- W empik go
Spirito - ebook
Spirito - ebook
Zita i Spirito złożyli w dzieciństwie przysięgę krwi, że zawsze będą razem. W świecie Mano d’onore niczego nie można być jednak pewnym. Przekonują się o tym, gdy w wyniku mafijnych porachunków tracą wszystko, także siebie nawzajem.
Po latach Spirito wraca na łono mafii. Nikt nie wie, gdzie się podziewał ani jakim cudem przeżył egzekucję, w której zabito mu całą rodzinę.
Najbardziej zaskoczona jego powrotem jest Zita. Dziewczyna nie ma pojęcia, że Spirito zawsze nad nią czuwał. Nie zważając na kłody rzucane jej pod nogi, uparcie próbuje dojrzeć w nim chłopaka, któremu wbrew zdrowemu rozsądkowi zawsze ufała.
Spirito jest zdystansowany, emocjonalnie niedostępny i chorobliwie zawzięty. Zamierza dotrzymać obietnic, które przed laty złożył dziewczynie, mimo że wzajemnie się wykluczają. Dał słowo, że zawsze będą razem. Przysiągł, że usunie z jej drogi wszystkich złych ludzi.
Jak potoczą się ich losy, kiedy Zita pozna prawdę? Gdy zrozumie, że ze wszystkich złych najgorszy jest Spirito, i dowie się, że całe zło, które ją spotkało, to jego sprawka.
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7995-706-4 |
Rozmiar pliku: | 2,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
- Wcześniej
- ROZDZIAŁ 1
- ROZDZIAŁ 2
- ROZDZIAŁ 3
- ROZDZIAŁ 4
- ROZDZIAŁ 5
- ROZDZIAŁ 6
- ROZDZIAŁ 7
- ROZDZIAŁ 8
- ROZDZIAŁ 9
- ROZDZIAŁ 10
- ROZDZIAŁ 11
- ROZDZIAŁ 12
- ROZDZIAŁ 13
- ROZDZIAŁ 14
- ROZDZIAŁ 15
- ROZDZIAŁ 16
- ROZDZIAŁ 17
- ROZDZIAŁ 18
- ROZDZIAŁ 19
- ROZDZIAŁ 20
- ROZDZIAŁ 21
- ROZDZIAŁ 22
- ROZDZIAŁ 23
- ROZDZIAŁ 24
- ROZDZIAŁ 25
- ROZDZIAŁ 26
- ROZDZIAŁ 27
- ROZDZIAŁ 28
- ROZDZIAŁ 29
- ROZDZIAŁ 30Wcześniej
Towarzyszyła mu od dnia narodzin. Składała pocałunki na przebijających przez prześwitującą skórę żyłkach, mrożąc w nich krew. Kołysała przy akompaniamencie szlochu jego zrezygnowanej, wyczerpanej ciężkim porodem matki, obserwując siniejące paluszki. Był taki niewinny. Wciąż rozkosznie ciepły, mimo że zabrała mu oddech. Gdy myślała już, że zasnął na wieki, niespodziewanie otworzył oczy. Bum. Bum. Bum. Małe, waleczne serduszko. W chwili, kiedy położnik przeciął pępowinę, a pierwszy krzyk chłopca, do złudzenia przypominający przeciągłe: „Jaaaaaa”, rozbrzmiał w sali porodowej, uciekła spłoszona, pewna, że i tak go odnajdzie.
Dorastał. Podczas gdy jego rówieśnicy wymieniali się kartami piłkarskimi i robili proce, on uczył się wycinać narządy, dbając o zachowanie ich anatomicznych struktur. Za każdym razem, kiedy pochylał się nad stołem sekcyjnym, sprawiał wrażenie nieobecnego. Zupełnie jakby to jego duch, a nie leżącego przed nim nieszczęśnika, opuszczał ciało. Każde wykonywane z wyuczoną przez lata kliniczną precyzją cięcie, naznaczenia zimnym ostrzem, pozostawiało ślad w nim samym. Żłobienia w lodowaciejącej skamielinie – sercu.
Czuł na karku jej oddech.
Nieraz próbował uciec, sądząc, że ją przechytrzy, lecz coraz rzadziej bywał zdziwiony, gdy poklepywała go w ramię, szepcząc: „A kuku”. Nie miała nieświeżego oddechu ani trupiobladych policzków. Pachniała słodko. I była bardzo samotna. „Na zawsze razem. Ty i ja, Spirito. Ty i ja…”, powtarzała melodyjnym głosem. Obejmowała go ramionami, ściskała, zgniatając żebra, a kiedy wypuszczał z sykiem powietrze, był pewny, że wraz z nim uchodzi z niego coś jeszcze.
Podszedł do umieszczonej przy ścianie umywalki, ściągnął maseczkę, rękawiczki i uniósł głowę, by przyjrzeć się swojemu odbiciu w lustrze.
– Muszę stąd wyjść – rzucił w przestrzeń. – Jestem zmęczony. Mam wrażenie, że… – rozejrzał się dookoła – z każdej strony otacza mnie śmierć i wysysa ze mnie życie. Czuję jej słodki zapach. Zaraz pęknie mi łeb. – Włożył palce między włosy i energicznie potarł skórę głowy.
Uczący go techniki sekcyjnej doktor Bandetti parsknął gorzkim śmiechem.
– Użyłeś nieodpowiedniego ostrza – oznajmił, ignorując przemyślenia chłopaka. – Następnym razem sięgnij po to z numerem cztery i tnij wzdłuż ciała, począwszy od szyi, na spojeniu łonowym kończąc. Omiń pępek – instruował. – Nie przekażę twojemu ojcu, że opowiadasz takie głupoty, ale nie chcę tego więcej słyszeć. I nie patrz na mnie w taki sposób. – Zrobił krok w tył, gdy ich spojrzenia się skrzyżowały. – Za niedługo nasze spotkania dobiegną końca. Jesteś już gotowy.
– Niby na co? Mam niecałe czternaście lat. Nie wybieram się jeszcze na studia – prychnął. – Poza tym mówiłem, że chcę zostać weterynarzem, a wy zamykacie mnie w trupiarni i na akord patroszę zwłoki.
