- promocja
Spirytystka - ebook
Spirytystka - ebook
Śmierć nie pozwala o sobie zapomnieć. Nigdy.
W okolicach Krakowa grasuje wynaturzony morderca. Policja dociera do niego dzięki wskazówkom Honoriusza Monda. Szaleniec zostaje zastrzelony w trakcie odprawiania makabrycznego rytuału.
Były kierownik katedry mortalistyki pragnie odciąć się od śledztw. Skupia się na pracy w firmie sprzątającej Allegry Szmit, jednak po raz kolejny okazuje się, że od śmierci nie można uciec.
Dochodzi do kolejnego morderstwa. Zostaje ono dokonane w podobny sposób, jak wcześniejsze. Problem w tym, że szczegóły znał tylko zastrzelony sprawca oraz Honoriusz Mond. Tymczasem Mortalista sam nie do końca ufa swoim zmysłom.
Czy to możliwe, by Mond był tajemniczym geniuszem zła, znanym użytkownikom darknetu?
Czy będzie miał odwagę odnaleźć mordercę?
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8280-310-5 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Należało ukoić ból.
Trzeba było zrobić to już, teraz, natychmiast. Ciało rozpadało się na milion kawałków, na milion oddzielnych fragmentów, z których każdy był cząstką neuronów, nakłuwanych setkami igieł. Nakłucia w żołądku, czyjaś dłoń ściskająca trzewia, nakłucia gałek ocznych, nakłucia opuszek palców, piłowanie zębów, ból, ból, ból…
Być może to nie ciało bolało, lecz dusza. Być może to cierpienie duszy sprawiało, że fizyczna marna powłoka chciała jak najprędzej zgnić i rozpaść się w proch. Ale jeszcze nie teraz… Nie. Należało żyć. Przynajmniej na razie.
Tylko jak? Jak to zrobić, gdy świadomość umyka ku nieznanemu, gdy ulatnia się i meandruje niczym we śnie? Nie, nie we śnie, ale w najgorszym koszmarze, śnionym na jawie.
– Nie mogę jeszcze tego zakończyć. Nie teraz!
Szaleniec z całej siły uderzył w zawieszone nad umywalką lustro. Tafla osunęła się z potwornym łoskotem jak wodospad na samym dnie piekła. Szklane kawałki powbijały się w dłonie i sterczały z nich, tamując upływ krwi. Dopiero ich strzepnięcie sprawiło, że czerwone smugi zaczęły spływać jedna przy drugiej, zbierając się w krwisty potok na nadgarstku. Uniósł wysoko dłonie, aby to lepiej obserwować.
– Teraz chwila ulgi…
Cichy szept brzmiał kojąco. Dobrze było ze sobą rozmawiać, a nie krzyczeć na siebie, jak zdarzało się dawniej. Może właśnie ton zwracania się do samego siebie pozwala określić poziom szaleństwa? Teraz wszystko było w normie i pod kontrolą. Przynajmniej biorąc pod uwagę standardy jego pochrzanionego życia.
Fragment szkła chwycony w dwa palce miał wielkość pięciozłotówki. Ostre krawędzie pozwoliły bez problemu wepchnąć go pod paznokieć palca wskazującego lewej dłoni. Opuszka ugięła się, kość stawiła opór, ale on nie odpuszczał. Naciskał z całej siły, zagryzając usta i wstrzymując krzyk. Teraz krew już nie płynęła, lecz lała się ciurkiem. Skapywała na brodę oraz pierś. Trzymał ręce wyciągnięte w górę tak, jakby osłaniał oczy przed słońcem.
Stanięciu paznokcia na sztorc nie towarzyszył żaden dźwięk. Stało się to nagle i całkowicie bezgłośnie. Odsłonięta końcówka palca pokryta była krwawą miazgą, jakby została zmiażdżona. Jednak szaleniec nie zamierzał przestać na tym etapie. Ból wciąż w nim był, choć stawał się inny, bardziej namacalny i przez to bardziej ludzki. Taki, jakim go pragnął.
