- W empik go
Spiskowcy - ebook
Spiskowcy - ebook
Czy warto narażać własną wolność, by chronić przypadkowo poznaną kobietę? Odpowiedź wydaje się prosta. Ale kiedy przeciwko logicznym argumentom staje kobiecy czar, wszystko się komplikuje. Jak bardzo? Poznaj historię Herberta Raysona, który pewnej nocy wraca do swojego mieszkania i zastaje w nim nieznajomą. Kobieta przeszukuje jego biurko, ale to dopiero początek serii tajemniczych zdarzeń.
Autor "Spiskowców" w swoim kraju uważany jest za "księcia storytellingu". Nic dziwnego, bo jego książki czyta się na jednym oddechu. Wciągające historie, szybka akcja i zaskakujący finał to gwarancja dobrze spędzonego wieczoru. Idealny zamiennik dla oczu zmęczonych oglądaniem kolejnego serialu.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-284-5136-6 |
Rozmiar pliku: | 368 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
TAJEMNICZA NIEZNAJOMA.
W pokoju, oświetlonym tylko wahającym się płomieniem kominka, mężczyzna i kobieta stali naprzeciwko siebie w pełnem ciekawości oczekiwaniu, żeby które bądź z nich pierwsze wyjaśniło obecność swoją. Palce kobiety, opierające się lekko o biurko, drżały; w drugiej ręce, opuszczonej w dół, nieznajoma trzymała dopiero co zdjęte rękawiczki. Mężczyzna, stojący plecami do drzwi, przez które dopiero co wszedł, trzymał na ręku letnie palto; kapelusz miał wsunięty na tył głowy. Nieznajomy palił w dalszym ciągu i obracał w palcach klucz, którym otworzył drzwi.
Mężczyzna pierwszy zapanował nad sobą. Rzucił palto na krzesło i pokręcił mosiężny łącznik przy drzwiach. Łagodne światło elektryczne zalało pokój. Kobieta nachyliła się naprzód. Na twarzy jej odbiło się nadzwyczajne zdumienie, połączone ze strachem. Jej samej głos jej wydał się nienaturalnym, kiedy wykrzyknęła:
— Kto pan jest?... Co pan sobie życzy?
Mężczyzna ze zdumieniem wzruszył ramionami.
— Mnie się zdaje,—odrzekł: że pytanie to należałoby zadać prędzej mnie. Mimo to, nic nie mam przeciwko temu, ażeby się przedstawić pani. Nazywam się Herbert Rayson. Pozwoli pani spytać, — ciągnął dalej z nieukrywaną ironją: czemu zawdzięczać mogę tą niespodziewaną wizytę?
Milczała. Rayson patrzał na nią z coraz bardziej wzrastającem zdumieniem. Widział, że przed przyjściem jego przewracała w szufladach biurka, i, że złapał ją na gorącym uczynku. Jednakże rozumiał, że ma do czynienia nie ze zwykłą złodziejką. Niezależnie od niezwykłej urody, nieznajoma ubrana była w czarną suknię bez zarzutu. Rayson znał się cokolwiek na sukniach damskich, i widział, że suknia uszytą była u pierwszorzędnego krawca. Sznur pereł widniał na szyi, a czarny kapelusz, z opuszczonem w dół strusiem piórem, przypomniał mu Paryż. Strój kobiety dał mu do zrozumienia, że stoi przed nim osoba, przyjmowana w świecie może więcej wybranym niż jego własny. Lecz co ona robi w jego mieszkaniu? Dlaczego potrzebnem było jej poznajomienie się z ubogiem mieniem jego.
— Herbert Rayson? — spytała, nachylając się do niego: Jeżeli pan nazywa się tak, to co pan tu sobie życzy?
— Wszakżeż to moje mieszkanje, — odrzekł zimno.
— Pańskie?...
Wzięła klucz ze stołu.
— Tu numer 11, nieprawdaż? — spytała szybko.
— Nie, numer 11 jest o piętro wyżej i akurat nademną.
Kobiety objaśnienie to nie zadowolniło.
— Lecz, przecież, otworzyłam drzwi tym kluczem.
— Mister Barnes i ja mamy jednakowe klucze. Moje mieszkanie Nº 9, a 11 numer jest o piętro wyżej.
Nieznajoma głęboko i z ulgą westchnęła, i postąpiła naprzód.
— Wielka szkoda! — rzekła: omyliłam się i proszę mi darować.
