- nowość
- promocja
Splątana chwała - ebook
Splątana chwała - ebook
Trzeci tom bestsellerowej serii „Utkane Królestwo”!
Alizeh, dawno zaginiona spadkobierczyni tronu dżinnów, w końcu odnalazła swój lud. Cyrus, którego mroczna reputacja rozlała się na cały świat, zaoferował jej swoje królestwo w ramach nietypowego paktu. Paktu, który rozpocznie się od ich małżeństwa, a zakończy śmiercią władcy Tulanu.
W końcu zabicie go powinno być łatwe… Jednak im więcej Alizeh dowiaduje się o Cyrusie, tym bardziej wątpi w te wszystkie okropne historie o nim. Tylko jak inaczej dżinnka ma wypełnić swoje przeznaczenie i ocalić swój lud?
Tymczasem Cyrus dręczony jest wizjami zesłanymi przez diabła. I mimo że razem z Alizeh starają się unikać swojego towarzystwa, to coś nieustannie przyciąga tę dwójkę do siebie. Pochłania ich pragnienie, które grozi zniszczeniem obojga. W tym samym czasie Kamran przybywa do Tulanu, by uratować Alizeh i dokonać zemsty za zamordowanie króla…
Kategoria: | Dla młodzieży |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 9788368263985 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Abulkasem Ferdousi, Szahname (Księga Królewska)
Mów, jak się nazywasz! Zapłakać przyjdzie po tobie twej matce.
Nie ostaniesz się na świecie dość długo, by zyskać na znajomości mojego imienia. Lecz jeśli koniecznie wiedzieć musisz, matka nazwała mnie „Twa Śmierć”.
Abulkasem Ferdousi, Szahname (Księga Królewska)
A. Ferdousi, Księga Królewska. Wybór, przełożył i opracował Władysław Dulęba, Warszawa 1981, s. 250.
Tamże, s. 120.NA POCZĄTKU
Skraj atramentowego płaszcza sunął za nim przez wysoką trawę, a gorączkowy krok wzbijał tumany dźwięków, które z każdym stąpnięciem zdawały się huczeć mu w głowie. Ściskały go szpony gorąca, ciężki ubiór dusił. Cyrus Naryjski czuł, jak serce łomocze mu w piersi, a panika wzbudza jeszcze większą panikę, i usilnie walczył z chęcią ucieczki. Miał wrażenie, jakby był deszczem szukającym rzeki, starającym się na próżno odnaleźć drogę do domu. Co jakiś czas sztywniał i obracał głowę szarpanymi ptasimi ruchami, nie mogąc złapać oddechu, tak jakby przestraszył się ducha.
Nie. Nie ducha.
Czegoś znacznie gorszego.
„Panika do niczego nie prowadzi – napominał sam siebie. – Postradanie zmysłów nie przynosi żadnych korzyści”. Gdyby przynosiło, Cyrus z radością porzuciłby swój rozum w pałacu, gdzie mógłby pozostać na wieki wraz ze swoim ojcem, królem, pośród nadmiaru udręk, które starszy mężczyzna rozpostarł wcześniej u jego stóp. Zamiast tego w chwili kryzysu młody książę postąpił rozsądniej i prędko zwymiotował do pobliskiej donicy.
Teraz Cyrus wziął rozedrgany oddech.
Zmusił się, by zwolnić, by zebrać myśli. Zarośnięta ścieżka była podziurawiona norkami susłów, zamaskowanymi przez trawy i polne kwiaty – już wiele razy zdarzyło mu się skręcić kostkę na tej drodze, ale teraz, pomimo ogromu rozpaczy, nie mógł sobie pozwolić na uraz.