Sięgnął po pincetę leżącą na brzegu zbryzganej krwią umywalki. Chwycił nią sterczący paznokieć i szarpnął. Płytka została wyrwana z zaskakującą łatwością, a w jego głowie zawirowało. Nagły skok ciśnienia sprawił, że nogi odmówiły posłuszeństwa. Upadając, zachował jeszcze resztkę świadomości. Starał się zrobić to tak, by jego skroń uderzyła o porcelanowy rant, jednak to chyba się nie udało.
Rzeczywistość oblał bezbolesny mrok. Ukojenie przychodziło tylko w ten sposób.
2
– Boże śnięty! – Allegra Szmit raz po raz z niedowierzaniem kręciła głową. – Trzeba być kompletnie zwariowanym, żeby wpaść na pomysł zaadaptowania starego prosektorium na bar. To nie może wypalić. Po prostu nie mieści mi się w pale!
Honoriusz Mond skwitował ten monolog wzruszeniem ramion. Zgodnie z logiką powiedzonek Allegry Bóg musiał być śnięty jak wyrzucona na brzeg zdechła ryba, aby zezwolić na takie szaleństwo. Natomiast jego zdaniem koncepcja nabywców budynku należącego kiedyś do zakładu medycyny sądowej miała logiczne uzasadnienie. Mogła się okazać marketingowym strzałem w dziesiątkę.
– Pomyśl o nazwach drinków – odezwał się, rozcinając opakowanie ze środkiem przeciw insektom. – Sztywny Gość, Rozkrojona Kochanka, Tańcujący Wisielec…
– To nie jest zabawne.
– A czy widzisz, żebym się śmiał? Od setek lat właśnie w ten sposób działa świat. To nie ja jestem niewrażliwy, tylko ludzkość.
– Nie chodzi o wrażliwość, ale o sensualność…
– Tak, wiem, te mury nasiąkły duszami ludzkimi, a zmywając podłogę, zmywam czyjeś grzechy ciężkie. Czekaj, czekaj! – Mond gwałtownie odsunął się od ściany i strzepnął niewidzialny pyłek z rękawa czarnej marynarki. – Chyba czyjeś sumienie chciało mnie ugryźć! Cholera, a pod stopami mam energię, która w trakcie sekcji wyciekła z czyjegoś brzucha. Pomiędzy palcami łaskoczą mnie języki piekielne! Boże śnięty!
Allegra spojrzała na niego z ukosa. Westchnęła, zdjęła rękawiczki i wywróciła je na lewą stronę. Od prawie sześciu godzin sprzątali pomieszczenie, rozkładali środki dezynsekcyjne oraz polerowali metalowe elementy wyposażenia. Zleceniodawcy zależało na tym, by pozostawić jak najbardziej oryginalny wystrój.
Instytut medycyny sądowej pozbył się budynku niemal ze wszystkimi sprzętami, z jakimi przed trzydziestu laty opuścili go patomorfolodzy. Właściwie aparatura służąca do wykonywania sekcji mogła się przydać również przy robieniu drinków. Zlewy do przemywania ciał doskonale nadawały się do mycia naczyń, metalowe stoły mogły służyć biesiadowaniu, a rynny do zlewania płynów ustrojowych bez problemu powinno dać się przystosować do rozlewania piwa. Prawdziwa oszczędność czasu oraz środków. Inwestorzy byli geniuszami lub szaleńcami, w zależności od perspektywy. Oraz rezultatów, rzecz jasna.
– Jesteś niepoprawny. – Allegra sięgnęła do stojącej na podłodze płóciennej torby. Wyciągnęła z niej termos i upiła łyk chichy. – Po prostu nie lubię takich miejsc.
– Wiem, wolisz kościoły i cmentarze.
– Przestań.
– Czy ktoś pijący napój ze sfermentowanej śliny południowoamerykańskich czarownic może mieć równo pod sufitem? – Honoriusz pokręcił głową. – To znacznie gorsze od whisky z colą albo od wina w temperaturze pokojowej… Powinnaś się przebadać. Ponoć w indiańskiej ślinie są bakterie podobne do tych, którymi szczycą się ciężarne ropuchy. To dzięki nim przy ayahuasce ma się zwidy.