Rayson nieruchomo stał przy drzwiach. Był typowym dobrze wychowanym anglikiem. Miał delikatne, blade, gładko ogolone oblicze, ubrany był w smoking wieczorowy. Szare oczy jego i proste małe usta wyglądały zbyt stanowczo w stosunku do lat jego i postarzały go.
Kobieta podeszła bardzo blizko do niego, lecz on nie ruszył się z miejsca.
— Pan będzie łaskaw przepuścić mnie, — rzekła dumnie.
— Zaraz! — odrzekł Rayson, nie ruszając się z miejsca.
— Wszak wytłomaczyłam panu, jak się tu dostałam. Zaszła omyłka, której bardzo żałuję. Proszę mnie puścić natychmiast!
— Po co pani potrzebuje być w mieszkaniu Barnesa? Pani i u niego chce zrewidować biurka? — spytał Rayson, wskazując na nieład, sprawiony przez nieznajomą.
— To pana nie powinno obchodzić, — wyniośle mu odrzekła.
— Przy zwykłych warunkach, ma się rozumieć, że nie. Lecz proszę pamiętać, że zastałem panią, kiedy przewracałaś moje papiery, a zatem mam prawo przypuścić, że pani i u Barnesa dokona rewizji.
— A jeżeliby nawet tak, to co to pana obchodzi? Być może, że otrzymałam od niego pozwolenie na obejrzenie mieszkania? Oto jest klucz jego.
— Widzi pani,—oznajmił: Teraz jest prawie północ. Pozwolę sobie być szczerym i powiem, że nie jest pani podobną do tych, które o tak późnej godzinie zaglądają do kawalerów, szczególnie takich, jak mister Barnes. Musiało się stać coś bardzo ważnego.
Nieznajoma milczała. Pierś jej szybko wznosiła się wskutek wzburzenia, krew zalała policzki. Głowę odrzuconą miała w tył i patrzała na Raysona z nieukrywaną pogardą. W tej postaci kobieta ta wydała mu się prześliczną. Szczególnie uderzyła go figura jej i klasyczny obrót głowy. Z żalem przypominał sobie te ostre wyrażenia, które dopiero co rzucił pod jej adresem. Lecz jakżeż mógł inaczej postąpić.
— Człowiek ten,—Maurycy Barnes,—to przyjaciel pana?—spytała, przerywając ciszę.
— Nie! Ledwie go znam. Spotykaliśmy się albo w windzie albo na schodach.
— Dlaczegoż zatem pan mnie zatrzymuje. Wszak mam klucz od mieszkania jego, i pan chyba przypuszcza, że z pozwolenia jego. Pan nie ma prawa mnie zatrzymywać.
Zegar na kominku wybił północ. Rayson słuchał bicia jego i niespodziewane uczucie obudziło się w nim. Uczucie zazdrości. Przypomniał sobie Barnesa, sąsiada, którego Rayson nienawidził, sam nie wiedział za co.
— Pani nie pójdzie do niego! — zawołał: o tak późnej godzinie. Pani nie zna tego człowieka! Żeby pani widziała...
Rzekła drwiąco:
— Niech pan pozwoli mi przejść. — Jasnem dla niej było, że Rayson poddał się czarowi, i gotów był zrobić wszystko, co się jej podoba. Przed kilku minutami szanowała go. Teraz zaś widziała, że nie różnił się on niczem od innych mężczyzn.
— Pójdę z panią, — rzekł pokornie: Poczekam na panią. Barnes o tej porze niezawsze jest trzeźwy.
— Nie potrzebną mi jest pomoc pańska. Pozwól mi pan przejść, gdyż inaczej...
Lecz w tej chwili rozległ się dzwonek telefonu.
Rayson automatycznie podszedł do niego, zdjął tubę i spytał:
— Kto mówi?
Głuchy, lecz wyraźny głos odrzekł:
— Czy to mieszkanie Raysona w Cavendiche-Tower?
— Tak, kto mówi?
— Przyjaciel Maurycego Barnesa. Przepraszam, ze niepokoję pana, lecz rzecz jest bardzo pilna. Nie wie pan, czy pan Barnes jest w domu, czy nie?
— Nie mogę nic powiedzieć, gdyż wcześniej jak przed drugą nigdy nie wraca.
— Pan będzie łaskaw napisać notatkę i wrzucić do jego skrzynki. Rzecz bardzo poważna, gdyż inaczej nie pozwoliłbym sobie niepokoić pana.
