- W empik go
Spisek - ebook
Spisek - ebook
Jak wyjaśnić dziwne incydenty ze szczurami, które mają miejsce w pewnym szkockim miasteczku? Steven Dunbar, pracownik Inspektoratu Sci-Med próbuje ustalić, czy sąsiadujące ze sobą farmy w Blackbridge nie mają związku z tajemniczymi zgonami osób kąpiących się w kanale lub pogryzionych przez szczury. Pracy nie ułatwi mu fakt, że miasteczko jest podzielone na zwolenników i przeciwników kontrowersyjnych upraw GMO. Jeden fałszywy ruch i Dunbar sam może stać się ofiarą agresywnych szczurów wywołujących śmiertelne zakażenie. ,,Spisek" to drugi z thrillerów o śledztwach dra Dunbara, można go uznać za oddzielną historię lub czytać bez zachowania kolejności serii. Jeśli lubisz powieści z wątkami przestępstw medycznych i cenisz bohaterów, którzy poszukują prawdy bez względu na konsekwencje, oto lektura idealna dla ciebie.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-284-3825-1 |
Rozmiar pliku: | 545 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Jeśli ktoś oszuka mnie raz – hańba mu;
jeśli dwa razy, hańba mnie.
_J. Jelly Complete Collection_
_of Scottish Proverbs, 1721 _
-
Blackbridge
-
West Lothian
-
Szkocja
-
Lato 1999
Pogoda była niezwykła jak na Szkocję. Od dwóch tygodni nie spadła ani jedna kropla deszczu, więc kiedy Alex Johnston zarył tylnym kołem BMX-a w ścieżce biegnącej wzdłuż kanału, w powietrze wzbiła się imponująca chmura kurzu. Obrócił rower o sto osiemdziesiąt stopni, oparł łokcie na szerokiej kierownicy i wyszczerzył zęby w uśmiechu. Patrzył wyczekująco, czy ktoś z kumpli powtórzy ten wyczyn. Ian Ferguson zaczął zjeżdżać po grobli, wyraźnie wystraszony, ale zdecydowany sprostać wyzwaniu. Szło mu całkiem nieźle aż do chwili, kiedy przy wyjściu z zakrętu tylne koło oderwało się od ziemi i chłopiec wyłożył się jak długi razem z rowerem.
– Kurde, ale jazda! – zarechotał Alex.
– Wpadłem na kamień, nie widać? – odburknął Ian, zwany przez kolegów Fergie.
Ścieżką nadjechał trzeci chłopak. Zatrzymał się i z rozbawieniem patrzył, jak Fergie gramoli się z ziemi.
– Kurde, Fergie – powiedział, kręcąc głową. – Jak stara zobaczy twoje gacie, przez resztę wakacji masz przechlapane.
Fergie obejrzał rozerwane siedzenie dżinsów. Na miejscu prawej kieszeni ziała wielka dziura. Zaklął i sprawdził co z rowerem. Przytrzymał kolanami przednie koło, wyprostował kierownicę.
– Już wiem – rzucił z chytrym uśmiechem – powiem, że pies Rafferty’ego ugryzł mnie w tyłek.
Alex i trzeci z chłopców, Malcolm Watson, Wattie, wydarli się na całe gardło na znak aprobaty.
– No, to jest kawał bydlaka – powiedział Alex. – Gdybym wiedział, że Khan lata bez smyczy, nie podszedłbym do domu Rafferty’ego bliżej niż na kilometr.
– W dodatku Lane ściąga ochroniarzy na Peat Ridge. Mają pilnować tego gówna, które tam rośnie. Niedługo nie będziemy mieli dokąd chodzić – narzekał Wattie.
– Tata mówił, że w tym roku ognisko u Lane’a będzie wcześniej niż zwykle – stwierdził Alex.
– No i dobrze. Mój stary opowiadał, że facet posadził całe to gówno nikogo nie pytając o zdanie – dodał Fergie.
– Podobno ten syf jest cholernie niebezpieczny – powiedział Wattie.
– Stary mówił, że jeśli nie powstrzyma się Lane’a, to Rafferty może pożegnać się z tą swoją farmą organiczną – stwierdził Alex.
Wattie prychnął.
– Mój stary u niego pracuje. Mówi, że Rafferty wie o rolnictwie organicznym tyle co o „ginekologii”.
– Co to jest „ginekologia”?
– Cholera wie.
– Mój stary mówi, że organiczne farmy to interes z przyszłością – powiedział Fergie. – W mieście pełno jest dzianych frajerów, co zapłacą masę forsy za ziemniaki rosnące na gnoju zamiast na nawozach sztucznych.
– To co robimy? – spytał Alex, dyplomatycznie zmieniając temat. W ich paczce obowiązywała niepisana zasada: nie krytykować rodziców. O innych można było mówić co ślina na język przyniesie.
– Moglibyśmy pójść do zagajnika, zajarać i się wyluzować – rzucił Fergie.
– A masz fajki? – spytał Alex.
– Jasne – Fergie wyjął z ocalałej tylnej kieszeni zgniecioną paczkę papierosów.
– Super! – ucieszył się Alex.
– Ja odpadam – powiedział Wattie. – Muszę skoczyć do Rafferty’ego i uprzedzić starego, że na podwieczorek przychodzi ciotka Kate ze swoim paskudnym bachorem. Matka powiedziała, że zabije mnie i ojca, jeśli się spóźnimy. Ale zajarać zdążę. Fergie?
– Dla kumpla fajka zawsze się znajdzie – powiedział chłopiec, dając Wattie’emu papierosa.
– A ogień?
– A, to już inna sprawa – powiedział Fergie, cofając się.
– Ty kurduplu!
Fergie roześmiał się i wyjął z kieszeni pudełko zapałek. Zapalił jedną i zbliżył płomyk do twarzy Wattie’ego. Ten, nie schodząc z roweru, zaciągnął się głęboko i wypuścił dym z ust z jękiem rozkoszy.
– O, cholera, jestem twoim dłużnikiem, słoneczko.
– Dopilnuję, żebyś oddał wszystko, co do grosza – powiedział Fergie głębokim głosem filmowego mafioso. – Inaczej odbiorę dług w naturze od twojej siostry.
– Nie mieszaj jej do tego!
– Gdybym tylko mógł – westchnął Fergie. – Jeśli oślepnę, to przez nią.
– Spadaj! – krzyknął Wattie i próbował kopnąć Fergie’ego, nie zsiadając z roweru. Nie mógł powstrzymać się od uśmiechu, na widok wymyślnych uników kumpla, jakich nie powstydziłby się matador.
– Wiecie, gdybyście skoczyli ze mną do Rafferty’ego, to moglibyśmy popływać w kanale, jak będziemy wracać – podsunął Wattie.
– Wchodzę w to! – powiedział Alex. – Spociłem się jak świnia.