Mond mówił to wszystko bez cienia uśmiechu, choć jego duże oczy rzucały ku Szmit bystre spojrzenia. Był przy tym prawdopodobnie jedynym na świecie pracownikiem firmy sprzątającej, który nie zakładał stroju roboczego, lecz zawsze prezentował się w czarnym garniturze, jedwabnym krawacie oraz eleganckiej fedorze na głowie. Nawet się nie spocił, co wydawało się szczególnie nieprawdopodobne.
W przeciwieństwie do niego Allegra miała na sobie specjalny kombinezon, spod którego wystawał jedynie kołnierzyk kwiecistej bluzki. Ze względu na napady duszności po godzinie sprzątania zdjęła kaptur, odsłaniając burzę niesfornych włosów. Na jej nadgarstkach pobrzękiwały bransoletki z fetyszami oraz świętymi symbolami bodaj wszelkich religii świata. Mimo to żadne bóstwo nie było w stanie sprawić, by poczuła się raźniej w miejscu, w którym porozcinano tysiące zwłok. Co rusz ich widok stawał jej przed oczami, a gdy myślała o wypiciu tu piwa lub zjedzeniu frytek, robiło się jej niedobrze. Mogła przełknąć jedynie chichę.
Odruch wymiotny powstrzymywała mentolowa pasta, którą rozsmarowała nad górną wargą, mimo że w pomieszczeniu wcale nie cuchnęło. Choć były to pozorne bariery ochronne, Mond wiedział, że Allegra nie boi się żadnego zlecenia. Potrafiła przezwyciężyć obrzydzenie oraz poczucie wszelkiego dyskomfortu. Przez kilka miesięcy, przez które współpracowali, posprzątali nie tylko prawdziwe śmietniska, ale również miejsca zbrodni oraz odnalezienia ciał. Kilka z nich przed odnalezieniem rozkładało się przez czas tak długi, aż smród nakłonił kogoś do wydania numeru na policję.
– Chwila przerwy? – Honoriusz wyprostował się i przeciągnął palcem po metalowej rynience służącej do przechowywania wyjętych organów. Obejrzał go pod światło, z zadowoleniem stwierdzając, że nie ma na nim ani śladu kurzu. – Cacy.
– Cacy?
– Tak się chyba mówi, chcąc wyrazić zadowolenie.
Allegra parsknęła. Sięgnęła po telefon i uruchomiła przeglądarkę, by zerknąć na najnowsze wiadomości.
– Mówi się „rewelka”, „zajebioza” i tak dalej. Nawet mój dziadek nie… – Szmit zawiesiła głos. Przygryzła wargę i szybko przewinęła ekran telefonu. – Mój Boże, Hare Kriszno i Sziwo…
W wygłaszanych inwokacjach Allegra zazwyczaj pozostawała monoteistką. Wezwanie tylu bóstw musiało oznaczać, że wydarzyło się coś naprawdę strasznego.
3
– Co to?
– Spójrz.
– Widzę, ale pytam, co widzę.
Mond spoglądał na ekran telefonu Allegry. Kobieta stała tuż obok niego i w pełnym skupieniu obserwowała odtwarzane nagranie. Jej dłoń drżała. Aborygeńskie paciorki, brzęcząc, obijały się o koraliki szczęścia oraz południowowłoskie papryczki mające wspomagać płodność.
– To jest transmitowane na żywo przez jakiś portal internetowy.
– Tego się domyśliłem, jednak zdaje się, że potrzebuję więcej szczegółów.
Honoriusz zmarszczył czoło i uważnie analizował to, co widział na ekranie. W prawym górnym rogu wyświetlała się aktualna godzina, a po lewej stronie zamieszczono adnotację „LIVE”. Jednak najważniejsze było to, co emitowano. Zdawało się, że nagranie pochodzi z kamery umieszczonej na czyjejś głowie, co dawało poczucie śledzenia jego spojrzenia. Obraz nie był jakości HD, ale wystarczająco dobry, by widzieć rozmaite szczegóły.