Trasę, którą przemierzał, wyznaczały resztki porzuconego toru kolejowego, choć te początki zatarły się niemal całkowicie, jeśli nie liczyć dwóch równoległych belek ze stali, korodujących na rozległej przestrzeni, wśród buchającej anarchii kwiecia. Oprócz innych stworzeń żyły tu grube jaskrawe węże, które zwykle drzemały w nagrzanej trawie, choć ich apetyt dało się łatwo zbudzić. Ileż to razy w swojej młodości Cyrus kuśtykał stąd w bólu z trucizną krążącą we krwi? Stracił już rachubę. Jako dziecko lubił przygody przyprawiające o szybsze bicie serca; z czasem nauczył się chwytać węża za gardło prędkim ruchem nadgarstka, by następnie puścić z palców kłąb dymu i sprawić, że gad umykał zygzakiem w dal. Dawniej uwielbiał chodzić po tych dzikich terenach: wyzywać drzewa na pojedynek, szukać skarbów, które sam zakopywał. Z każdym krokiem odkrywał nowe wyzwanie, nowe stworzenie, nowy ból do przezwyciężenia. Teraz ta ścieżka stała się jedynie drogą konieczną do pokonania i wzbudzała wyłącznie udrękę.
Życie, jak się obawiał, już nigdy nie będzie takie jak dawniej.
Serce załomotało mu jeszcze mocniej, gdy zbliżył się do wylotu starego tunelu kolejowego, w którym osypujące się mury dusił gobelin pnączy, a zapach życia był tak intensywny, że aż drażnił umysł. Ptaki o niebieskich skrzydłach i snopy jasnego słońca wpadały do środka przez szczeliny w zrujnowanej konstrukcji, kwiaty rozwijały się ospale w delikatnej poświacie, a w powietrzu wisiały migoczące drobiny kurzu. Tunel był portalem do innego świata – tego, w którym dawniej zamierzał osiedlić się na stałe.
W chwili gdy młody mężczyzna wchodził do podziemnego przejścia, na jego ramieniu przysiadł zielony świerszcz, którego jaskrawy kolor wybijał się na czerni niczym krzyk na pustkowiu. Cyrus otulił się ciaśniej płaszczem, nie przestając iść, a między żebrami miotało mu się uczucie zbliżone do żałoby.
Tam, gdzie wzrok uciekał w dal, widok zielonej gęstwiny przechodził w nawałnicę bieli. Z ziemi podnosiły się kłęby chmur sięgających do pasa i Cyrus musiał pokonać ten dziwny odcinek ostrożnie, trochę jakby brodził w szronie. Gdy nogi zaczynały mu już drętwieć, ścieżka z chmur rozwiała się pod jego stopami, a on powstrzymał wzdrygnięcie.
Ponad rozległą przestrzenią otaczającą Siedzibę Widzących w Tulanie zawsze wisiała namacalna zasłona magii, okrywająca główną świątynię i liczne przyległe budynki. Niewiele osób wiedziało, że stary tunel kolejowy biegnie prostopadle do tego starodawnego miejsca, a jeszcze mniej otrzymywało zgodę na wejście doń od tej strony.
Tulański książę miał zaledwie trzy lata, gdy po raz pierwszy odwiedził tę uświęconą ziemię. Jako dziecko zawsze był pełen frustracji: łatwo wybuchał płaczem, często krzyczał i choć wiedział, że potrafi mówić, nie kwapił się do tego. W dniu, w którym niania z czułością pogłaskała go po głowie i stwierdziła, że jest „całkiem urodziwy jak na idiotę”, chłopiec rzucił jej w twarz drewnianym klockiem. Dopiero gdy kobieta zareagowała złością, Cyrus przypomniał sobie, że przemoc nie jest dobrze widziana, więc kiedy na niego natarła, skoczył w stronę otwartego okna, a gdy spadał na drugą stronę jak ziemniak, usłyszał jej przerażony wrzask. Odbił się trzykrotnie od kalenicy zabójczo stromego dachu, po czym runął na ziemię, gdzie wylądował z ostatnim, niespodziewanym podskokiem.