– Jesteście pewni, że Rafferty uwiązał tego swojego cholernego psa? – spytał Fergie.
– Nie pękaj. Khan cały dzień siedzi zamknięty w szopie. Chyba nawet Rafferty się go boi.
– No to jedziemy, stary – powiedział Fergie i dał Alexowi papierosa, a następnego wziął dla siebie.
Ruszyli przed siebie, każdy z jedną ręka na kierownicy i z papierosem w drugiej. Jechali zygzakiem, ot tak sobie, dla zabawy. Był środek wakacji, a oni mieli po trzynaście lat i nie musieli zawracać sobie głowy dorosłymi problemami.
Alex i Fergie zaczekali przy bramie farmy Crawhill, aż Wattie przekaże nowiny ojcu, który leżał na środku podwórza i dłubał w żniwiarce.
– Co powiedział na to, że Kate przyjdzie z bachorem? – spytał Alex.
– Słowo, które zaczyna się na „k” i jest rodzaju żeńskiego.
– Nie dziwię się. Gnój ryczy jak mało kto – powiedział Fergie.
– Kate powinna zatkać go pieluchami z obu stron, byłby wreszcie spokój – zasugerował Alex.
Odwrócili się i ruszyli z powrotem w stronę Blackbridge. Kiedy przejechali pod mostem oddzielającym Crawhill od farmy Peat Ridge, Fergie zatrzymał się i powiedział:
– No to zaczynamy, chłopaki. – Przybrał ton spikera telewizyjnego. – Panie i panowie, proszę o oklaski dla… drużyny pływania synchronicznego z… Blackbridge!
– Zajebiście! – krzyknął Alex.
– Odlot! – dodał Wattie.
Pełni entuzjazmu, rzucili rowery w wysoką trawę przy ścieżce i rozebrali się w biegu. Alex pierwszy wskoczył do wody; Fergie i Wattie dołączyli do niego, drąc się na całe gardło.
– Panowie, teraz proszę o wolny kraul – powiedział Fergie, kiedy skończyli się chlapać.
Zaczęli płynąć środkiem kanału w ślimaczym tempie. Harmonię ich ruchów zakłucały tylko wybuchy śmiechu.
– A teraz… na plecy…
Przewrócili się na grzbiet i płynęli, już nie tak efektownie – bardziej przypominało to zsynchronizowane wypadanie z okna. Wreszcie Fergie zarządził powrót do poprzedniej pozycji i powiedział:
– A teraz dajemy nura…
Zanurzyli się w mętnym zielonym kanale i wypłynęli z wodorostami we włosach.
– Ale syf! – krzyknął Alex.
– Jak twoje skarpetki – dodał Wattie.
– Jezu! Co do…
Alex i Wattie odwrócili się. Fergie gwałtownie miotał się w wodzie.
– Ratunku, gryzie! – krzyknął.
– Jeden zero dla potwora z Loch Ness – uśmiechnął się Alex.
– Ty, on tonie – zażartował Wattie, udając stoicki spokój.
– Bez jaj… coś mnie złapało… Jezu! Ale boli.
Dopiero teraz zrozumieli, że Fergie się nie wygłupia. Resztki wątpliwości prysnęły kiedy zobaczyli szczura wczepionego w stopę kolegi. Krew tryskała na wszystkie strony.
– Ściągnijcie ze mnie to cholerstwo! – krzyknął Fergie.
Kumple ruszyli na pomoc; Alex próbował złapać szczura raz, potem drugi, aż wreszcie za trzecim się udało. Mocno chwycił pokryte mokrą szczeciną, szamoczące się cielsko i pociągnął do siebie, ale szczur się nie dawał. Wreszcie z ogromnym wysiłkiem oderwał rozwścieczone zwierzę, i zaczął tłuc nim o betonowe płyty na skraju ścieżki. Przestał dopiero wtedy, gdy szczur znieruchomiał. Wattie pomógł Fergie’emu wyjść na brzeg i razem z Alexem obejrzeli jego nogę.
Dygotał na całym ciele z szoku spotęgowanego widokiem rany. Siekacze szczura przebiły lewą stopę na wylot u podstawy małego palca. Alexowi udało się je rozewrzeć – to właśnie dlatego szczur w końcu puścił – ale jednocześnie powiększył ranę, z której teraz obficie lała się krew.
Alex pierwszy wziął się w garść i kazał Fergie’emu położyć się na plecach z podniesioną nogą. Sam zaczął rozdzierać swoją koszulę na pasy, żeby zrobić bandaże. Okazało się to trudniejsze niż mu się wydawało, ale wreszcie znalazł słaby punkt – małe rozdarcie materiału – i został z czterema kawałkami bawełny w ręku. Przykucnął i przytrzymał stopę Fergie’ego między udami, po czym zaczął ją opatrywać.
– Widziałem, jak to robili w jednym filmie – oświadczył. – Gościowi urwało rękę i jego kumpel porwał swoją koszulę, żeby zatamować krwawienie.
– I poskutkowało? – spytał Fergie, który już trochę ochłonął.
– Nie, facet kopnął w kalendarz w następnej scenie, zaraz po tym, jak kazał kumplowi obiecać, że zaopiekuje się jego dzieciakiem.
– Zaopiekujesz się moją myszą?
– Bałwan!
– Pójdę powiedzieć staremu, co się stało – stwierdził Wattie. – Poproszę, żeby zadzwonił na pogotowie.
– Cholerny fuksiarz! Będziesz mógł się przejechać karetką na sygnale – powiedział Alex do Fergie’ego.
– Może i ja się z nim zabiorę. Przynajmniej nie musiałbym oglądać bachora Kate – krzyknął Wattie i rzucił się biegiem w stronę farmy.
Nie minęła godzina, a Fergie został przewieziony do szpitala św. Jana w Livingston. Jeszcze tego samego wieczora przeszedł operację ścięgien. Pod koniec tygodnia do szpitala trafili Alex i Wattie. Wszyscy trzej po kąpieli w kanale zapadli na chorobę Weila. Stan Fergie’ego gwałtownie się pogorszył, przyplątała się gorączka od ukąszenia szczura. Te dwie infekcje przyćmiły trzeci problem – pooperacyjne zakażenie rany, które zostało wykryte dopiero wtedy, gdy w organizmie rozwinęła się posocznica. Życie chłopca było zagrożone.1
-
Glenvane
-
Dumfriesshire
-
Szkocja
-
Lato 1999
– Co robią owce, tatusiu?
Steven Dunbar myślał przez chwilę, po czym spojrzał na podniesioną ku niemu małą twarzyczkę i powiedział:
– Właściwie to niewiele, Jenny. Po prostu… stoją sobie i jedzą.
Przez chwilę znowu przyglądali się owcom pasącym się na skąpanej w słońcu łące. Steven stał oparty o bramę, a Jenny trzymała go za nogawkę spodni, jakby bała się, że jej ucieknie. Ojciec i córka, i sielankowy obrazek.