Przed nagrywającym leżało troje dzieci w nienaturalnych pozycjach. Chłopczyk oraz dwie dziewczynki w wieku około jedenastu lub dwunastu lat. Wszyscy troje byli ubrani w białe piżamy. Na ich twarzach rysowało się bezgraniczne przerażenie, choć w usta mieli wciśnięte szmaciane kneble. Z czoła jednej z dziewczynek ściekała cienka strużka krwi, a chłopiec miał nienaturalnie wytrzeszczone oczy.
Mond natychmiast uświadomił sobie, że nie jest to fragment żadnego programu ani filmu. Żaden charakteryzator nie potrafił tak doskonale oddać stanu niedotlenienia przejawiającego się właśnie w gałkach ocznych. Filmowcy zazwyczaj podkreślali sinienie warg, obrzmiewanie policzków lub języka, ale rzadko kiedy prawidłowo interpretowano proces niedotlenienia tych narządów. Wcale nie chodziło o krwawe plamy, lecz o specyficzne rozproszone punkciki, do tego dochodziło właśnie wybałuszenie oraz lekkie zmętnienie. Nie, z pewnością to nie był film.
Allegra głośno przełknęła ślinę i sapnęła.
– Kojarzysz sprawę Retlowów? – zapytała, przytrzymując komórkę drugą dłonią. – Zostali porwani, a to nagranie emituje jakiś szaleniec…
Mond, choć w sieci buszował jedynie sporadycznie, niemal co dzień czytywał gazety. W hotelu, w którym mieszkał, na szczęście raczono go nimi na bieżąco. Dzięki temu od razu przypomniał sobie temat obecny od kilku dni na pierwszych stronach. Sprawa dotyczyła zaginięcia Ilony Retlow oraz trójki dzieci, które zabrała ze sobą na wycieczkę. Dwoje z nich było jej siostrzeńcami, a trzecie, jedenastoletnia dziewczynka, ich najlepszą przyjaciółką. Zgodnie z pomysłem kobiety wycieczka miała wieść śladem zabytków Małopolski, trwać trzy dni i przysporzyć dzieciakom nie tylko mnóstwa rozrywki, ale również wiedzy.
Jedna z dziewczynek oraz Ilona Retlow prowadziły relację w mediach społecznościowych. Niezaznajomiony z najnowszą techniką Mond nie zwrócił uwagi na nazwy portali, ale domyślał się, że zamieszczano na nich zdjęcia oraz wpisy. Ostatni z nich ukazał się późnym wieczorem, drugiego dnia wycieczki. Ilona Retlow umieściła zdjęcie, na którym była z całą trójką dzieci. Pozowali na tle mauzoleum Fausta Socyna w Lusławicach. Sprawiali wrażenie zadowolonych i szczęśliwych. Chłopiec miał zabandażowany palec, co zwróciło uwagę Honoriusza oraz śledczych. Niebawem okazało się, że w którymś z niedawnych wpisów siostrzenica Ilony Retlow wspominała o tym, że jej brat skaleczył się scyzorykiem.
Zdjęcie, zgodnie z analizą kąta padania promieni słonecznych oraz zeznań świadków, wykonano około godziny siedemnastej. Nikt nie zwrócił jednak uwagi na osobę, która mogła je zrobić. Być może był to jeden z turystów lub przypadkowy przechodzień. W każdym razie, mimo próśb śledczych, osoba ta jak dotąd się nie ujawniła.