– Weterynarzem. – Lekarz zaśmiał się w głos. – Wiesz, że to taki gość ze swoim, a nie cudzym, sercem na dłoni? – Uśmiechnął się pod nosem i wysunął z chłodni ciało dobrze znanego chłopcu psychologa. – Troska o innych to twój konik – drwił.
– Zabiłem go, bo tego chciał ojciec. Jeszcze zanim wszedłem do gabinetu, wiedziałem, że to zrobię. Taki dostałem rozkaz.
– A potem, jak gdyby nigdy nic pojechałeś do kolegi, bo umówiłeś się na nocowanie. Spłynęło to po tobie.
– Może i tak. Ale zwierzęta lubię – odparł, wzruszając ramionami. – Kończę na dziś – oznajmił tonem nieznoszącym sprzeciwu, w momencie kiedy rozbrzmiał dzwonek.
Przed wejściem do sali stała przestępująca z nogi na nogę dziewczynka. Nerwowo poprawiała zsuwającą się z czubka głowy żółtą kokardę dobraną pod kolor sukienki. Coraz mocniej uderzała pięścią w metalowe drzwi i co rusz, marszcząc groźnie brwi, zerkała w kamerę. W drugiej ręce kurczowo ściskała płócienny worek z troczkiem.
– Proszę otworzyć, to jak zwykle ja, Zita Belgamonte!
Spirito szybkim ruchem rozwiązał fartuch, zmiął go w kłębek i odrzucił na bok. Przykrył zwłoki, zasunął parawany i podbiegł do szafki z przyborami toaletowymi. W biegu poprawił włosy, chwycił perfumy, po czym zaczął rozpylać je w pomieszczeniu. Lekarz przyglądał się temu z nieukrywanym zdumieniem.
– Pato-zjeb – bąknął ledwo słyszalnie. – I tak jej tu nie wpuszczę. Jeszcze nie skończyliśmy, a z tego, co wiem, ojciec kazał ci omijać ją szerokim łukiem. – Założył ręce na piersi. – Stanowisz dla niej zagrożenie – dodał głośniej.
– Powiedziałem, że mam dość – warknął chłopak w odpowiedzi. – Ale – uniósł palec – mogę zmienić zdanie, jeśli ją wpuścisz. Pół godziny, no kurwaaa – jęknął przeciągle, próbując coś ugrać. – Obiecuję, że tym razem nic jej nie zrobię.
– Wykluczone. Nigdy nie dotrzymujesz obietnic.
Spirito źle znosił odmowy. Obdarzył lekarza przeszywającym na wskroś spojrzeniem. Był wyjątkowo spokojny, opanowany niczym mnich. Taki właśnie bywał, gdy miał w planach…
– Dobra, zgoda. Nie morduj mnie… wzrokiem. – Lekarz zaśmiał się nerwowo, a chłopak zmarszczył brwi, zaskoczony, że tak łatwo poszło. – Też potrzebuję przerwy. Macie pół godziny, ani minuty dłużej. Przyniosę nam coś do żarcia. – Ruszył ku drzwiom, ale wkrótce przystanął i obejrzał się za siebie. – Nie bądź taki zdziwiony, dzieciaku. Na to jeszcze nie czas – zakończył enigmatycznie, a przekraczając próg, gestem zaprosił Zitę do środka.
Spirito potrząsnął ramionami, na siłę próbując przybrać swobodną postawę, lecz napięcie nie ustępowało. Lada moment miał stanąć twarzą w twarz z największym wrogiem, zaryzykować zmianę stanu skupienia. Na własne żądanie poddać się torturom i roztopić pod ostrzałem ciepłego spojrzenia Zity – lub wręcz przeciwnie, odurzać strachem, którego nie potrafiła zamaskować nawet czerń jej oczu.
– No i dlaczego nie włazisz? – burknął z pretensją i podszedł do drzwi. Dopiero wtedy dziewczynka wykonała krok, a szeroki uśmiech, jaki zagościł na jej twarzy, uwydatnił okolone czarnymi lokami, pyzate policzki.
– Czekałam, aż podejdziesz – odpowiedziała, nie zrażając się jego tonem. – Nie chciałam, żebyś przestraszył mnie tak, jak ostatnio. Wolę cię widzieć. Nie zakradaj się, udając ducha.
Spirito przyjrzał się jej z uwagą.
– A co, boisz się duchów? – zapytał zaczepnie.
– Tak, bardzo – przyznała wprost.
– Ale wiesz, że mam na imię Spirito?1
– Oczywiście. – Przełknęła ślinę. – Może dlatego czasem się ciebie boję? – rzuciła lekko i zajęła miejsce przy stoliku.
– Po co więc znów tu przyszłaś?
– Miałam ochotę. A poza tym stał się cud! – wykrzyknęła podekscytowana, gdy usiadł naprzeciwko. – Chłopcy, którzy dokuczali mi w szkole, już tego nie robią. Jestem dla nich niewidzialna. Zupełnie jakbym była – zamyśliła się, a po chwili pstryknęła palcami – no właśnie, duchem.
– Z kim się zadajesz, takim się stajesz – skwitował Spirito.
– Pewnie podziałały słowa: „Proszę, przestańcie”, bo powtórzyłam je aż pięć razy.
– Prędzej: „Wypatroszę was jak króliki”, ewentualnie: „Jedyne, co wam się w życiu uda, to umrzeć”.
Dziewczynka zamarła, a następnie pokręciła głową z niedowierzaniem i fuknęła obrażona:
– Miałeś mi nie pomagać.
– Obiecałem, że usunę z twojej drogi wszystkich złych ludzi – przypomniał.
– Chciałam poradzić sobie sama! – Poderwała się z miejsca, po czym zaczęła krążyć po pomieszczeniu, nerwowo wymachując workiem.
Spirito obserwował tę scenę z nieukrywanym znudzeniem.
– Skoro tak, następnym razem o nic ich nie proś, tylko weź grabki i wbij im w oczy.
Zita stanęła przed nim i spojrzała na niego buntowniczo.
– Jestem dziewczyną, jakbyś nie zauważył – stwierdziła z wyrzutem.
– No i? Możesz wziąć różowe. – Zaśmiał się cicho.
Zita też chciała to zrobić, ale w ostatniej chwili zakryła usta, bo właśnie z powodu donośnego, nietypowego śmiechu dokuczali jej rówieśnicy. Próbowała chichotać jak koleżanki, lecz w efekcie i tak wiecznie zrywała boki, rżąc jak koń.
