.
Conor zawsze starał się mówić prawdę. Tym razem jednak skłamał, lecz rozpaczliwie chciał uwierzyć w to kłamstwo.
– Jak to jest – zaczął Takoda, który z lekkością stąpał po nierównym gruncie jaskini, co przypominało grację Abeke – żyć w mroku?
Xanthe posłała mu uśmiech.
– Nie mam pojęcia – odparła. – A jak to jest żyć w mroku?
Takoda zaśmiał się pod nosem. Jego niegdyś błękitne, teraz zaś, po długim i męczącym marszu przez Sadre, przybrudzone szaty łopotały za nim przy każdym kroku.
– Mądra odpowiedź. Ale w jaki sposób cokolwiek tu rośnie? Słyszeliście kiedyś ptasi trel? Co…
Xanthe roześmiała się i uniosła dłonie, żeby uciszyć chłopca.
– Po kolei. Światło nie jest jedynym źródłem energii. Mamy tutaj warzywa: marchewki, ziemniaki, także rośliny takie jak juka, i wszystko rośnie w ciemnościach. Zioła żywią się minerałami pobieranymi ze skał, a grzyby wydzielają własne światło, niektóre kamienie iskrzą. A czy wasze ptaki śpiewają? Nasze wydają dźwięki, lecz nie nazwałabym ich muzyką. Raczej piskiem. Jak brzmią ptaki na górze?
Takoda złożył dłonie i gwizdnął, wydając z siebie melodyjny trel, który poniósł się echem po jaskiniach. Xanthe się uśmiechnęła. Kovo zmarszczył czoło. Małpa od paru sekund migała coś do chłopaka, ale ten odwrócony był do niej plecami. Zniecierpliwiona Bestia szturchnęła go w ramię. Takoda wywróciłby się, ale przytrzymała go łapa goryla, zaplątana między połami jego szaty. Kovo, usatysfakcjonowany, że nareszcie przyciągnął uwagę chłopaka, powtórnie zamigał, tym razem powoli, podkreślając swoje niezadowolenie pogardliwym prychnięciem, które było niczym kropka na końcu zdania.
Conor nie miał pojęcia, co powiedział goryl, lecz Takoda nieco się zasępił, po czym strząsnął z ramienia łapsko wielkiej małpy.
– Nie wiem – odparł. – Może gdybyś sformułował pytanie, a nie…
Taka odpowiedź najwidoczniej nie zadowoliła goryla, bo ten obnażył zębiska. Takoda przewrócił oczami i skierował się znów w stronę Xanthe.
– Kovo chciałby wiedzieć, jak daleko jeszcze. Nie podoba mu się tutaj.
– To jest nas dwoje – dodała Meilin.
Conor już miał się odezwać, kiedy nadepnął na coś śliskiego i zaczął upadać, lecz nie na ziemię, tylko przez nią. Cienka warstwa kredowej ziemi ustąpiła pod naporem jego buta. I nagle przestał się zsuwać, choć nie dlatego, że dziura była płytka – sięgała głęboko i prowadziła w coraz gęstszy mrok – lecz ponieważ ktoś złapał go za łokieć. Masywna łapa owinęła się wokół jego ramienia. Uniósł głowę i zobaczył Kovo, łypiącego na niego czerwonymi ślepiami.
Słabeusz, mówiło szkarłatne spojrzenie. Maruder.
Spowalniasz nas.
Człapiesz za nami.
Czemu mamy cię ratować?
Przecież i tak już jesteś stracony.
Conor wyrwał się małpie i odturlał od niej i od dziury, po czym przycisnął się plecami do ściany korytarza z taką siłą, że wybił w niej otwór. Posypały się na niego kawały ziemi, które odsłoniły tunel nie szerszy od jego dłoni, jakby ta część jaskini była zgniłym, przeżartym przez robaki jabłkiem. I wtedy usłyszeli dochodzące ze ściany szmery. Z początku Conor myślał, że to znowu szepty dźwięczące w jego głowie, ale te były ciche i jednostajne. Dźwięk zaczął się zbliżać. Stawał się coraz głośniejszy. Xanthe obróciła się i zmrużyła różowe oczy, i Conor domyślił się, że ona również usłyszała ten szum.
– Przejdźcie na środek jaskini – wyszeptała ponaglająco.
Meilin ruszyła pierwsza, przyciskając swoje plecy do Xanthe i płynnym ruchem przyjmując postawę bojową. W jednej ręce ściskała pochodnię, w drugiej swój okuty kij.
– Co się dzieje? – zapytał Takoda; nawet on i Kovo dołączyli do kręgu.
– Czy to Rój? – wymamrotał Conor, który odepchnął się od ściany i stanął obok Takody.
Przed oczami stanęły mu okrutne sceny, których był świadkiem w zalewanym przez nieludzkie stwory Phos Astos. Przypomniał sobie kłębowisko bladych ciał, puste spojrzenia, zakrzywione szpony. Briggan stanął obok niego, gotowy do skoku.
– Nie – powiedziała Xanthe, ściskając swój plecak. – To nie Rój.