Uwagę Monda przykuł fakt odwiedzenia właśnie mauzoleum. Faust Socyn był jednym z najbardziej znanych polskich reformatorów religijnych, a jednocześnie obecnie postacią niemal całkowicie zapomnianą. Co ciekawe, jego dzieła znalazły się w pierwszym polskim Indeksie Ksiąg Zakazanych. Jeszcze ciekawsze były natomiast jego losy pośmiertne. Niemal trzysta lat po zgonie mistyka, pod koniec dziewiętnastego wieku, w okolicach Lusławic wybuchła epidemia cholery. Wówczas jeden z miejscowych kleryków wezwał ludność do wydobywania z grobowców zwłok wszelkich heretyków i wrzucania ich do Dunajca. Taki los spotkał między innymi właśnie szczątki Socyna. W latach trzydziestych wzniesiono mauzoleum, do którego trafiła jedynie symboliczna gródka ziemi. Obecnie mało kto wiedział o tym zabytku, a jeszcze mniej osób wybierało się na teren prywatnej posiadłości, aby go odwiedzić.
– Patrz.
Głos Allegry wyrwał Monda z zamyślenia. Kobieta głośno wypuściła powietrze i przeżegnała się lewą ręką, w prawej wciąż ściskając telefon.
– Boże śnięty – powtórzyła jedną ze swoich ulubionych fraz. – To czyste szaleństwo…
– Podgłośnij – nakazał Honoriusz.
– Co takiego?
– Zrób głośniej. On coś mówi.
Szmit natychmiast nacisnęła jeden z przycisków. Słowa, które poniosły się z głośnika, sprawiły, że ugięły się pod nią nogi.
4
– To jedyna szansa. Nie można tego zakończyć inaczej.
Nagrywający film wyciągnął dłoń, w której trzymał jakiś mały przedmiot. Dopiero gdy obrócił głowę, dało się dostrzec stalową, lśniącą brzytwę. Potrząsnął nią przed twarzą Ilony Retlow. Kobieta przymknęła oczy, jakby nie chciała jej w ogóle widzieć. Z jej oczu ciekły łzy.
– Wiesz, co się teraz stanie?
Porywacz odchrząknął i splunął. Pochylił się, spoglądając na kobietę z minimalnej odległości. Retlow była ubrana w biały T-shirt odsłaniający jej kształtne, wygimnastykowane ręce. Widać było, że lubi aktywnie spędzać czas, a jej skóra jest zaznajomiona ze słońcem. Jednak jej twarz była opuchnięta, kobieta miała rozmazany makijaż, potargane, jasne włosy oraz niewielkie rozcięcie na podbródku. Jako jedyna nie została zakneblowana, choć zapewne przed głośnym płaczem powstrzymywała się jedynie na skutek gróźb. Trzęsła się, jakby raz po raz przebiegał ją lodowaty dreszcz.
– Weź go – nakazał porywacz. – Będziesz musiała dokonać wyboru.
– Nie, proszę, nie… Błagam!
– Bierz!
– Proszę…
Kobieta złożyła dłonie jak do modlitwy. Mond uważnie analizował wszystkie detale sceny w taki sposób, w jaki robił to niegdyś w trakcie wykładów. Twarze kolejnych osób, ich ubiór, podłoże pomieszczenia oraz surowe, ceglane ściany. Jego umysł pracował na najwyższych obrotach. Jednocześnie jak zwykle nie zdradzał niemal żadnych emocji. Jedynie jego oczy wydawały się nadzwyczaj ożywione, a kącik warg drgał w tiku.
Wyciągnął dłoń, aby wziąć telefon od Allegry. Szmit, choć starała się być opanowana, cała drżała. Jej napięcie zapewne dodatkowo pobudzał fakt, że znajdowali się w opuszczonym pomieszczeniu sekcyjnym.
– Co on chce zrobić? – zapytała półszeptem. – To jakiś cholerny show? Performance? No powiedz!
Mond milczał. Nadal uważnie analizował nagranie.
– Jeśli ty zabijesz jednego z tych dzieciaków, obiecuję, że nie tknę reszty – wycedził porywacz. – Rozumiesz?
– Nie, nie… Proszę…
– Natomiast jeśli tego nie zrobisz, zginiecie wszyscy.