Zadrapał sobie mocno dłonie i kolana, a z tyłu jednej ręki i na części policzka wykwitły mu podłużne sińce. Mimo to nie płakał. Niczym rozwijająca się paproć wstał powoli, ze zdziwieniem odgarnął brudnymi rączkami miedziane loki z twarzy i spostrzegł, że stoi w kręgu światła.
Nigdy dotąd nie oglądał Widzących z tak bliska.
Patrzyli na niego z góry, z twarzami skrytymi w cieniu, a ich czarne płaszcze były tak ciemne, że zdawało mu się, jakby dziurawiły świat.
Proszę, mój mały – usłyszał czyjś głos.
Potarł głowę ze zdumienia, zastanawiając się, jak to możliwe, że włożyli mu ten głos prosto do umysłu. A potem się roześmiał i dopiero wtedy wypowiedział z zachwytem swoje pierwsze słowa:
– To była magia – powiedział.
Niania, wciąż krzycząc, wybiegła do ogrodu, a za nią połowa służby pałacowej, wszyscy rozhisteryzowani. Później dowiedziała się, że rodzina królewska nie będzie już dłużej korzystać z jej usług.
Właśnie tego pamiętnego dnia Cyrus zdecydował, kim chce zostać w przyszłości, i z każdym rokiem coraz bardziej utwierdzał się w tym postanowieniu. Król i królowa odebrali to jako szczęśliwy zbieg okoliczności, ponieważ chłopak nie urodził się po to, by objąć tron, więc należało mu znaleźć jakieś pomniejsze, ale wciąż godne zajęcie.
Cyrus Naryjski był bowiem drugim synem, a nie dziedzicem.
To jego starszy brat od dzieciństwa chodził krok w krok za ojcem. To jego starszy brat przygotowywał się do życia w przepychu i sprawowania władzy.
Tymczasem Cyrus jako młody chłopiec w każdej wolnej chwili biegł z zapałem do sekretnego tunelu kolejowego i z kwiatami we włosach rzucał się przez chmury prosto w ramiona Widzących. Przez lata oddawał się studiowaniu jasnowidzenia, porzucając blaski świata materialnego na rzecz mglistych dziwów świata eterycznego, za co był nieustannie wyśmiewany przez pozostałych członków rodziny królewskiej. Naukę podstaw magii potrafili jeszcze zrozumieć, ale nikt nie wierzył, że książę może dobrowolnie oddać tytuł i zrezygnować z należnego mu bogactwa tylko po to, by wejść w szeregi bezimiennych Widzących.
Cyrus o to nie dbał.
Zamknął w skrzyniach złoto i klejnoty, ściął włosy i ograniczył garderobę do prostych czarnych strojów. W dniu osiemnastych urodzin złożył wstępne śluby, a przez kolejne półtora roku mieszkał już tylko w świątyni i rzadko opuszczał jej teren, przygotowując się do ostatecznej ceremonii. Był jednym z najmłodszych adeptów, których dopuszczono do pierwszego stopnia kapłaństwa, a teraz, gdy zbliżał się dzień jego dwudziestych urodzin, dzieliło go już tylko kilka tygodni od otrzymania oficjalnych szat i nałożenia na wargi zaklęcia, które zmusi go na zawsze do…
Stój.
Cyrus zamarł, oddech uwiązł mu w gardle. Lodowata ścieżka z chmur doprowadziła go na szczyt kamiennego budynku, jednego z wielu okalających półksiężycem ziemie Widzących. Młody książę stał teraz na dachu, a pod jego butami uginał się gąbczasty dywan z mchu. Gdy uniósł głowę, jego lęki tylko się wzmogły – Cyrusowi nigdy dotąd nie odmówiono wstępu do Siedziby.
Powoli spojrzał w oczy swojemu staremu nauczycielowi.