– Co masz w tym worku? – zapytał zaciekawiony Spirito.
– Ważne rzeczy. Mogę pokazać, jeśli zrobisz dla mnie coś w zamian – zaproponowała i nie czekając na odpowiedź, rozwiązała sznurek. – To tułów maskotki, którą mi podarowałeś. – Położyła go na blacie i ponownie zanurzyła rękę w worku. – A to jej główka. Oderwałam ją w złości po tym, jak z zaskoczenia uciąłeś mi pukiel włosów. – Spojrzała na chłopaka z pretensją i z powrotem usiadła przy stole. – Twoim zadaniem jest połączyć te dwa elementy. Przyszyć – tłumaczyła. – Ja nie potrafię, a ty masz wprawę, bo szkolisz się na rzeźnika. – Wskazała ruchem głowy na parawany.
Spirito parsknął śmiechem.
– Kto naopowiadał ci takich głupot?
– Sama wywnioskowałam. Ostatnio nie zakryłeś narzędzi. Takie same lub bardzo podobne widziałam u pana Castello, rzeźnika. Jest tu zimno, śmierdzi środkami czystości i czymś jeszcze…
– Śmiercią – wszedł jej w słowo. – Myślałem, że szyciem zajmuje się krawiec, a rzeźnik – uśmiechnął się cwaniacko – kawałkowaniem, rozczłonkowywaniem, grzebaniem we flakach…
– Czy możesz tak nie mówić? – Zaniepokojona, odchyliła się na krześle. – Przyszyjesz czy nie? – zapytała niepewnie. – Masz igły. Je też widziałam.
Spirito wszedł za parawan. Po chwili wrócił z zestawem do zakładania szwów. Położył go na stole, sięgnął po igłę i rozpoczął „operację”.
– A dlaczego wybrałeś taką, a nie na przykład tę? Nie chcę, żebyś za bardzo poszarpał materiał. – Przyglądała się oceniająco, gdy przeciągał przez niego nić.
– Ta, którą wskazałaś, sprawdza się w chirurgii plastycznej. Igła konwencjonalnie tnąca. W tym przypadku wystarczy odwrotnie tnąca, gwarantująca optymalną penetrację tkanki. Idealna do zszywania miśków i ust gadatliwych dziewczynek. – Spojrzał na Zitę i dodał: – Wolałem, gdy tylko się na mnie gapiłaś.
– Było, minęło – wypaliła. – Już się ciebie nie wstydzę, tylko trochę boję, ale nie zapominaj, że zawarliśmy pakt. – Dotknęła blizny na przedramieniu.
– Jak to się ma do tego, że mój ojciec wie o tym, że cię pociąłem? Miałaś trzymać gębę na kłódkę. Milczeć – warknął. – Pożałujesz, że nie dotrzymałaś słowa.
– Dotrzymałam! – krzyknęła piskliwie. – Pan Beneventano zauważył nacięcie i od razu wiedział, że to twoja sprawka, ale nie potwierdziłam. Milczałam jak grób – powiedziała pewnie. – Poprosił, żebym nie mówiła o tym mamie, i zapytał, co chcę w zamian za dotrzymanie sekretu.
– Powiedziałaś, że nic? – dociekał.
Zita poruszyła się niespokojnie pod naporem jego spojrzenia.
– Nie no – sapnęła – przecież potrzeba mi wielu rzeczy, ale wiem, że twoi rodzice mają problemy finansowe, bo zmniejszyli wypłatę mojej mamie, więc wybrałam pudełko koralików i szminkę. Fajnie mieć malinowe usta.
– Wychodzi na to, że można kogoś zdradzić, milcząc. W tym przypadku przyjęcie łapówki jest równoznaczne z potwierdzeniem przypuszczeń starego. Złamałaś postanowienia paktu. Zrywam go.
– Jest wieczysty! – oburzyła się. – Nie wykręcisz się teraz! Ty i ja Spirito. Ty i ja…
Chłopak zmrużył oczy, przechylił głowę i uśmiechnął się lekko.
– Masz rację. – Złapał ją za rękę, by móc zetknąć ze sobą dwa łączące ich symbole. Wyciętą przez Zitę literę „Z” na jego przedramieniu i „S”, którym on naznaczył dziewczynę. – Pocałunek na zgodę? – zaproponował i pochylił się nad stołem.
– W policzek czy w dłoń? – zapytała.
– W usta. Podczas pocałunku zwiększa się ich ukrwienie. Będą malinowe. Lubisz takie.
– A będzie tak jak w filmach czy inaczej? Bo nigdy się z nikim nie całowałam.
– Ja też nie – przyznał. – I oczywiście. Wymyśliłem już nawet scenariusz.
– Dobrze, ale trochę się boję, ponieważ nie wiem, czego się spodziewać – stwierdziła zawstydzona.
Przez chwilę, która zdawała się wiecznością, nie spuszczali z siebie wzroku, aż w końcu zbliżyli twarze i nieporadnie zderzyli się nosami. Zita rozchyliła usta, gdy Spirito obrysowywał je palcem. Dotknęła jego bladego policzka. Zadrżała. Przymknął powieki, całując ją delikatnie. Pachniała trawą, świeżym powietrzem i czymś jeszcze. Nie potrafił sklasyfikować tego nieoczywistego zapachu. Nie znał go. Przygryzł jej wargę i otworzył oczy. Zarejestrował moment, w którym zdała sobie sprawę, że jest w pułapce, a zdrada to siewca obustronnego bólu.
Pierwsza cieknąca jej po brodzie krew.
Pierwszy wbity w jego plecy sztylet.
Mocniej zacisnął zęby. Zita jęknęła w boleści.
Odsunął się nieznacznie, trzymając ją za kark, by uniemożliwić jej wykonanie ruchu.
– Zrywam pakt – wydusiła, łkając żałośnie. Warga pulsowała. Krew kapiąca na stolik, mieszała się ze łzami.
– Ojejku – rzucił ironicznie. – Jakie to szczęście, że jest wieczysty – przytoczył jej słowa – bo zabrzmiało groźnie.
– Już nie żyjesz – zagroziła, mimo że trzęsła się ze strachu.
Spirito przyłożył dłoń do piersi, a po chwili nią potrząsnął.