Lodowaty głos mężczyzny niósł się dziwnym echem. Honoriusz przypuszczał, że pomieszczenie, w którym się znajdowali, musiało być stosunkowo nieduże, lecz dość wysokie. Niewiele piwnic miało właśnie taką budowę. Miewały ją niektóre dawne lochy, ale… jego tok myśli został przerwany przez porywacza:
– To twój wybór. Wszystko jest w twoich rękach.
Mężczyzna po raz kolejny potrząsnął brzytwą. Obrócił ją trzonkiem w stronę Ilony Retlow. Kobieta uniosła dłonie, tak jakby chciała osłonić się przed ciosem. Przez chwilę widać było jej połamane, niegdyś starannie pomalowane paznokcie.
– Liczę do trzech. – Porywacz nerwowo fuknął. – Albo jedno z nich ginie z twojej ręki, albo cała wasza czwórka z mojej. Co wybierzesz? Decyduj!
Jego krzyk został upiornie zwielokrotniony przez echo.
5
Ilona Retlow po raz pierwszy od wielu godzin wybuchła przerażającym krzykiem. Był to wrzask zmieszany ze spazmem płaczu oraz bezgranicznej rozpaczy. Odkąd po tym, jak się ocknęła, porywacz zagroził jej śmiercią, starała się być cicho. Zgodnie z umową nie włożył jej knebla, lecz zrobił to trójce towarzyszących jej dzieci. Te, mimo gróźb, nie potrafiły powstrzymać płaczu.
Jednak teraz wszystkie umowy nie miały sensu. Skoro musiała wybierać między śmiercią jednego dziecka z własnej ręki a mordem na nich wszystkich, jakiekolwiek ustalenia stawały się nieistotne. Serce biło jej jak oszalałe, a umysł wariował. Zdawało się jej, że postrzega otoczenie zza przesłony rozmaitych barw, a to czerwieni, a to szarości lub błękitów. Być może była to jedynie reakcja na stres lub początek szaleństwa. Być może tak zapowiadała się zbliżająca się śmierć.
Całkowicie realne były natomiast towarzyszące jej dzieci, w których twarzach widziała bezkresne przerażenie. Dokładnie słyszały każde słowo porywacza i widziały, że kobieta w najmniejszym stopniu nie panuje nad sytuacją. Dopóki sprawiała wrażenie twardej i starała się je pocieszać, przynajmniej momentami się uspokajały. Jednak teraz…
– Błagam… – wycedziła Retlow. – Wypuść je, to tylko dzieci. Nic ci nie zrobiły… Proszę…
Porywacz nie cofnął dłoni, w której trzymał brzytwę. Przeciwnie, wyciągał ją, wymownie, zachęcając, by wreszcie sięgnęła po narzędzie zbrodni.
– Trzy.
Rozpoczął swoje szaleńcze, makabryczne odliczanie. Na dźwięk tej cyfry Ilonie Retlow zrobiło się duszno. Poczuła się, jakby nagle zapomniała oddychać. Jej klatka piersiowa została zakleszczona przez dwa niewidoczne bloki betonu. Zebrana w gardle gęsta ślina uwięziła jakikolwiek głos. Odebrało jej mowę. Zdołała jedynie cicho zapiszczeć, a z jej nosa wyciekł śluz.
Gdy jej spojrzenie spotkało się ze wzrokiem porywacza, wiedziała jednak, że jego groźby są całkowicie poważne. Nie miała wyboru. To znaczy jej wybór był ograniczony do dwóch całkowicie szalonych opcji.
Ponownie powiodła wzrokiem po twarzach dzieci. Maja kurczowo zamknęła oczy, jakby w ten sposób mogła uciec przed obłąkańcem. Była uroczą brunetką o malutkim nosku. Natomiast Franek i Wiola, siostrzeńcy Ilony, wydawali się tak podobni, że od razu nie budziło żadnych wątpliwości, że są rodzeństwem. Jasnowłosi, o okrągłych twarzyczkach i wielkich oczach, w tym momencie tak samo wytrzeszczonych oraz bacznie obserwujących otoczenie. Strach, jaki je wypełniał, sprawiał, że kobieta poczuła mdłości. Zakręciło się jej w żołądku, choć bodaj od doby niczego nie jadła.