— Dobrze,—odrzekł Rayson: niech pan dyktuje.
— Napisz pan, żeby natychmiast opuścił mieszkanie i przyjechał do hotelu Franciszka. Czeka tu na niego człowiek, który jest mu bardzo potrzebny. Obiecuje pan?
— Dobrze, — zgodził się Rayson: kto pan jest i skąd pan mówi?
— Zatem niech pan pamięta, pan obiecał, — nastąpiła odpowiedź.
— Znakomicie. Jak pan się nazywa?
Odpowiedzi nie było. Rayson wściekle zakręcił parokrotnie korbką telefonu.
— Informacja!—zawołał: kto mówił teraz ze mną?
— Nie wiemy,—odrzekli mu ze stacji: Nie możemy pamiętać wszystkich połączeń. Proszę rozłączyć.
Rayson zawiesił tubę i odwrócił się. W pokoju było pusto. Kobieta, skorzystała widocznie z korzystnej chwili i pocichutku wymknęła się. Rzucił się na schody. W domu panowała cisza. Winda była spuszczona. Rayson powrócił do siebie i zamknął drzwi. Ogarnęło go uczucie pustki. Delikatny zapach pozostał w pokoju, jak wspomnienie znikłego zjawiska.
Usiadł przy biurku, i napisał przyobiecaną notatkę, potem wszedł na wyższe piętro. W mieszkaniu Nº 11 widocznie nikogo nie było. Rayson zadzwonił, lecz odpowiedź nie nastąpiła. Przyszło mu na myśl otworzyć drzwi własnym kluczem i zobaczyć, gdzie ukryła się nieznajoma, lecz przypomniawszy sobie w jakich stosunkach pozostawał z Barnesem, postanowił nie otwierać drzwi. Barnes mógł wrócić i zastać w swem mieszkaniu mało znajomego człowieka, chociaż i sąsiada, i sytuacja należałaby nie do zbyt przyjemnych. Rayson powrócił do siebie nalał szklankę whisky z wodą i postanowił czekać powrotu lokatora z Nº 11. Mimo to jednak, w pół godziny potem Rayson już spał w fotelu, oparty głową o stół.
_____________II.
W KARECIE.
Kiedy obudził się, w pokoju było jeszcze widno. Fajeczka wypadła mu z ust i szary popiół pozostawił długi ślad na smokingu i spodniach. Kominek już się wypalił. Rayson czuł zimno i jakiś niepojęty lęk.
Nie był tchórzem, lecz chwile te, jakie minęły po przebudzeniu się jego, pełne były jakiegoś szalonego, niczem nieuzasadnionego lęku. Serce jego biło, jak wahadło zegara, szyja zdrętwiała i trudno mu było odwrócić głowę, ażeby obejrzeć pokój. Oczy jego zatrzymały się na drzwiach. Były one nawpół otwarte, i jak mu się wydało, kołysały się lekko. Czoło jego okrył zimny pot, zęby dzwoniły.
Ani jeden dźwięk nie dochodził. Rayson wstał i zaczął przypominać sobie, co go mogło rozbudzić. Lecz nic nie pamiętał, z wyjątkiem tego, że drzwi sam zostawił otwarte, ażeby słyszeć, kiedy powróci Barnes. Roześmiawszy się do siebie niezupełnie naturalnie, nalał z karafki pół szklanki czystego whisky i wypił duszkiem.
— Nerwy!—rzekł głośno: To nie pomoże. Trzeba pójść do sypialni i rozebrać się. Spojrzał na zegar. Brakowało pięć minut do trzeciej. Podszedł do drzwi i długo stał, trzymając za klamkę, nasłuchując uważnie. Ani jednego dźwięku w całym gmachu. Zamknął drzwi i podszedł do okna. Między chmurami widniało kilka gwiazd, lecz zaczynał padać deszcz. Bruk był już mokry, a wokoło latarni utworzyły się mgliste promienie. Rayson zamierzał już odejść od okna, gdy naraz usłyszał niespodziewany hałas. Lufcik był otwarty i przez niego wyraźnie słyszał dźwięk dzwoneczka u dorożki.
Rayson otworzył okno i wychylił się z niego. Przy wejściu frontowem stała dorożka. Woźnica spał, z głową opartą na skrzyżowanych rękach.