Mężczyzna postąpił naprzód, a jego czarne szaty zafalowały hipnotyzująco pod wpływem tego ruchu. Tulańskich Widzących można było rozpoznać po czarnych płaszczach wykonanych z zagadkowego materiału, który połyskiwał niczym płynny metal, ciężki od tajemnic. Starszy mężczyzna zsunął nieco kaptur i wystawił skrawek twarzy na chłodne światło. Osłonięty fragment jego brązowej skóry był gładki pomimo podeszłego wieku, choć oczy za sprawą katarakty nabrały już mlecznej barwy. Nie miał w sobie potępienia – raczej współczucie emanujące z głębi jego istoty. Cyrus natychmiast zrozumiał.
Już wiecie – powiedział bezgłośnie.
Widzący przechylił głowę.
Zawsze wiedzieliśmy. Ale nie było nam dane interweniować.
Młody książę poczuł, że to odkrycie ściska go za serce, a słowa nauczyciela dotykają niczym zdrada, choć umysłem doskonale je pojmował. Przeznaczeniem Widzącego było noszenie brzemienia wiedzy i więzów okrutnych ograniczeń – pomimo całej swojej potęgi kapłani i kapłanki nie mogli zakłócać wolnej woli innych ani też udzielać nieproszonych rad. Cyrus rozumiał to lepiej niż ktokolwiek inny.
Teraz jednak w jego oczach zabłysł ogień, bo właśnie otrzymał ostateczne potwierdzenie, że dziecięce marzenia legły w gruzach – że jego rola odmieniła się na zawsze. Nigdy nie zostanie Widzącym. Wszystko, czego kiedykolwiek pragnął, wszystko, do czego dążył. Jego życie, jego przyszłość…
Nauczyciel znowu przechylił głowę i tym razem ten niewielki ruch przeniósł Cyrusa na ziemię, w miejsce, gdzie fioletowe mury świątyni wznosiły się na niebotyczną wysokość. Z odnowionym bólem serca książę wyczuł między ich ciałami nacisk bariery magicznej, która trzymała go na dystans.
Te uświęcone ziemie nigdy nie staną się jego domem.
Proszę – powiedział błagalnie. – Przyszedłem do ciebie po radę.
Widzący powoli pokręcił głową.
Są tylko dwie możliwości, mój mały.
Cyrus miał zamiar coś powiedzieć, bo w jego piersi wezbrała chwiejna nadzieja, ale stary nauczyciel uniósł dłoń, żeby go powstrzymać. Mężczyzna spojrzał mu w oczy z niezaprzeczalnym smutkiem i rzekł:
Niewielu może zginąć. Lub mnóstwo.ROZDZIAŁ PIERWSZY
– Co ty… czy ty jesz pomarańczę?
Mówiąc to, Kamran obrócił się z grymasem niechęci na twarzy, by spojrzeć na młodą kobietę usadowioną obok niego na nocnym niebie. Już od wielu godzin unosili się w przestworzach i podczas gdy on coraz bardziej tężał z niepokoju, panna Huda rozparła się na grzbiecie swojego magicznego ptaka, spoglądała w gwiazdy i najzwyczajniej w świecie jadła owoc, tak jakby była bohaterką jakiejś sentymentalnej powieści.
– Tak, a co? – Znieruchomiała w trakcie unoszenia cząstki do ust i naraz ją olśniło. – Och! Wybacz mi, Wasza Wysokość… Czy miałbyś ochotę na kawałek? – Wyciągnęła do niego lepką dłoń z lepkim owocem, a Kamran aż się cofnął.
Zaoferowała mu cząstkę pomarańczy, którą przed momentem chciała włożyć do ust. Tak jakby nie miała za grosz manier.
– Nie – rzekł oschle.