Wyciągnęła dłoń i dygocąc, chwyciła trzon brzytwy. Miała szansę, by zaatakować nią porywacza. Może w ten sposób udałoby się jej uratować? Wystarczyłby jeden sus i celny cios… Ostrze musiało być piekielnie ostre. Ukradkiem sprawdziła to, przesuwając po nim palcem. Skóra została natychmiast rozcięta jak kartka papieru skalpelem.
– Dwa.
Głos porywacza sprawił, że poczuła w ustach posmak żółci. Nie, nie miała żadnych szans, by do niego dopaść. Wiedziała o tym.
– Błagam… – wychrypiała po raz kolejny, choć tym razem jej głos rozbrzmiał jedynie w jej głowie. Usta nie były w stanie ułożyć się i wypowiedzieć jakichkolwiek słów. Jej dłoń trzęsła się jak u epileptyka.
Miała wybór. Szaleństwo wyboru.
Albo zginą wszyscy.
Mogła również użyć brzytwy przeciwko sobie i uwolnić się od tego szaleństwa. Przez moment właśnie ta wizja wydawała się jej najbardziej kusząca. Obudziłaby się z tego cholernego koszmaru. Zostawiłaby go za sobą.
To przecież musiał być koszmar.
A jednak czas płynął w zwolnionym tempie i miała go dość, by w pełni sobie uświadomić rzeczywistość sytuacji. Bez względu na nawracające wspomnienia oraz obrazy wspólnie przeżytych chwil. Uśmiech dzieciaków brodzących w rzece, śmiechy Franka łapiącego żaby, radość dziewczynek w trakcie przejażdżki dorożką…
– Jeden… – Porywacz wypowiadał to słowo powoli, niemal litera po literze.
Od śmierci dzieliły ją ułamki sekund.
Ją, dzieci i cały ich świat.
6
Nim porywacz zamilkł, Ilona przeciągnęła brzytwą po gardle Mai. Wbrew temu, czego się spodziewała, nie wytrysnęła z niego fontanna krwi. Najpierw zabulgotała natleniona żywo czerwona ciecz, rozległ się dźwięk podobny do odgłosu wody spływającej w zlewie, następnie ciche syknięcie oraz rzężenie. Oczy dziewczynki otworzyły się, by wbić w nią niczego nierozumiejące spojrzenie. Jednak już sekundę lub dwie później zaczęły gasnąć. Niebieski, wręcz chabrowy kolor dosłownie z nich ulatywał, rozmywał się, źrenice traciły blask i chwilę później stały się równie martwe, jak martwe są sztuczne szkiełka. Uniesiona przy próbie nabrania ostatniego haustu powietrza pierś zastygła w bezruchu.
Kobieta stała jak zamurowana. Dopiero kilka cichych klaśnięć porywacza przywołało ją do rzeczywistości. Drgnęła, a brzytwa wypadła jej z dłoni. Z brzękiem uderzyła o kamienną podłogę. Dopiero wtedy Ilona przeniosła wzrok na swoich siostrzeńców. Rodzeństwo zamarło z przerażenia. A może oboje umarli? Ze strachu? Z bólu? Z rozczarowania?
Nie. Z pewnością oddychali, szybko i nierówno, ale oddychali. Jednak oczy Franka zdawały się jeszcze bardziej wyłupiaste niż dotąd, a z jego nosa popłynęła strużka krwi. Chłopiec uderzył nogami o podłoże. Szarpnął się, lecz więzy nie pozwalały na niemal żadną swobodę ruchu. Nozdrza jego siostry rozwarły się szeroko, a wargi uniosły ponad knebel. Materiał stłumił głuchy, rozpaczliwy wrzask.
Wszystkie te bodźce zlewały się w jeden, przerażający obraz, który wypełnił umysł Ilony. Kobieta uniosła wzrok, by spojrzeć na porywacza, ale zakręciło się jej w głowie. Jednocześnie w ustach spotęgował się posmak żółci.