– Faktycznie chłód. Trupie serce. – Wzruszył niedbale ramionami. Chwycił dziewczynę za włosy, przyciągnął ją bliżej siebie i obdarzył lodowatym spojrzeniem. – Ty i ja, Zito – wycedził. – Ty i ja…
Przezroczysty chłopiec i strachliwa dziewczynka.
------------------------------------------------------------------------
1 Spirito (wł.) – duchROZDZIAŁ 1
Zita
Pięć sekund. Przez pięć pieprzonych sekund, kiedy zmaterializował się przede mną Duch, nie byłam beznadziejnie samotna. Świetne uczucie, tyle że krótkotrwałe, a co najgorsze, uzewnętrznione. Aż za dobrze wiem, że wystarczy kilka chwil, by wywrócić świat do góry nogami. I by zrobić z siebie ckliwą panienkę, co udowodniłam już nie raz.
„Nie jestem już sama na tym świecie. Jesteś jedynym, co znam, czemu ufam”. Kurwa. Wypowiedzenie tych kłamstw przyszło mi tak naturalnie, jakby były prawdą. Wystarczyło, że zobaczyłam pierwszorzędnie zakonserwowanego nieboszczyka, a opuściłam gardę, skłonna zostać fanką Powrotu żywych trupów. Mało tego, wykonałam już pierwszy krok wiodący ku krainie umarłych i z zapałem, którego mógłby mi pozazdrościć wzorowy eksploatator, podjęłam próbę przedarcia się przez gęstą mgłę spowijającą nie chłopca, będącego częścią mojej przeszłości, lecz mężczyznę, którym się stał.
Dotknęłam go. Wyczułam pod palcami wyżłobioną na jego przedramieniu literę „Z” i po raz pierwszy od lat zwichrzone czarne chmury zaczęły się rozstępować. Oczekiwałam promieni słońca, ukojenia trawiącej tęsknoty, słów wyjaśnień, w ostateczności milczenia, jeśli wiązałoby się ze znalezieniem w znajomych ramionach, a jedyne, co otrzymałam, to przyprawiający o dreszcze powiew chłodu, gradowe kule spadające wprost na poobijaną głowę i sopel wbity w serce.
To, co dostrzegłam w oczach Spirito, było po stokroć bardziej ponure od myśli, jakie zagościły w mojej głowie, gdy się zorientowałam, że jedyną zaskoczoną, niemal czołowym, zderzeniem z przeszłością jestem ja. Nawet nie udawał, że jest inaczej! A mógł. Wystarczyło rozdziawić w zdziwieniu przystojną gębę, sprzedać mi wersję o przypadkowym spotkaniu, splocie dziwnych zdarzeń, będących dla mnie normą. Skłamać, że niestrudzenie szukał swojej dziewczynki, ale nie mógł jej znaleźć, co nie byłoby dziwne, bo przecież umarła, od dawna nie istnieje. Uwierzyłabym! Tymczasem nie wprost, ale jednak przyznał, że towarzyszył mi w chwilach największych słabości, będąc jednocześnie niemym świadkiem moich porażek.
Bleh. Duchy dawnych czasów bywają nieziemsko paskudne. Święty Mikołaj i jego elfy, Robin Hood i tkacze nowych rajtek. Niech spierdalają.
Zanim jednak im na to pozwolę, ten samozwańczy, nieudolny, anioł stróż, odpowie na kilka niedających mi spokoju pytań. Zdążyłam wypunktować je w myślach podczas trwającej już trzeci miesiąc odsiadki. Przede mną kolejnych dziewięć. Niestety nie w otoczonym zielenią, mającym więcej wspólnego z domem wielorodzinnym, półotwartym katańskim ośrodku penitencjarnym, lecz w okrytym złą sławą Zakładzie Karnym dla Nieletnich i Młodych Dorosłych w Syrakuzach.
Radiowóz podskakuje na wybojach. Niestrudzenie, z odpowiednią dozą nachalności, wlepiam wzrok w skrzynię biegów, licząc, że auto straci moc, coś stuknie, odpadnie i odwlekę moment rozszarpania – po raz kolejny – przez macki bezdusznego systemu, ślepego wymiaru sprawiedliwości. Niezbadana jest potęga siły woli. Cóż, Alma najwidoczniej zaraziła mnie naiwnością, a to niby ja jestem jej winna wyjaśnienia.
– Dlaczego muszę jechać w inne miejsce? – pytam, mącąc ciszę.
– Tak zadecydowała administracja. Przymusowy transfer z powodu przepełnienia zakładu – odpowiada eskortujący mnie, na co dzień pracujący w służbie więziennej, policjant. Emiliano.
– Pierdolenie. A według wersji nieoficjalnej?
– Możliwe, że jesteś wyjątkowo upierdliwą osadzoną. W ciągu trzech miesięcy twojego pobytu do urzędu wpłynęło dwanaście napisanych przez ciebie skarg. Złożyłaś osiem wniosków i sześć odwołań…
Wyłapuję w lusterku jego spojrzenie.
– A według wersji „między nami”? – Unoszę skute ręce, wykonując pokraczny cudzysłów w powietrzu.
Ignoruje pytanie i włącza radio. Wzruszam ramionami, wmawiając sobie, że nieświadomość nie jest przecież taka zła. Jak się okazało, była moją najlepszą kumpelą. Do czasu pojawienia się Spirito, który bez skrupułów ją zabił. Nie dziwne, w końcu zna się na umieraniu, czego jest… żywym przykładem. Teraz, podobnie jak on, odżyła. To źle, bo jednak wolałabym wiedzieć, dlaczego znów jestem przerzucana z kąta w kąt, skoro wreszcie, po dwóch latach życia w ukryciu, pogodziłam się z popieprzonym losem i chciałam w spokoju odbębnić zasądzoną, lecz niesprawiedliwą karę.
Trzy miesiące temu, kiedy niemal wpadłam pod koła policyjnego wozu, z premedytacją oddałam się w ręce stróżów prawa. Nie grałam na czas, pewna, że i tak dam dyla. Chciałam zostać aresztowana. Powodem bynajmniej nie była absurdalna obawa, że jeśli nie zgarną mnie gliny, to wpadnę w łapy goniącej mnie bandy Spirito. Nie dokonałam wyboru między mniejszym bądź większym złem. Przyczyną mojej kapitulacji było zmęczenie. Psychiczne wyczerpanie, z którym na co dzień sobie radziłam, tamtego dnia okazało się nie tyle kulą u nogi, ile haratającym mózg cierniem. Musiałam odpocząć. W więzieniu mam ku temu idealne warunki, szansę na podreparowanie zbroi, zanim znów stanę w szranki z życiem i ponownie zadam sobie pytanie: „Co teraz, Zito?”. To jedno z serii tych prostszych, bo repertuar odpowiedzi jest ograniczony. „Nie mam pojęcia” i „Jakoś to będzie”. Słabo.