Jakim sposobem panna Huda zdobyła ten owoc czy raczej dlaczego pośród całego tego chaosu pomyślała akurat o wzięciu pomarańczy – tego Kamran miał się nigdy nie dowiedzieć, bo nie zamierzał…
– Przed opuszczeniem pałacu zgarnęłam sobie co nieco z tac niesionych przez służbę – wyjaśniła, po czym przerwała na moment, żeby przeżuć i połknąć. Jej pozbawione gracji ruchy były doskonale widoczne w blasku gwiazd, a oczy zalśniły szkliście, gdy spojrzała na niego ze słabo skrywanym podziwem. – Mam nadzieję, że to nic złego. Kiedy zbyt długo nie jem, zaczyna mi się kręcić w głowie.
Kamran wydał nieokreślony dźwięk i się odwrócił.
Akurat do rozmowy nie zamierzał jej zachęcać. Do tej pory ich nieprawdopodobna kompania nie miała zbyt wielu okazji do konwersacji – nieustanne wstrząsy i hałas podczas podróży uniemożliwiały dłuższe wymiany zdań – teraz jednak wiatr z naprzeciwka osłabł, a ulga, jaką odczuła cała ich piątka, zdawała się wręcz namacalna. Olśniewające skrzydlate stworzenia, które ich niosły, zbliżyły się do siebie, tworząc zwarty klucz, i zaczęły się powoli zniżać w stronę Tulanu. Wkrótce zapewne wylądują.
Tymczasem umysł Kamrana zalewały fale strachu i zmęczenia. Pomimo wdzięczności, jaką odczuwał na wspomnienie niezwykłych okoliczności swojej ucieczki, blask podróży zaczynał przygasać pod wpływem nieustannej gonitwy myśli. Nie kwapił się teraz do rozprawiania z kimkolwiek.
– O… A ja mogę? – usłyszał entuzjastyczne słowa wypowiedziane przez Omida po fesztońsku. – Jestem strasznie głodny.
Chłopiec jakiś czas temu postanowił, że będzie mówił wyłącznie w swoim języku, nawet jeśli pozostali odpowiadali mu w ardanz. Ten nowy sposób komunikacji nadawał ich rozmowom interesującą teksturę, która wykształciła się dopiero wtedy, gdy chłopak odkrył z zachwytem, że wszyscy jego towarzysze mówią biegle po fesztońsku.
Jak się okazało, również panna Huda.
Kamrana zaskoczyło to, że panienka z nieprawego łoża otrzymała odpowiednie wykształcenie. Zdawał sobie sprawę, że takie uprzedzenia mogłyby świadczyć o jego okrucieństwie, mimo wszystko nie potrafił się za nie zganić – bo rzeczywiście było to dziwne, żeby osoba o tak niepewnej pozycji jak ona została wychowana przez guwernantkę. Chociaż trzeba przyznać, że jej ojciec uchodził powszechnie za ekscentryka.
– Ja też chętnie zjadłbym kawałek, jeśli masz się czym podzielić – wtrącił Din, aptekarz. – Pachnie nieziemsko.
Przynajmniej to było prawdą.
W powietrzu dookoła rozchodziła się woń olejku pomarańczowego, a kiedy panna Huda dzieliła swoje zapasy, by obdarować nimi pozostałych, rozległy się podekscytowane głosy i kolejne wymiany zdań, które tylko coraz bardziej irytowały księcia. Nawet w najlepszym nastroju ledwo tolerował większość członków tej nieprawdopodobnej drużyny, a teraz – gdy czuł się wymęczony i niespokojny – szybko tracił cierpliwość.
– Daj jej spokój – dobiegł go znajomy, karcący szept Hazana. – Nie chciała cię rozdrażnić.
– Kto?
– Panna Huda.
Kamran przyjął te słowa z zaskoczeniem i obrócił się do swojego starego przyjaciela, tak jakby otrzymał od niego uwłaczający cios.
– Panna Huda? Wydaje ci się, że zaprzątam sobie teraz głowę panną Hudą?
Hazan się nie uśmiechnął, choć jego spojrzenie wskazywało na skryte rozbawienie.
– A nie?