– No dobrze, ale co robią? – upierała się Jenny. – Jaką mają pracę?
– Owce raczej nie pracują, Jenny. Prawdę mówiąc, chyba w ogóle nie mają żadnego celu w życiu.
Steven Dunbar nie mógł nie zauważyć, że ta uwaga mogła równie dobrze odnosić się do niego samego, przynajmniej do ostatnich dziewięciu miesięcy, jakie upłynęły od śmierci Lisy, jego żony i matki Jenny. Dziewięciu miesięcy, które czasami zdawały mu się dziewięcioma stuleciami.
Byli małżeństwem od trzech lat, gdy wykryto u niej raka; od tej pory w ich domu nie używano już słowa „zawsze”, zastąpiło je określenie „najwyżej rok”. Lisa, pielęgniarka z Glasgow, którą Steven poznał w czasie jednego z najbardziej koszmarnych dochodzeń w swojej karierze , odeszła po siedmiu miesiącach i dwóch dniach. Zabrała ze sobą wszystkie jego nadzieje i marzenia, pozostawiając w miejscu uczuć pustkę, bardziej ponurą od arktycznego krajobrazu.
Pracodawca Stevena, Inspektorat Naukowo-Medyczny, okazał mu zrozumienie. Dyrekcja zdawała sobie sprawę, że śledczy musi myśleć tylko i wyłącznie o prowadzonej przez siebie sprawie. W przeciwnym razie mógłby zawalić dochodzenie, narobić wstydu rządowi, a nawet narazić na niebezpieczeństwo siebie i innych. Człowieka trawionego rozpaczą i poczuciem beznadziejności – takiego jak Steven Dunbar po śmierci żony – należało na jakiś czas zostawić w spokoju, przynajmniej takie były oficjalne wytyczne. Wróci, kiedy będzie gotowy. Albo nie wróci wcale.
Inspektorat Naukowo-Medyczny był małą agencją, finansowaną przez rząd i funkcjonującą jako niezależna komórka Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Jej zadaniem było prowadzenie wstępnych dochodzeń w sprawach o błędy w sztuce lekarskiej i niezgodne z prawem działania w dziedzinach, w których policji brakowało doświadczenia. W praktyce dotyczyło to głównie najnowszych osiągnięć nauki i medycyny – laikom często trudno było się zorientować, czy coś jest nie w porządku, a tym bardziej, czy doszło do popełnienia przestępstwa.
Często trzeba było rozmawiać ze specjalistami na wysokich stanowiskach, co wymagało taktu i talentów dyplomatycznych, nie wspominając o inteligencji i spostrzegawczości. Tacy ludzie bowiem na ogół gwałtownie sprzeciwiali się działaniom, które uznawali za nieuzasadnioną ingerencję w strefę swoich wpływów.
Steven dostał się do Inspektoratu okrężną drogą, podobnie jak większość zatrudnionych w nim śledczych. Skończył medycynę, został lekarzem, po czym wybrał karierę w wojsku. Służył w Pułku Spadochronowym i SAS, brał udział w misjach na całym świecie. Niejako mimochodem stał się ekspertem w medycynie polowej – jak się okazało po powrocie do cywila, nie była to ceniona specjalność, ale doświadczenie nauczyło Stevena radzić sobie i improwizować nawet w najtrudniejszych sytuacjach.
Był wysoki, dobrze zbudowany i lubił wysiłek fizyczny. Lubił też ryzyko, więc dobrze czuł się w wojsku. Po swoich trzydziestych urodzinach uznał jednak, że wielkimi krokami zbliża się chwila, gdy trzeba będzie coś zmienić. Zawód żołnierza jest wymagający, nie można sobie odpuścić, pofolgować. Albo się bujasz z najlepszymi, albo nie bujasz się w ogóle, jak to ujął pewien sierżant.
Steven nie wiedział, co będzie robił po wyjściu do cywila. Na karierę w lecznictwie szpitalnym zrobiło się już za późno – znajomość tajników medycyny polowej mogła się przydać co najwyżej w pogotowiu ratunkowym – a życie lekarza rodzinnego wydawało mu się zbyt nudne po tym, czego doświadczył jako żołnierz. Zostawała więc tylko praca na obrzeżach medycyny – na przykład w szpitalu więziennym czy w jakiejś wielkiej firmie szukającej lekarza dla pracowników. Myśl o udawaniu zainteresowania chronicznym przemęczeniem czy zwalczaniem stresu wydała mu się jednak mało pociągająca.
Na szczęście, oferta pracy w Inspektoracie pojawiła się kiedy trzeba i była wprost idealna. Steven został jednym z medycznych specjalistów śledczych, jako że w przeszłości wykazał się nie tylko jako dobry lekarz, ale i inteligentny człowiek, który doskonale sobie radzi w trudnych sytuacjach. Szefostwu spodobało się, że stawiał czoło autentycznym zagrożeniom, jakże różnym od wydumanych problemów rozwiązywanych przez pracowników na kursach integracyjnych.
W ciągu ostatnich pięciu lat Steven rozwiązał kilka spraw i spodobał mu się sposób funkcjonowania Inspektoratu. Śledczy mieli dużą swobodę działania, mogli prowadzić dochodzenia tak, jak to uznawali za stosowne. Administracja była ograniczona do minimum i miała za zadanie pomagać ludziom pracującym w terenie, nie to co w większości wydziałów, gdzie istnienie biurokracji stało się celem samym w sobie, a inspektorzy byli uważani za chłopców na posyłki. „Ocena wydajności” w teorii wydawała się dobrym pomysłem. W praktyce polegało to na tym, że dwie osoby obserwowały, jak trzecia struga ołówek, i domagały się wyjaśnień dotyczących tej czynności. Jak dużo czasu ci to zajmuje? Jak często musisz to robić? Jak ostry musi być twój ołówek? Czy nie mógłbyś wymienić go na tańszy? Czy możesz do przyszłego czwartku sporządzić roczny kosztorys wydatków na ołówki?
Nie wszystkie dochodzenia prowadzone przez Stevena były natury kryminalnej. Tak naprawdę większość z nich nie wiązała się z żadnym przestępstwem. Typowym przykładem była jego pierwsza sprawa, dotycząca szpitala w Lincolnshire, w którym liczba zgonów pooperacyjnych wzrosła znacząco ponad przeciętną. Niewykluczone, że nikt nie zwróciłby na to uwagi, a nawet gdyby, to policja nie miała odpowiednich środków, by przeprowadzić skrupulatne śledztwo. Jednak komputer Inspektoratu Naukowo-Medycznego wychwycił nagłą zmianę w statystykach i zasugerował, by śledczy bliżej przyjrzeli się tej sytuacji.