– Tyle dobrego – skomentował Takoda. Kiedy odpowiedziała mu cisza, dodał: – Prawda, Xanthe?
Dziewczyna jednak milczała. Szmer wciąż się zbliżał, jaskinia zatrzęsła się i ze ścian posypały się kolejne kawały ziemi i kamienie, które odsłoniły następne dziury. Było ich tyle, że Conor obawiał się, że dojdzie do zawalenia się stropu. I wtedy niespodziewanie zobaczył w mroku gwiazdy. Pomyślał, że jakimś sposobem znaleźli się z powrotem na powierzchni, że korytarz runął i odsłonił rozciągające się nad ich głowami nocne niebo. Poczuł ulgę. Ale wtedy gwiazdy zaczęły migotać i obracać się, a Conor z przestrachem zdał sobie sprawę, że to nie żadne gwiazdy, tylko ślepia.
Tuziny – nie, setki – mlecznobiałych oczu.
Kovo ryknął z głębi piersi, Briggan obnażył zębiska. Conor odczekał, aż wokół oczu pojawią się twarze, sylwetki tych zwierząt – czy do kogokolwiek należały – ale nie doczekał się. Ślepia po prostu unosiły się nad ziemią, jakby patrzyła na nich sama ciemność. Ciemność, która się poruszyła.
– Co u diabła… – wyszeptała Meilin.
– Cyryksy! – powiedziała Xanthe, jakby to cokolwiek mogło wyjaśnić.
Ton jej głosu zdradzał jednak, że czymkolwiek były te cyryksy, nie zwiastowały niczego dobrego.
Ciemność aż od nich tętniła. Mrok i ślepia ruszyły naprzód, wlewały się przez dziury do tunelu i łypały, mrugały, odsłaniając setki białych źrenic.
Meilin krzyknęła i uderzyła kijem w wijącą się mackę ciemności.
Xanthe uniosła pochodnię i skierowała snop światła na gęstniejący mrok. Cyryksy uciekły przed ogniem, jakby były prawdziwymi cieniami, ale wtedy z mroku wystrzeliło coś przypominającego kończynę i gruchnęło Xanthe w pierś. Siła uderzenia sprawiła, że ta wpadła na Meilin. Pochodnia wyleciała dziewczynie z dłoni i potoczyła się w głąb korytarza, po czym zaczęła gasnąć na wilgotnej ziemi.
Conor zdążył jeszcze zobaczyć w jej blasku masywną pięść Kovo uderzającą wijący się kształt. Podczas ciosu jego łapa zetknęła się z czymś zarówno nienamacalnym, jak i twardym i zdołała dosłownie zgasić kilka par białych oczu. Paluchy goryla zatopiły się w galaretowatym ciele. Siła wyprowadzonego ataku zatrzęsła ciemnością. Conor, który czuł, że zbiera mu się na mdłości, zrozumiał, że kipiące cienie są ze sobą połączone. Cyryksy nie były wieloma istotami.
Były jednością.
Ogromnym stworzeniem, które poruszało się albo jak jeden organizm, albo rozdzielało, by otoczyć przyjaciół swoim cieniem i ślepiami i zapewne, znając ich szczęście, zębiskami.
Coś otarło się o nogę Conora. Próbował się wycofać, ale stwór zdołał już owinąć swoją czarną jak dym wypustkę wokół jego kostki. Nie, nie wypustkę. Mackę. Przyssała się do niego chłodnymi ssawkami, które przykleiły się do skóry. Conor wciągnął ze świstem powietrze i spróbował się wyrwać, lecz ucisk cyryksa nie zelżał, ale wręcz się zacieśnił. Chłopak poczuł, że traci grunt pod stopami i stwór wlecze go ku najbliższej dziurze.
Conor potknął się i upadł, próbując złapać się kredowej ziemi, czegokolwiek, żeby tylko cyryks nie zaciągnął go prosto w ciemność. Z jego ust dobył się krzyk, któremu zawtórowało ryknięcie i nagły podmuch powietrza towarzyszące postaci przemykającej tuż przed twarzą Conora. Chwilę później na macce zacisnęły się szczęki Briggana i wilk potrząsnął mocno głową niczym terier, który schwytał szczura. Nakrapiana oczami kończyna telepała się pod naporem zębisk. Kiedy nareszcie udało jej się uwolnić, puściła nogę chłopaka i powędrowała do dziury, gdzie zniknęła.
Lecz było ich o wiele więcej.
Conor nadal czuł na nodze ukłucie dokuczliwego zimna, ale podniósł z ziemi kamień i cisnął nim w najbliższą parę oczu. Macka umknęła, lecz zaraz uniosła się, gotowa do ataku, rozochocona przygasłym płomieniem pochodni, i zanurkowała ku tańczącym cieniom.
Conor ujrzał w migoczącym świetle Meilin, która zamachnęła się swoim kijem. Jej ruchy były płynne, ale dzikie, jakby nie wiedziała, gdzie uderzać. Zobaczył też Xanthe szperającą w swoim plecaku, rozpaczliwie szukającą czegoś. Jego oczom ukazał się także Kovo: próbował stanąć między Takodą a stworem, lecz potwór nadchodził z zewsząd!