Umiem przetrwać, ale nie wiem, jak żyć. Och, kurwa, to jeszcze bardziej żałosne.
Siła to ja! Nie chce być inaczej, więc najwyższa pora przestać się rozczulać. Nieprzemyślany ruch, nieodpowiedni wyraz twarzy, ukazanie słabości, przystępniejszej strony osobowości – to tylko niektóre z kroków prowadzących do zagłady. Tor bez przeszkód. Tyle wystarczy, by zostać wykorzystaną lub stać się martwą. A to, że oddycham i wciąż potrafię znaleźć powód, by szczerze rżeć ze śmiechu, oznacza, że całkiem niezła ze mnie zaklinaczka rzeczywistości.
Zita czarodziejka.
Chciałabym umieć wyczarować sobie…
– Nad czym tak dumasz? – Z rozmyślań wytrąca mnie głos policjanta. – Byłaś kiedyś w Syrakuzach? Gdy już wyjdziesz na wolność, polecam zwiedzić Ortigię, starą część miasta. To wyspa, ale połączona z Sycylią mostem. Nieźle, co?
Kręcę głową z niedowierzaniem.
– Zgrywasz idiotę lepiej niż przewodnika. – Pochylam się w jego stronę i zerkam przez oddzielającą nas kratkę. – Na fotelu pasażera leżą mój worek i teczka z aktami. Musiałeś się z nimi zapoznać, bo sprawujesz nadzór nad osadzonymi. Doskonale wiesz, że znam to miasto na wylot. Nie pogrywaj ze mną w ten sposób. Łączę fakty szybciej, niż ty walisz konia.
– Nie musisz być wulgarna.
– Wiem, co muszę, a czego nie. Ostatnią osobą, która będzie mnie pouczać, jest gliniarz udający, lub nie, debila, sądzący, że ma do czynienia z kimś równie ograniczonym.
– Dobra, nie było tematu. Odsuń się i milcz – zarządza, machając lekceważąco dłonią. – Ciekawe, jak będziesz śpiewać po kilku dniach spędzonych w krwawych murach, bo tak właśnie nazywamy miejsce, do którego cię wiozę. Wydaje mi się, że bardzo, bardzo cienko – stwierdza z nieukrywaną satysfakcją.
Wybucham śmiechem.
– Słyszysz mój głos? Aż podskoczyłeś, gdy się zaśmiałam. Ozłocę osobę, która sprawi, że będę piszczeć jak słodki kurczaczek, a nie piać jak kogut.
– Nie masz już forsy.
Co on tam wie.
– Składam obietnicę, bo wiem, że wywiązanie się z niej nie będzie konieczne. Z całą pewnością nie będę drugą Renatą Tebaldi.
– Kim?
– Włoską śpiewaczką operową. Poszerz horyzonty – zalecam. – Dogryzanie kobiecie w trudnym położeniu, sugerowanie jej, że czeka ją wpierdol, czyni cię chujem.
Następuje głucha cisza. Emiliano mocniej zaciska ręce na kierownicy, pewnie rozważając odstrzelenie mi łba. W końcu wzdycha przeciągle, jakby zdecydował jednak odrzucić na bok mordercze wizje rozprawienia się z krnąbrnym tworem wadliwego systemu – mną. Nie z Zitą, dziewczyną, kobietą, lecz bezosobową jednostką.
– Muszę odebrać – informuje, gdy rozdzwania się jego telefon. Sapie nerwowo, zjeżdża na pobocze i odpina pas. Chrząka kilkukrotnie i pociera dłońmi o uda.
– Możesz dać na głośnomówiący – sugeruję, nie potrafiąc zamaskować ciekawości. – Dlaczego nagle zbladłeś i wyglądasz, jakbyś za moment miał wyzionąć ducha? Mam nadzieję, że tu nie kipniesz, bo, znając życie, będzie na mnie.
– Zamknij się w końcu – warczy i wysiada, zostawiając lekko uchylone drzwi.
Wytężam słuch. Szum przejeżdżających aut znacznie utrudnia podsłuchiwanie. Do moich uszu docierają pojedyncze słowa, aż wreszcie…
– Postraszyłem ją krwawymi murami. Musiałem! Świętego wyprowadziłaby z równowagi! – krzyczy, kopiąc w złości kamyk. – Co? Jakim znów klejnocikiem? Czy chcę na ten temat podyskutować z twoim szefem? Dobra, dobra, przyznaję. Pieprzony diamencik. Cudowna osoba. I do tego miła. Naczelnik odpalił mi psią dolę. Dostanę od was coś ekstra? – dopytuje. – Słucham? Powiedziałeś „wpierdol”? Halo? – Odsuwa komórkę od ucha, a po chwili przykłada ją z powrotem i ponawia pytanie: – Halo?
Emiliano drapie się po czole, sprawiając wrażenie zmieszanego, po czym zajmuje miejsce kierowcy. Zanim rusza, odwraca się w moją stronę.
– Jak coś, nie rozmawiałem o tobie, tylko o innej osadzonej – tłumaczy, mimo że nie drążę tematu. – Wszystkie was straszę tym samym. Ale do rzeczy. Będąc na zewnątrz, ochłonąłem. Wiem, brzmi nieprawdopodobnie, bo żar leje się z nieba, ale wszędzie dobrze, gdzie cię nie ma. To znaczy, źle to sformułowałem – mota się. – W sensie przemyślałem to i owo. – Nabiera powietrza. – Przepraszam.
– A za co?
– No, byłem wścibski i chciałem podstępem zmusić cię do zwierzeń na temat twojej przeszłości w Syrakuzach, bo akta, którymi dysponuję, są niekompletne – oznajmia, nie kryjąc zawodu. – Dodatkowo składałem nieme modły, żeby ktoś spuścił ci łomot. Jest w tobie coś takiego, co działa mi na nerwy.