– Jeśli w ogóle o niej myślę, to tylko po to, by zadumać się nad licznymi mało wytwornymi pomysłami, jakie wpadają jej do głowy.
Hazan zmarszczył czoło.
– Jesteś niesprawiedliwy.
– Jakiś czas temu – powiedział Kamran, zniżając głos do syku – próbowała wygryźć sobie drogę przez chmurę. Własną szczęką, wyobrażasz sobie? – Zaczął naśladować dłonią ruch gryzienia. – Machała głową na wszystkie strony i gadała jakimś absurdalnym głosem tylko po to, żeby zabawić chłopaka. Sprawia wrażenie, jakby nie miała za grosz poczucia godności.
Na to Hazan rzekł z niewzruszoną miną:
– Wydaje mi się, że nazwała to głosem „wygłodniałego chmurzastego potwora”.
– Ach, czyli ty to pochwalasz, tak?
– Nie wszyscy podchodzą do siebie tak poważnie jak ty, mój panie. Nie mają na to ani energii, ani ochoty.
– Sugerujesz, że jestem próżny?
– Nic nie sugeruję, Kamran. Mówię ci to wprost.
– Dupek z ciebie.
– Wobec tego całe szczęście, że nie wpatruję się zbyt długo w lustro, by podziwiać kształty swojej twarzy.
Kamran mimowolnie się uśmiechnął.
– Tobie nigdy nie wolno było porzucić brzemienia imperialnych oczekiwań – rzekł Hazan cicho, wpatrując się teraz w dal. – Inni nie dźwigają takich ciężarów. Co nie czyni ich gorszymi.
Kamran pokręcił lekko głową i jeszcze raz z oddali zmierzył wzrokiem pannę Hudę. Gdy zmuszał się do zapomnienia o skandalicznej zbrodni, jaką stanowiła jej suknia, potrafił dojrzeć szlachetniejsze rysy sylwetki tej dziewczyny. Nie chodziło wcale o to, że była nieatrakcyjna – po prostu według niego brakowało jej subtelności. Zachowywała się głośno, mało delikatnie i dziecinnie, a przebywanie w jej towarzystwie drażniło go tak, jakby miał na sobie o dwa rozmiary za ciasne ubranie.
W tym momencie wybuchnęła śmiechem tak serdecznym, że całe jej ciało zaczęło się trząść, a on odwrócił się gwałtownie, czując, jak działa mu to na nerwy.
– Obym kiedyś zaznał luksusu takiego nieobciążenia – wymamrotał. – Ale prędzej chyba piekło zamarznie.
Hazan posłał mu ponure spojrzenie pełne zrozumienia, a Kamran, uznawszy, że zasłużył na odrobinę wytchnienia od swoich mentalnych ciężarów, pozwolił sobie na przygarbienie ramion.
Siedział okrakiem na Simurg – legendarnej ptaszycy, która w najczarniejszej godzinie zaoferowała mu możliwość ucieczki – podczas gdy reszta towarzystwa usadowiła się na solidnych grzbietach jej czworga dzieci. Arduński książę nie wiedział, czego może się spodziewać, gdy po raz pierwszy wsiadł na tę wspaniałą, potężną istotę, której skrzydła rozpinały się na szerokość komnaty. Ogarnęły go tak wielki podziw i wdzięczność za przywilej przebywania w jej towarzystwie, że nawet nie przyszło mu na myśl, by zastanawiać się, jak trudna może się okazać długa droga z Ardunii do Tulanu. Nie dość, że los rzucił go w grono tych przypadkowych ludzi – z których wszyscy zjawili się w jego życiu wyłącznie za sprawą styczności z tą samą młodą kobietą – to jeszcze wyczerpanie, głód, strach i nieprzepracowana żałoba sprawiały, że samo przebywanie we własnym ciele było dla niego trudne do zniesienia.