Wstrząsnęły nią torsje i nie mogła powstrzymać odruchu wymiotnego. Zwróciła ślinę zmieszaną z treścią żołądkową. Brak przetrawionego pokarmu sprawił, że kolejne odruchy wymiotne niemal zdarły jej gardło. Posmak żółci zamienił się w mdły smak krwi.
– Wypuść je… – wyszeptała, upadając na ziemię. – Wypuść.
Porywacz zareagował śmiechem.
7
Ilona Retlow zwinęła się na posadzce w pozycji, w której niegdyś najbardziej lubiła zasypiać. Jej łóżko i jej przytulna sypialnia zdawały się przynależeć do jakiegoś innego, odległego świata. Świata marzeń sennych lub fantazji. Realne było tylko to, co działo się tu i teraz. W cuchnącym stęchlizną murowanym pomieszczeniu, które oświetlało kilka kaganków. Ich światła nagle zadrżały, jakby poruszyła nimi ulatująca dusza dziecka. Gdzieś w oddali rozległo się ciche jęknięcie. Powietrze przecisnęło się przez jakąś wąską szczelinę w murze lub niewidocznych w ciemności drzwiach.
– Miałeś je teraz wypuścić… – wyszeptała kobieta. Nagle powróciła przynajmniej część jej sił. Wyrwana z letargu uświadomiła sobie, że musi działać. Że ma jeszcze po co żyć. – Uwolnij ich!
– Nic takiego nie powiedziałem.
Porywacz zbliżył się do niej i wyszeptał kilka niezrozumiałych słów przypominających łacińską modlitwę. Odkaszlnął, po czym sięgnął ku jakiemuś przedmiotowi, który tonął w półmroku.
– Co robisz? Boże, co robisz? Obiecałeś, że…
– Powiedziałem, że ich nie zamorduję. A dokładnie, że ich nie tknę.
– Więc wypuść nas!
– To niemożliwe. Niestety.
Ilona Retlow podniosła się na kolana i przełknęła ślinę. Wciąż paliło ją gardło, a w głowie się kręciło. Mimo wszystko była gotowa błagać i płakać z całych sił. Załkała, wbijając w mężczyznę proszące, pokorne spojrzenie. Reakcją porywacza było jedynie ironiczne parsknięcie. Chwilę później wymierzył jej wierzchem dłoni potężny policzek. Retlow upadła i poczuła, że w ustach zbiera się jej krew. Ponownie wstrząsnęły nią torsje, lecz tym razem nie zwymiotowała. Kątem oka dostrzegła nieruchome zwłoki Mai. Dziewczynka miała obróconą na bok główkę i lekko otwarte oczy. Martwe i puste.
– Ty gnoju… – wymamrotała. – Ty cholerny gnoju…
W momencie gdy wypowiadała te słowa, porywacz gwałtownie się poruszył. Rozległ się cichy zgrzyt, po czym płyty, na których leżeli jej siostrzeńcy, się poruszyły.
– Oto nastały czasy, gdy krew swoją krew zamorduje, czasy, gdy rodzice wyklną potomstwo, a rozpacz wypali znamiona pokoleń… – Szaleniec uśmiechnął się i ponownie czymś poruszył. – Oto się dokonało!
Dopiero teraz w migocącym świetle świec Ilona Retlow zdała sobie sprawę, że Franek oraz Wiola leżeli w płytkich metalowych trumnach z odchylonymi wiekami. Znajdowały się one niemal równo z powierzchnią posadzki, dlatego nie mogła tego widzieć wcześniej. To właśnie ich brzegi oraz przetknięte przez nie sznury powodowały, że dzieci tkwiły całkowicie nieruchomo.
Ukryte zapadnie poruszyły się z ostrym chrobotem. Chwilę później obie trumienki wraz z rodzeństwem zjechały po pochylni. Porywacz w ostatnim momencie zatrzasnął ich wieka.
Następnie pochłonęła je ziemia.
Ciąg dalszy w wersji pełnej