Wzdycha, odpala silnik i włącza się do ruchu.
– Słyszałeś o zasadzie lustra?
– Nie, ale zaraz pewnie usłyszę – burczy.
– W skrócie, dostrzegasz we mnie wyparte części swojej osobowości. Cechy, jakich w sobie nie akceptujesz lub te, które chcesz ukryć – mówię. – Jestem twoim lękiem lub pragnieniem – dodaję ciszej.
– Udam, że nie dosłyszałem ostatniego. Gdy mówisz to ty, mam ciarki. Dosłownie czuję pełzający po plecach dreszcz niepokoju. Na pewno cię nie pragnę. – Wzdryga się.
– Rety, nie chodzi o pociąg fizyczny do danej osoby, ale o wewnętrzne pragnienia. Wymień, czym cię drażnię.
– W życiu nie słyszałem większych bzdur, ale dobra… Jesteś za głośna, za bardzo towarzyska i pewna siebie. Mówisz chyba wszystko, co przyjdzie ci do głowy. Żeby tego było mało, wiecznie się cieszysz, a przecież nie masz z czego. I co ty na to? Jakie części osobowości niby wyparłem? – prycha z politowaniem.
– Jakaś cząstka ciebie także chciałaby taka być. Nie potrafisz się otworzyć na ludzi. Jesteś wkurzony, bo ja nie mam z tym problemu. Przychodzi mi to z łatwością. Zamiast biadolić i zazdrościć radości życia lasce, która nie ma nikogo i niczego, po prostu nad sobą popracuj – proponuję mu. – Skoro już wiesz, w czym rzecz.
– Dzięki. Na pewno interesuje mnie opinia niedoszłej pomocy kuchennej. Trudność sprawiło ci ukończenie kursu obierania ziemniaków. Wyższa filozofia, co? – pyta z przekąsem. – Widziałem dyplom. Zajęłaś ostatnie miejsce w konkursie wieńczącym szkolenie, tym samym zdobywając tytuł „szalonej obieraczki” i przekreślając swoje szanse na zatrudnienie w więziennej kuchni.
– Aaaa – rzucam przeciągle. – Teraz rozumiem jeszcze więcej. Dodatkowo nie lubisz być poddawany ocenie i jesteś niedowartościowany. Umniejszasz mi, choć przed momentem byłeś ciekawy mojego zdania. To tylko dowodzi, że mam rację. Skupiłeś się na tym, co mi nie wyszło, pompując w ten sposób własne ego.
– Gdyby nie to, że zaraz będziemy na miejscu, przysięgam, że wywaliłbym cię z auta – warczy w złości i robi głęboki wdech. – Nie, jednak nie mógłbym tego zrobić – mówi głucho. – I dlatego, z tej bezsilności, mam ochotę walić łbem w kierownicę. Zepsułaś mi dzień! Mam wszystkiego dość.
– Wkurzasz się, bo trafiłam w sedno – odpowiadam spokojnie. – I rety, skończ. Może się jeszcze popłaczesz? Nie znoszę takiego rozczulania się nad sobą. Robisz z siebie ofiarę losu, a przecież tylko rozmawiamy. Weź się w garść, człowieku.
Na chwilę odwraca głowę w moją stronę. Na jego twarzy pojawia się trudny do rozszyfrowania uśmiech.
– I tu cię mam. – Pstryka palcami. – Zajarzyłem zasady tego psychologicznego bełkotu. Najpewniej zupełnie przypadkowo, bo oczywiście świadomie nie pozwoliłabyś sobie na zdemaskowanie, odsłoniłaś przede mną swoje lęki. Ofiara losu, rozczulanie, biadolenie. Chcesz być postrzegana jako osoba twarda, idąca przez życie przebojem, a tymczasem emanująca od ciebie siła jest jedynie twoją tarczą, ochroną przed zranieniem. Być może jesteś wrażliwa, ale wyparłaś tę cechę. Dlaczego? – rzuca w przestrzeń. – Odpowiedź zapewne znajduje się w szczegółowej dokumentacji, ale ta ulotniła się z twoich akt niczym duch. I co ty na to?
– Oho, chyba dojechaliśmy! – Opieram dłonie o szybę i wpatruję się z przesadnym zafascynowaniem w otoczony wysokim murem wielokondygnacyjny budynek pokryty żółtą, wypłowiałą farbą.
– Czyli mam rację.
– Co mówisz? Ledwo słyszę, bo puls dudni mi w uszach – przekonuję. – Z ekscytacji oczywiście. – Wolę dodać, bo gotów pomyśleć, że ze strachu. – Dobra, dajesz. Szybciej wejdę, szybciej wyjdę.
Gdy tylko wypowiadam te słowa, rozsuwa się brama i niespiesznie wjeżdżamy na teren wypielęgnowanego dziedzińca. Cudnie. Niemal jak w bajce. Tuż przed tym, kiedy wilk postanawia wpieprzyć babcię.
Rewir administracyjny instytutu oddzielony jest od części „rekreacyjnej” metalową siatką. Zgrupowały się przy niej ciekawskie osadzone, co nie jest zaskoczeniem, bo to samo praktykowałyśmy z dziewczynami z katańskiego, a wcześniej turyńskiego zakładu, w którym spędziłam nastoletnie lata.
– Niestety mają teraz czas wolny – mówi gliniarz, zerkając przez szybę, a potem unosi głowę. – Ale masz minę. Jak gladiator przed wejściem na arenę. – Wyłapuje moje spojrzenie w lusterku. – Żartowałem wcześniej. Bójki zdarzają się tu rzadziej niż akty samookaleczenia. W ubiegłym roku odnotowano dwa samobójstwa. Poza tym nudy.
– Nie potrzebuję pocieszenia. – Kopię w siedzenie. – Otwieraj drzwi – rozkazuję, dostrzegając stojący przy wejściu do budynku komitet powitalny. Kobietę w kitlu i zapewne dowodzącego tym cyrkiem dobrze zbudowanego mężczyznę.
– Nie musisz tak wierzgać. One i tak tego nie widziały. – Wskazuje na osadzone. – Mogłaś szarpać kratkę, czyli zrobić to samo, co wtedy, gdy przywieźli cię do Katanii. Pomyślałem wówczas, że niezła z ciebie furiatka. Dziś, dzięki metodzie lustra…
– Otwieraj! – Robię, co zasugerował, nie dając mu dokończyć. – Te z lewej. Chcę się przywitać z koleżankami – dodaję ciszej.