Kamran pragnął Alizeh – Alizeh i nikogo więcej – a w zamian za to został zmuszony do zabrania w podróż sieroty, bękartki i mizantropa, tak jakby to była jakaś misja w dziecięcej grze, w której dostał takie, a nie inne karty i nie miał wyboru, jak tylko nimi grać. W świetle tego, jak rzadko Alizeh pozwalała innym dojrzeć choć skrawek jej życia, wszystkie te postacie były cenne – gdyby jednak pogoń za młodą kobietą aż tak go nie zaślepiła, mógłby zaznać rozkoszy egzystencji z dala od tych ludzi.
Jego nachmurzenie pogłębiało tylko to, że nierówno się rozgrzewał. Pomimo ciepła bijącego z ptasiego ciała kończyny miał zdrętwiałe z zimna, łuk i kołczan ze strzałami przewieszone przez plecy wbijały mu się coraz bardziej w skórę, a na domiar złego od blisko godziny – choć nigdy nie przyznałby się do tego głośno – starannie ignorował potrzebę skorzystania z latryny.
Mimo wszystko Simurg okazała się wierzchowcem zarówno niestrudzonym, jak i zaskakująco miękkim – jej jedwabiste, opalizujące pióra tworzyły przyjemne posłanie dla jego zmęczonego ciała. Bowiem od tych paru dni, odkąd jego życie stanęło na głowie, Kamran prawie nie spał. Gdyby tylko miał pewność, że nie runie w dół, byłby gotów zdrzemnąć się na karku ptaszycy. Teraz, gdy jednostajny, łagodny ruch lotu kołysał go do snu jeszcze bardziej niż przedtem, z wysiłkiem powstrzymywał się przed zamknięciem oczu. Odczuwał cichą wdzięczność za sporadyczne otrzeźwiające smagnięcia chłodu na twarzy.
– Jesteś jeszcze głodny?
Podniósł głowę, a włosy zmierzwiły mu się w delikatnym podmuchu, ale zaraz uświadomił sobie, że pytanie nie było skierowane do niego. Panna Huda wydobyła banana z jakiejś kieszeni ukrytej w obfitych fałdach swojej przerażającej sukni i teraz wyciągała się ponad ciemnymi przestworzami, żeby podać go Omidowi, któremu zaświeciły się oczy, mimo że usta wciąż miał pełne. Chłopak sięgnął ochoczo po owoc i na krótką chwilę – która sprawiła, że Kamran zesztywniał ze strachu – oboje zderzyli się głowami, tak że prawie polecieli w dół.
Omid i panna Huda natychmiast wybuchnęli gromkim śmiechem, najwyraźniej zachwyceni tym, że prawie zginęli z własnej głupoty. Nawet Din, najbardziej gderliwy z czworga towarzyszy, pozwolił sobie na uśmiech.
Wszystko to wprawiało Kamrana w irracjonalną furię.
Nie rozumiał, że to, co czuje, gdy na nich patrzy, to nie tyle gniew, ile raczej mieszanina tęsknoty i rozgoryczenia. Omid, Huda i Din wybrali się w tę podróż jedynie w poszukiwaniu dreszczyku emocji, szczypty magii. Nie znaleźli się tu w takim charakterze jak on – w rozpaczliwej walce o własne życie, tron i dziedzictwo. To, że z taką swobodą się śmiali, tak łatwo odpoczywali, podjadali i gawędzili – to wszystko sprawiało, że Kamran aż kipiał z oburzenia. W głębi duszy tęsknił za taką wesołością, ale ponieważ nie był zdolny przyznać się do tych uczuć nawet przed samym sobą, gotował się tylko z frustracji, pozwalając, by znajome objęcia gniewu utrzymywały go w pionie, gdy siedział pośród przestworzy, zjadany od środka przez liczne niewiadome.
Myśli o Alizeh kładły się na nim, oczywiście, najdłuższym cieniem.
Ciąg dalszy w wersji pełnej