— Kto mógłby tak późno potrzebować dorożki?—pomyślał Rayson. Z wyjątkiem jego samego i Barnesa, wszyscy inni mieszkańcy kładli się wcześnie. A tymczasem kareta musiała już czekać oddawna. Koń niecierpliwie stał w miejscu i widać było, że to mu się sprzykrzyło. Rayson chciał już zamknąć okno, lecz zauważył, że w karecie ktoś siedzi. Figura pasażera podobna była do Barnesa. Rayson zauważył nawet białe rękawiczki, jakie sąsiad jego kładł zawsze na wieczór. Widocznie Barnes czeka na kogoś.
— Djabli z nim i jego znajomymi, — mruknął Rayson: pójdę spać.
Zrobił kilka kroków i zastygł na miejscu. Strach znów go ogarnął. Przez nawpół otwarte drzwi dobiegał odgłos kroków i szelest damskiej sukni. Rayson wyszedł na schody i zobaczył tąż samą nieznajomą z zapuszczoną woalką. Schodziła ona, jakby będąc chorą, trzymając się poręczy. Kiedy zobaczyła Raysona, to wydawała się jakby sparaliżowaną.
— Pan... pan... mnie szpieguje? — spytała przerywanym głosem.
— Nie szpiegowałem. Spałem, tylko, że niespodziewanie obudziłem się.
— Daj mi pan... trochę brandy, — poprosiła.
Rayson wszedł do pokoju i wyniósł szklankę. Kiedy mu ją zwróciła, wypiwszy parę łyków, Rayson zauważył, że ręce jej były zupełnie spokojne.
— Proszę, niech pan idzie ze mną i wypuśc mnie. Tam na dole ciemno i nie znajdę wyjścia.
Na chwilę zamyślił się. Potem poszedł obok niej na dół. O nic się nie pytał, a ona nie próbowała mówić. Tylko wtedy, kiedy otworzył drzwi i ona zobaczyła oczekującą karetę, kobieta przytuliła się do niego, jakby szukając obrony.
— On jest tam... w karecie... jęknęła: gdzie mam się ukryć?...
— Ktokolwiek tam jest, — odrzekł Rayson: jest albo pijany, albo śpi.
— Lub też nie żyje, — szeptem dodała kobieta: idź pan zobacz.
I zanim Rayson ocknął się z pod wpływu jej słów, nieznajoma odeszła, stąpając cicho po ciemnym trotuarze. Gdy tylko kobieta skręciła za róg, skierował się do karety.
— Czy to pan, panie Barnes? — spytał.
Odpowiedzi nie było. Dopiero wtedy Rayson zrozumiał straszne znaczenie słów pożegnalnych, rzuconych mu przez nieznajomą. Czy wiedziała ona o tem czy tylko przypuszczała? Dotknął się ręki siedzącego w karecie; upadła ona, jak martwa. Dorożkarz obudził się i przecierał oczy.
— Pańskiemu pasażerowi coś się stało, — rzekł Rayson.
Dorożkarz ciężko zsunął się z kozła i rzekł ochrypłym głosem:
— Też kawał!... Obudź no się pan!...
Pasażer milczał. Dorożkarz pobiegł naprzód i wziął latarnię.
— Proszę, niech pan mu zsunie kapelusz w tył,—rzekł dorożkarz: Zobaczymy, co mu jest.
Rayson podszedł do nieruchomego pasażera, zdjął mu jedwabny cylinder i w przerażeniu odskoczył w tył. Latarnia oświetlała posiniałą twarz człowieka, na szyi wisiał jedwabny sznur, zaciągnięty tak mocno, że aż skóra popękała w wielu miejscach.
— Uduszony, jak Boga kocham! — zawołał dorożkarz: Pędzę do policji, — dodał i wskoczywszy szybko na kozioł, popędził konia galopem.
Kareta znikła i Rayson nieświadomie prawie skierował się do siebie.
Podszedł do okna, które było jeszcze otwarte. Prawie, że dusił się i wysunął głowę za okno, ażeby wciągnąć w siebie jak można najwięcej powietrza. Kolana jego drżały. Zimny lęk skuwał serce i mózg. Zdawało mu się, że wszystko to jest marą, że leży w łóżku swojem i nie może odpędzić przykrych widziadeł. Noc już mijała. W poblizkim parku rozległ się śpiew ptaków. Rayson stał wciąż jeszcze przy oknie i lęk nocny ginął u niego stopniowo wraz z ciemnością.
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.