– Wiadomo. Uzupełnię w tym czasie protokół przekazania – informuje. – Zabrzmiało, jakbyś była rzeczą, ale wiesz, o co chodzi. – Odwraca się i patrzy mi prosto w oczy. – Powodzenia. I no – przełyka głośno ślinę – zyskujesz przy bliższym poznaniu.
Słodko.
I żałośnie.
– Zakochałeś się? Może uciekniemy razem w stronę zachodzącego słońca? Podobno świetnie robię laskę. Nie będziesz żałował. – Teatralnie trzepoczę rzęsami.
– Chryste – kwituje i wysiada, by mnie wypuścić.
Wystawiam nogę na zewnątrz. Osadzone gwiżdżą, śmieją się, buczą. Słaba siła rażenia. Pociski niebędące w stanie przebić się przez mój pancerz. Prostuję plecy, przyklejam szeroki uśmiech i taksuję wzrokiem otoczenie, aż w końcu ją dostrzegam. Otoczoną koleżankami królową tego balu. Wybucham śmiechem, gdy nasze spojrzenia się krzyżują. Prowokuję, wiedząc, że bierność z góry stawia mnie na przegranej pozycji. Są bitwy, które po prostu trzeba zainicjować, a co najważniejsze wygrać je, nawet gdy wzięcie w nich udziału jest ostatnim, czego się pragnie.
Nie umiem obierać ziemniaków, ale potrafię liczyć. Korona jest jedna.
Dziewczyna, co oczywiste, bo byle świeżynka, za jaką mnie ma, nie będzie pluła jej w twarz, podchodzi bliżej siatki. Wiele o niej mówi to, że ogląda się za siebie, chcąc mieć pewność, że do zmagań z nowo przybyłą policyjnym rydwanem, uzurpującą sobie prawo do władzy Zitą Belgamonte, nie stanie sama.
Buntowniczo unosi brodę i wypala:
– Radzę ci uważać, kogo prowokujesz, lesbo. – Porusza energicznie głową, zarzucając na ramię włosy spięte w kitkę.
– Tak, tak, bo nie dożyję jutra. – Uśmiecham się litościwie.
– Zgadłaś. Nie z takimi chojraczkami dawałyśmy radę. – Zerka na koleżanki, które niemo potakują. – Nie cwaniakuj, tylko się zastanów, co możesz mi dać, żeby przez pewien czas zapewnić sobie spokój i ochronę.
– Aaaa – rzucam, jakby nagle mnie olśniło – bo jeśli niczego ci nie ofiaruję, to klękną miasta, runą mury, spłoną drzewa, a rzeki spłyną czerwienią?
– Co? Nie. O czym ty mówisz?
Wszystkie się śmieją.
– Gdybyś miała taką moc sprawczą, mooożeee – przeciągam głoski – rozważyłabym propozycję. Przed czym w takim razie chcesz mnie chronić?
– Przed tym, co zwróciło twoją uwagę. Spośród tylu osób – rozgląda się dookoła – to właśnie na mnie zatrzymałaś wzrok. Wiesz, że ja tu rządzę, więc tańcz, jak ci zagram, albo czas, który tutaj spędzisz, będzie najgorszym w twoim życiu.
To miałoby sens, gdyby nie jeden drobny szczegół, z góry skazujący ten arcyłotrowski plan na porażkę. Nie boję się tego, co znam. Najgorszy czas w moim życiu? Litości.
– Zwróciłam na ciebie uwagę, bo spodobał mi się twój kokon – mówię i wzruszam ramionami, na co marszczy brwi w niezrozumieniu. – Wiesz, ten utworzony przez służki. – Celowo używam tego określenia i kontynuuję, patrząc na jej koleżanki: – Bez obrazy. Może jesteście nimi tylko na pierwszy rzut oka. Same wiecie najlepiej, czy w tej relacji otrzymujecie tyle, ile dajecie. – Uśmiecham się miło. – Zresztą, co was będę pouczać. Na pewno znacie swoją wartość i daleko wam do szablonowych idiotek. Nie przechowujecie jej prochów – wskazuję na przywódczynię – bo sama woli nie ryzykować dodatkowymi zarzutami w razie trzepania cel, nie oddajecie swoich racji żywnościowych i wypracowanej kasy – dodaję, ponieważ oczywiste, że to robią. – Łącząca wasz zespół więź jest szczera i wyjątkowa…
– Zamknij mordę! – Dziewczyna uderza w siatkę, furcząc w złości. – Nie słuchajcie jej. – Zerka na swoje towarzyszki, ale te mają nietęgie miny.
Wkrótce je uszczęśliwię. Za dwa desery w tygodniu, robienie mi prania i pięćdziesiąt euro miesięcznie od głowy, będę ich więzienną wróżką. Trochę wysiłku, zaklęć z poradnika Szkoła życia i nawet nie pojmą, że zamieniły siekierę na kijek. Dobro, zło, wyrzuty sumienia lub ich brak – to wszystko przestaje mieć znaczenie, gdy w grę wchodzi przetrwanie.
Zasadami się nie najem. Też żałuję.
Przybliżam się i staję z nią twarzą w twarz.
– Tak zasiewa się ziarno buntu – szepczę. – Daj mi kilka dni. Kokon rozpadnie się na twoich oczach. Na pewno wiesz, jak działają prawa natury i przed czym ochrania on mięczaka. Masz pojęcie? – pytam, lecz milczy. – Przed drapieżnikami – odpowiadam za nią.
– Już po tobie – syczy, zapluwając brodę, po czym ucieka wzrokiem w bok i spłoszona odsuwa się od ogrodzenia. Zanim odejdzie, kieruje palce na swoje oczy, a potem na mnie, dając mi do zrozumienia, że powinnam mieć się na baczności.
Okręcam się na pięcie. W naszą stronę zmierza mężczyzna, który wcześniej stał przy wejściu.
– Idzie tu jakiś gość – mówię cicho, gdy podchodzę do siedzącego w aucie ziewającego policjanta. – Chyba będziesz miał kłopoty.
– Chyba nie – odpowiada w podobnym tonie.