Po taktownie prowadzonym dochodzeniu Steven odkrył, że zawinił chirurg, który po prostu mocno się postarzał i z biegiem lat stracił wiele ze swoich umiejętności. Z uwagi na jego podeszły wiek i nieco apodyktyczną naturę, pracownicy szpitala nie wytykali mu błędów w obawie o własne kariery. Steven dopilnował, by dyskretnie, przy minimum rozgłosu, przeniesiono go na emeryturę.
Jednak w Glasgow, wtedy kiedy poznał Lisę, chodziło o poważne przestępstwo. Dwie pielęgniarki zatrudnione w prywatnym szpitalu – Lisa była jedną z nich – niezależnie od siebie złożyły skargi, że kilku pacjentom przeszczepiono źle dobrane narządy, co skończyło się ich śmiercią. Śledztwo doprowadziło do wykrycia spisku, którego celem była kradzież organów. Gra toczyła się o miliony dolarów. Cały ten szwindel prowadzony był pod płaszczykiem działalności charytatywnej i nawet uzyskał wsparcie rządu.
Steven wówczas ledwo uszedł z życiem, ale prawdę mówiąc, to właśnie niepewność co do tego, jak skończy się kolejna misja, czyniła jego pracę tak interesującą. Nigdy nie wiedział, czego się spodziewać.
Poprzedniego dnia dostał list od Johna Macmillana, dyrektora Inspektoratu Naukowo-Medycznego. Wyczytał w nim, że jeśli czuje się na siłach wrócić do pracy, to już czeka na niego następne zadanie. Nie było próśb ani gróźb, nic, tylko proste stwierdzenie faktu. Jeśli chciał popracować, powinien się skontaktować z dyrektorem, jeśli nie, mówi się trudno, może następnym razem.
Steven nie był pewien, co robić. Już dawno nie czuł się tak dobrze jak teraz, ale obawiał się, że może mu zabraknąć dawnej motywacji. Właśnie dlatego przyjechał do Jenny tydzień wcześniej, niż zamierzał. Co prawda, nie mogła wypełnić luki po odejściu Lisy, ale była pełną życia, rezolutną dziewczynką, a on miał wobec niej ojcowskie obowiązki. I tylko dla niej warto było otrząsnąć się z rozpaczy i wrócić do życia. Tylko dla niej.
Jenny mieszkała z siostrą Lisy, Sue, i jej mężem, Richardem, we wsi Glenvane w Dumfriesshire, w rodzinnych stronach Lisy. Sue i Richard mieli dwójkę własnych dzieci, siedmioletnią Mary i pięcioletniego Robina, a w ich domu panował – zdaniem Stevena – cudowny nieład. Richard był pogodnym człowiekiem, pracował jako adwokat, młodszy wspólnik w firmie z Dumfries, specjalizował się w prawie rzeczowym, a celem życia Sue zdawało się rozwiązywanie problemów wszystkich wokół niej. Była lubiana i szanowana w całym dystrykcie – szczególnie przez szwagra, za to, że tak szybko, wręcz bez zastanowienia, zastąpiła Jenny Lisę.
– No i? – nie ustępowała Jenny. Doskonale radziła sobie z dorosłymi, którzy próbowali zbyć ją milczeniem, albo udawali, że nie słyszeli pytania. Uporczywie ciągnięcie delikwenta za nogawkę i powtarzanie pytania raz za razem na ogół okazywało się zdumiewająco skuteczne.
– Właściwie niewiele robią, Orzeszku. Jedzą, śpią, no i… no i po prostu są.
Jenny myślała o tym przez chwilę.
– Czy ty robisz to samo, tatusiu?
Steven spojrzał na nią, zdumiony jej słowami.
– Co masz na myśli, Jenny?
– Ciocia Sue mówi, że nigdzie nie pracujesz… to znaczy, że tylko jesz, śpisz i jesteś?
– Ależ ja mam pracę, Orzeszku. Po prostu byłem przez pewien czas na urlopie. Niedługo znów będę miał ręce pełne roboty.
– A będziesz jeszcze do mnie przyjeżdżał?
Steven wziął ją na ręce.
– Oczywiście, Orzeszku, nic mnie nie powstrzyma.
Jenny spojrzała na niego z powagą.
– Ale mamusię coś powstrzymało – powiedziała.
– To co innego, Jenny. Mamusia była bardzo chora. Nie chciała nas opuścić. Po prostu nie miała wyboru.
– Ciocia Sue mówi, że mamusia jest w niebie, ale dalej się o nas troszczy. To prawda?
– Oczywiście.
– Myślisz, że wszystko widzi?
– Nie sądzę – odparł Steven i spojrzał na nią z ukosa, zaskoczony tym pytaniem.
– Gdybym schowała Robinowi pociąg, myślisz, że by to zobaczyła?
– Nie sądzę, Orzeszku. – Steven zauważył, że córeczka odetchnęła z ulgą. – Ale, Jenny…
– Co, tatusiu?
– Oddaj Robinowi ten pociąg.
Steven zapłacił taksówkarzowi za kurs i wszedł raźnym krokiem do gmachu Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Już dawno nie miał okazji nosić garnituru i świadomość, że znów jest „umundurowany” pomogło mu odzyskać pewność siebie i sprawiła, że poczuł się prawie normalnie. Panna Roberts, sekretarka Macmillana, przywitała go i spytała, czy mógłby zaczekać kilka minut, bo szef właśnie rozmawia przez telefon. Zaproponowała mu kawę, Steven podziękował, po czym wymienili uprzejmości. Panna Roberts spytała o Jenny, a Dunbar o plany chóru, w którym sekretarka szefa śpiewała partię sopranu.
– Straszne urwanie głowy. Za dwa tygodnie koncert, a my nie mamy prób, bo sala ciągle jest zajęta. Prawdę mówiąc…
Panna Roberts urwała w pół zdania, bowiem w tej właśnie chwili otworzyły się drzwi gabinetu i stanął w nich wysoki mężczyzna o srebrzystych włosach.
– Dunbar, cieszę się, że cię widzę – powiedział. – Wejdź.
Steven spojrzał na pannę Roberts i zrobił przepraszającą minę, by dać jej do zrozumienia, że później chętnie wysłucha jej opowieści. Wszedł za Macmillanem do gabinetu.
– No to jak się czujesz?
– Dziękuję, dobrze, panie dyrektorze.
Macmillan usiadł za biurkiem, oparł łokcie na poręczach krzesła, złączył dłonie czubkami palców i spojrzał na Stevena.
Dunbar wyglądał dobrze, co do tego nie było wątpliwości. Długim spacerom po wzgórzach, w czasie których szukał nieistniejących odpowiedzi na dręczące go pytania, zawdzięczał zdrową opaleniznę i szczupłą sylwetkę mimo wypitych hektolitrów alkoholu. Ciemnoniebieski garnitur leżał na nim idealnie.
– Śmierć Lisy była okropną tragedią – powiedział Macmillan. Sądząc z wyglądu, Dunbar doszedł do siebie. Nadszedł czas na sprawdzian psychologiczny. – Tak krótko ze sobą byliście. Ile to czasu minęło…?