– Czy to coś ma jakieś słabe punkty? – zapytał Conor, podnosząc kolejny kamień.
– No właśnie, Xanthe – syknęła Meilin i zamachnęła się na ślepo. – Jak mamy z tym walczyć?
Chwilę przed tym, jak pochodnia zgasła, Conor zobaczył, że Xanthe wyciąga z plecaka niewielki sferyczny przedmiot.
– Z cyryksem się nie walczy – powiedziała, unosząc kulę nad głowę. – Tylko się ucieka.
Pochodnia zgasła. Otuliły ich ciemności. Conor nadal zaciskał mocno powieki. Zdawał sobie sprawę, co się zaraz stanie. Palce Xanthe zacisnęły się na kuli, z której eksplodowało jasne światło, zalewając jaskinię. Cyryks syknął i umknął, a setki oczu przypominających gwiazdy zgasło niczym zdmuchnięte podmuchem wiatru świeczki. Xanthe nie traciła czasu. Uciekła do tunelu. W tej krótkiej chwili nie poruszała się jak człowiek, nie wyglądała jak dziewczyna, ale jak kula niebieskobiałego światła.
Reszta pomknęła za nią: goryl, chłopcy, dziewczyna i wilk. Wiedzieli, że nagła eksplozja światła kupiła im tylko moment. Ale i to wystarczyło. Musiało.
Conor biegł ostatni. Dojrzał zgaszoną pochodnię i podniósł ją w biegu. Potknął się, kiedy próbował nadążyć za dziwacznym jasnobłękitnym płomieniem, by nie zostać w ciemnościach.
Pędzili. Korytarz był płaski. Kiedy biegł w dół, ześlizgiwali się. Parokrotnie prawie zderzyli się ze sobą, aż nareszcie tunel się rozszerzył i nie przechodził w następną jaskinię, lecz rozgałęział się na pół tuzina kolejnych korytarzy. Sklepienie nad ich głowami wydawało się pomarszczone. Na samym środku jaskini stały kałuże wody lśniącej jak szkło, od których odbijało się zielonkawe światło. Był to dobry znak, tym bardziej że trzymana przez Xanthe kula zaczęła już powoli gasnąć.
– Cóż… – Dziewczyna zwolniła i zatrzymała się; patrzyła, jak kula wypada jej z dłoni i spada na mokre podłoże jaskini. – To było moje ostatnie światełko.
– Może nie będziemy już ich potrzebowali.
Takoda zaśmiał się nerwowo i oparł o szerokie ramię Kovo.
– Może.
Conor wsparł dłonie na kolanach i łapczywie wciągał powietrze. Kręciło mu się w głowie od tej pogoni. Briggan stał obok, nadal ze zjeżonym futrem. Kovo starał się przeniknąć ciemność swoimi czerwonymi ślepiami, jakby chciał rzucić cyryksowi wyzwanie. Ale minęła dłuższa chwila i z mroku nie wyłoniły się żadne mleczne oczy, nie wyskoczyła ani jedna macka.
– Jesteśmy już bezpieczni? – zapytał Conor.
Xanthe zmrużyła oczy, starając się dojść do siebie. Pokiwała głową i odparła:
– Na razie.
Conor wyprostował się i spróbował wysilić się na uśmiech, ale wszystko dookoła nie przestawało się kręcić, a okropne uczucie przypominające mu, że pasożyt nadal nieustannie łazi pod jego skórą, przybrało na sile. Złapał się za ramię. Czerń zalała mu oczy.
– Conor? – usłyszał głos Meilin dochodzący jakby z daleka. – Dobrze się czujesz?
Dobrze, dobrze, dobrze… Rozniosło się echem po jaskini i zmieszało z szeptami w jego głowie. Zamknął oczy, otworzył, przełknął ślinę.
– Tak – odpowiedział, z trudem się prostując. – Idźmy dalej.
Spojrzał na Xanthe, która stała nad kałużą odbijającą jej postać. Podwójnie, poczwórnie, nieskończenie wiele razy. Dziewczyna odwróciła się do niego, jej różowe oczy pomnożyły się.
– Na pewno? – zapytała. – Chyba jesteś chory.
Chory, chory, chory.
Conor popatrzył na Meilin, która potrząsnęła głową. Xanthe nie miała pojęcia o dręczącym go pasożycie. Zaraził się tak jak prawie cały jej lud. Próbował znaleźć odpowiednie słowa, by jej to wyjaśnić, ale Meilin go wyręczyła.
– Jest zmęczony. Jak my wszyscy – powiedziała.
Conor kiwnął głową, lecz Xanthe nie spuszczała z niego podejrzliwie przymrużonych oczu.
– Nic mi nie jest – zapewnił łamiącym się głosem i aby to udowodnić, zrobił krok naprzód, a potem kolejny. – Musimy iść dalej.
– Dobrze – zgodził się Takoda, rozglądając się po rozgałęzieniach tunelu. – Ale którędy?