– Każdy głupi by spostrzegł, że za długo wypełniasz te dokumenty, o ile w ogóle. Działasz na moją korzyść i świetnie, ale skoro tak, to mogłeś bardziej przyłożyć się do stwarzania pozorów – pouczam go. – A ty tylko siedzisz i wpatrujesz się w kartki. Powinieneś chociaż udawać, że interweniujesz i nie pozwalasz mi na rozmowę z dziewczynami.
– Jezu, ale jesteś męcząca – sapie, przecierając twarz dłońmi. – Po pierwsze, nikogo to nie obchodzi. Po drugie, umknęło mi, że wdałaś się w pyskówkę z osadzonymi, bo przecież wypełniałem papierki. Nie mam takiej podzielności uwagi. I wreszcie po trzecie, to samo, co po pierwsze.
Właśnie dlatego nie znoszę, kiedy ktoś wyświadcza mi przysługę. Jak niby mam się odwdzięczyć? Najchętniej zaproponowałabym coś w zamian, by uniknąć emocjonalnego rozbicia. Problem w tym, że nie posiadam nic, co miałoby dla kogoś jakąkolwiek wartość. Mogę odpłacić uśmiechem pocieszenia, gdy lada moment straci pracę, bo poszedł mi na rękę. Bieda.
A nawet i nędza, ponieważ do samochodu podchodzi wspomniany, wyraźnie zniecierpliwiony, na oko trzydziestoletni mężczyzna. Od razu widać, że jest tu szychą. Ma zacięty wyraz twarzy, skórę muśniętą słońcem, a emanującą od niego pewność siebie, uznałabym za onieśmielającą, gdybym nie była… sobą. Wzdycham w duchu. To zapowiedź męczących, bardzo długich dziewięciu miesięcy.
– Dzień dobry, jestem naczelnikiem instytutu, Luigi Be… Ba… – kaszle – Oliveto – oznajmia i kilkukrotnie uderza w dach. – Poczekajcie w korytarzu – zwraca się do policjanta, który wysiada z ociąganiem. – Później gdzieś cię ulokuję – mówi, zerkając na mnie. – Nie mam wolnych miejsc, więc trzeba dostawić łóżko.
– Jak to nie ma miejsc? Tutaj podobno są. W Katanii jest przepełnienie – rzucam, obdarzając gliniarza sugestywnym spojrzeniem, bo ewidentnie wciskał mi kit, ale ucieka wzrokiem. – W takim razie chodźmy. – Ruszam przed siebie. – Po badaniach poproszę o kartkę i długopis. Chcę złożyć wniosek o przeniesienie.
– Zaczyna się – jęczy Emiliano.
– Po jakich badaniach? – pyta naczelnik. – Zaliczysz spotkanie z psychologiem. Niczego innego dla ciebie nie zaplanowałem.
Prycham pod nosem, czym zaskarbiam całą jego uwagę. Przystaje, więc też to robię.
– Posłuchaj, Luigi – zwracam się do niego po imieniu, skoro pozwolił sobie na to samo. – Możesz planować, w jakim miejscu przelecisz wieczorem ukochaną, ale na pewno nie to, co czeka mnie na etapie przyjmowania do placówki – oznajmiam, na co wytrzeszcza oczy. – Musisz przestrzegać procedur. Znam swoje prawa i twoje obowiązki, więc albo pojawi się tu zaraz ta lekarka, z którą rozmawiałeś wcześniej, by zrobić mi badanie krwi, testy na wirusowe zapalenie wątroby, gruźlicę i HIV, albo poproszę dwie kartki. Za jednym zamachem złożę wniosek oraz skargę.
– To na pewno jeszcze nie koniec – wtrąca policjant. – Ona jest z tego znana. – Niemrawo wskazuje na mnie ruchem głowy. – Udaje taką wyluzowaną, ale trybiki pracują. Już kilka razy wysępiła odszkodowanie za naruszenie jej wolności sumienia i wyznania.
– Jak to? – dopytuje naczelnik.
– Zwyczajnie. Zmienia religię, gdy ma ochotę na urozmaicenie więziennych posiłków, ale jak to udowodnić? – zadaje sobie pytanie i kontynuuje: – Ostatnio obchodziła Chanukę. Zażyczyła sobie pączki zwane kulkami światła, paski kurczaka i placki. Później przeszła na islam, więc poleciała pierwsza skarga, bo naczelnik kazał jej kultywować swoje przekonania w celi, a katolicy mają kaplicę na terenie zakładu. Kucharz zaserwował jej wieprzowinę na obiad, jeb, druga skarga. Obie rozpatrzone z korzyścią dla niej. Za krótko u nas siedziała, więc nie zdążyła się rozkręcić tak, jak zrobiła to w Turynie, gdzie spędziła ponad cztery lata. Znajomy, który tam pracuje, opowiadał mi, że u nich udzielała porad prawnych obcokrajowcom. Brała dwadzieścia euro za napisanie pisemka w ich imieniu, a jeśli uznawała, że sprawa jest skomplikowana i musiała się doszkolić w przepisach, to czterdzieści. Nie muszę dodawać, że nagle wszystkie sprawy takie były. Zanim służba więzienna się zorientowała, o co dokładnie chodzi w tym procederze, zdążyła już wypchać materac forsą i…
– Dobra, zamknij się w końcu – przerywam mu. – Nikt nie chce tego słuchać.
– Nie, dlaczego? – pyta naczelnik, nieudolnie maskując uśmiech. – Dokończ.
– No więc uzbierała kasę, przekupiła kobietę pracującą w sekcji depozytowej, żeby odzyskać worek ze swoimi fantami, a potem zapisała się na konkurs „Radosne śpiewy poza kratami”. Ostatecznie dostała zgodę na jednodniowe opuszczenie ośrodka wraz z wychowawcą i – przerywa na moment, rzucając mi przelotne spojrzenie – nigdy więcej tam nie wróciła. Poddusiła opiekuna waszym łańcuchem, a następnie…
– Jednak zamilknij – wypala Luigi.
– Ulotniła się na dwa lata – kontynuuje Emiliano, nie zważając na polecenie. – Potem wylądowała w Katanii, a teraz u ciebie. A tak w ogóle to coś wam jeszcze powiem…
– Stul już, kurwa, pysk – syczy mu do ucha naczelnik i zaciska szczękę.