– Dziewięć miesięcy – odparł Steven ze spokojem.
– Pewnie nadal trudno ci się z tym pogodzić.
– Wielu ludzi przeżyło to co ja – powiedział Steven. – Los strzela na oślep.
– Masz bardzo filozoficzne podejście – stwierdził Macmillan. Uśmiechnął się, ale jego oczy pozostały poważne. – Gdyby to mnie przytrafiło się coś takiego, byłbym wściekły.
– Wściekłość już mi przeszła – odparł Steven. Ale nie mogę powiedzieć, żebym się tak całkiem pogodził.
Macmillan pokiwał głową w zamyśleniu.
– To był rak, prawda?
Steven przytaknął.
– Wciąż zabija, mimo tylu przełomowych odkryć w medycynie – westchnął Macmillan. Patrzył na Stevena tak, jakby właśnie poddawał go jakiejś próbie.
– Chyba obaj wiemy, że większość „przełomowych” odkryć to pic na wodę – powiedział Steven, nie patrząc na niego. – Badacze chcą trafić na łamy gazet, by zdobyć więcej grantów. Jak ich poprosić o bliższe wyjaśnienia, mówią, że prace są „na bardzo wczesnym etapie” i w najlepszym razie „za pięć do dziesięciu lat doprowadzą do postępów w leczeniu”. Oczywiście, za pięć lat okazuje się, że nic z tego. Zresztą te „przełomowe” osiągnięcia zazwyczaj dotyczą diagnozy, a nie terapii. Dzięki temu człowiek wcześniej dowiaduje się, że umrze, a lekarze i tak nie są w stanie pomóc.
– To trochę cyniczny punkt widzenia, nie sądzisz? – powiedział Macmillan.
– Wolałbym określenie „realistyczny” – odparł Steven. – W końcu moja praca polega na widzeniu rzeczy takimi, jakie są?
Macmillan uśmiechnął się szczerze.
– Masz rację – powiedział. – Czasami sam chciałbym, żeby ktoś rozliczył tych pacanów z ich „przełomowych” dokonań.
– Lepiej, żeby zwrócili wyrzucone w błoto pieniądze z grantów – stwierdził Steven.
– Trudno jest ocenić postęp w badaniach – powiedział Macmillan. – Człowiek ma do dyspozycji tak mało faktów, że musi zdać się na opinię ekspertów, którzy często sami nie wiedzą, co mówią. Medycyna to raj dla szarlatanów i oszustów.
– Wygrywa ten, kto najgłośniej krzyczy, a nie ten, kto ma najwięcej do powiedzenia. Śpiewak jest ważniejszy od pieśni.
– No dobrze – powiedział Macmillan. – Widzę, że jesteśmy jednej myśli. To, o czym mówimy, może mieć związek z twoim zadaniem. O ile czujesz się na siłach.
– Czuję się dobrze, panie dyrektorze.
– W Szkocji wywiązał się spór dotyczący genetycznie zmodyfikowanych roślin. Możliwe, że to burza w szklance wody – chodzi o interpretację umowy licencyjnej – ale mam złe przeczucia, a ten temat ostatnio jest tak drażliwy, że powinniśmy sprawdzić, co i jak.
– O jaką modyfikację genetyczną chodzi?
– Zaangażowana w to firma o nazwie Agrigene uzyskała zezwolenie na obsianie dwóch pól transgenicznym rzepakiem. O ile wiem, chodzi o odmianę, odporna na działanie silnych herbicydów dzięki dwóm obcym genom wprowadzonym do nasion przez naukowców.
– Brzmi rozsądnie.
– I takie pewnie jest, między nami mówiąc, ale nasz rząd tak schrzanił sprawę BSE, że nikt już nie uwierzy oficjalnym zapewnieniom. O ile sobie przypominam, niewiele pomógł zabawny kapelusik odpowiedzialnego za to ministra.
– Ja najlepiej pamiętam, jak jego poprzednik oświadczył, że można spokojnie gryźć się w język, pod warunkiem, że nie ma w nim wołowiny – powiedział Steven.
– Ale nie jesteśmy tu po to, by kwestionować mądrość naszych szefów – powiedział Macmillan, kończąc ten wątek rozmowy.
To właśnie Dunbar w nim lubił. Królewskie maniery i srebrzyste, zaczesane do tyłu włosy może i upodabniały Macmillana do typowego nadętego ważniaka z Whitehall, ale tak naprawdę był z niego równy chłop. W stosunkach z podwładnymi nigdy nie przekraczał jednak pewnej granicy; kiedy zostawała ona osiągnięta, potrafił bardzo zręcznie dać to do zrozumienia, nie urażając rozmówcy. Cieszył się też zasłużoną reputacją człowieka fanatycznie lojalnego wobec swojego personelu, a jego determinacja w walce o niezależność Inspektoratu graniczyła z obsesją. Kilkakrotnie był bliski rezygnacji, kiedy różne instytucje rządowe próbowały wpłynąć na przebieg śledztw prowadzonych przez jego podwładnych.
– Nie, nam pozostaje tylko pogodzić się z konsekwencjami ich działań – powiedział Steven. – No to czym zawiniła ta firma?
– Nie przeprowadziła konsultacji z miejscową ludnością. Zarząd utrzymał swoje zamiary w tajemnicy i nakłonił do milczenia zaangażowanego w tę sprawę farmera.
– Trudno się dziwić, zważywszy, co dzieje się w Anglii z genetycznie modyfikowanymi uprawami.
– No właśnie. Zresztą, wygląda na to, że firma nie złamała żadnych przepisów. Załatwiła wszystko jak należy, i nikt nie kwestionuje, że uzyskała zgodę na obsianie pól genetycznie zmodyfikowanym rzepakiem.
– No to w czym problem?
– Kiedy miejscowi dowiedzieli się, co i jak, strasznie im się to nie spodobało i od tamtej pory robią straszny raban.
Steven wzruszył ramionami.
– Ich też jestem w stanie zrozumieć – westchnął. – Strach przed nieznanym, podsycany przez media.
– Obawiam się, że chodzi o coś więcej niż tylko protesty kilku zacietrzewionych farmerów.
– Zaraz mi pan powie, że jeden z miejscowych ma farmę organiczną i boi się, że jego rośliny skrzyżują się z paskudztwem z sąsiedniego pola – powiedział Steven.
– Trafiłeś w dziesiątkę – uśmiechnął się Macmillan – ale ta sprawa ma dodatkowy smaczek. Ludzie z firmy, o której ci mówiłem, Agrigene, twierdzą, że kiedy składali wniosek o zgodę na eksperymentalny zasiew, sąsiad nie miał zezwolenia na założenie farmy organicznej. Upierają się, że przeprowadzili dokładne rozeznanie. Ich zdaniem, facet dostał zgodę na swoją działalność już po wydaniu licencji na eksperymentalny rzepak Agrigene.
– Ale dlaczego?
– Żeby narobić im kłopotów. Tak przynajmniej twierdzą.
– Brzmi to dość dziwnie, nawet biorąc pod uwagę obsesję prywatnych firm na punkcie przepisów.
– Jeszcze nie doszliśmy do najgorszego. Otóż ten sam sąsiad twierdzi, że rzepak Agrigene nie jest tym, na którego uprawę firma uzyskała zezwolenie.
– To już poważniejsza sprawa – zgodził się Steven. – Skąd mu to przyszło do głowy?
– Jego ludzie wysłali próbkę rzepaku do laboratorium ministerialnego w Ayrshire. Tam stwierdzono w niej obecność trzeciego sztucznie wprowadzonego genu, o którym firma nie wspomniała w swoim wniosku.
– Czyli miejscowi mają rację?
– Agrigene wszystkiemu zaprzecza. Owszem, zgadzają się, że w genotypie ich rzepaku jest trzeci obcy element, ale twierdzą, że nazwanie go obcym genem jest nadużyciem ze strony laboratorium, które przeprowadziło analizę.
– Zupełnie jakbym słyszał sportowca złapanego na dopingu – skwitował Steven.
– No właśnie. Wydawałoby się, że w takiej sytuacji powinni po prostu przyznać się do pomyłki i przeprosić, ale wygląda na to, że nie mają takiego zamiaru. Upierają się, że to jakiś spisek przeciwko nim, mający ich skompromitować, i są zdecydowani oddać tę sprawę do sądu.
– A kto ich zdaniem uwziął się na nich?
– Nie wiedzą. Nie potrafią nawet podać możliwego motywu.
– Ktoś ich po prostu nie lubi – powiedział Steven.
– Tak czy inaczej, zaklinają się, że nie zrobili nic złego, a mimo to ich lokalni przeciwnicy domagają się zniszczenia upraw. I tu do akcji wkraczasz ty. Chciałbym, żebyś pojechał tam i się rozejrzał. Porozmawiaj z kim trzeba i spróbuj wyczuć, o co w tym wszystkim chodzi.
– Czy nie pomylę się, jeśli powiem, że będę miał do czynienia z mnóstwem rozwścieczonych ludzi?
– Wyjąłeś mi to z ust. Na pewno nie zastaniesz tam sielanki. Atmosfera jest napięta do tego stopnia, że farmer uprawiający genetycznie zmodyfikowany rzepak chce wynająć firmę ochroniarską.
Steven uniósł brwi.
– Mięśniaków?
– Mundurowych z psami.
– To raczej nie załagodzi sytuacji. Czy pojawili się tam już ludzie z zewnątrz?
– Jeszcze nie, ale podejrzewam, że lada dzień zainteresują się tą sprawą wszystkie organizacje ochrony swobód obywatelskich od A do Z.
– A co robi policja?
– Oczywiście, zdają sobie sprawę z powagi sytuacji, ale na razie starają się nie rzucać w oczy. Chyba woleliby, by rząd nakazał przerwanie eksperymentu. Wtedy można by w majestacie prawa zniszczyć rzepak i wszystko wróciłoby do normy. Niestety, Agrigene zapewnia, że odwoła się od takiej decyzji, a obaj wiemy, że kiedy nasi przyjaciele prawnicy zwęszą duże pieniądze, to nie odpuszczą.
Steven skinął głową.
– Czy powinienem wiedzieć coś jeszcze?
– Panna Roberts jak zwykle przygotowała ci akta. Są w nich nazwiska wszystkich najważniejszych osób dramatu i informacje o nich, jakie udało nam się zdobyć. Aha, jest jeszcze jedna sprawa, która może cię zainteresować: trzej chłopcy z tej samej wsi wylądowali w miejscowym szpitalu z chorobą Weila.
– Trzej! – krzyknął Steven. – Z jednej wsi?
– Wygląda na to, że choroba Weila ostatnimi czasy występuje coraz częściej – powiedział Macmillan. – Z tego, co wiem, są dwa powody. Po pierwsze, w całej Wielkiej Brytanii powiększyła się populacja szczurów, a po drugie, wśród młodych ludzi zapanowała moda na picie piwa prosto z butelki.
– Faktycznie – zgodził się Steven. – Już pamiętam. Można się zarazić przez kontakt z moczem szczurów.
Macmillan skinął głową.
– No właśnie. Skrzynki z piwem trzymane są w otwartych magazynach. Szczury chodzą po nich i brudzą butelki. Potem taki Mietek czy Wacek otwiera flaszkę i… mniam, mniam.
– Ale chyba nic nie łączy tych przypadków z genetycznie zmodyfikowanym rzepakiem?
– Tylko to, że ojciec jednego z chłopców pracuje jako mechanik na farmie, która niedawno uzyskała status organicznej. Ale nie ma się co tym sugerować. Chłopcy mieli kontakt z moczem szczurów. Kąpali się w kanale przepływającym przez wieś, nic dziwnego, że się zarazili. Niepokojące jest tylko to, że jednego szczur zaatakował. Bez wyraźnego powodu ugryzł go w nogę i za nic nie chciał puścić.
– Może dzieciaki jakoś go sprowokowały?
– Nie wiem, zdaje się, że nie. W każdym razie szczur nieźle go poharatał. Lekarzom udało się pozszywać ścięgna, ale potem wdała się gorączka od ukąszenia szczura.
– Biedny dzieciak.
– A teraz jeszcze wystąpiła jakaś pooperacyjna infekcja. Jego stan jest bardzo ciężki.
– I wszystko przez jedną kąpiel.
– Cóż poradzić, młodość musi się wyszumieć – powiedział Macmillan.
– Ech, tak to jest – dodał Steven.2
Steven wsiadł do taksówki. Teraz Jenny nie może już powiedzieć, że jej ojciec „je, śpi i po prostu jest”, to była pierwsza myśl, jaka przyszła mu do głowy. Od razu poprawił mu się humor. Wrócił do pracy, a sądząc po wypchanej teczce, lektura zawartych w niej akt zapewni mu zajęcie na cały dzień, a nawet większą część wieczoru.
Choć słońce schowało się za chmurami, było straszliwie parno – taka pogoda w Londynie to prawdziwy koszmar. Ludzie wściekali się z byle powodu, ze wszystkich stron dobiegało trąbienie klaksonów, a taksówkarz mruczał coś pod nosem. Samochód skierował się w stronę rzeki, nad którą stał budynek dawniej pełniący funkcję magazynu. Na czwartym piętrze znajdowało się mieszkanie Stevena. Kiedy wszedł do środka, od razu poczuł ulgę. Wziął prysznic, włożył dżinsy i koszulę z krótkim rękawem. Nalał sobie zimnego piwa i przystąpił do studiowania akt.
Dowiedział się, że Blackbridge to mała rolnicza miejscowość położona na zachód od Edynburga, około ośmiu kilometrów od południowego brzegu Firth of Forth. Swoją nazwę zawdzięczała stojącemu tu dawniej czarnemu żelaznemu mostowi, który później zastąpiono bardziej nowoczesnym, betonowym, łączącym brzegi rzeczki toczącej wody z południa na północ, od wzgórz Pentland do morza. Ze wschodu na zachód przez wieś przepływał Union Canal, nieużywany śródlądowy kanał żeglowny, który sięgał od stolicy kraju, Edynburga, po Falkirk, małe miasto w centrum Szkocji.
Na przełomie wieków po Union Canal pływały barki ciągnięte przez konie, ale od przeszło siedemdziesięciu lat nikt się nim nie interesował, co pozwoliło naturze wkroczyć na wyłożoną kamieniem ścieżkę flisacką i wedrzeć się na brzegi kanału w miejscach, w których wydawało się to niemożliwe. Ostatnio jednak pojawiły się plany pogłębienia i remontu tej drogi wodnej, która miała odżyć jako kąpielisko dla okolicznych mieszkańców; pieniądze na ten cel pochodziły z funduszu milenijnego. Prace zostały już rozpoczęte i właśnie podnoszono część głównej autostrady Glasgow – Edynburg, by umożliwić ponowne połączenie z resztą kanału odcinka odgrodzonego w trakcie jej budowy. Poza tym Blackbridge niczym się nie wyróżniało w sensie geograficznym. Równie dobrze mogła to być każda z dziesiątek małych miejscowości położonych w najgęściej zaludnionym regionie Szkocji.
Głównymi antagonistami byli Ronald Lane, właściciel farmy Peat Ridge, który podpisał z Agrigene umowę o prowadzeniu uprawy eksperymentalnego rzepaku, oraz Thomas Rafferty, właściciel farmy Crawhill, przylegającej do Peat Ridge od wschodu. Rafferty uzasadniał swój sprzeciw obawą przed przedostaniem się genetycznie zmodyfikowanych nasion na jego pola, na co to, jako zwolennik rolnictwa organicznego, nie mógł pozwolić. Wynajął firmę adwokacką z Edynburga, McGraw and Littlejohn, która koordynowała działania innych przeciwników działalności Lane’a, niechętnie nastawionych do uprawy w pobliżu ich domostw jakichkolwiek genetycznie zmodyfikowanych roślin.
Interesy Agrigene reprezentowała firma adwokacka z Glasgow, Macey and Elms, która przyjęła stanowisko, że jej klienci nie zrobili nic złego i mieli pełne prawo do prowadzenia eksperymentalnych prac, na które uzyskali zezwolenie.
Jednak adwokaci Rafferty’ego wyjęli asa z rękawa. Była to rzekoma kopia przeprowadzonej w laboratorium rządowym analizy rzepaku Lane’a, która ich zdaniem wskazywała, że nie jest to ten sam gatunek, na którego uprawę Agrigene uzyskał zezwolenie. Według nich, zawierał on o jeden obcy gen za dużo. Na tej podstawie domagali się przerwania eksperymentu z powodu stwierdzonego oszustwa.
Za pośrednictwem firmy Macey and Elms, Agrigene „z całą stanowczością” zakwestionowała wyniki analizy, ale rozstrzygnięcie sporu było utrudnione przez zmiany na scenie politycznej. Nowo utworzony szkocki parlament miał prawo podejmowania decyzji w sprawach rolnictwa poprzez Ministerstwo Wsi, ale zezwolenie na eksperyment wydane zostało przez Ministerstwo Rolnictwa, Żywności i Rybołówstwa, odpowiedzialne przed parlamentem brytyjskim. Sprawy komplikował także brak zgody co do tego, czyjej kompetencji podlegały najważniejsze kwestie związane ze zdrowiem i bezpieczeństwem.
– Tylko tego brakowało – westchnął Steven. – Nikt nie wie, co się dzieje, a urzędnicy żrą się między sobą.
Obejrzał plan wsi i okolic, który dostał od panny Roberts, i zauważył, że interesujące go farmy rzeczywiście są blisko siebie. Zachodni wiatr, często wiejący w tych stronach, mógł sprawiać kłopoty, ale tylko teoretycznie. Transfer genów na dużą skalę w drodze naturalnego zapylenia był mało prawdopodobny, chociaż podrzędne gazety próbowały rozdmuchać zagrożenie. Na rzeczową dyskusję było już za późno. Opinia publiczna uznała genetyczne modyfikacje żywności za niebezpieczne i od tej pory nie liczyły się racjonalne argumenty. „Nie trać czasu na rozważania, jak powinno być”, słyszał Steven na szkoleniach, „skup się na tym, co jest”.
Załączone kopie listów adwokatów zawierały niewiele nowych informacji. Wszystkie były napisane zimnym, wyzutym z emocji żargonem prawniczym i nie umieszczono w nich ani słowa więcej, niż to konieczne. Steven wziął się więc do studiowania raportów dotyczących skłóconych farmerów, pragnąc lepiej wczuć się w sytuację.
Ronald Lane miał pięćdziesiąt trzy lata, niedawno wrócił do Blackbridge z RPA, gdzie przez wiele lat pracował jako zarządca majątku. Peat Ridge odziedziczył po ojcu, z którym pokłócił się jeszcze podczas studiów na Akademii Rolniczej z powodu, jego zdaniem, staroświeckich metod uprawy ziemi stosowanych na farmie. Nigdy się nie pogodzili i Lane junior wyjechał szukać szczęścia za granicą.
Od czasu powrotu w rodzinne strony ściągnął na siebie niechęć całej wsi, jako zarozumialec i – mimo pochodzenia – człowiek nietutejszy. Stronił od ludzi. Nie był żonaty i mieszkał sam, nie licząc gosposi, miejscowej kobiety nazwiskiem Agnes Fraser.
Thomas Rafferty z farmy Crawhill spędził całe czterdzieści osiem lat swojego życia we wsi. W wieku szesnastu lat przerwał naukę, by pomagać ojcu i bratu na farmie. Choć za życia ojca – znanego z surowości – musiał ciężko pracować, po jego śmierci wolał chodzić z bratem, Seanem, do pubu, niż harować na roli. Nic więc dziwnego, że farma zaczęła podupadać.
Na szczęście Sean był dość bystry, by zauważyć, że w okolicy jest duże zapotrzebowanie na ciężkie maszyny rolnicze. Przekonał brata, by zainwestować resztkę pieniędzy w zakup maszyn i założenie firmy. Pomysł okazał się trafiony i biuro wynajmu Rafferty’s przez wiele lat zapewniało braciom na tyle wysokie dochody, że nie potrzebowali zawracać sobie głowy uprawą roli. Ziemia na Crawhill leżała odłogiem.
Sean umarł w 1991 roku i Thomas wykupił od wdowy jego udziały, dzięki czemu wraz z żoną, Trish, stali się jedynymi właścicielami firmy. Nie powodziło im się jednak najlepiej. Z dwojga braci to Sean był bardziej obrotny; bez niego Thomas nie potrafił sobie poradzić. Nie widział potrzeby inwestowania w nowy sprzęt i prowadzenia kosztownych przeglądów technicznych starych urządzeń. Zadowalał się tym, co miał, i przedłużał żywot swoich maszyn po minimalnych kosztach, wykorzystując używane części zamienne i zatrudniając słabo opłacanych mechaników.
Wszyscy byli zaskoczeni, kiedy Thomas Rafferty ogłosił, że zamierza ponownie obsiać Crawhill, i to w sposób zgodny z zaleceniami ekologów. Fakt, że od wielu lat niczego na tej ziemi nie uprawiano, oznaczał, iż można ją uznać za wolną od zanieczyszczeń chemicznych i zasługującą na przyznanie statusu farmy organicznej, co zresztą się stało.
Czytając dalej, Steven zauważył, że zezwolenie na eksperyment prowadzony przez Agrigene zostało udzielone o wiele wcześniej niż zgoda na założenie na Crawhill farmy organicznej. To pewnie przeoczenie jakiegoś gryzipiórka, pomyślał. Prawa ręka nie wie, co czyni lewa? Tak było w każdym dużym urzędzie, a w tym przypadku pojawiały się dodatkowe komplikacje. Utworzenie szkockiego parlamentu nie doprowadziło do likwidacji starego systemu. Niewykluczone, że w tej sytuacji w grę wchodziły wszystkie możliwe kombinacje dwóch prawych rąk i dwóch lewych rąk, z których żadna nie wie, co czynią pozostałe. Niezbyt to pocieszające.
Steven przystąpił do lektury raportu sporządzonego przez laboratorium, które przeprowadziło analizę podejrzanego rzepaku, i od razu wydał mu się on dziwny. Wyglądało na to, że został przygotowany na zlecenie protestujących. Dlaczego ministerialne laboratorium zgodziło się na to? Czy rządowe instytucje rutynowo prowadziły tego typu badania? Steven postanowił to sprawdzić. Tak czy inaczej, musiała być jeszcze jedna analiza, przeprowadzona przed wydaniem zgody na eksperyment. Porównanie jej wyników z raportem laboratorium rządowego powinno wystarczyć do stwierdzenia, czy uprawiana odmiana rzepaku różni się od tej, o której była mowa w zezwoleniu. Jednak pierwotna analiza nie znalazła się w aktach. Była tam za to kopia zezwolenia na eksperymentalną uprawę, zawierająca szczegóły dotyczące dwóch obcych genów wprowadzonych do ziarna. Dzięki nim roślina miała być odporna na działanie silnych herbicydów, przede wszystkim glifosfatu i glufozynato-amonowych środków chwastobójczych. Ich zastosowanie spowodowałoby całkowite wytępienie chwastów i tym samym doprowadziło do znaczącego zwiększenia plonów.
No i słusznie, pomyślał Steven, kontynuując lekturę analizy sporządzonej przez ministerstwo. W sekwencji DNA zakreślone były dwa obce geny oraz trzeci, zaznaczony innym kolorem. Najwyraźniej to właśnie stanowiło kość niezgody. Protestujący, poprzez adwokatów Rafferty’ego, twierdzili, że ta część genotypu przedstawiała trzeci, niezgłoszony uprzednio gen, co było podstawą do unieważnienia zezwolenia. Firma biotechnologiczna natomiast utrzymywała, że to nieporozumienie wywołane niewłaściwym odczytaniem sekwencji DNA.
Steven nie był biologiem molekularnym, ale rozumiał zasady inżynierii genetycznej. Szczególnie zajmowała go struktura DNA, matrycy życia, i wiedział to i owo o enzymach restrykcyjnych, które cięły cząsteczkę w określonych miejscach. Rozumiał, na czym polega proces wyodrębniania genów z jednej cząsteczki DNA i wklejania ich do drugiej.
To dawało mu przewagę nad wszystkimi śledczymi-laikami, a w tym przypadku zmuszało do zastanowienia się, dlaczego rzekomy trzeci gen nie został zidentyfikowany i opisany przez laboratorium. W raporcie określono go tylko mianem „obcego elementu”.
Choć na pierwszy rzut oka nici DNA niczym się od siebie nie różniły – były nieskończonym i wydawało się chaotycznym alfabetem złożonym z czterech liter, A, T, C i G, przedstawiającym szkielet cząsteczki – powstało wiele komputerowych baz danych pozwalających analizować ich budowę i porównywać je z sekwencjami DNA znanych genów. Najprawdopodobniej laboratorium skorzystało z tej możliwości przed zakwalifikowaniem podejrzanego trzeciego genu jako obcy, ale nie zidentyfikowało go, ani nie podało, skąd mógł się tam wziąć. Steven był ciekaw, dlaczego.
Kiedy zaczął się nad tym zastanawiać, przyszło mu do głowy, że przecież może to sprawdzić na własną rękę. Wystarczyło połączyć się przez modem z komputerem Inspektoratu Naukowo-Medycznego, wpisać podejrzaną sekwencję genów i poszukać jej w bazach danych DNA. Wstukiwanie na pozór bezsensownej kombinacji liter musiało trochę potrwać i wymagało skupienia – przypominało to trochę przepisywanie tekstu w nieznanym obcym języku – ale warto było spróbować. Niewykluczone, że naukowcy z laboratorium ministerialnego już to zrobili i nie znaleźli podobieństwa z żadnym ze znanych genów, ale nie zamieścili tego w raporcie, a fakt wykrycia nieznanej sekwencji DNA zdecydowanie na to zasługiwał.
Steven wpisał ciąg liter i skrupulatnie sprawdził efekt swojej pracy, odczytując je od tyłu, po cztery naraz, i zasłaniając pocztówką pozostałe. Kiedy nabrał pewności, że nie popełnił żadnego błędu, połączył się z komputerem Inspektoratu i poprosił o porównanie sekwencji z bazą danych. Nie trwało to długo. Odpowiedź nadeszła niemal natychmiast; wpisany układ genów był obecny w pierwszej bazie sprawdzonej przez komputer. Jak się okazało, przedstawiał on wprowadzany do DNA element, zwany przez fachowców transpozonem.
– No tak – mruknął Steven, kiedy zorientował się, skąd wzięła się ta sekwencja. Teraz już rozumiał, o co chodzi firmie biotechnologicznej. Ten trzeci element tak naprawdę wcale nie był obcym genem, tylko łatwo wykrywalnym markerem stosowanym przez naukowców jako wygodna etykieta. Nie stanowił części genotypu rzepaku, został wprowadzony, by umożliwić ludziom z Agrigene wykrycie dwóch autentycznie obcych genów.
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.